Wolfgang (niezwyczajny) - Laia Aguilar - ebook

Wolfgang (niezwyczajny) ebook

Aguilar Laia

4,4

Opis

Tę ceni ponad wszystko. W rzeczywistości chłopiec dużo lepiej rozumie nuty niż ludzi, którzy go najczęściej drażnią. Wolfgang jest chłopcem w spektrum autyzmu.

Po nagłej śmierci matki jedenastoletni Wolfgang musi zamieszkać z ojcem, którego zupełnie nie zna. Postanawia uciec, by rozpocząć naukę w najlepszej akademii muzycznej na świecie, w końcu jest geniuszem – ma iloraz inteligencji 152 i wybitne zdolności muzyczne. Ale nie jest łatwo uciec niepostrzeżenie w kostiumie astronauty i hełmie na głowie…

Nieprawdopodobna historia Wolfganga pozwala spojrzeć na świat oczami osoby w spektrum autyzmu. To opowieść o stracie, marzeniach i potrzebach niezwyczajnego dziecka. Cenny głos w dyskusji dotyczącej neuroróżnorodności oraz świetny punkt wyjścia do dyskusji z dziećmi na ten temat. Pokazuje, że odmienność może być darem, nie problemem, o ile jest otoczona otwartością i miłością. Choć pod pewnymi względami Wolfgang wcale nie różni się od innych dzieci.

Uhonorowana została nagrodą Carlemany dla Promocji Czytelnictwa.

Książka została wydana w ramach projektu Książki do zadań specjalnych.

Książce patronują:

Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Instytut Ramona Lulla.

Wydanie książki jest współfinansowane przez Unię Europejską w ramach programu Kreatywna Europa, który powstał między innymi po to, żeby Europejczycy mogli poznawać pisarzy z innych krajów Unii Europejskiej i ich literaturę oraz kulturę.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury – państwowego funduszu celowego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 161

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (9 ocen)
5
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
werkaraverka

Dobrze spędzony czas

Świat przedstawiony oczami dziecko atypowego. Domyślam się, że celem tej publikacji było zobrazowanie, jak takie dzieci odbierają świat. Nie wiem, na ile w tym prawdy opartej na nauce, ale przyjemna lektura.
00

Popularność




Tytuł oryginału: Wolfgang (extraordinari)
Text copyright © Laia Aguilar © tłumaczenie Karolina Jaszecka 2022 © for Polish edition by Wydawnictwo Widnokrąg 2022
Redaktorka prowadząca: Dorota Górska
Makieta, skład i łamanie wersji polskiej: Maria Gromek
Projekt okładki i elementy graficzne wewnątrz książki: Agata Dudek | Acapulco Studio
Redakcja językowa: Alicja Laskowska
Korekty: Magdalena Wójcik, Redaktornia.com
Opieka produkcyjna: Multiprint Joanna Danieluk
Wsparcie Komisji Europejskiej dla wydania tej publikacji nie stanowi poparcia dla treści, które odzwierciedlają jedynie poglądy autorów, a Komisja nie może zostać pociągnięta do odpowiedzialności za jakiekolwiek wykorzystanie informacji w niej zawartych.
Tłumaczenie książki zostało dofinansowane przez Instytut Ramona Lulla.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury
Piaseczno 2022 Wydanie I
ISBN 978-83-965236-1-7
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydawnictwo WIDNOKRĄG
www.wydawnictwo-widnokrag.pl
www.bliskie-dalekie-sąsiedztwo.pl
Konwersja:eLitera s.c.

Dla moich rodziców

I

Mam jedenaście lat i nie jestem gąbką.

Gąbka morska, po łacinie porifera, jest najprymitywniejszym zwierzęciem wodnym. Nie posiada twardej czaszki, tkanek mięśniowych ani nerwowych. Kiedy więc mówię, że nie jestem gąbką, chodzi mi o to, że nie przypominam większości otaczających mnie ludzi, którzy mają raczej niski iloraz inteligencji.

Nazywam ich też ograniczonymi. Alboponiżej setki. Alboprzeciętniakami. Albonormalnymi i zwykłymi, bo właśnie tacy są prawie wszyscy ludzie.

Z tego, co mi wiadomo, mój domniemany ojciec ma wszystkie najbardziej charakterystyczne cechy gąbki. Według słów mojej mamy, pewnego dnia nas porzucił. Cóż, typowe zachowanie dla przeciętniaka...

