Trzy spojrzenia na Hamiltona - Romuald Pawlak - darmowy ebook

Trzy spojrzenia na Hamiltona ebook

Romuald Pawlak

5,0

Opis

"Trzy spojrzenia na Hamiltona" to promocyjny darmowy ebook zawierający dwa opowiadania z tomu "Pusty ogród" oraz pierwszy rozdział najnowszej powieści Romualda Pawlaka "Wolny jak Hamilton", wchodzącej w skład uniwersum DOM KRASTÓW, a której opis znajduje się poniżej:

Hamilton miał być rajem. Uciekinierzy z Ziemi nadali mu nazwę upamiętniającą przywódcę, dzięki któremu mogli zdobyć dwa statki fotonowe i zostawić za sobą planetę rozdartą wielką wojną. Na Ziemi jednak nie zapomniano, że Ray Hamilton przede wszystkim był zbrodniarzem wojennym mającym na rękach krew milionów ludzi.

To przeszłość. Dziś ten raj może zostać planetą przeklętą. Oleg Skun przylatuje z Ziemi, aby ustalić, czy Hamilton lub któryś z jego pomocników nie ukrywa się na planecie. Dziwne? Nie w czasach, kiedy można użyć hibernatora. Natrafia na mur milczenia ze strony tubylców i gąszcz sprzecznych interesów ludzi z Ziemi. Swoją obecnością narusza gwarancje ich zysków, gdy więc on zajęty jest szukaniem prawdy, inni wypatrują sposobu pozbycia się uciążliwego agenta.

Na jego drodze stają również dwie kobiety, wobec których musi się określić – są wrogami czy przyjaciółmi? Na nic jego postanowienie, aby nie poddawać się emocjom, pozostać chłodnym profesjonalistą skupionym na wykonaniu zadania.

To powieść o poszukiwaniu tożsamości i wolności. Szukają ich mieszkańcy Hamiltona, szukają Krastowie, także Skun musi sobie odpowiedzieć na pytanie, czy bliżej mu do Hamiltonian, czy jednak wciąż do Ziemi? A może odpowiedzią jest Kennedy, pracująca dla Krastów?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Trzy spojrzenia na Hamiltona

Autor: Romuald Pawlak

Copyright © Wydawnictwo IX. 2022

Copyright © Romuald Pawlak. 2022

Copyright for the cover art ©

by Artur Rudnicki & Wydawnictwo IX. Kraków 2022

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Redakcja i korekta: Ksenia Olkusz

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Typografia i ilustracja na okładce: Strigiform – Artur Rudnicki

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, z wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2022

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-25-7

Trzy Zimne Siostry

1

Nadchodził czas sztormów. Prawdziwych sztormów, nie takich, które regularnie wędrują po wszechoceanie, w gruncie rzeczy mało kogo obchodząc. A już na pewno nie społeczność Hamiltonian, pochowaną w swoich matecznikach.

To będzie czas prawdziwych potworów, które obejmą we władanie wszechocean i brzegi lądów, próbując zawłaszczyć niedostępne dotąd ziemie. Pojawiały się mniej więcej co półtora ziemskiego roku, według którego Hamiltonianie wciąż liczyli lata pobytu na planecie. Vina i Sarastus ustawiały się wtedy w jednej linii, wzmacniając siłę pływów i zaburzając układ wiatrów. Póki ów efekt trwał, loty nad oceanem, nawet wzdłuż linii brzegu, bywały ryzykowne, a zapuszczenie się w głąb morskiego przestworu śmiało można było nazwać szaleństwem.

Strażnik Klavesen z niepokojem przyglądał się swojemu szperaczowi. Ten przypominał nasiona drzewa liam albo zielonkawoszary, obły kamień, tak długo toczony po dnie rzeki przez wodę, aż w końcu pozbył się wszystkich ostrych krawędzi. A może ważkę z błot Sullendip, przycupniętą ze stulonymi skrzydłami, okrywającymi niemal całe ciało przed deszczem? Szperacz nie miał skrzydeł, jednak żłobienia burt nadawały mu dziwną fakturę, ukazując jakby segmenty chitynowych płaszczyzn nośnych.

Klavesen był na siebie zły. Pomylił się w ocenie sytuacji, sztorm zerwał się kilka godzin wcześniej niż przewidywał. Nie zdąży wrócić do Asten, nim rozpęta się piekło, podniesie ku niebu strugi wody i zacznie nimi miotać na wszystkie strony jak mały chłopiec, rozpryskujący wodę z miski. Szperacz był mocny, lecz z takim żywiołem nie sposób wygrać.

Stał na wysokim klifie wyspy zwanej Kiri. Poniżej, u jego stóp, kilkumetrowe fale rozbijały się z trzaskiem, łupiąc twardą skałę. Trzeszczała, odpadała drzazgami, kawałkami wielkości orzecha, choć bywało, że sztorm potrafił za jednym ugryzieniem porwać kilkumetrowy kawałek. Za milion lat wyspa zmniejszy się o połowę. Sztormy na Hamiltonie bywały naprawdę niszczące, a teraz nadciągała forpoczta jednego z nich. Na horyzoncie szary wał zacierał powoli granicę pomiędzy niebem a wodą, obejmując w posiadanie oba żywioły.

