Wolny jak Hamilton - Romuald Pawlak - ebook

Wolny jak Hamilton ebook

Romuald Pawlak

3,8

Opis

Hamilton miał być rajem. Uciekinierzy z Ziemi nadali mu nazwę upamiętniającą przywódcę, dzięki któremu mogli zdobyć dwa statki fotonowe i zostawić za sobą planetę rozdartą wielką wojną. Na Ziemi jednak nie zapomniano, że Ray Hamilton przede wszystkim był zbrodniarzem wojennym mającym na rękach krew milionów ludzi.

To przeszłość. Dziś ten raj może zostać planetą przeklętą. Oleg Skun przylatuje z Ziemi, aby ustalić, czy Hamilton lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na planecie. Dziwne? Nie w czasach, kiedy można użyć hibernatora. Natrafia na mur milczenia ze strony tubylców i gąszcz sprzecznych interesów ludzi z Ziemi. Swoją obecnością narusza gwarancje ich zysków, gdy więc on zajęty jest szukaniem prawdy, inni wypatrują sposobu pozbycia się uciążliwego agenta.

Na jego drodze stają również dwie kobiety, wobec których musi się określić – są wrogami czy przyjaciółmi? Na nic jego postanowienie, aby nie poddawać się emocjom, pozostać chłodnym profesjonalistą skupionym na wykonaniu zadania.

To powieść o poszukiwaniu tożsamości i wolności. Szukają ich mieszkańcy Hamiltona, szukają Krastowie, także Skun musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy bliżej mu do Hamiltonian, czy jednak wciąż do Ziemi? A może odpowiedzią jest Kennedy, pracująca dla Krastów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 346

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (17 ocen)
6
4
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grafzer0

Całkiem niezła

Po świetnym „Podarować niebo” i równie dobrym „Pusty ogród”* byłem przekonany, że „Wolny jak Hamilton” również mnie nie zawiedzie. I w pewnym sensie tak było - otrzymałem kolejną ciekawą historię, rozszerzającą nowoutworzone uniwersum pana Romualda. Znajomość poprzednich opowieści nie jest wymagana, żeby zrozumieć fabułę, jednakże przedstawione wydarzenia są kontynuacją opowiadań zawartych w zbiorze „Pusty ogród”.   Do czynienia mamy ze swego rodzaju kryminałem - główny bohater, Oleg Skun, przylatuje z Ziemi na planetę Hamilton, aby ustalić, czy Hamilton (zbrodniarz wojenny) lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na powierzchni tejże planety. Na miejscu spotyka i nieprzyjemnych biurokratów, i nieprzyjemnych tubylców, a z jedyną przyjazną wobec niego osobą finalnie ląduje w łóżku. To żaden spoiler, wątek romantyczny jest bardzo przewidywalny.   Przyznam szczerze, że opowieść mi się nie spodobała. Nie, żeby była zła - perypetie Skuna śledziłem z zaciekawieniem, co z tego wszystko wy...
00
PYonk

Dobrze spędzony czas

Wiecie, na początku chciałem wyrzucić tę książkę za okno (nie da się, bo to ebook jest :P ). Bohater, którego nie da się lubić i to ciągłe "siedzenie" w jego głowie - straaasznie męczące. Powaga! Ale cóż, to takie przyzwyczajenie po rozrywce rodem z Marvela. A tu klops. I co teraz? Byłem ciekaw, doczytałem do końca. Odetchnąłem z ulgą. Kilka dni minęło i co? I dotarło do mnie. Tak. Bohatera nie można lubić, bo to dupek, lamus, egocentryk - do tego żółtodziób, naiwniak, harcerzyk, jedynak (chyba) przyzwyczajony, że mu się wszystko na tacy podaje. A tu go rolują na każdym kroku i ze wszystkich stron. Ba! Nawet z jego "rodzinnych" stron. Pewnie tam też nie specjalnie go lubili. Ale co zrobi, gdy w końcu to sobie uświadomi? A to już musicie doczytać sami :) Polecam.
00

Popularność



Kolekcje



Tytuł: Wolny jak Hamilton

Copyright

© 2022 by Romuald Pawlak

© 2022 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2022 Artur Rudnicki

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Ksenia Olkusz

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Artur Rudnicki

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-27-1

Spis treści

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Epilog

Rozdział 1

Skurcz w żołądku nie chciał przeminąć. Skun zacisnął dłonie na brzegu koi, powtórzył mantrę, która zawsze go uspokajała i czekał, aż Wszechświat wróci do równowagi.

To nie było nic fizycznego, żadne gwałtowne przeciążenie czy dewastująca spokój błędnika nieważkość. Jedynie podświadomość Skuna wyrwała się na powierzchnię, żeby krzyknąć: — To będzie złe, Oleg! To się nie może udać!

Nienawidził tej planety duszą i rozumem, mimo że nie zdążył postawić na niej stopy ani poznać choćby jednego Hamiltonianina. Wystarczyła wiedza nabyta na Ziemi – a w gruncie rzeczy sama nazwa planety. Czcić zbrodniarza wojennego, jego imieniem nazywać swoją planetę, to się nie mieściło w głowie!

— Członkowie załogi i goście schodzący na powierzchnię planety, zbiórka za pół godziny przy promie numer 2. — Komunikat wypowiedziany zdecydowanym tonem wbił się w umysł Skuna jak oczekiwana, a jednak bolesna wiadomość.

Wywołał lustro, przejrzał się w nim i skrzywił z niesmakiem. Za młody. Elegancik z rysami twarzy inteligenta, gładko wygolony, zupełnie jak laleczka. Nikt nie nabierze do Olega respektu, póki nie pokaże pazurów. Będzie musiał zagrać rolę drania, choć powinien być sprawiedliwym sędzią. Pokaże, że za niepozornym agentem federalnym stoi cały autorytet Rządu Światowego, Federacji Ziemskiej, Ziemi-Matki, a może wręcz wola całego Wszechświata.

Pokręcił z niesmakiem głową i tłumiąc obawę, że zawiedzie w swojej pierwszej samodzielnej misji, ruszył do drzwi wyjściowych z kajuty. Pocieszała go jedynie myśl, że na pewno coś zyska: pozbędzie się Harpera.

„Obywatelu! Jeśli nie słyszałeś o Hamiltonie, poświęć minutę na zapoznanie się ze sprawą. Federacja Ziemi nie po to wysłała ludzi na inne planety, żeby panoszyło się tam ludobójstwo! Ray Hamilton to zbrodniarz, nie lepszy od Cortesa, Mao, Stalina, Hitlera czy Humbwangi. A ludzie, którzy samowolnie upamiętnili tego zbrodniarza, nazywając jego imieniem planetę, wymagają reedukacji! Poprzyj nas, podpisz żądanie interwencji!”

Ogłoszenie społeczne, zamieszczone również w strumieniu KissaY

Niszczyciel Federacji to nie byle stateczek, to srebrny kieł albo ostrze, na komendę kapitana Edgewortha gotowe zadać bolesny cios. Ludzie stanowili niewielki ułamek masy i wyposażenia okrętu – poza modułami napędowymi lwią część zagarniał sprzęt wojskowy. Samych ładowni z promami „Azuma” miała trzy, w tym tylko jedną częściowo cywilną. Nawet prom transportujący cywili, którym mieli zejść na dół, w razie potrzeby w kilka sekund mógł się zamienić w siewcę Apokalipsy. Baterie laserów i rakiety w wyrzutniach miały wystarczającą moc, by wywołać na powierzchni Hamiltona totalny kataklizm.

„Azuma” będzie wisieć na orbicie, póki Skun i Harper nie wypełnią misji, czyli od kilku tygodni do kilku miesięcy. Niszczyciel mógłby wrócić do bazy, a później przylecieć po agentów, jednak ktoś tam, na Olimpie władzy, uznał, że taka żelazna pięść na niebie jest niezbędna, aby tubylcy potraktowali wysłanników serio. Protesty Domu Krastów można było zlekceważyć. Podobno przedstawiciel tych ostatnich w Radzie Federacji na wieść o decyzji wysłania misji na Hamiltona wpadł we wściekłość i wymagał interwencji lekarza. Skun spodziewał się od ludzi Krastów wszelkiego rodzaju problemów, od strajku włoskiego, przez otwarte bojkotowanie jego pracy, aż po sabotaż.

Kiedy agent zjechał do ładowni i między zakotwiczonymi pojazdami różnych typów odnalazł właściwy prom, z grona czekających wyłowił spojrzeniem Harpera. Niewiele wyższy od niego, za to ze dwa razy szerszy w ramionach, ostrzyżony na krótko mężczyzna o spojrzeniu tak jasnym i szczerym, jakby chciał powiedzieć: „Kocham was wszystkich, wy sucze syny”. Ciekawe, ile osób da się na to nabrać, a ile domyśli się lub dowie, że razem ze Skunem Harper tworzą parę agentów ze ściśle określonymi zadaniami? Skun miał rozpoznać sytuację związaną ze statusem planety i jej, powiedzmy, dziedzictwem. Działką Harpera była ekonomia, zarówno ta oficjalna, jak i ocena niejawnych interesów oraz planów rodziny Krastów. Oba raporty miały dać Rządowi Światowemu fundament do podjęcia najlepszej decyzji w sprawie losów planety.

„Gdybyż tylko Harper nie był dupkiem!”, pomyślał ze złością Skun, podchodząc bliżej do grupki. Towarzyszył im na płycie startowej jeden z aniołów, jak nazywano żołnierzy w zbrojach fazowych. Migoczące białawo pole pozwalało dostrzec barwy ich zbroi – w tym przypadku niebieskozłote, federacyjne – zarazem rozmywając kontur postaci w świetlistą aureolę. Czterech takich stacjonujących na „Azumie” byłoby zdolnych zdobyć i podporządkować sobie Hamiltona, o ile nie trafiliby na równorzędnego przeciwnika.

Czwórka pilotów i operatorów misji weszła do kabiny nawigacyjnej, reszta zajęła miejsce w części dla pasażerów. Tu, poza dwoma wysłannikami Rządu Światowego, zasiadł starszy mężczyzna w mundurze z dystynkcjami porucznika. Skun prędzej by się spodziewał obecności wojskowego w kabinie pilotów niż tu. Zresztą kim był ten człowiek? Oleg nigdy nie widział go na pokładzie „Azumy”, a przecież z racji misji spędzał niemało czasu z kadrą oficerską. Po co porucznik leciał na dół?

Zagadek było więcej. Ledwie zajęli miejsca i wymienili kilka chłodnych spojrzeń, wojskowy ukrył się za zasłoną prywatnej przestrzeni, od ich strony dającej efekt lustra. Mógł wybrać dowolny widok: coś półprzejrzystego, obraz, cokolwiek. Lustro miało jednoznaczną wymowę: dajcie mi wszyscy święty spokój, nie chcę mieć z wami nic do czynienia.