Cieszę się, że sam pod żadnym względem nie jestem przeciętniakiem...

Mój iloraz inteligencji wynosi sto pięćdziesiąt dwa, co oznacza, że mam nadzwyczajne predyspozycje do zrozumienia świata.

Lubię matematykę, inne nauki ścisłe i muzykę. I nie rozumiem, dlaczego dzieci w mojej klasie – przepraszam, nudne dzieci w mojej klasie – mają tak pospolite zainteresowania jak granie na konsoli, czytanie komiksów czy bezsensowne ganianie się po podwórku. A nauczyciele? Rany, co za nudziarze. „Dzieci, otwórzcie zeszyty i przygotujcie się do dyktanda. Dzieci, wyszukajcie w internecie informacje o Neptunie”. Przecież mogliby zapytać, jak dotrzeć do Neptuna.

Na szczęście – przepraszam, nie „na szczęście”, tylko dzięki inteligencji wybitnie uzdolnionych dzieciaków takich jak ja – wcześniej czy później człowiek wyląduje na Neptunie i zacznie kolonizować inne planety. Oczywiście wszystko to się stanie pod warunkiem, że pozwolą nam rozwijać nasz wyjątkowy potencjał. Niestety w tym kraju, w odróżnieniu na przykład od Stanów Zjednoczonych albo Japonii, nikt nie docenia wybitnie inteligentnych dzieci takich jak ja. U nas... Co za wstyd. Miesza się nas z pozbawionymi motywacji dziećmi-gąbkami, które przez cały dzień wygadują bezsensowne bzdury...

Skoro jesteśmy przy bezsensowności: dzisiaj na skutek wewnętrznego krwotoku zmarła moja mama. A ja... Ja wciąż się zastanawiam, dlaczego krew przestała płynąć przez jej tętnicę szyjną, doprowadzając do natychmiastowej śmierci.

Babcia Matilde ubrała mnie w marynarkę i teraz witam się z mnóstwem obcych mi ludzi. Oprócz babci i ciotki Berty przyszła też moja nauczycielka muzyki Mia w towarzystwie kilkorga znajomych, których widzę pierwszy raz w życiu.

Babcia szepcze mi do ucha, że właśnie przyszedł wuj Ciscu – ten z Tony, którego pewnie nie pamiętam – ze swoją drugą żoną i jakimś dalekim krewnym. Kim są pozostałe osoby? Nie mam pojęcia. Przyszły z obowiązku? Z przyjaźni? Dla zachowania pozorów? O takim pojęciu jak śmierć mówi się bardzo dużo, ale przede wszystkim bzdury.

Chociaż według niektórych wierzeń pewnego dnia pójdziemy do nieba, w rzeczywistości zgnijemy w trumnie i zjedzą nas robaki. Gdy umieramy, komórki w naszym ciele przestają otrzymywać tlen i ulegają zniszczeniu, a bakterie rozpoczynają proces rozkładu. Co ciekawe, komórki mózgowe umierają w ciągu trzech do czterech minut po naszej śmierci, za to komórki skóry pozostają żywe jeszcze nawet przez dobę.

Biorąc więc pod uwagę, że moja mama zmarła dokładnie... dwadzieścia dwie godziny, dwanaście minut i piętnaście sekund temu, komórki znajdujące się w jej skórze praktycznie nie są jeszcze martwe. A to znaczy, że jedna ósma mojej mamy wciąż żyje i walczy o przetrwanie.

Spoglądam na trumnę i przebiega mnie dziwny dreszcz.

Mama, z którą byłem wczoraj na plaży, z którą słuchałem Czarodziejskiego fletu Mozarta i z którą jadłem przed południem ciastka, teraz leży w tym pudle. Nie! Nie zniosę tego! Stojąca obok sopranistka stara się śpiewać Ave Maria, ale robi to o pół tonu za nisko. Jak to możliwe? Jak mogli zatrudniać śpiewaczkę, która fałszuje gamę Es-dur?

Wbijam w nią wzrok, zrywam się nagle z miejsca i wołam:

– Dość!

Babcia pyta mnie zawstydzonym szeptem:

– Co ty robisz, dziecko?

A ja odpowiadam, że jedna ósma mojej mamy nie zasługuje na ten cały cyrk.