Klavesen przetarł dłonią zmęczone oczy. Widok trzaskających fal, choć piękny, nastrajał go depresyjnie.

„Właściwie nie powinienem lubić oceanu” – pomyślał z gorzkim rozbawieniem. Tak daleko od równika i ciepłego klimatu czuł zimno smagające jego skórę. Nie był przygotowany do życia z dala od drzew. Ubranie niczego nie zmieniało, to była kwestia psychiki: ktoś wychowany w wielopiętrowym, ciepłym i bezpiecznym jak łono matki gąszczu drzew liam, rzucony w ogołoconą z bezpiecznych konarów pustkę, musiał czuć niepokój. I zimno. Psychiczne zimno, którego nie usunie najcieplejszy kombinezon.

Zerknął w bok. Za jego ważką rozpościerała się niemal płaska, ponura, pozbawiona roślinności równina.

Zdążył wykonać oblot wyspy, jednak patrząc na nadchodzący sztorm, zastanawiał się, czy go nie powtórzyć, nim wichura uziemi szperacz. W końcu po to tu przybył: aby sprawdzić, czy na Trzech Zimnych Siostrach, wysepkach odległych o tysiąc kilometrów od kontynentu, nie dzieje się nic złego. Teraz nawet przelot z Kiri, najmniejszej z Trzech Zimnych Sióstr, na Dafo albo Magalenę, nie wydawał się możliwy. Kilkadziesiąt kilometrów lotu nad rozszalałym oceanem wyglądało na zbyt wielkie ryzyko, gest szaleńca, nie zaś strażnika umiejącego racjonalnie ocenić sytuację.

Niebezpieczeństwo mogło zresztą czyhać wszędzie. Te miejsca, pozbawione gorących i wilgotnych lasów liam, wychłodzone, porośnięte jedynie mchem i rzadkimi porostami, zdolnymi wczepić się w smaganą wichrami skałę, mogły ukryć każdego napastnika. Nawet Klavesen odwiedzał je sporadycznie i zawsze towarzyszył mu nieokreślony lęk.

Poklepał ważkę po burcie, jak dzikie zwierzę, które wiernie mu służyło. Mimo zimna i mglistego dnia, akumulatory wciąż umiały zgromadzić trochę energii. Klavesen ruszył na spacer w głąb wyspy, wypatrując śladów niebezpieczeństwa.

To był strach, który tkwił w Hamiltonianach, odkąd uciekli z Ziemi i znaleźli dla siebie nowy świat: że pewnego dnia najpierw zobaczą ślady pogoni, a potem spadną na nich ciosy rozwścieczonych Ziemian. – Ukradliście nam nasze statki! – będą krzyczeć tamci, spuszczając bomby na osady pełne dzieci. – Odebraliście nam szansę ucieczki, kiedy trwała wojna! – będą wołać, paląc do nich z laserów, jak wtedy, gdy grupy zdesperowanych ekologów dopięły celu i kto mógł, nie chcąc brać udziału w pełnej szaleństwa i okrucieństw wojnie trzech bloków, próbował się dostać na wykradzione statki fotonowe.

Ten strach stał się fundamentem, na którym zbudowali tu społeczność. Nie mieć nic wspólnego z ludźmi z Ziemi. Wyprzeć kradzież statków, uznać ją za wyższą konieczność. Wierzyć, że zemsta nigdy nie nadejdzie. Nie wplątywać większości w sprawy bezpieczeństwa, wypatrywać jednak niebezpieczeństwa oczyma strażników, takich jak Klavesen. Albo usunąć nawet ich, żeby już nic nie psuło dobrego samopoczucia.

Pod jego butami szeleścił mech, czasem zgięło się jakieś ledwie wystające z pęknięcia skały drzewko czy krzew. Starał się je omijać, ale nie przesadzał z tym: na Trzech Siostrach i tak żadne drzewo długo się nie utrzyma. Nie trzeba nawet sztormu, wywołanego połączonymi siłami dwóch księżyców. Zwykłe jesienne wichury potrafiły przeorać wyspę miejscami do gołej skały, zrzucić do oceanu wielkie płaty mchu. Potem krążyły one po oceanie, czasem fale wyrzucały je na brzeg tysiąc kilometrów dalej, w Asten.

Nagle na horyzoncie coś błysnęło. Klavesen zdziwił się, odruchowo sięgnął do kabury przy udzie. Schylił się nisko, a wreszcie uznał, że lepiej się będzie położyć. Wtulony w mech, wymamrotał w nadgarstek, gdzie nosił mały nadajnik:

— Klavesen z Asten. Wylądowałem na Kiri z powodu nasilającego się sztormu, chcę przeczekać. Widzę złoty błysk w dali, bliżej środka wyspy, idę sprawdzić.