Skun najchętniej zrobiłby to samo, jednak Harper jak zwykle wiercił się, jakby ktoś pod tyłkiem rozpalił mu ognisko albo umieścił mrowisko pełne owadów. Pochylił się ku Skunowi i półszeptem, pokonując szum silników startującego promu, rzucił:

— Już my im pokażemy, że nie warto zadzierać z Ziemianami, co nie?

Jeśli ktoś chciałby opisać Harpera jedną cechą, powinien użyć słowa „namolny”. Harper ciągle coś gadał i to zawsze było „bardziej”. Skun został wysłany, aby w imieniu Federacji sprawdzić kwestie zdrajców, Harper – aby dokonać niezależnej oceny ekonomii Hamiltona. I ciągle gadał tak, jakby nie istniało nic ważniejszego od biznesów jawnych i ukrytych, transferu gotówki, ukrywanych zasobów, a przede wszystkim – że on, Ron Harper, wyniucha każdy jeden biznes, każdego jednego dolara, albowiem świat fałszerstw ekonomicznych nie ma przed nim tajemnic, a skrywane dane rozkładają się przed nim jak pachnący kwiat o świcie, gdy słońce pobudza go do życia.

Rozpoczął ten słowotok na Ziemi, kiedy czekali na ostatnią odprawę w jednym z marsjańskich biur Federacji. Kontynuował w trakcie wspólnych posiłków na pokładzie „Azumy”, gdy dolatywali do punktu skoku poza Układem Słonecznym i po wyjściu na granicach układu, w którym leżał Hamilton. W końcu Skun nie wytrzymał i na ostatnie dni schronił się w swojej kabinie. Na wiadomości od Harpera przestał odpowiadać.

Teraz nie mógł wyłączyć paplaniny agenta, który przyjął tożsamość i mentalność rzutkiego kupca. Musiał wysłuchiwać tego „Patrzcie, jaki jestem zajebisty”, chyba że pójdzie śladem oficera. Trzeba wytrzymać jeszcze ten kwadrans, nim ich ścieżki się rozejdą, każdy zajmie się swoimi sprawami – i przy odrobinie szczęścia, z rzadka tylko miną się na wyspie.

Popatrzył na Harpera z irytacją.

— Przede wszystkim mamy im pokazać, że Federacja to nie potwory, Harper. Dobrze wiesz, jaki jest cel naszych misji.

Harper skinął głową, ale Skun nie dałby złamanego grosza za to, że rozumiał ten prawdziwy cel, chęć przejęcia przez Federację planety pod swoje wpływy. Jeśli wciąż będzie mówił Hamiltonianom, że wszystko na Ziemi jest lepsze, wywoła efekt przeciwny do zamierzonego. I tak już są najeżeni, a najeżą się jeszcze bardziej.

„Kogo Federacja tu przysłała, na tę zakazaną planetę?”, skrzywił się z niesmakiem.

— No, ale daj spokój, przynajmniej się zabawimy — na jowialne oblicze Harpera wypłynął szeroki uśmiech. — Chyba nie zamierzasz bronić tych dzikusów?

Skun zbył go milczeniem. Prom schodził z orbity i Oleg skupił się na monitorze, który pokazywał planetę.

Historia Hamiltona mogłaby się stać kanwą niejednego dreszczowca – i pewnie kiedy opadnie wrzawa, za sprawą której trafił tu Skun, tak się stanie. Powieści interaktywne, seriale holo, dramy – wszystko to czekało w zawieszeniu, póki Rząd Światowy nie podejmie jakichś ostatecznych decyzji. A ściślej, nie czekały, jednak twórcy mogli napisać tylko pierwsze rozdziały czy odcinki. Los pozostałych wciąż znajdował się w rękach polityków i żołnierzy.

Korzenie sprawy sięgały przeszłych wieków, wielkiej wojny, z przerwami trwającej sześć dekad dwudziestego czwartego wieku. To wtedy grupy ekologów i alterglobalistów, pozostające poza nawiasem społeczeństwa skupionego w kilku wielkich politycznych blokach, porwały dwa statki fotonowe i na ich pokładach uciekły z Ziemi, próbując znaleźć swoje szczęście gdzieś pośród gwiazd. Być może nikt by się tym specjalnie nie przejął – w końcu wojna dokonała takich spustoszeń, że doprawdy dwa statki fotonowe oraz grupy i tak niechcące żyć na Ziemi nie były najważniejszym problemem. Nie przejąłby się, gdyby nie ten przeklęty Hamilton. Powiedzieć o nim, że był zbrodniarzem wojennym, to jak nic nie powiedzieć. Przed podjęciem próby dostania się na jeden ze światłowców zdobył reputację specjalisty od broni biologicznej, pozbawionego wszelkich skrupułów.

Być może naprawdę zginął w czasie ataku na stocznie orbitujące wokół Ziemi. Być może faktycznie nie było go na pokładzie arek, które dotarły na planetę, teraz przewijającą się na monitorze promu schodzącego ku powierzchni. Być może Hamiltonianie nikogo nie ukrywali. Wszystko być mogło. Jednak opinię społeczną na Ziemi zbulwersował fakt, że odkryta planeta z uciekinierami upamiętnia zbrodniarza, a sami zbiegowie zostali za pomocą zmian genetycznych przystosowani do biosfery planety.

Jakby wstrzeliwując się niespodziewanie w tok myśli Skuna, Harper mruknął pod nosem:

— Ciekawe, co myślą, widząc nasz niszczyciel na orbicie?

Skun uśmiechnął się ponuro. Wątpliwe, aby Hamiltonianie rozpoznali w „Azumie” okręt wojenny, chyba że przez tych kilka lat po odkryciu planety przez Krastów ktoś zdążył ich wyedukować.

— Zacząłbym od tego, czy oni spoglądają w niebo — odparł z lekkim uśmiechem.

To wcale nie było takie pewne. Uciekali z Ziemi bojąc się wojny, nie pasowali do tamtego społeczeństwa, chcieli żyć niemal jak ludzie pierwotni. Swoje marzenie zrealizowali tutaj, w gęstych, równikowych lasach. Po co mieli patrzeć w gwiazdy, czego tam szukać, skoro w hamiltoniańskim lesie nie mogły pełnić nawet marnej roli drogowskazu? Przecież od nich uciekali, nie kusiły ich, nie marzyli o ich dosięgnięciu.

Gdyby nie kwestia, że należało sprawdzić, czy Hamilton naprawdę nie żyje, czy jego współpracownicy w rodzaju Donnerhalle’a czy Rino Urbity nie prowadzili albo wręcz wciąż nie prowadzą zakazanych Protokołem Ciała badań, można by o nich myśleć po prostu jak o wycofanej na własne życzenie społeczności.

Prom wszedł w atmosferę i zaczął się lekko trząść, pokonując opór powietrza. Stabilizatory działały, drgania były ledwie wyczuwalne, ale Skun i tak się uśmiechnął. Dobrze poczuć planetę, nawet tak dziwną jak Hamilton. Nie czuł się człowiekiem próżni, jak się mówiło o choćby żołnierzach z „Azumy” i milionach ich pobratymców ze statków cywilnych czy wojskowych, pracujących w stoczniach i innych miejscach w przestrzeni kosmicznej. Tamci niemal oddychali próżnią, to na dole, w studni grawitacyjnej, czuli się niepewnie. On zaś chciał stąpać po powierzchni, unosić się w atmosferze. Kiedy wreszcie grawitacja ustawiła kierunki świata, a opór powietrza zasygnalizował, że bezapelacyjnie są już na planecie, a nie ponad nią, na jego twarz wypłynęła ulga.

— Zadowolony z rozpoczęcia misji?

— Odkąd wiem, że Krastowie złożyli protest na ręce Sekretariatu Rządu, nie bardzo — z poważną miną odparł Skun, chociaż w rzeczywistości chciało mu się śmiać.

Całą aferę z Hamiltonianami tak naprawdę nakręcił KissaY, jeden z najbardziej popularnych globerów na Ziemi (i ekscentrycznych, na przykład nie życzył sobie, żeby odmieniać jego nick, a nawet zdołał zastrzec to prawnie). Bóg jeden raczy wiedzieć, skąd tak szybko dowiedział się o odkryciu Hamiltona. Również tylko Najwyższy albo zleceniodawcy KissaY wiedzieli, dlaczego jego atak na władze, że nic nie robią w poszukiwaniu dawnych zbrodniarzy wojennych, rozprzestrzenił się jak pożar buszu albo wybuch supernowej. Po kilku miesiącach mówiło się o tym wszędzie, w globalach wszystkich układów planetarnych rządzonych przez Federację Ziemską. Bo jak to – wojna dawno rozliczona i zapomniana, a tu mamy podejrzenie kilku najważniejszych zbrodniarzy żyjących sobie w raju? Czy ktoś odważyłby się nazwać planetę Torquemada, Hitler albo Kwan Zi? Nie? To dlaczego tolerujemy nazwę „Hamilton”, honorującą genetyka mającego ręce ubrudzone krwią milionów ofiar?

Ta gra na strunach niby zapomnianej, ale wciąż żywej w pamięci wojny i strachu przed następną, okazała się skuteczna. Ziemia musiała wysłać swoich reprezentantów, aby wybadać sprawę. Na lufach dział niszczyciela „Azuma” niosła wiarę w znalezienie prawdy.

Teraz Harper, porucznik za zasłoną i zamyślony Skun zmierzali na Siri, niewielką wysepkę, na której urzędował aktualny gubernator z ramienia Krastów, niejaki Rafa Krast.

Bo wciąż jeszcze Hamilton był częścią dominium Domu Krastów, chociaż jeśli Skun wywiąże się ze swoich zadań, ta sytuacja wkrótce ulegnie zmianie.

Być może dla wzmocnienia efektu prom powinien opaść na czterech słupach ognia wielkich jak katedry, włączyć jakiś kosmiczny klakson albo oddać w powietrze hałaśliwą i pełną efektów świetlnych salwę, żeby nikt nie mógł przeoczyć nastania Dnia Sprawiedliwości. W jakimś holowidowisku tak by to pewnie zostało pokazane. Skun jednak cieszył się, że opadli na płytę kosmodromu cicho, bezproblemowo i niezbyt efektownie. Mało kto zwrócił na nich uwagę – poza tymi, którzy spodziewali się ich wizyty.

Dwóch żołnierzy zajęło się bagażami pasażerów. Przy okazji sprawdzą mieszkania pod względem podsłuchów i innych pułapek, przeniosą też sprzęt do magazynów niedaleko kwater. Harper nie miał tego wiele, głównie jakieś papiery, Skun jednak zabrał z Ziemi dosyć niezwykłego asystenta.