Po pogrzebie babcia Matilde i ciotka Berta zabierają mnie do domu na ciasto jogurtowe i gorącą czekoladę. W każdą niedzielę odwiedzamy – odwiedzaliśmy – z mamą babcię, która częstowała nas ciastem, a potem rozwiązywałem równania albo grałem na pianinie. Dzisiaj jest inaczej. W odróżnieniu od innych dni dzisiaj czuję się... rozczarowany. Mama mnie opuściła, a ja nie do końca rozumiem dlaczego. W dodatku babcia, która ciągle wyciera oczy, twierdząc, że coś jej do nich wpadło, nie upiekła tego ciasta co zwykle. To dzisiejsze jest nie takie słodkie, nie takie pulchne i w ogóle nie takie.

Nie mam ochoty z nikim rozmawiać, więc siadam do pianina. Jego dźwięki nie brzmią tak delikatnie jak w ubiegłą środę. Ale nawet mi się to podoba. I kiedy babcia z ciotką rozmawiają o rzeczach, które mnie nudzą, gram Wielką symfonię g-moll Mozarta, naciskając pedał tłumika, bo babcia nie lubi, kiedy hałasuję.

Mama twierdzi – a raczej twierdziła – że muzykę noszę w sobie. Dlatego mam na imię Wolfgang (od Wolfganga Amadeusza Mozarta). Zapewniała, że kiedy miałem zaledwie siedem miesięcy i byłem jeszcze w jej brzuchu, na dźwięk Czarodziejskiego fletu odwróciłem się nagle, fikając koziołka, żeby lepiej słyszeć wysokie tony. Babcia natomiast wspomina, że kiedy zabrała mnie, dwulatka, na potańcówkę z okazji święta Tony, tańczyłem aż do trzeciej nad ranem. Mama śmiała się, że ledwo trzymałem się na nogach ze zmęczenia i oczy mi się zamykały, ale i tak nie potrafiłem przestać, jakby muzyka całkowicie mnie pochłonęła.

Ku zaskoczeniu wszystkich, kiedy skończyłem trzy lata, zacząłem grać na pianinie. A w wieku sześciu lat, podobnie jak Mozart, byłem w stanie skomponować pierwsze własne utwory. Wszystko to w dużej mierze dzięki Mii, mojej nauczycielce muzyki, która jest też psycholożką i jedną z niewielu osób, które naprawdę mnie rozumieją.

Mia powtarza mi, żebym bardziej się wyluzował i nie traktował muzyki jak zadania z matematyki. Stosuję się do jej rad. I chociaż jest całkiem fajna, muszę przyznać, że daleko jej do mojego poziomu grania. Może dlatego, że jej iloraz inteligencji wynosi sto dziesięć. Biedaczka... A może nie czuje muzyki tak głęboko jak ja.

Szykuję się do zagrania symfonii, kiedy do moich uszu dociera coś, co wprawia mnie w osłupienie. Można też powiedzieć, że odbiera mi mowę.

– Ma zamieszkać z tym nieudacznikiem? Biedny chłopak, tylko tego mu brakowało...

Babcia Matilde i ciotka Berta siadają ze mną w pokoju i pokazują mi stary album. Na większości zdjęć pozuję z mamą, babcią albo ciotką w najróżniejszych miejscach.

Babcia mówi, że nasza rodzina jest niewielka, ale bardzo zżyta. I chociaż jest nas mało – kiedyś mieliśmy jeszcze kota i kanarka, ale niestety zdechły – nic i nikt nie jest w stanie osłabić naszej wzajemnej miłości.

Przyglądam się jednemu ze zdjęć, na którym jestem z mamą, i zauważam, że jak większość fotografii u babci ma nierówne krawędzie.

Babcia od pewnego czasu ma w zwyczaju wycinać ze zdjęć wszystko, co jej się nie podoba, twierdząc, że „statyści tylko je szpecą i wszystko psują”. Potrafiła całymi godzinami przycinać fotografie według własnego gustu, dopóki nie odkryła programu komputerowego, który pozwala robić dokładnie to samo, ale szybciej. Odtąd babcia, która jest bystra i dawniej prowadziła księgowość w firmie odzieżowej, została ekspertką w jego obsłudze. Chociaż ma już sześćdziesiąt dziewięć lat!