Przynajmniej będą wiedzieć, gdzie go szukać. Ciała, kości albo tylko ważki. Jeśli niczego nie znajdą, to również stanie się przesłanką co do jego losów.

Do tej pory ludzie nie napotkali na Hamiltonie żadnych istotnych problemów, największym byli sami dla siebie. Jednak tam, na cienkiej warstwie mchów, nic nie miało prawa błyszczeć, szczególnie przy takiej pogodzie, kiedy promienie słońca z trudem przedzierały się przez pokrywę szarych chmur.

Hamilton był pusty, gdy tu przybyli. Trochę zwierząt, gęste lasy na kontynentach, żadnej cywilizacji ze swoją techniką. Pusty, dziewiczy świat, gotowy do zasiedlenia, jakby stworzony dla nich.

Znów coś błysnęło.

Krok po kroku zbliżał się do miejsca, skąd docierały złote refleksy, aż mógł obejrzeć przedmiot, który był ich sprawcą. Wyglądał jak utkany ze słonecznych promieni podłużny, trójpalczasty liść liam, trochę większy od pierwowzoru. Leżał niczym złote jajo w gnieździe, tyle że spoczywał na gołej skale. Rozłogi mchu odsunęły się na bok, zdając się robić mu miejsce. Wydawały się przypalone na krańcach, jakby klejnot ogniskował dokoła słoneczne promienie, wzbudzając niewielkie płomienie.

Klavesen nerwowo rozejrzał się dookoła. Sztorm robił się coraz silniejszy, ale czy to on przyniósł tutaj ten zagadkowy przedmiot? A może spadł z nieba?

Nagle wrócił spojrzeniem do liścia, wokół którego powietrze zdawało się lekko drgać. Strażnik wygrzebał z mchu grudkę zwietrzałej skały i rzucił. Nim dotknęła przedmiotu, gwałtownie zmieniła trajektorię, odlatując na bok, niczym pocisk z dawnej broni.

Klavesen nawet się nie zdziwił. Spodziewał się czegoś takiego. W kieszeni kurtki miał zapas liści liam, wyjął jeden i podszedł do znaleziska. Stojąc nad nim, rozwarł palce.

Liść opadł łagodnie, odsuwając się od tego dziwnego przedmiotu. Wylądował tam, gdzie mech przestawał rosnąć. Wydawał się nietknięty.

Strażnik w zadumie pokiwał głową. Czymkolwiek jest ten przedmiot, zdaje się odróżniać organiczne od nieorganicznego. Choć wygląda jak ozdoba, prawdopodobnie jest czymś innym – jakimś automatem?

Z pewnością nie wyszedł spod ręki Hamiltonian. Chociaż na Ziemi oraz w czasie podróży z konieczności korzystali z techniki, a teraz wciąż utrzymywali na Hamiltonie kilka laboratoriów, jednak nikt by się nie bawił w coś takiego. Tym bardziej nikt nie zostawiłby podobnego cacka na jednej z Trzech Zimnych Sióstr.

Pomijając drobiazg: nikt tu nie bywał. Nikt poza Klavesenem raz na miesiąc czy dwa. A czasem na pół roku.

Przez krótką chwilę rozważał myśl, aby pozostawić przedmiot, wrócić tu z innymi strażnikami (choć jak miałby ich oderwać od patrolowania swoich sektorów?), zbadać na miejscu. To mógł być artefakt Obcych albo, co bardziej prawdopodobne, coś pochodzącego od ludzi z Ziemi. O ile nic się nie zmieniło, tamci wciąż w kosmosie widzieli nadzieję na lepsze życie i lubowali się w technice.

Tylko po cholerę mieliby odtwarzać w złocie czy innym materiale akurat liść liam?

— Nie — mruknął, chociaż nie było nikogo, kto by go mógł wysłuchać lub zobaczyć.

Nikogo z Hamiltonian. Nad jego głową, wysoko w chmurach, polatywały burzyki, które nadciągający sztorm obudził i wyciągnął ze skalnych kryjówek. Będą dziś jeść. Za tydzień może urodzą młode. A potem znów zasną na półtora roku. Na razie były ospałe, pozbawione energii. W milczeniu kołysały się na wietrze, czekając na chwilę, kiedy będą mogły przenikliwymi piskami ogłosić światu nadejście nowego pokolenia.

Wzruszył ramionami. Musi coś zrobić teraz, nim sztorm przetoczy się przez wyspę i złoty liść zniknie bez śladu. Sorensen i reszta pewnie sprawę zlekceważą, jak lekceważyli loty poza kontynent. Nikt nie przyleci na Zimne Siostry. Nikt.

Pochylił się i zdecydowanie ujął go w dłoń. Nawet przez cienką rękawicę ze skóry świskacza poczuł emanujące z niego ciepło.