Od płyty lądowiska w stronę centrum wyspy biegła linia magnetyku. Porucznik się guzdrał, najwyraźniej nie chciał jechać tym samym wagonikiem, co cywile, więc Skun wpakował się do pierwszego oczekującego, za plecami czując napierającego Harpera. Zrobił to tym chętniej, że wyspę przemiatały porywy wiatru na tyle silne, że czuł, jak wciskają mu się pod ubranie. „Czyżbym ściągnął tę zawieruchę za sobą?”, przemknęła zabawna myśl. Ale raczej to on trafił w miejsce, w którym przyszłość dopiero się gotowała. Wiedział, że pogoda na Siri jest wietrzna, zupełnie odmienna od zatęchłej dżungli, co było skutkiem znacznie mniejszego oddalenia od bieguna północnego.

Wagonik ruszył i niespiesznym tempem – zupełnie jakby ktoś chciał zaoszczędzić na prędkości, przecież magnetyki na Ziemi jeździły ze trzy razy szybciej! – pokonał kilka kilometrów dzielących port od budynków, wreszcie przystając na czymś podobnym do dworca. Wyglądało na to, że choć wyspa nie ma jeszcze wielu mieszkańców, wkrótce ich się doczeka. Niskich budynków i baraków czy magazynów było całe mrowie, jakby tylko czekały na wykorzystanie.

Po drodze Skun przeżył pierwsze zaskoczenie: przejechali niemal z jednego krańca wyspy na drugi. Tylko na szkicowej mapce, którą oglądał jeszcze na Ziemi, centralny kompleks zajmował środek Siri.

Teraz z namysłem przyglądał się grupie budowli różnej wielkości, wyglądających jak rzucone w nieładzie dziecięce klocki, różnej wiekości, barwy, kształtu. Każdy miał w jednym z górnych narożników wymalowany numer, np. A-27 czy F-22. Ale tym, co się rzucało w oczy najbardziej, była niedbale zamaskowana prowizorka. Nic w tym dziwnego, miasteczko na wyspie miało ledwie kilka lat. Na człowieku przywykłym do ugruntowanej cywilizacji i budowli mających mniej niż stulecie uważanych za tak młode, że wręcz niewarte uwagi, musiało to wywierać negatywne wrażenie.

Harper ruszył przodem w stronę zabudowań, jakby wiatr wiejący w ich stronę pozwolił mu wywęszyć zapach pieniądza. Skun z ulgą odprowadził go wzrokiem, potem przeniósł spojrzenie w bok.

Dostrzegł brzeg wyspy, wycięty, jakby jakiś potwór odgryzł kęs z okrągłej bułki. Kilkaset metrów od pierwszych budynków zaczynała się szeroka zatoka, oddzielona barierkami. Ciągnął stamtąd lekko gorzkawy zapach, przebijający się przez smród wywoływany ludzką obecnością.

Po opuszczeniu „Azumy” i promu, Skun czuł silną potrzebę odizolowania się na kilka minut, nim wpadnie w wir działania, podda się niewiadomemu i nieprzewidywalnemu. Potrzebował chwili na zebranie myśli, kilku oddechów, posmakowania tego świata w spokoju. A przy barierkach nie było żywego ducha. To go skusiło.

Targały nim sprzeczne odczucia. Powinien być przepełniony świętym gniewem współczesnej inkwizycji, przecież przyleciał tu znaleźć winnych i osądzić, nawet jeśli były to tylko fantomy, a KissaY bredził jak po ćpaku. Każdy krok po tej ziemi powinien sprawiać mu ból, jak to czuł na pokładzie „Azumy”. Instruktaż w czasie szkolenia w ośrodku Federacji nie pozostawiał wątpliwości – każda pozytywna emocja czy wrażenie pozbawiają go odrobiny chłodnej analizy, wiążą z danym światem czy ludźmi. Ma być białkową maszyną.

A przecież zachmurzone niebo było interesujące, pasma chmur układały się we wzory, których nie znał, ale mimo woli szukał w nim podobieństw. Wiatr rozrzucający mikroskopijne kropelki wilgoci porywane z oceanu, po czasie spędzonym w kosmicznej puszce wydawał się błogosławieństwem. Nawet te wszystkie odgłosy pracującego węzła transportowego były czymś atrakcyjnym, bo odmiennym od nudnej gadaniny maszyn na „Azumie”. Nie potrafił tego nie słyszeć, nie czuć, nie przeżywać.

Z zadaniem, jak miał nadzieję, i tak sobie poradzi. Sama planeta, jeśli z perspektywy wyjąć ludzi, w niczym nie zawiniła. Może stąd ten nagły – niespodziewany – rozdźwięk w emocjach, gdy postawił stopę na skalistej powierzchni.

Paradoksalnie, wiedział, że ten chłodny, oceaniczny Hamilton to zupełnie nie ta planeta, którą będzie musiał zbadać. Prawdziwi Hamiltonianie i ich problemy ukrywali się w ciepłej, tropikalnej dżungli dwóch leżących niemal na równiku kontynentów, gdzie powiew mokrego wiatru będzie iluzją.

Podszedł do balustrady. Fale oceanu, kołyszącego się łagodnie jak dziecko w ramionach matki, rozbijały się trzy, może cztery metry poniżej stoku opadającego pod kątem osiemdziesięciu stopni. Barierka zapewne miała nie tyle chronić przed życiową katastrofą samobójców i osoby głęboko zamyślone nad sensem życia, co stanowić zaporę dla urżniętych w sztok ludzi po pracy albo przebywających na chwilowym urlopie z dala od platform wiertniczych czy niemal zautomatyzowanych kopalni.

— Za płytko — odezwał się ktoś za nim.

Odwrócił się i zobaczył kobietę zmierzającą w jego stronę wzdłuż brzegu. Była trochę młodsza od niego, jasne, niemal białe włosy spięte w zdecydowany kok, rysy twarzy wyraźne. Nie tyle ładna, co interesująca twarz. Nosiła strój równie szary, jak powierzchnia wyspy, pewno dlatego jej nie zauważył. Albo dlatego, że miał spojrzenie za bardzo skierowane do wewnątrz.

— Na co?

— Na wszystko — zaśmiała się, podchodząc i opierając się o balustradę. Głos miała lekko zachrypnięty, jakby często mówiła na wietrze albo zdrowo popijała. Choć wcale niewykluczone, że po prostu taką miała barwę głosu. — Na nurkowanie z fajką, na łódkę, a nawet na porządny skok z rozpaczy, chyba że chcesz złamać kręgosłup, a nie utopić się raz a dobrze.

— Na rozpacz zawsze mam czas — rzucił przekornie. — Wciąż jestem na etapie zachwytu.

Pokiwała głową. Miała ładny profil. W innych czasach i miejscu mógłby nawet zdobyć się na komplement.

— Szybko ci przejdzie. Znasz prawdziwą nazwę tej wyspy?

A kiedy w milczeniu zrobił przeczący ruch głową, wyjaśniła:

— Żadna tam Siri, tylko Zły Sen, prawdziwy zły sen ludzi, którzy mieli pecha trafić na tę skałę. Siedzimy tu jak na kopycie, a prawdziwy Hamilton jest tam — wskazała ręką odległy horyzont, na którym niebo stykało się z wodą, płynnie przechodząc z jednego odcienia w drugi. Był pewien, że nie widać na nim zarysu bliższego kontynentu.

Popatrzył na nią zdziwiony, że wypowiedziała myśl, którą obracał w głowie. Nie mogła czytać mu w myślach, a jego zachowanie – również zastanawianie się nad samobójcami – było przewidywalne, mimo wszystko jednak zaliczyła dwa trafienia.

— Inżynier? — Przekrzywiła głowę i bezceremonalnie taksowała go wzrokiem. 

Zawahał się. Czyżby nikt jeszcze tu nie wiedział, że Ziemia przysłała agenta, żeby przeprowadził śledztwo? Na tym zadupiu wszystko możliwe.

— Raczej myśliciel, który zamierza tu szukać prawdy o świecie — odparł, krzywiąc usta w niepewnym uśmiechu.

Przez chwilę w milczeniu przypatrywali się wodzie stłoczonej przez wiatr i przypływ w zatoce. Skun łapał spojrzenia kobiety pełne hamowanej ciekawości, sam odpowiadał podobnymi. Na Ziemi przed misją rozstał się z Evelynn, poszło zresztą nie o lot na Hamiltona, nie o pracę w ogóle, tylko o dzieci. On zwlekał, póki gdzieś nie osiądzie jako stateczny federalny urzędnik, Ev nalegała, twierdząc, że gdyby tak patrzeć, problemy z dzietnością zaczęłyby się w czasach jaskiniowców. Co by było, gdyby samiec pomyślał, że pora najpierw coś złowić na obiad, zanim zaryzykuje bzykanko mogące się skończyć ciążą? Jeśli zginie, kto zapewni małemu żarcie? Argument był anegdotyczny, bzdurny, wieńczył całą piramidę innych problemów – oboje zdawali sobie z tego sprawę, ale Evelynn to nie przeszkadzało. Był wystarczająco dobry jako powód rozstania. Nie zamierzała czekać. Patrząc teraz z ukosa na tę kobietę, Skun zastanawiał sie, czy są tu na wyspie jej dzieci, mąż, osiadłe życie? Kim była?

A może prawda była najzupełniej banalna – agentką wysłaną przez gubernatora Krasta?

— Nasz Zły Sen chętnie gości przybyszów z lepszych światów. Jestem Kennedy — wyciągnęła rękę. Miała szorstką skórę i mocny, stanowczy uścisk dłoni. — Z rzadka możesz mi mówić Connie, to od Constance.

— Skun, Oleg Skun z Ziemi — powiedział, patrząc jej prosto w oczy.

Nie wywołało to żadnej reakcji, wciąż wydawał się być dla niej po prostu jednym z federalnych albo krastowych, którzy spadli tu z nieba. Albo pierwszych turystów, którzy w końcu musieli się tu pojawić. Patrzyła na fale, wiatr rozwiewał jej włosy, otaczając postrzępiona aureolą.

Westchnął.

— Muszę się zaanonsować… — Z niechęcią machnął ręką w stronę budynków stacji.

— Jasne. Powodzenia. Tu się nie idzie zgubić, więc do zobaczenia.

Z zaskoczeniem stwierdził, że nie miałby nic przeciwko temu.

Rafael Krast, chętniej używający skróconej formy tego imienia, urzędował w nieco oddalonym od płyty lądowiska białym budynku z kopułą, która mogła skrywać anteny albo prywatne pomieszczenia na najwyższych piętrach. Dotarcie tam i przebicie się przez dwóch strażników zajęło agentowi federalnemu kilka minut.

Teraz pochylił się i przesunął w stronę gubernatora identyfikator, wyglądający jak kawałek starej, poszarzałej czekolady.

Gubernator ze wstrętem odsunął od siebie tabliczkę, jakby to był fragment szkieletu zwierzęcia niebezpiecznego nawet po śmierci, a nie listy uwierzytelniające Olega Skuna, wysłannika Federacji Ziemskiej.

— Wiem, kim pan jest i po co przybył. — Jego wzrok zdawał się przeszywać agenta na wskroś.