Patrzę znów na zdjęcie, z którego uśmiecha się do mnie mama. Jest – była – kobietą średniego wzrostu, o szczupłym, niemal kościstym ciele, miała brązowe oczy i piękne włosy... Obiektywnie można stwierdzić, że była piękna, chociaż z upływem lat pod jej oczami pojawiły się duże worki, a cera przybrała żółtawy odcień szkolnych korytarzy.

Przyglądam się jej i czuję reakcję chemiczną wywołaną przez jakiś neuron w mojej głowie. Ściska mnie w żołądku, mój mózg się zawiesza...

– Musimy porozmawiać, Wolfgangu – mówi babcia, biorąc mnie za rękę.

Usta jej drżą, ale nie wiem dlaczego. Nagle ciotka Berta, która nie jest tak mądra jak moja babcia, bo chyba nie skończyła żadnej szkoły, wybucha płaczem.

– Trudno w to uwierzyć, kochanie – ciągnie babcia – ale twoja mama napisała... że gdyby kiedykolwiek coś jej się stało, chce, abyś zamieszkał z ojcem...

W moich neuronach następuje zwarcie.

– Przecież ja nie mam ojca!

Babcia i ciotka przytakują jednocześnie.

– My też nic z tego nie rozumiemy. Musimy jednak uszanować jej wolę, czy nam się to podoba, czy nie.

– Nie martw się, Wolfgangu – dodaje ciotka Berta. – Cokolwiek się stanie, zawsze będziemy przy tobie.

Wyobrażam sobie zdjęcie pełne wkurzających statystów i myślę, że chciałbym umieć obsługiwać ten program komputerowy tak dobrze jak babcia. Wyciąłbym sylwetkę mojego domniemanego ojca, zostawiłbym tylko mamę, kota, kanarka, babcię i ciotkę... Naszą rodzinę.

Nie. Im dłużej o tym myślę, tym trudniej mi w to uwierzyć. Mama, w wieku zaledwie czterdziestu pięciu lat, spisała testament, stwierdzając w nim, że gdyby coś jej się stało, powinienem zamieszkać z mężczyzną, który podobno jest moim ojcem. Najadła się szaleju? Mama często używała tego wyrażenia, lubiła takie powiedzonka. Wróćmy jednak do testamentu. Teraz okazuje się, że mam ojca, który chce się mną zająć.

A gdzie mój rzekomy ojciec był przez te wszystkie lata? Wiadomo, że ma na imię Carles. Jednak zamiast mówić do niego „tato”, będę go nazywać „panem Carlesem”. Bo w moim rozumieniu ojciec to nie tylko ktoś, kto spłodził dziecko, ale też człowiek, który się o nie troszczy i bierze na siebie odpowiedzialność za jego wychowanie. I powinien je kochać. Chociaż z tego, co wiem, jest wielu ojców, którzy mieszkają ze swoimi dziećmi, ale ich nie kochają... albo kochają je tylko trochę.

Mama powiedziała mi kiedyś, że poznała pana Carlesa pewnego letniego wieczoru podczas festynu w Tonie i spodobali się sobie. Fuj, na samą myśl o tym zaczyna mnie mdlić i boję się, że zwymiotuję klopsiki, które zjadłem na obiad. Pocałunki i uściski są obrzydliwe, niehigieniczne i przenoszą bakterie. Chyba dodam je do mojej LISTY RZECZY BEZUŻYTECZNYCH, to znaczy takich, które robią dorośli albo dzieci, choć nie mają one absolutnie żadnego sensu.

Do tej pory zapisałem:

LISTA RZECZY BEZUŻYTECZNYCH

– drzemka po obiedzie

– czytanie powieści

– jedzenie obiadu w porze obiadowej i kolacji w porze kolacji

– pisanie dyktand

– całowanie się i obściskiwanie

– mówienie „kocham cię”

Czuję obrzydzenie, kiedy sobie wyobrażam, że mama i pan Carles całowali się i przytulali. Okazuje się, że spędzili razem noc i mama zaszła w ciążę. Była tym tak zaskoczona, że początkowo nie wiedziała, co myśleć. Szybko jednak przepełniła ją radość, że urodzi dziecko, czyli MNIE. Powiedziała panu Carlesowi, że chce mnie mieć, ale on nie musi się mną opiekować. Więc pan Carles zniknął ze sceny, a nam było ze sobą dobrze we dwoje.