Klavesen zastanawiał się, kto stworzył ten przedmiot. Na planecie nie istniała żadna cywilizacja, nawet taka, po której pozostały jedynie ruiny – owszem, straszyło się dzieci żyjącymi w powietrzu albo oceanie potworami, które przyjdą po niegrzecznych i zabiorą ich do siebie, ale przecież to były tylko bajki. Ludzie z Ziemi tutaj nie dotarli – o tym Hamiltonianie by wiedzieli, byli przecież ściganą zwierzyną, a statków na niebie trudno nie zauważyć. Obcy… tak, to mogło być ich dzieło. Ale musieliby pochodzić nie stąd.

Odkąd ludzie zaczęli patrzeć w niebo, zastanawiali się, czy znajdą tam istoty podobne do siebie – i kiedy Hamiltonianie odlatywali z Ziemi, poszukiwania wciąż trwały, bezowocne, ale wsparte wiedzą o ogromnej liczbie planet zdolnych do utrzymania życia. Nikomu nie udało się znaleźć śladów obcej cywilizacji, jednak coraz mniej było powodów do wiary, że człowiek jest sam w bezkresnej przestrzeni Wszechświata. Jednak na Hamiltonie pierwsi osadnicy nie wykryli żadnego śladu po Obcych.

Wszystko to Klavesen przepowiadał sobie jak mantrę – i tak wiedząc, że jest pozbawione znaczenia. Nikt nie przyleci na Zimne Siostry. Nikt. A Klavesen był strażnikiem, człowiekiem niepozbawionym ciekawości. I nie bał się zaryzykować życia.

Przedmiot nie ważył wiele, ale kiedy mocniej ujął go między palce, chcąc przybliżyć do oczu, liść nagle rozpadł się na sto czy więcej drobin, wyglądających jak miniaturowe kopie całości.

Klavesen zaklął, bardziej zdziwiony niż przestraszony. Drobinki rozsypały się dookoła nóg. I co teraz? Zaczął mozolnie zbierać poszczególne elementy i wrzucać do wielkiej kieszeni na udzie. Potem ruszył z powrotem do szperacza, walcząc z wiatrem. Ten, jak podpowiadało Klavesenowi doświadczenie, zdawał się słabnąć, tracić impet, nim po krótkim czasie nadejdzie prawdziwe szaleństwo.

Poderwał szperacz w powietrze i, starając się pokonać powiewy wiatru na wszystkie strony rzucające pojazdem, ruszył w stronę Asten.

2

Sorensen zacisnął zęby i powtórzył, uderzając lekko pięścią w stół dla podkreślenia wagi swoich słów:

— Jesteś głupcem, Klavesen. Naraziłeś miasto na niebezpieczeństwo.

Ten tylko wzruszył ramionami, wciąż spoglądając na znalezisko. W czasie lotu znów stało się całością, teraz jednak ponownie się rozsypało i leżało w stu kawałkach na tkaninie, złożonej na płaskim pniu.

Miasta na Hamiltonie w niczym nie przypominały tych, które pozostawili na Ziemi – z wyjątkiem osad, które porzucili w brazylijskiej dżungli czy afrykańskim lesie zwrotnikowym, przenosząc się z nich na pokłady statków fotonowych. Wąski biały pasek piaszczystej plaży rozdzielał dwa oceany, potężne jak starożytne Żywioły: wszechocean wody, rozpościerający się na większej części powierzchni Hamiltona, oraz zielonoszary, niemal bezkresny przestwór deszczowego lasu, porastającego oba ułożone równikowo kontynenty. W lesie na kilku piętrach żyły różne stworzenia i rośliny, korzystając z fundamentu, jaki na Hamiltonie dawały drzewa liam, wysokie na sto metrów, grube, rozrośnięte na boki, splątane – tworzące niemal jedną istotę. Podlegały naturalnej presji środowiska, jednak dawały się kształtować, jeśli wiedziało się, jak tego dokonać i miało trochę cierpliwości. Karmiły i odziewały, choć trzeba było zapłacić za to pewną cenę. Większość miast – przypominających raczej osady niż wielkie aglomeracje – leżała w głębi dżungli. Asten, położone niemal nad brzegiem oceanu, w tym – i tylko w tym – należało do wyjątków.

Na Ziemi grupy ekologów na kilku kontynentach próbowały się wtopić w tło, do minimum ograniczyć technologię, być samowystarczalnymi. W pierwszych dekadach dwudziestego czwartego wieku wybuchła wielka światowa wojna i przestało to być możliwe.

Później odbyli tę niewiarygodną podróż na Hamiltona, gdy jednak trafili na planetę z cudownym tropikalnym lasem, powrócili do fundamentów swej egzystencji. Miasta były więc tylko umowną przestrzenią, gdzie mieszkało trochę więcej ludzi, a drzewa sadzono i kształtowano, tworząc puste przestrzenie na miejsca zebrań czy coś na kształt żywych, bardzo gęstych palisad, otaczających kilka obiektów korzystających z technologii, czego nie dało się uniknąć. Pole kwarantanny również było czymś takim: tuż za granicą plaży znajdował się pusty teren, ogrodzony dwoma potrójnymi rzędami drzew liam. Tam trzymano szperacze. Nawet gdyby któryś eksplodował w wyniku awarii, podmuch zatrzymałby się na żywej palisadzie.