— Czyżby? — drwiąco odparł Skun, rozpierając się na krześle. A właściwie próbując znaleźć jakąś komfortową pozycję. Niewygodny mebel świetnie pasował do reszty biura, ascetycznego, urządzonego w nudny sposób. — To niech mi pan powie.

Zamaszystym gestem zaprosił Krasta do dyskusji. Wiedział, że jej nie przegra, grał bowiem znaczonymi kartami. Naprawdę niewiele osób znało faktyczne cele misji Skuna. Nie poświęcił zbyt wiele czasu aktom Rafy Krasta, uznając je za nudne i niewiele wnoszące do sprawy Hamiltonian, lecz pobieżna lektura zaowocowała wnioskiem, że nie jest to ktoś mogący sprawić mu kłopoty.

— Nawet tu docierają wieści o wyssanych z brudnego palucha planach poszukiwania dawno umarłych zbrodniarzy wojennych — warknął Krast, jeszcze dalej odsuwając od siebie dokument, aż ten zatrzymał się prawie na krawędzi blatu i Skun musiał go przytrzymać, żeby nie spadł. — Pan wie, że Dom Krastów, który reprezentuję na tej planecie, złożył oficjalny protest przeciwko wysłaniu bez naszej zgody samozwańczego sędziego?

— I protest został odrzucony. Nawet w świetle prawa cywilnego nie byłby zasadny, a cóż dopiero mówić o prawie wojennym, które każe bezterminowo poszukiwać i sądzić wszystkich zbrodniarzy — prychnął z pogardą Skun. Niech się Rafael Krast pomęczy, skoro chce się bawić w układanie retorycznych klocków. — Pan wie, że i ja, i mój towarzysz, Harper, mamy zgodę nie tylko Federacji, także potwierdzenie z Kys, gdzie mieści się siedziba waszego Domu Krastów. Czyż nie tak?

Skun skrzywił się, uświadomiwszy sobie, że mimo woli broni Harpera, który powinien się tłumaczyć sam. No, ale poszło w eter, co zrobić.

— A poza tym nie jestem sędzią, tylko policjantem zbierającym dowody.

Krast również się skrzywił z niesmakiem. Za oknem do lądowania schodził ciężki śmig. Chmury ponad nim ułożyły się tak, jakby pojazd w nie wpadł i siłą impetu rozdarł, pozostawiając wielką, jasną dziurę w niebie.

— Trzeba naprawdę mieć nierówno pod sufitem, aby uważać, że oni wciąż żyją — gubernator zmienił nagle ton. — Hamilton zginął na Ziemi, a reszta dawno umarła tutaj, przecież minęły dwa wieki od lądowania. Pan też to wie. Więc po co pan przybył naprawdę? — Mocno zaakcentował ostatnie słowo.

Skun wstał. Oparł ręce na szczycie krzesła. Lubił taką postawę, choć w czasie szkolenia któryś z wykładowców powiedział Skunowi, że zapewne w czasach uniwersyteckich zdarzały mu się bójki z użyciem mebli. Wtedy roześmiał się i poprawił go, że znacznie wcześniej, bo na uniwerku był już grzecznym, pilnym studentem, który by nie zaryzykował rozwalenia komuś głowy krzesłem. Wciąż jednak lubił ten gest mocy.

— Przecież pan wie, przed chwilą pan sam tak stwierdził. Jeśli niczego nie znajdę, to nie musi się pan obawiać.

— Ułatwię panu, co będę mógł. Dam przewodnika…

— Nie potrzebuję… — przerwał mu Skun.

— Dam przewodnika, żeby nie zgubił się pan w dżungli, za co ja będę ponosić odpowiedzialność — w głosie gubernatora zabrzmiały stalowe tony. Niespodziewanie wstał, górując nad Olegiem. Skun znienawidził go w tej jednej chwili, mając świadomość, że gubernator wykorzystuje prosty aspekt bycia wyższym, typowo męski sposób okazania dominacji. Cóż, wet za wet. — Dam sprzęt, jeśli pan potrzebuje i wszystko inne. Tylko niech pan zrobi jak najszybciej swoje i pozwoli Domowi Krastów bez przeszkód wypełniać powinności protektoratu.

Wychodząc, Skun starał się ukryć zmieszanie pod pozorem cynicznego uśmieszku. Być może jednak nie docenił Rafy Krasta i ten miał albo przecieki, albo podejrzenia co do prawdziwego celu wizyty.

— Jeszcze jedno — usłyszał głos Krasta.

Odwrócił się, na jego twarzy pojawiła się zniecierpliwiona mina. Musiał chwilę odpocząć, mieszkanie już czekało, a żołnierze z lądownika zanieśli sprzęt do magazynu niedaleko kwatery.

— Niech pan uważa. To nie jest raj…

Widząc zdziwione spojrzenie Skuna, gubernator dokończył:

— Nie chodzi mi o mieszkańców. Dżungla jest groźna, szczególnie dla turystów.

— Nie macie tu turystów.

— Dotąd nie mieliśmy, panie Skun. Po pańskiej wizycie, jakiekolwiek stanowisko pan zajmie, zrobi się o nas głośno, jestem tego pewien.

Mina Rafy świadczyła, że świetnie zdaje sobie sprawę z misji Skuna i spodziewa się zadymy. A może nawet jego słowa należało czytać jako ostrzeżenie?

Przedstawiciel Federacji bez słowa pchnął drzwi i wyszedł na światło słoneczne.

Powoli ruszył w stronę kwatery, zdając sobie sprawę, że każdy z mijanych pilotów czy robotników pracujących na Złym Śnie może rozpoznać w nim groźnego reprezentanta wrogiej siły, z którą Dom Krastów nawet jeśli nie wprost, przecież starał się walczyć z każdych sił.

Mimo to wędrował powoli, przyglądając się – jakkolwiek paradoksalnie to nie zabrzmi – stolicy planety. Pozornie była nią wciąż Hoe, gdzie mieszkali Hamiltonianie i chyba nie przebywał tam nikt spoza planety, nawet żaden z ludzi Krastów. Jednak w praktyce po lądowaniu Krastów, po włączeniu tej planety w ich sferę wpływów, los Hoe został przypieczętowany. Teraz to Siri, ta chłodna skalna wyspa wystająca z oceanu bliżej północnego bieguna niż równika, wyglądająca jak powstający na pustym polu port przesiadkowy dla przyjęcia sporego ruchu, miała największy potencjał na rozwijanie się w serce planety. Któregoś dnia wyrosną tu wieżowce i gęsta sieć magnetyków, przy brzegach wyspy powstaną port albo i dwa. Krastowie będą mieć stolicę pod kontrolą – to był najważniejszy aspekt. Skun założyłby się o wszystko, że gdzieś w trzewiach Domu Krastów taka decyzja już zapadła, a jej realizację wstrzymuje jedynie obawa o spłoszenie Hamiltonian zbyt pospiesznymi ruchami. Rafa nie powie tego wprost, lecz nie odda wyspy bez walki. Skun był tego absolutnie pewien.

Nagle od strony niskiego pawilonu, wyglądającego jak laboratorium, wyszła znana mu już kobieta. Zobaczyła Skuna i zmieniła kierunek, zmierzając ku niemu. Wiatr rozwiewał jej rozpuszczone włosy, a ona odgarniała je niecierpliwymi gestami. W jej krokach czuło się złość.

— Trzeba było powiedzieć, że przyleciałeś nas przesłuchiwać — rzuciła ze złością, gdy odległość między nimi zmniejszyła się do kilku kroków. Patrzyła na niego z dziwną miną, jakby rozbawienie i obawa tworzyły siostrzany związek w jej umyśle, a gniew, najstarszy brat, był tym, który odważył się głośno wyrazić swe zdanie.

— A więc już wiesz — odwrócił się od oceanu plecami.

Zaśmiała się krótko, zmierzyła go spojrzeniem, w którym – jak mu się wydawało – rozweselenie igrało z lekkim lekceważeniem. Poczuł się otaksowany jak towar albo może jak wróg, którego się ocenia pod kątem, ile zdąży narobić problemów, nim się go unieszkodliwi. Jednak nie sprawiał wrażenia tak groźnego, aby odczuwała paraliżujący lęk. To akurat uznawał za jej błąd.

— Fale strachu już się rozchodzą, panie federalny. Tu nie brakuje takich, co im teraz miękną nogi, w tej chwili wiszą na telefonach i komputerach, żeby zlikwidować nielegalne interesy. Będą udawać, że są świętsi od samego papieża. Z Krastami zawsze się można dogadać, ale agent z Ziemi? — prychnęła. — Przewiduję nagłe ewakuacje z wyspy, przerywanie urlopów albo zachorowania. Znów będę mieć pełny gabinet…

Gabinet? Zerknął na nią z ukosa. Kim ona była? Lekarką?

— Aż tak? Bez obaw, nie zamierzam nikomu zrobić krzywdy.

Patrzył na nią – i nagle zdał sobie sprawę, że przypadkiem albo świadomie prowadzą rozmowę na dwóch poziomach równocześnie: prywatnym, jako dwie osoby, i wyższym, on jako reprezentant Federacji, ona być może jako rzeczniczka tych ludzi. Niewygodna sytuacja, wpakował się w nią jednak na własne życzenie. Do tego prowadzi porzucenie roli bezdusznej maszyny.

— Przeze mnie nie przybędzie dodatkowych pacjentów, pani doktor. — Próbował się uśmiechnąć, choć wargi nagle mu stężały. — Obiecuję nikogo nie straszyć, niech im pani to przekaże. Interesów też nie muszą likwidować, nie jestem zainteresowany ich ciemnymi sprawkami. Skoro wie pani, kim jestem, zapewne wie pani również, kogo szukam i dlaczego.

Pokiwała głową. Ręką wskazała mu punkcik gdzieś ponad ich głowami. Krążył, jakby przyciągnęły go ludzkie siedziby, chociaż swoich zachowań musiał się wyuczyć na długo przedtem, gdy wyspa była pusta i szarpana przez porywiste wiatry.

— Baszkirki. Potrafią być uciążliwe, radzę uważać.

— Drapieżne? — zdziwił się. Czytał o Hamiltonie, jasne, jednak nic o tym, że ma się obawiać ptaków nad oceanem. W dżungli to co innego, tam latały srebrzyki ze skrzydłami ostrymi jak brztwy.

— Straszni złodzieje. A potem wszystko jest na ludzi — zaśmiała się. — Muszę wracać do pracy, panie Skun. Ale nasze drogi na pewno będą się schodzić, to mała wyspa.

Odprowadzał ją tyleż zamyślonym, co i po męsku zaintrygowanym spojrzeniem. Kim była? Kobietą, która chciała go zdobyć? Rzeczniczką wystraszonych? Czy agentką tych, którzy mieli rzeczywiste powody, by się Skuna obawiać?

Przez kilka godzin zwiedzał najbliższą okolicę, poznając różne zakątki. Przysłuchiwał się nieważnym rozmowom, łapał czujne spojrzenia, odpowiadał uśmiechem albo chłodną miną. Obserwował baszkirki, które rzeczywiście okazały się plagą, szczególnie gdy czuły za sobą wsparcie stada. Nie dość, że w ogóle nie bały się ludzi, to jeszcze miały charakter strasznych złodziejszaków.

W końcu, niedaleko jednego z magazynów, skąd zalatywało smarem i gazami technicznymi, trafił na sporo wyższego od siebie, zdecydowanie szerszego w barach mężczyznę w czystym, jednak zdradzającym robotnicze zajęcie kombinezonie. Chciał go minąć, ale ten niespodziewanie zagadał: 

— Przyleciałeś niedawno? Jesteś z tury, co ma nas zmienić?

Przyjrzał się krytycznie Skunowi. Ten nie wyglądał na pracownika fizycznego, nie świadczyła o tym ani jego wątła postura, ani ubiór typowego, niedbałego inteligenta. Na szczęście nie dał się namówić na mundur, w cywilnym ubraniu trudno było dostrzec jego wspomaganie. Rozmówca patrzył więc na agenta i dokonywał w głowie trudnych procesów analitycznych. Wreszcie wyszło mu to, co Kennedy.

— Inżynier, tak? — stwierdził wreszcie z szacunkiem i uśmiechnął się, jakby wszystkie klocki ułożyły mu się w spójny obraz. — Ale na kielicha wejdziesz do naszej czarnej jamy, czy szukasz jakiejś lepszej knajpy, których tu nie ma?

W pierwszej chwili Skun chciał odejść bez słowa albo ujawnić, kim jest i napędzić facetowi strachu. Zaraz jednak nadeszła myśl „A może by im pokazać, że jestem normalny? Co z tego, że federalny. To tacy już nie piją, nie gadają, nie rzucają spojrzeniami za ładną kobietą?”. W ostateczności niech uznają, że po prostu ma jaja i nikogo się nie boi. Skrzywił usta w uśmiechu i nonszalancko skinął głową. W końcu miał poznać Hamiltonian, a kto powiedział, że są nimi tylko tamci w dżungli?

— No, na was to się doczekać już nie mogliśmy — mówił mężczyzna, prowadząc Skuna w stronę niskich, pomalowanych na granatowo budynków. — Ja na wiertnicy to całkiem już miałem dość, mówię ci. Siedzisz w kabinie jak na rozhuśtanym kiblu, wyje toto, wokół fale jak góry, kota idzie dostać. Po tygodniu życia w kabinie w zmarszczkach wody możesz zobaczyć wszystko: twarze, kształty potworów, a nawet rozebraną własną żonę i najlepszego kumpla obok. Powaga! — spojrzał na agenta.

Prowadził go w stronę budynków niczym się nie wyróżniających. Kiedy obeszli ścianę i znaleźli się przed frontem jednego z nich, Skun szybko jednak zorientował się, że sam też by tu w końcu trafił – i to wcale nie za sprawą wymalowanego ekstrawagancko szyldu „Pod Złym Snem”, lecz z powodu kilkunastu mężczyzn w roboczych ciuchach, którzy z butelkami w rękach albo miniaturowymi nargilami przytykanymi do nosów, okupowali dwie ławki przed wejściem do wnętrza. Docierały stamtąd odgłosy głośnej muzyki i gęsty zapach ciał, wszystko to, co się kojarzy z raczej męskimi zabawami.

W środku było jeszcze tłoczniej, a atmosferę można by kroić w plasterki. Wzięli piwa i wiertniczy pociągnął Skuna w stronę wolnego stolika pod oknem.

— Za szczęśliwą zmianę! — Stuknął brzegiem kufla o kufel Skuna i zachłannie wlał w siebie niemal połowę zawartości naczynia. Agent zrobił to samo, zastanawiając się, co przyciągnęło tego gościa w jego stronę. Może wyczuł, że Skun to jakaś wyższa szarża i chciał się przylizać? Albo nie miał z kim się napić, a pragnął spędzić czas w towarzystwie ludzi, a nie maszyn albo nędznego netu, jakim tu dysponowali, skoro Krastowie nie założyli na razie uniwersalnego globala, a jedynie jakiś ułomny net przez satelity na niskich orbitach. Choć pozwolili Federacji co miesiąc go uaktualniać, jak Rząd Światowy wymógł na wszystkich planetach zasiedlonych przez człowieka.

Nieważne. Agent popijał powoli piwo, rozglądał się dyskretnie po knajpie, słuchał rozmów. Opowiedział kilka żartów, na które Borge, jak zwał się wiertniczy, reagował śmiechem i plaskaniem w blat wielką łapą. Miał tylko jeden temat do opowieści: pracę na maszynie. Należał do ekipy poszukiwaczy metali ziem rzadkich. Skun podprowadzał go pod kwestię relacji z tubylcami, bez większego skutku. Wiertacz zdobył się tylko na krótkie:

— Człowieku, to wariaci! Pozwalają wiercić w oceanie, mało ich to obchodzi, ale wejdź do dżungli, od razu wielka afera.

Ludzie wchodzili i wychodzili, a Skun nasiąkał czymś, czego od dawna nie miał okazji doświadczyć – prawdziwym życiem. Zupełnie, jakby wyszedł z klatki.

Nagle od stolika po drugiej stronie sali poderwał się młody mężczyzna. Miał czerwoną gębę i szalone oczy.

— Ludzie, to federalny! — Przekrzykując gwar i muzykę, niezgrabnie machnął klocowatą ręką w kierunku Skuna. — Przyszedł ukraść nam Hamiltona!

Towarzyszący agentowi wiertniczy nie wiedział, jak się zachować, mocniej chwycił kufel z piwem i nerwowo wodził spojrzeniem po zgromadzonych w barze. Ci odpowiadali równie skonsternowanymi spojrzeniami – w końcu nikt Skuna nie znał, ale zmiana była zapowiedziana i oczekiwana, a federalny? Pewno nie śledzili namiętnie wiadomości z Ziemi, wątpliwe, aby Rafie Krastowi i jego szefom zależało na rozpowszechnianiu takich infomacji.

— To ziemniak! — Czerwonogęby ruszył w stronę Skuna, łapiąc po drodze jeden z pustych kufli stojących na ławach.

Skun zacisnął pięści, myśląc, że chciał pokazać, że ma jaja – i teraz owszem, pokaże, jak mu je defasonują. Zacisnął dłonie. Mógł pozwolić ponieść się odruchom ze szkolenia i neuronalnym ścieżkom dziesięciokrotnie przyspieszającym reakcje i dającym większą siłę, włączyć wspomaganie, które zaszyto mu w panelach wzdłuż kręgosłupa. Mógł uruchomić tryb, który w ich żargonie nazywano „trybem berserkera”, chociaż prawdziwi berserkerzy wymarli tak dawno, że została tylko nazwa bez faktycznej treści.

Mógł, ale z trudem odrzucił pokusę. Przecież nie może walczyć. Kto wie, czy nie na tym polegał szatański plan kogoś, kto napuścił tego durnia.

Nagle czerwonogęby rzucił kuflem, nie trafił, potknął się, Skun się uchylił, żeby napastnik nie wpadł na niego. Coś świsnęło mu koło ucha i z brzękiem odbiło się od przeciwległej ściany z wiszącymi płaskimi hologramami przedstawiającymi kilka ładnych kobiet w wyzywających pozach.

Napastnik znalazł się na wprost Skuna i zamachnął. Ten mógł, a może nawet powinien zrobić unik. Ale już słyszał ciągnące się za nim przez tygodnie czy miesiące pobytu komentarze „To mięczak”, „Tchórz śmierdzący, agencik jebany”. Trzasnął czerwonogębego w pysk, mierząc w podbródek. Tego też nauczyli go w czasie szkolenia. Wygodnie było niepozorną posturą unikać stwarzania poczucia zagrożenia, ale kiedy doszło do konieczności obrony, agent federalny powinien umieć zdefasonować komuś buzię nie gorzej niż jakiś bokser czy żołnierz.

Napastnik stęknął głucho i zatoczył się, zamroczony. Skun mógłby go teraz masakrować jak chciał, mimo to czekał z opuszczonymi rękoma. Miał wokół siebie tłuszczę, która umilkła, zdając sobie sprawę, że nieprzypadkiem ich kompan jednym ciosem został wprowadzony w stan chwiejnej równowagi. Z drugiej strony, nie było to coś, po czym by się domyślili wojskowego szkolenia i wyposażenia zaszytego w organizmie Skuna. Nie, prędzej przypiszą mu bogatą historię bójek w jakiejś dzielnicy „no-go” na jednej z planet z wysoką przestępczością.

— No, który następny? — Głos Skuna zabrzmiał głucho jak głos głodnego wilka. — Co, federalnego się boicie?

Mierzył robotników wrogim spojrzeniem, świadomie ich prowokując. Nie ma mowy, żeby go mieli za mięczaka. Nie muszą szanować, ale powinni się bać. Jedna zaczepka musi wystarczyć do ustalenia hierarchii.

— Dosyć! — rozległ się nagle ryk. To do środka wpadł — być może wezwany przez kogoś — barczysty, wysoki mężczyzna w koszuli opinającej tors, z dziko zmierzwioną brodą i oczyma tak zimnymi, jak metaliczny wodór wydobywany z planet jowiszowych. — Leary, odłóż ten nóż! Smith, ani się waż rzucać krzesłem, chyba że chcesz mieć potem jego nogę wbitą w dupę! Kaletka…

Kaletka nie dowiedział się, co mu zrobi przybysz, bo zwiotczał, ostatecznie przegrywając walkę z zamroczeniem. W barze zapadła cisza.

A po sekundzie rozległo się ciche szuranie i mamrotanie. To większość towarzystwa próbowała się jak najszybciej wydostać na zewnątrz, nie uciekając, ale nie chcąc dłużej znosić obecności obcego, jakby przynosił pecha i zarazę.

Mężczyzna ruszył w stronę Skuna. Przystanął przed sposępniałym agentem, który rozcierał sobie bolące kostki prawej dłoni, i mruknął:

— Jestem Georgio Campazzo, twój opiekun.

— W samą porę — prychnął agent z ironią. — Ci kolesie chyba lubią poprawiać urodę przybyszom.

Georgio zmierzył go spojrzeniem pełnym złości i przesunął po blacie do połowy pełen kufel, patrząc, jak szkło zjeżdża na krawędź, przechyla się i z mokrym chlupotem tłucze o podłogę.

— Ci ludzie zapierdalają, żeby takie paniczyki jak ty mogły prowadzić swoje śledztwa — wycedził tym samym zimnym, nawykłym do wydawania rozkazów tonem. Nie kłopotał się „panowaniem”, być może nie miał tego w zwyczaju. — Przynajmniej nie rób z nas idiotów, wszyscy wiedzą, że stare grzechy to tylko przykrywka.