Sorensen był jednym z tych, którzy chcieli, aby Hamiltonianie całkowicie wtopili się w nowe życie, odrzucili technikę, nawet szperacze. Nie uznawał za zagrożenie faktu, że ludzie stali się tak zależni od drzew liam i innych tutejszych roślin, iż na kolejny skok w próżnię nie ma co liczyć. — Znaleźliśmy wreszcie dom, po co mamy znów emigrować? — pytał retorycznie, obejmując szerokim gestem bezkres lasu.

Niektórzy, w tym Klavesen, uważali po cichu, że prędzej czy później ludzie z Ziemi odnajdą to miejsce i trzeba się będzie wynosić albo wręcz uciekać.

Sorensen, powtarzający słowa przywódców z Rady w Hoe, przeciągał jednak na swoją stronę tym więcej ludzi, im bardziej oddalał się w czasie exodus. „Mamy swoją ziemię obiecaną, korzystajmy z niej, zamiast myśleć o starych dziejach” – powtarzał wciąż na zebraniach, co parę miesięcy odbywających się w jednym z kręgów. – „Porzucać Hamiltona? A niby dokąd odejdziemy? Ziemianie? Obcy? Widział tu ktoś jednych albo drugich? Dlaczego mamy się bać duchów?”.

Teraz wrogo patrzył na strażnika, podwójnie wściekły: że ten przerwał mu obiad i że stwarza problem, którego przywódca Asten nie może zbyć jednym, lekceważącym machnięciem ręki.

— Powinienem cię ukarać — powiedział z niezadowoleniem, ocierając pot z czoła. Pośród drzew panował cień i chociaż było gorąco, nie palił człowieka żar słońca. Na polu kwarantanny drzewa liam nie były w stanie całkiem ich zasłonić. Owady także wydawały się bardziej natrętne, jakby cień je hamował, choć Klavesen wiedział, że to jedynie złudzenie.

— Przekażę to Radzie, jednak spodziewaj się braku zachwytu, Klavesen — ciągnął dalej Sorensen.

Ponad ich głowami przemknęło stado brązowo umaszczonych świskaczy, ciskając w ludzi kłębkami wyrwanego futra. Ludzie oswoili sporo tych pełnych wdzięku, nieco podobnych do małp istot. Hodowlane stada dostarczały mięsa i surowca na tkaniny, a osobniki żyjące na wolności pełniły rolę alarmu. Umiały rozpoznać swoich, nadejście obcego – choćby był tylko człowiekiem pochodzącym z innej społeczności – od razu sygnalizowały piekielnym wrzaskiem.

W tej chwili świskacze były zaniepokojone, lecz nie obecnością Sorensena i strażnika, a tym, co spoczywało na pniu, na rozpostartej płachcie materiału. Świeciło im w oczy, przyciągało i drażniło jednocześnie.

Sorensen w milczeniu wskazał strażnikowi zwierzęta.

Jeden ze świskaczy nie zatrzymał się na gałęziach, tylko czepiając się kory, schodził w dół, aż wreszcie przeskoczył na małe drzewo. Zawisł nad klejnotem, ogonem i bocznymi łapkami przytrzymał się szorstkiego pnia, gdy środkową łapką sięgał po drobinę złota. Był jednym z samców rywalizujących o przywództwo i postanowił wykazać się odwagą.

Złoto błysnęło w jego łapce, błyskawicznie wspiął się na wysoki konar i, rozłożywszy łapy i ogon, skoczył, niby latawiec w kształcie rombu, płynąc w stronę jednego z drzew po drugiej stronie pola kwarantanny. Pokazał wszystkim, jaki jest mądry i sprawny. Będzie rywalizować o przywództwo.

Nagle ukradziony fragment klejnotu w jego łapce zamigotał i zniknął, z błyskiem pojawiając się na płachcie, gdzie leżała reszta elementów. Rozległ się szelest, drobiny poruszyły się, układając w całość, którą Klavesen odkrył na Kiri.

Zaskoczony świskacz stracił kontrolę nad lotem i runął na ziemię. Z piskiem pomknął w stronę najbliższego pnia.

Wkrótce przestanie być liczącym się samcem. Jeśli będzie miał szczęście, tylko wygwiżdżą go i wytupią, mocno spadnie w hierarchii. Jeśli szczęścia zabraknie – będzie musiał odejść. Stado nie wybaczało porażek.

Podobnie jak Sorensen, który ze wzgardą odwrócił wzrok od klejnotu, jakby ten dla niego nie istniał.

Co Klavesen miał robić?

Świskacze z daleka przyglądały się znalezisku, równie zaskoczone jak strażnik. W końcu Klavesen zaklął i zgarnął złoty liść do kieszeni. A potem ruszył w głąb lasu.