Zacisnął zęby ze złością. Jego oblicze, naznaczone grymasem gniewu, mogło zrobić na kimś wrażenie, choć nie na Skunie, który takich min dosyć napatrzył się na Ziemi, w szkole i podczas wizyt u wuja.

— Następnym razem pozwolę im upuścić więcej pary z garnka, panie federalny. Radzę mieć to na uwadze.

Odwrócił się od agenta plecami i krocząc do wyjścia, przy którym na jedynym sprawnym zawiasie kiwały się otwarte drzwi, rzucił:

— Idź spać. Spotkamy się o ósmej na płycie lądowiska. Zaczynasz swoją misję, chłopcze. I jak najszybciej ją zakończ, rozumiesz?

Zniknął za drzwiami, zupełnie jak ojciec, który rozgonił podwórkową bijatykę dzieciaków i wraca do uczciwej pracy dorosłych.

Barman, który całej bójce przyglądał się znieruchomiały, jakby widywał takie akcje na co dzień, popatrzył z niechęcią na Skuna i mruknął;

— Nie wyganiam, ale jak pan wyjdzie, lepiej tu bez asysty nie wracać.

„UMSI 20291917171, przez tubylców nazywana Żar. Gwiazda typu ziemskiego.

Cztery planety w układzie, Umia na orbicie ciaśniejszej od Hamiltona i dwie duże superziemie, Dickey i Oherne, na odległych orbitach, liczonych w miliardach kilometrów od gwiazdy centralnej. Interesujący jest tylko wspomniany Hamilton, druga spośród planet, minimalnie większa od Ziemi.

Generalnie jest to miejsce, którego nie wybralibyście na wycieczkę – zresztą póki co nie istnieje taka możliwość, Hamilton wciąż jest objęty kwarantanną. Istnieje tam bogate życie roślinno-zwierzęce, jednak niezbyt dobrze dopasowane do człowieka. Pierwsi osadnicy dokonali (nielegalnych z dzisiejszej perspektywy, choć legalnych w świetle ich niewiedzy o istnieniu Protokołu Ciała) zmian bioinżynieryjnych w swoich ciałach, aby móc się żywić produktami tamtejszego biotopu. Trwa spór o konsekwencje tych przystosowań.

Atrakcje do zwiedzania: wyłącznie nieskażona natura, głównie dżungla i nudny ocean, po którym toczą się dosyć silne fronty atmosferyczne.

Polowania: nie.

Wygody: brak luksusowych hoteli, a nawet ośrodków o obniżonym standardzie. Względne warunki egzystencji tylko na skalistej wyspie zwanej Siri, miejscu urzędowania tamtejszego gubernatora, wyznaczonego przez odkrywców i obecnych właścicieli planety, Dom Krastów.

Koloniści: nieprzychylni przybyszom.

Rekomendacja (w przyszłości, po zdjęciu kwarantanny): omijać. Jest tysiąc bardziej atrakcyjnych miejsc”.

Przewodnik Międzygwiezdny,

wydanie XXIII, aktualizowane

W pokoju Skun popatrzył na własne dłonie, jakby zastanawiał się, czy potrafiłby zabić w obronie. Że by umiał – to wiedział, szkolenie nie odbiegało od wojskowego, choć na nim się nie kończyło. Ale czy by potrafił – tu, w chwilę po rozpoczęciu misji? Postawiony przed dylematem, że jeśli wda się w bójkę, to jego i tak już zła sytuacja jeszcze się pogorszy? A co, jeśli musiałby bronić życia?

Trzeba będzie porozmawiać o tym z Rafą Krastem. Bardzo stanowczo powinien mu wyjaśnić przyczyny, dla których ludzie z Rządu ukręcą łeb i Rafie osobiście, i Domowi Krastów jako organizacji, jeśli ktoś „przypadkiem” zrobi krzywdę ich wysłannikowi albo go zabije.

Przyjrzał się swoim rzeczom. Odzież, kostka pamięci w maszynie szyfrującej, broń, której nie zamierzał używać, kilka drobiazgów zabranych z domu, żeby czasem nakarmić sentymenty, kiedy go pociągnie myślą w stronę Ziemi.

Wziął ze sobą tak niewiele, jak tylko mógł. Nawet maszyny by nie zabrał, ale nie mógł polegać na sieci pod nadzorem Krastów, a nie zawsze będzie miał czas i ochotę, żeby lecieć na „Azumę”. Miał w środku znaczne zasoby danych, zarówno historycznych, jak i genetycznych, dotyczących prowadzonej sprawy.

Najpierw wyjął coś, co w żargonie nazywano „śmiertelnym kokonem”. Uruchomił urządzenie, które pokój przeznaczony na pracę oblepiło błoną wyglądającą jak przylepione jedno przy drugim skrzydełka ważki. Żyłki delikatnie pulsowały, a kiedy – wciąż zamknięty w środku kokonu – Skun wskazał dotykiem miejsce, gdzie są drzwi prowadzące do salonu, utworzyło się tam przejście. Tylko osoba, która je zdefiniowała od wewnątrz, wejdzie później do pokoju, w którym Skun zamierzał pracować. Innych czeka śmierć, a w razie ostateczności maszyna zniszczy wszystko, z kostką pamięci włącznie.

Za sprawą tego, jak został wyposażony Skun, cała jego misja zostanie udokumentowana: wszystko, co zobaczy i usłyszy, zostanie zapisane nie tylko na kostce pamięci, kopia pójdzie też od razu przez satelity wiszące nad planetą do archiwum „Azumy”. Dokumentacja na wypadek katastrofy – nikt w czasie szkolenia tego nie ukrywał. Śmierć może się zdarzyć, utrata danych – lepiej, żeby to nie nastąpiło.

Aczkolwiek w kwestii utraconych danych Skun miał mocną kartę w ręku. Nawet taki ciągły zapis dało się wyłączyć specjalnym kodem, co więcej, wstecznie wyczyścić fragment zapisu – i niewykluczone, że z tego skorzysta. Wuj Hodo…

Uśmiechnął się. Jeszcze nie pora.

Ujął kostkę pamięci w dłoń. Była niemal przezroczysta, choć dało się zauważyć cieniutkie nitki wewnętrznych połączeń i oscylujące na granicy widzenia punkciki światła. Była jednym z cudów nowych technologii, koszmarnie drogą, pojemną, niedającą się złamać pamięcią – dostępną jedynie przypisanemu sobie operatorowi. Tylko jedno laboratorium na Ziemi przeprowadzało łączenie. Skun chwycił kostkę w odpowiedni sposób: trzema palcami przytrzymując za wierzchołki, jednym pośrodku jednej ze ścianek, kciukiem dotykając jednej krawędzi. Niewygodna pozycja, jednak po kilku sekundach z miejsc, gdzie dotykał powierzchni, wysunęły się cienkie połączenia i wrosły w skórę. Poczuł ciepło, a potem napłynął obraz wirtualnego terminala.

Zaczął raport od opisania sytuacji na Siri, pomijając nieistotne szczegóły w postaci bójki. Założył jednak teczki wszystkim istotnym postaciom: Rafie Krastowi, Campazzo, Kennedy jako tutejszej lekarce. Opisał nastroje. Dodał zdanie o przewidywanym spotkaniu z Radą.

Jeśli coś mu się stanie, aktualizowany bieg zdarzeń da prowadzącym śledztwo materiał do analizy. Nie, żeby pragnął umrzeć – przeciwnie, wszelką chwałę chciał wykorzystać jako trampolinę do wskoczenia na kolejny poziom stanowisk w Rządzie i Federacji – ale po raz pierwszy Skun naprawdę poczuł się jak agent mający samodzielną misję do wykonania. Ważną, ryzykowną, z prawdziwie odczuwalnymi skutkami.

Wreszcie połączył się z Edgeworthem.

— Zapisałem raport, jest do wglądu, lecz na wypadek, gdyby nie znalazł pan czasu, informuję, że jutro ruszam na spotkanie z tutejszą Radą — zaczął, patrząc na kapitana.

Ten zmierzył agenta spojrzeniem pełnym chłodu.

— Planuje pan wrócić…?

Skun chciał mu powiedzieć, że tak, chciałby jeszcze trochę pożyć, lepiej jednak było nie drażnić Edgewortha głupimi żartami.

— To ma być krótka wizyta zapoznawcza, formalna prośba o zgodę, choć i bez niej zrobię, co do mnie należy. Myślę, że w ciągu doby wrócę, nawet gdybym skręcił gdzieś w bok. Zresztą znacznik będzie pan mieć na bieżąco. Lecę do Hoe, ich stolicy, cokolwiek by pod tym pojęciem rozumieć.

— Znacznik to nie człowiek. Niech się pan zgłasza, może być normalna łączność. — Edgeworth rozwiał się bez pożegnania, zrywając połączenie.

Skun poświęcił jeszcze kilka chwil na odświeżenie sobie hamiltońskiej wersji angielskiego. Poznał ją wcześniej, ale zamierzał być w niej tak biegły, jak to możliwe. Potem wyświetlił sobie galerię członków Rady i innych zidentyfikowanych Hamiltonian, których jutro mógł spotkać.

Wreszcie wyszedł z terminala, odłożył kostkę na bok. Przygasła, wydawała się teraz banalnym blokiem pamięci z rodzinnymi zdjęciami.

Sprawdził, czy w tutejszym globalu dyskutuje się o problemie z Hamiltonem. Jakoś go nie zdziwiło, że temat praktycznie się nie pojawia. Nie było to na rękę ani Krastom, ani Ziemi, która pewno mocno cemzurowała to w przysyłanych uaktualnieniach.

Wyjrzał przez okno. Ciemność na Hamiltonie była całkiem inna niż na Ziemi czy większości planet, które poznał. Dwa niewielkie księżyce dawały mało światła, jednak nawet tu, w prawdopodobnie najbardziej stechnicyzowanym miejscu planety, czuło się dzikość, surowość natury, nowoczesne budowle i setki pojazdów śmigających między nimi nie tylko nie zdominowały przestrzeni, ale wręcz były nieobecne!

Dopiero po kilku sekundach dotarło do niego, że właśnie taki świat – dla człowieka wychowanego w stalowo-betonowym gąszczu – ta nieobecność, jest rzeczą najstraszniejszą.

Rozdział 2

— Uprzedziliśmy ich o wizycie.

Campazzo wypowiedział te słowa w taki sposób, jakby miały gwarantować pozytywną nowinę, jednak po nieprzespanej nocy Skun odebrał je jako zapowiedź nadchodzących komplikacji. Choć trudno było Krastom nie przyznać racji, że lepiej nie zaskakiwać hamiltoniańskiej Rady. Bez słowa wsiadł do magnetyku.

— Spodziewasz się kłopotów? — mruknął wreszcie, gdy pędzili w stronę kosmodromu.

Georgio przestał się przyglądać swoim paznokciom. Jeden z nich miał czerwoną obwódkę, jakby szef ochrony niedawno rozszarpał kogoś pazurami. Prędzej jednak był to smar albo resztki jedzenia.

— Nie takich jak w knajpie wczoraj, ale mogą być… nieufni. Wolałem ich uprzedzić i poprosić o audiencję — skrzywił usta w niewesołym uśmiechu.

— Widzę, że macie z nimi problemy, skoro trzeba się anonsować i czekać na zgodę.

— Mieliśmy małe problemy, za twoją sprawą będziemy mieć większe — wzruszył ramionami Campazzo, z irytacją spoglądając na rozmówcę. — Małe mamy od pierwszej chwili. Odkąd ludzie zaczęli szukać śladów po Obcych, przez parę lat w ogóle nie dało się z nimi wytrzymać. W końcu całkiem zakazali nam wchodzenia do dżungli.

Skun przypomniał sobie słowa wiertacza.

— Ale jednak wchodzicie?

Przez twarz szefa ochrony przemknął niemal niedostrzegalny uśmieszek.

— Muszą zapłacić za protektorat i wyszykowany wózek.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, nagle jednak wagonik zatrzymał się lekko. Dotarli na miejsce.

Według pierwotnego planu Skun miał używać małego śmigu sprowadzonego z „Azumy”. Jednak dyskusja między dwoma szefami – Edgeworthem na niszczycielu i Rafaelem Krastem na planecie – została wygrana przez tego drugiego. Gwarantował bezpieczeństwo tylko pod warunkiem, że Skunem będzie się opiekować jego człowiek, w pojeździe, który przeszedł serwisowanie przez mechaników z wyspy. Edgeworth chwilę się burzył na to naruszenie jego kompetencji, w końcu ustąpił – i Skun nawet nie miał mu tego za złe. Też by w razie czego wolał się nie tłumaczyć ze śmierci czy wypadku człowieka, niech to spadnie na gubernatora.

Skun wsiadł do pasażerskiej części śmigu. Nie miał ochoty dzielić miejsca w kabinie pilota z Campazzo. I tak skrzywił się na widok tylko częściowej ścianki dzielącej kabinę pilota od głównej części pojazdu.

Po minucie pojazd oderwał się od płyty i skalista wyspa, „kopyto”, jak nazwała je ta lekarka, Kennedy, zaczęła niknąć im z oczu.

Przed podróżą na Hamiltona Skun przerył się przez wszystkie dostępne materiały. Nie było tego dużo. Krastowie, którzy przywrócili uciekinierów do ludzkiej społeczności w Galaktyce kilka lat temu, wrzucili w publiczną sieć niewiele filmów pokazujących nieprzebyte zwrotnikowe dżungle i z rzadka rozrzucone osady uciekinierów. Materiałów o samej planecie, gatunkach roślin i zwierząt było jeszcze mniej, bo kogo obchodził jakiś tam Hamilton?

Niemal od razu zresztą nałożono embargo na informacje o planecie, którą zamknięto – na co wpływ z pewnością miało odkrycie przez Oleskina pierwszego działającego artefaktu obcej cywilizacji. Badania prowadzone zarówno przez Ziemię, jak i Krastów nie doprowadziły do niczego poza doskonałym poznaniem oceanów na Hamiltonie i znacznie mniej idealną wiedzą na temat lasów tropikalnych. Oraz rosnącym przekonaniem, że żadnego artefaktu nie było, że najpierw oszalał strażnik z Trzech Zimnych Sióstr, archipelagu odległych od kontynentów wysepek, gdzie na jednej odkryto podobno ten artefakt, a potem sam Oleskin widział i teoretycznie nagrywał spotkanie z obcym urządzeniem. Tylko że poza nagraniami i jakimiś tam pomiarami nie miał materialnego dowodu. I w końcu Ziemia uznała, że dała się wpuścić w kanał, że Krastowie podbijają w ten sposób własne znaczenie, roszcząc sobie prawa do planety, nawet jeśli chwilowo oznaczało to inspekcje z Ziemi i uczynienie Hamiltona obszarem zamkniętym. Federacja wycofała więc własnych inspektorów, urzędnicze młyny zaczęli powoli mielić temat, szukając klarownego stanowiska Rządu Światowego w sprawie Hamiltona i jego mieszkańców.

I zanim podjęto decyzję, pojawił się ktoś taki jak KissaY. Jego nie ciekawiły artefakty Obcych, jego najbardziej interesował problem, który niespiesznie melły urzędnicze żarna w trzewiach Rządu. Zamierzał go rozwiązać sposobem typowym dla globerów: dwoma nieprzejednanymi słowami, jednym gestem narzucić narrację, na jej fali pojechać jak najwyżej i trwać tam jak najdłużej, podkręcając zainteresowanie społeczności. Mówiło się, że tak naprawdę jest kukiełką jednej z frakcji wewnątrz rządu.

A teraz inna kukiełka, Oleg Skun, przyleciała, aby sprawę rozeznać na miejscu, niespiesznie, za to dokładnie. Już nie warto szukać Obcych, należy za to zbadać, przemyśleć i zamknąć sprawę, która niepotrzebnie zaprząta uwagę i ludzi, i Rządu Światowego.

Teraz jednak Skun przyglądał się oceanowi.

To nieprawda, że ocean wszędzie podobny. Jest coś w kombinacji pierwiastków i wynikającej z nich klimatologii charakterystycznej dla każdej planety, że drobne różnice składu mogą dać spore zmiany w wyglądzie i zachowaniu wody.

Woda w okolicach ułożonych podzwrotnikowo kontynentów miała zielony poblask, jakby tropikalne dżungle sięgały i tam, skolonizowały je dzięki mikroskopijnym braciom. Ten turkusowy poblask układał się nawet na lodach obu biegunów, które Skun obserwował podczas lądowania na Hamiltonie. Któryś z obserwatorów nazwał nawet planetę Turkusową, choć w tym jednak było sporo przesady.

Niemniej była klejnotem w mrowiu krążących wokół gwiazd w Galaktyce skalnych okruchów. Ludzie odkryli ich dziesiątki tysięcy, objęli w posiadanie ponad trzy setki planet, ale z nich znacznie mniej niż sto choćby z grubsza przypominało Ziemię, miało atmosfery niewymagające inżynierii, aktywność geologiczna utrzymywała się w normie, podobnie jak siły pozostałych żywiołów.

Hamilton może być cennym kąskiem, gdyby ujarzmić tubylców i… Krastów. Niby pozostawał problem, z którym musieli się zmierzyć Hamiltonianie – dostosowania się przez ingerencję biologiczną, ale przecież można by spróbować zmienić te lasy, ingerowanie w rośliny nie było zakazane. Albo posadzić ludzkie lasy, co się działo na wielu planetach, gdzie rozszerzano konsekwentnie biotopy typu ziemskiego kosztem tych rdzennych.

Nagle w oko wpadł Skunowi przysadzisty kształt na wodzie. Gdy przemykali nad nim, zobaczył ogromną oceaniczną platformę, większą od „Azumy”, wystającą ponad fale, a korzeniami pali nośnych wbitą w dno na niewiadomej, może wielokilometrowej głębokości. O takich właśnie potworach wspominał ten wiertacz z knajpy. Konstrukcja wyglądała jak stado węży oplatających rury sięgające nieba.

Stojąca pośrodku platforma wiertnicza przypomniała o czymś Skunowi.

— Niczego więcej nie znaleźliście, prawda? Żadnych śladów Obcych? — spojrzał badawczo na Georgio.

— W ogóle nie wiem, czy znaleźliśmy cokolwiek. Oleskin to świr, jak ta cała jego banda — prychnął ochroniarz. — Niby coś znalazł, ale sam gubernator na Kys nie jest pewien, czy bardziej znalazł coś Obcych, czy sposób na podbicie rangi własnej osoby.

— Jednak Oleskin gubernatorem nie został — zauważył Skun.

— Właśnie dlatego — kolejne prychnięcie Campazzo było pełne pogardy wobec „świra” Oleskina. — Tylko nam ściągnął na głowy waszą uwagę. Zresztą wierzysz, że to był artefakt Obcych? Widziałeś wyniki? Jakieś tam pierwiastki śladowe mają być dowodem? Człowieku, Wszechświat jest pełen takich kombinacji pierwiastków i związków, że głowa boli!

Skun skinął lekko głową. I postanowił wykorzystać okazję, żeby zdobyć trochę zaufania swego opiekuna.

— U nas chyba uważają podobnie, dlatego po kilku latach poszukiwań temat artefaktu Obcych zdechł. W przeciwieństwie do problemu z ludźmi. — Wyszerzył zęby.

— No to chociaż w jednej sprawie jesteśmy zgodni — podsumował Georgio, patrząc na przesuwający się pod nimi ocean. — Problemem są ludzie. Chociaż każdy będzie go widział w innych ludziach.

— Póki mamy tylko ich do dyspozycji, nie będzie inaczej. Uprzedziłeś Hamiltonian, czyli mam się spodziewać najgorszego? — Agent przeniósł rozmowę na interesującą go płaszczyznę. W końcu jego celem byli Hamiltonianie, nie Krastowie, chyba żeby się nagle okazało, że coś ukrywają. W to jednak Skun wątpił. Dom Krastów prowadził sprytną politykę balansowania na krawędzi, z jednej strony mając otwarty gniew Ziemi, z drugiej kiepsko prowadzone interesy, jeśli za bardzo zbliży się do Federacji.

Mężczyzna popatrzył na niego z namysłem. Przed nimi zarysowała się na horyzoncie cienka ciemna kreska – kontynent.

— Nie znasz ich. Widziałeś filmy, czytałeś suche dane, widzisz w nich dzikusów, którzy nie mieli innego wyjścia, więc rozbili szałasy w dżungli i starają się przetrwać — zaczął innym tonem. — Nie radzę jednak popadać w stereotyp. Nie tylko dokonali wyboru, oni go wzmocnili, świadomie przystosowując się do Hamiltona, a nie kształtując go, jak my kształtujemy światy naszych koloni, na miarę naszych umiejętności.

Popatrzył na zaskoczonego tym pouczeniem Skuna i dodał innym tonem:

— I obawiam się, że nie oddadzą tego łatwo, a nawet w ogóle. Niech ci nie przyjdzie do głowy rozpętanie czegoś, od czego oni uciekli.

Skun ze złością zacisnął wargi. Czy Rafa przydzielił mu tego człowieka, żeby go irytował? Ostrzeżenie było może i słuszne, choć rozumiał delikatność sprawy, za to forma – stanowczo nie do przyjęcia.

— Nie zamierzam prosić Hamiltonian o zgodę na psucie ich tlenu, Campazzo. Na Hamiltonie został złamany Protokół Ciała, a jeśli w dodatku ukrywają się tu zbrodniarze…

— A nawet jeśli nie ma zbrodniarzy, to zawsze znajdzie się jakiś powód do krytyki, czyż nie? — mruknął ironicznie Georgio. — Przecież domyślasz się, co ludzie mówią po naszej stronie muru… Niemniej, życzę powodzenia.