Stado świskaczy natychmiast straciło zainteresowanie dziwnym człowiekiem i jego przedmiotem. Tylko sponiewierany samiec, który próbował go ukraść, pobiegł za Klavesenem w głąb lasu, gdzie pośród pni stała prosta chata, należąca do rodziców strażnika.

Klavesen starał się stąpać cicho, jednak nie darmo ojciec przekazał Dartowi schedę dopiero, kiedy jemu samemu siły przestały dopisywać. Wyszedł przed chatę i patrzył, jak nadchodzi jego następca. Przez okno Klavesen dostrzegł uśmiechniętą matkę, która niby krzątała się po domu, ale przecież wyczekiwała powrotu syna.

— W porządku? — szorstko spytał ojciec, ściskając synowi dłoń na powitanie.

Było to rytualne pytanie, tym razem jednak Klavesen zawahał się, milczał. Po twarzy starca przebiegł cień zdziwienia, bez trudu wydedukował, że w czasie patrolu coś się wydarzyło.

— Nie — przyznał z niechęcią Klavesen, odruchowo poprawiając torbę, do której wrzucił zdobycz. — Coś znalazłem.

W domu pokazał ojcu znalezisko. Ten nie dotykał klejnotu, przyglądał mu się badawczo, równocześnie słuchając opowieści o reakcji Sorensena. Z niezadowoleniem kręcił przy tym głową. Był czas, kiedy wydawało się, że któryś ze strażników może zostać starszym Asten, a może nawet wejść do Rady przewodzącej całemu Hamiltonowi – wtedy największe szanse miał właśnie ojciec Klavesena. Nie doszło do tego, jednak teraz zapewne nie powodowała nim gorycz, prędzej troska, gdy mówił:

— Nikt nigdy niczego takiego nie znalazł. Przynajmniej, o ile mi wiadomo.

To poczwórne zaprzeczenie miało gorzki smak, którego nie chciał przyjąć do wiadomości Sorensen.

— Jakimś cudem znalazło się na Kiri — zauważył Klavesen, odbierając od matki miskę z jedzeniem. — Nie jest nasze.

— Niewątpliwie nie jest — przytaknął ojciec, przyglądając się wielkim larwom-czyścicielom, które żyjąc w symbiozie z ludźmi, pozbawiały ich domy organicznych resztek. Wszędzie było pełno tych białych pasków z cienką jak włos purpurową kreseczką na grzbiecie. Teraz jedna pełzła uparcie po blacie stołu. Starzec strącił ją delikatnie na podłogę i rzekł: — Zobaczymy, co Sorensen wymyśli.

3

Strażnicy to raczej odludkowie. Nigdy nie było ich wielu, a spora – i rosnąca – część społeczności uważała, że strażnikom bliżej do dawnych ludzi, do tych pozostawionych na Ziemi, niż do prawdziwych Hamiltonian, którzy nie mają potrzeby wychylania nosa poza gąszcz koron liam. Stąd w miarę upływu lat spędzanych na Hamiltonie liczba strażników malała, rzadko kto chciał przejąć obowiązki po zmarłych lub odchodzących poprzednikach.

Kłamstwem było twierdzenie, że strażnicy to jakiś odmienny, spotworniały gatunek człowieka. Mieli takie same potrzeby. Kilometr od rodzinnej chaty Klavesena stał dom Batlingerów, a w nim wciąż mieszkała Greta i tam właśnie podążył. Jej rodzice kręcili z niezadowoleniem głowami, że spotyka się ze strażnikiem, ona jednak byłaby gotowa nawet z nim odejść, chociaż wolała, aby zmienił zajęcie – i to wcale nie z powodu jego niskiego statusu pośród społeczności. Bycie strażnikiem akurat tej drobnej dziewczynie, obdarzonej wielkimi zielonymi oczyma i szerokim uśmiechem, imponowało. Obawiała się raczej, że jej ukochany nie wróci z któregoś patrolu.

Teraz uściskała go, a on powiódł ją w głąb lasu, poza teren wyznaczony przez chaty. Wspięli się na jedno z wyższych pięter lasu, gdzie trochę poniżej koron poprzeczne konary liam w wielu miejscach tworzyły grzędy albo kosze. Czasem sypiali tam ci, którym nawet tak wtopiony w dżunglę dom, jak w Asten, wydawał się czymś niegodnym prawdziwego Hamiltonianina. Teraz jednak wokół nie było nikogo widać, mieli ten zakątek tylko dla siebie. Tam Klavesen i Greta spędzili kilka miłych chwil, tuląc się do siebie, a potem zbierając owoce darhi, zielonkawe, o skórce nieprzyjemnie mrowiącej pod palcami, kryjącej bardzo soczyste, orzeźwiające ziarenka. Na chwilę zapędził ich do kryjówki przelotny deszcz.

Nagle dziewczynę zainteresowała torba, na którą Klavesen chyba zbyt często rzucał czujne spojrzenia.

— Co tam masz? Coś dla mnie? — spytała z nadzieją, głaszcząc jego rękę.

Pokręcił głową. Las pełen był kwiatów i ozdób, ale czasem przywoził Grecie coś, czego nie można było znaleźć pośród kolumn liam, co rosło wyłącznie na Trzech Zimnych Siostrach albo w innych miejscach, które odwiedzał w czasie patroli. Ładny kamyk, drobny, ale niespotykany nigdzie indziej kwiatek, muszlę… Drobiazgi, które Greta doceniała, wiedząc, że pamiętał o niej, właśnie o niej.

Teraz jednak nie miał dla dziewczyny żadnego prezentu. I czy powinien jej mówić o klejnocie?

Nie czekała na zgodę, jej drobne palce same rozplątały zapięcie. Na widok złotego liścia westchnęła z zachwytu.

— Znalazłem go na Kiri — wyjaśnił, spięty, nie wiedząc, co może wyjawić. — Nie powinno go tam być. Nie wiadomo, co robi.

Oszczędził Grecie wyjaśnień, że Sorensen w ogóle nie uznał jego odkrycia za ważne. Dziewczyna zmarszczyła nos i przyglądała się klejnotowi.

— Ale to jest liam — rzekła wreszcie z wahaniem, wodząc delikatnym palcem po krawędziach liścia. — Liam nie może być przecież zły? — Podniosła na Klavesena wzrok pełen wahania.

Świat ludzi na Hamiltonie pełen był liam, był z nim nierozerwalnie związany, odkąd jeden z biochemików, Gerd Donnerhalle, wprowadził drobną genetyczną modyfikację do ich organizmów. Mogli przyswajać owoce i liście liam oraz pozostałych tutejszych roślin, także mięso zwierząt. To uwolniło ich od konieczności korzystania z technologicznego przetwarzania żywności, co przecież odrzucali. Dzięki tej zmianie stali się częścią wszechlasu, gładko wtopili się w jego życie. Ale – co rozumieli niektórzy, tacy, jak choćby Klavesen – niekoniecznie oznaczało to same pozytywy. Tyle że Donnerhalle’a dawno już nie było na tym świecie, niemal wszystkie laboratoria w stolicy, założone w okresie przejściowym, też opustoszały. Alternatywy nie było. Wybrali drogę rezygnacji z przerabiania tego świata na ziemski, choćby tylko w kwestii upraw czy hodowli. Miało im wystarczyć to, co oferował Hamilton.

Pytanie, czy cokolwiek związanego z liam może im uczynić krzywdę, nie miało dobrej odpowiedzi.

— Nie wiem, Greta — przyznał, głaszcząc ją po ręce. — To właśnie muszę sprawdzić.

— Dasz mi go ponosić? — spytała z nadzieją. — Nikt takiego nie ma…

Klavesen przyciągnął Gretę do siebie. Nad nimi jakaś tambura, ledwie widoczna na szczycie drzewa, zaznaczała teren gromkim „It! Tii! It!”. Oznajmiała, że gniazdo gotowe, a ona zjadła już dosyć orzechów liany gane, by przeżyć okres godowy. Jeśli jej się powiedzie, jakiś samiec przywędruje tutaj, by ją zapłodnić. A może nawet zostanie, chociaż samce tambur miewały naturę równie niespokojną, co ludzcy strażnicy.

— Jeśli okaże się niegroźny, jest twój — roześmiał się z zakłopotaniem. — W końcu to ja go znalazłem!

— A teraz? — spytała, nie kryjąc zawodu.

— Teraz muszę go pokazać Stillsonowi. — Przecząco pokręcił głową.

— Tylko ten Stillson i Stillson. Ja lepiej od niego wiem, co jest ładne.

— A co groźne? Też?

Rozgniewała się. Wstała i spojrzała w stronę rodzinnej chaty.

— Nie traktuj mnie jak głupią — warknęła. Ześlizgnęła się na sam dół lasu z takim impetem, jakby w gniewie chciała połamać ledwie wyrośnięte gałązki, wyładować na nich złość.

4

Stara prawda mówi, że przyjaciela najłatwiej znaleźć pośród osób podobnych. W społeczności w Asten takie znaleźć Klavesenowi było trudno. Kilku strażników prawie się nie widywało, ciągle bowiem przebywali w drodze, z rzadka odpoczywając w mieście. Podobny do nich był Stillson, który zbudował swój dom na brzegu lasu, ze dwie godziny marszu od najdalszych chat. On nie podróżował w przestrzeni, lecz w czasie. Łączyło go ze strażnikami patrzenie dalej niż sięgały korony drzew.

Gdy Klavesen tam dotarł, chata na skraju lasu była pusta. Jego przyjaciel zapewne znów bujał gdzieś w obłokach, krążąc po okolicy i rozmyślając nad problemami, którym poświęcił życie, szczególnie Wielkiemu Pływowi. Klavesen przysiadł na gałęzi niedaleko, ukryty w cieniu i zaczął się zastanawiać, kątem oka obserwując ocean, który falował coraz silniej. Tu też docierały pierwsze efekty zwiększonego pływu.