Pilot w milczeniu zaczął obserwować porośnięty dżunglą brzeg kontynentu, nad który właśnie nadlatywali. W dali mignęła dziwna konstrukcja, maleńki port i lądowisko, wsparcie dla platform wiertniczych, jak wyczytał Skun, a o czym w knajpie opowiadał mu też Borge, zanim doszło do awantury.

Pod nimi przesuwała się dżungla, intensywnie zielona i parna. Nawet z wysokości przelotu nie sposób było przeoczyć kłębki mgły, układające się jak strzępki waty z rozdartej poduszki. I nigdzie, aż po horyzont, nie wyłaniał się z tego zielonego oceanu wieżowiec, antena radiostacji czy jakikolwiek inny dowód ludzkiej obecności. Zieloną równinę zakłócał czasem jedynie wierzchołek drzewa wyrośniętego ponad normę, sterczącego niby palec, który może pogrozić intruzom.

Można było w tej dżungli zatonąć nie gorzej niż w szarej toni oceanu, który pozostawili za swoimi plecami.

Hoe było tylko plamką – kilkudziesięcioma kruchymi domkami, może setką, niemal doskonale wtopionymi w dżunglę. Według materiałów większość Hamiltonian wolała osobne domki ukryte między drzewami albo wręcz żyła w gałęziach potężnych, rozrastających się gęsto drzew zwanych liam, tworzących główną roślinność tego lasu, dających im jedzenie i materiały niezbędne do życia. Prawdziwe miasta w ziemskim typie były poza ich sferą zainteresowania – Skun podejrzewał, że gdyby nie konieczność posiadania Rady, nawet Hoe by nie istniało w takiej postaci.

Lądowali na klepisku, wyciętym w gęstym lesie, w którym dominowały drzewa będące synonimem i metaforą hamiltoniańskiego losu. Prowizoryczna nawierzchnia w niczym nie przypominała porządnej płyty, jednak Georgio zapewnił, że pod spodem jest lita skała, tylko nikt nie dba o wygląd, bo też śmigi latają stąd rzadko.

— Jak oni mogą tak żyć — wycedził z niedowierzaniem Skun.

— Jak dzicy, co? — Campazzo spojrzał na niego z ukosa. — Mówiłem, lepiej z tym uważać.

Na lądowisku czekało dwóch mężczyzn wyglądających jak żołnierze, chociaż pozbawionych uniformów i broni.

— Strażnicy — szeptem poinformował Skuna szef ochrony. — Boją się nas, jak widać…

Na ustach agenta wykwitł cienki, zimny uśmiech. Nie dopytywał, w jakich słowach Rafa Krast zapowiedział ich wizytę, nie miało to najmniejszego znaczenia. Nawet jeśli strach nie kroczył przed Skunem, wystarczyło pojawienie się obcego. I dobrze. Nie zamierzał silić się na uprzejmości, więc odrobina respektu była mu nawet na rękę.

Nie dając czasu Campazzo na reakcję, szarpnął rozsuwane drzwi i pierwszy wyskoczył ze śmigu.

W nos uderzyła go ciężka woń bujnej, tropikalnej zieleni, gdzie każda z roślin domaga się uwagi. Te, które przegrywały zapachowy wyścig zbrojeń, postawiły na krzykliwe barwy, wplatając w gobelin zieleni jaskrawe akcenty, od żółci po ciemną, niemal wpadającą w czerń purpurę. Dla człowieka przyzwyczajonego do tych wzorów pewnie znikały one z aktywnych części mózgu, wykasowując się jako nieistotne. Skun miał jednak poczucie, że patrzy w czeluść kalejdoskopu, którym ktoś potrząsa. Kilka sekund zajęło mu odnalezienie się w tej przestrzeni. Tym bardziej, że wokół unosiła się kakofonia dźwięków cichszych i całkiem donośnych, wydawanych przez rozliczne zwierzęta.

— Co, zaskoczony? — Obok niego stanął Campazzo, nonszalancko, jakby po tysiącu pobytów w dżungli nic nie robiło na nim wrażenia. Może i miało prawo nie robić. Georgio nie wydawał się twardy, czuło się, że on jest jak solidny spiek wanadowo-węglowy, którego byle co nie pokruszy.

Ruszyli w stronę strażników – i gdy podeszli blisko, wychodząc poza zasięg lądowiska, Skun poczuł, jak ziemia pod jego stopami ugina się. To była już strefa, w której dominowały spadłe i rozpadłe liście i reszta materii organicznej, a nie twarde klepisko ugniecione tysiącem nóg i maszyn, jakie mógł znać z Ziemi. Podłoże sprężynowało lekko – przez głowę przemknęła Skunowi nieprzyjemna myśl, że w takich warunkach walka mogłaby nie przynieść oczywistego zwycięstwa.

Strażnicy spoglądali jednak na nich z pogardą i rezerwą. Poprowadzili ich wąską ścieżką od lądowiska… dokądś. Kreślili pętle, przecinali je, jakby nanizując koraliki, w rezultacie czego Skun stracił po chwili orientację co do kierunku, choć wciąż mógł skorzystać z map i lokalizatora w razie potrzeby. Zamiast tego zajął się strącaniem ze skóry natrętnych owadów, które chciały dla odmiany zakosztować świeżej ziemskiej krwi, nawet jeśli miałyby się nią zatruć. Życie jest doprawdy zachłanne na inne życie.

Wreszcie znów wyszli na otwartą przestrzeń, niedużą polanę. Po jej przeciwnej stronie stało kilkanaście chat. Strażnicy poprowadzili ich do jednej z nich, w której stół tworzył wielki krąg. Do niego dostawiony był mniejszy kwadratowy stolik i parę prostych krzeseł. Jak się okazało, dla nich. Tu mieli poczekać na Radę. Na stojąco, jak szorstko oznajmił się jeden ze strażników.

— Nie będziemy ich drażnić — skomentował Campazzo, czujnym spojrzeniem wodząc po chatach, jakby przepatrywał teren w poszukiwaniu niebezpieczeństw.

Po chwili wyłonili się spomiędzy drzew jak procesja duchów. Skun popatrzył na tych mędrców, którzy co prawda wyglądali jak stado dzikusów, ale przecież reprezentowali władze planety. Patrzył na tych ludzi (nawet w myślach trudno mu było nazywać ich Hamiltonianami) i mimo usilnych prób znalezienia różnic z powodu złamania Protokołu Ciała, nie potrafił ich dostrzec. Jeśli cokolwiek w nich widział, to właśnie takich zagubionych dzikusów, którymi Krast może sterować jak chce.

Albo, gdzieś z ukrycia, Hamilton czy jego pomocnicy, Donnerhalle i Urbita.

Nic nie zapowiadało, aby mogli usiąść. Cisza się przedłużała, Rada przyglądała się Skunowi i jego ochroniarzowi jak dziwnym, niebezpiecznym stworzeniom, oceniając, czy będą groźne. W końcu Skun postanowił przerwać tę ciszę, potoczył po nich twardym spojrzeniem i przemówił:

— Nazywam się Oleg Skun, reprezentuję Ziemię, Rząd Światowy Federacji Ziemskiej. W obecnym stanie rzeczy waszym protektorem jest Dom Krastów, który reprezentuje tutaj Rafael Krast, a w jego imieniu Georgio Campazzo — przeniósł wzrok na swego opiekuna.

Ten lekko skinął głową, nic jednak nie dodał.

— Jednak cała ludzka cywilizacja podlega Ziemi, Federacji…

Czuł, jak wchodzi na bagna i powoli w nich tonie. Patrzyli na niego nieruchomo, na ich twarzach malowało się znudzenie, jakby opowiadał o rzeczach kompletnie nieinteresujących albo językiem, którego nie znali. Cała piątka wyglądała jak posągi mędrców z dawnych czasów. Nawet kolor skóry, lekko brązowy, się zgadzał – tylko jeden z nich, najstarszy i mocno już posiwiały, Sorensen, mający skandynawskich przodków, zachował jaśniejszą karnację. W bazie figurował jako „radykał”.

Ich wpatrzone w Skuna oczy zdradzały, że uważnie go słuchają. Postanowił nie przedłużać, wbić nóż w tarczę.

— I to właśnie Ziemia nakazała mi odnaleźć Raya Hamiltona, Donnerhalle’a i Urbitę, jeśli to możliwe.

— Kogo? — w imieniu wszystkich spytał mężczyzna z blizną jak po pogryzieniu na twarzy, Fo, aktualny przewodniczący Rady. „Cóż, jak widać”, pomyślał Skun, „jednak nie zawsze są tacy opanowani”. — Przecież oni dawno nie żyją. Dwaj ostatni — poprawił się natychmiast. — Hamilton zginął na Ziemi. Przyleciał pan tutaj, żeby się tego dowiedzieć?

Szyderstwo w jego głosie było aż nadto czytelne, a lekceważący wyraz twarzy nie pozostawiał złudzeń: teraz on miał Skuna za niedouczonego dzikusa.

Skun dostrzegł leciutki grymas rozbawienia na twarzy Georgio i to go rozgniewało.

— Prowadzę śledztwo w sprawie, czy Ray Hamilton jednak nie przeżył i nie dotarł tutaj na pokładzie któregoś ze statków. Dwaj pozostali nie tylko dotarli, o czym wiemy, lecz przyczynili się do… do wprowadzenia zmian przystosowawczych w waszych genomach. Szukam wiadomości o nich albo ich samych.

Na końcu języka miał argumenty wykorzystujące problemy z Protokołem Ciała, jednak w porę się powstrzymał. Na to jeszcze nadejdzie czas. Warto sprawdzić, czy da się coś ugrać przy użyciu miękkich środków.

Jeden z członków rady, chyba Li, prychnął.

— Pan serio uważa, że ktoś z nas może żyć trzysta lat?

— Wystarczy sto — ostro poprawił go Skun. — I sprawny hibernator.

Towarzyszący mu szef ochrony od chwili już się nie uśmiechał, z powagą patrzył na rozmawiających. Teraz postanowił się włączyć do dyskusji.

— Dom Krastów nie widzi przeszkód, aby pan Skun prowadził śledztwo, przecież nie mamy nic do ukrycia.

— My je widzimy — odparł Fo, nerwowo pocierając bliznę. Powiódł spojrzeniem po reszcie członków Rady, jakby chciał się upewnić, że żaden z nich nie zakwestionuje jego słów. — Nie zgadzamy się na żadne śledztwo. Nie na naszych ziemiach.

Popatrzył zimno na Krasta.

— A na czym polega coś, co nazywa pan protektoratem, jeśli przylatuje człowiek z Ziemi i od razu zaczyna się panoszyć?

Skun musiał przyznać, że to celny strzał. Georgio skrzywił się, pokręcił przecząco głową.