Wszystko kręciło się wokół liam, co przypadkiem w swoim pytaniu zawarła też Greta. Czasem Klavesen miał poczucie, że oni nie tylko jedzą owoce i przetwarzają liście, korę czy kształtują konary, lecz mają liam wrośnięty w głowy, jak nieusuwalny nowotwór.

Czy za symbolem liam może się ukrywać zło? – spytała Greta. Klavesen nie chciał dziewczyny straszyć, ale dla niego było oczywiste, że przypadkiem trafił na ten klejnot i na pewno nie został on wykonany ręką kogoś ze społeczności ludzi na Hamiltonie.

Chociaż, zaraz! – może jednak został? Jeśli nie teraz, to kiedyś, dawno temu, w początkach kolonizacji? Ta myśl zamieszała Klavesenowi w głowie.

Tymczasem plażą nadchodził Stillson. Mało przypominał mieszkańca leśnych osad – ci zwykle byli dosyć bladzi. On sporo czasu spędzał na brzegu, a nawet w wodzie, pływając lub żeglując na własnoręcznie sporządzonej łódce, nabrał więc opalenizny. Klavesen wstał i ruszył w jego stronę.

— Jak patrol? — Takie pytanie już dziś strażnik słyszał, jednak to miało inną treść. W pytaniu o przebieg lotu ukryte było drugie, mniej ważne dla Klavesena, za to ważniejsze dla jego przyjaciela.

— Zobaczysz — mruknął Klavesen, wzbudzając żywą reakcję Stillsona.

Weszli do chaty, która znacznie różniła się od reszty domostw w Asten. Tamte były ledwie szkieletami okrytymi nietrwałymi liśćmi, łatwo było co tydzień czy dwa zerwać dach i położyć świeżą warstwę wiecznie zielonych liści. Domostwo Stillsona miało solidne ściany z drewna, podobnie jak sufit.

Zapewne nikt, kto był przyzwyczajony do życia w głębi lasu, nie chciałby tu zamieszkać. Klavesen mógł sobie wyobrazić słowa, że żaden Hamiltonianin nie powinien mieszkać w czymś tak bardzo martwym. I choć cienkie gałęzie najniższych pięter lasu oplatały tylną ścianę i dach domu, nakrywając ją niby zieloną peleryną, to przód – wystawiony na plażę, na ocean, z oknem wyciętym w pniakach – wyglądał jak chaty na Ziemi, a nie jak domostwa uczciwych mieszkańców tutejszej społeczności.

Klavesen przysiadł na jednym z pieńków służących za stołki, na innym, rozciętym jak stół, położył wyjęty z torby przedmiot.

Stillson przyjrzał mu się z uwagą, pochylił, żeby wychwycić drobne szczegóły ornamentu.

— Cholera wie, czyj — zamyślonym głosem stwierdził Klavesen. — Nie nasza robota, jak podejrzewam. Widziałeś coś podobnego? Albo słyszałeś?

Hamiltonianie nie prowadzili kronik, nie kultywowali zbyt wielu tradycji związanych z przeszłością. Chcieli się wtopić w zieleń i stać jej częścią, odrzucali całą sferę technologii, odrzucali nawet samą tradycję. Przynajmniej tak zachowywali się przywódcy pokroju Sorensena, bo jaka była Rada, Klavesen dotąd nie miał okazji się przekonać. Jeżeli ktoś miał grzebać w pamięci, to właśnie Stillson, który prowadził notatki, próbował rozmawiać z Radą, poleciał kiedyś nawet do Hoe, umownej stolicy.

— Nikt nie wytapia metalu, więc wątpię — ze smutkiem odparł teraz. Dotknął klejnotu, a ten rozsypał się w jego rękach.

— Zrośnie się — uspokoił go Klavesen. Rzeczywiście, po chwili złoty liść wrócił do poprzedniego kształtu.

— To tym bardziej nie nasza robota. Ale to liam, bo kto by je rzeźbił, jeśli nie ktoś z naszych?

Klavesen skinął głową.

— W tym rzecz. Na Ziemi liam nie rosną, tylko na Hamiltonie, wątpliwe, by trafiły tu z pierwszymi kolonistami. Znasz jakąś tutejszą cywilizację? — roześmiał się gorzko. — Może świskaczy, co?

Stillson potraktował jego słowa poważniej niż na to zasługiwały. Jak na naukowca przystało, gotów był dzielić włos na czworo, a każdą z części rozłamywać jeszcze na pół.

— One nie. Za to na tych zimnych wyspach… Chociaż podobno pierwsi koloniści dobrze zbadali świat, zanim się tu osiedlili. Powiem ci coś strasznego, Klav. Może ja jestem głupi, ale mam wrażenie, że dla nas liam jest ważniejszy niż z perspektywy próżni.

„No właśnie!” – pomyślał Klavesen.

— Sugerujesz, że ktoś stąd?

Jego przyjaciel wzruszył ramionami. Wyciągnął rękę i dłonią z szeroko rozłożonymi palcami prawie nakrył klejnot, jakby sprawdzał, czy nie promieniuje ciepłem.