Podczas gdy myślę o klopsikach, które chętnie bym teraz zwymiotował, idziemy ulicą i nagle ciotka Berta i babcia wskazują na mężczyznę w oddali. „To on”, szepcze babcia.

Patrzę na niego i nie mogę uwierzyć, że to jest prawdopodobnie mój ojciec. Spróbuję go opisać:

LISTA CECH PANA CARLESA

– około trzydziestu pięciu lat

– wysoki, włosy związane w kucyk, niedogolony, umięśniony

– ani przystojny, ani brzydki (moim zdaniem raczej brzydki)

– trzy kolczyki w prawym uchu

– stąpa niepewnie, rozglądając się na boki

– ma na sobie postrzępioną koszulkę z napisem „The revolution day”

– a przede wszystkim zupełnie nie wygląda na ojca

Powoli się do niego zbliżamy, ciotka i babcia robią dziwną minę. Zaczynam się trząść, a w mojej głowie rozbrzmiewa dodekafoniczna melodia.

– Cześć – mówi.

– Do widzenia, panie Carlesie – odpowiadam, wyciągając do niego rękę.

Wiem, co jeszcze dodam do mojej LISTY RZECZY BEZUŻYTECZNYCH:

– mój ojciec

Jedziemy samochodem do domu pana Carlesa, pogrążeni w grobowej ciszy. Ciotka Berta – która moim zdaniem jest przeciętniakiem – porusza temat pogody. „Ładny dzisiaj dzień, prawda?” Zastanawiam się, dlaczego normalni i zwykli ludzie lubią rozmawiać na absurdalne tematy, które nie prowadzą do żadnego celu. Czy nie byłoby o wiele ciekawiej na przykład nie mówić o niczym? Albo robić dygresje? Prowadzić wewnętrzne monologi?

Nie rozumiem potrzeby wzajemnej komunikacji, zwłaszcza jeśli osoba, którą mamy przed sobą, okazuje się zupełnie nieciekawa. Czy to kwestia grzeczności? Kto w takim razie wymyślił te wszystkie zasady współżycia społecznego?

W szkole często mam kłopoty, bo nie akceptuję głupich norm społecznych, które na pewno wymyślił jakiś przeciętniak. Ten sam problem miałem z moją wychowawczynią, która próbowała zachęcić mnie do nawiązania właściwych relacji z kolegami. W odpowiedzi tylko milczałem. „Dlaczego nic nie mówisz, Wolfgangu?” – zapytała. Odparłem więc, że zupełnie mnie to nie interesuje. Moje zachowanie – oczywiście jak najbardziej uprzejme – spowodowało, że nauczycielka wezwała do szkoły mamę, która musiała bronić mnie przed połową grona pedagogicznego. A to wszystko tylko dlatego, że skorzystałem z prawa do inteligentnego milczenia!

Pan Carles patrzy na mnie w lusterku wstecznym i marszczy nos.

– Jak się masz, Wolfgangu? – pyta. – Bardzo urosłeś.

– Tak, proszę pana – odpowiadam.

– A jak ci idzie nauka gry na pianinie? Słyszałem, że jesteś utalentowany.

– Tak, proszę pana.

– Dobrze się uczysz, prawda?

– Tak, proszę pana.

– Jeśli chcesz, możesz mówić do mnie po prostu Carles...

– Tak, proszę pana.

Dwie minuty ciszy, podczas których przejeżdżamy przez skrzyżowanie na żółtym świetle, niemal potrącając sześciu przechodniów.

Babcia i ciotka mają dziwny wyraz twarzy. Wydaje mi się, że babcia patrzy na pana Carlesa spojrzeniem seryjnego mordercy i smutno jej, że będzie musiała zostawić mnie z nim samego.

Kiedy wreszcie docieramy do jego mieszkania – jeśli można w ten sposób nazwać tę rozwalającą się norę – kładę swoją torbę obok starego odkurzacza, a pan Carles pyta babcię i ciotkę, czy napiją się herbaty. Mnie proponuje kanapkę z nutellą, ale odpowiadam, że od czekolady tworzy się na zębach osad i że moim zdaniem powinno się ją wyeliminować z diety.

– Chodź, pokażę ci mieszkanie – proponuje, siląc się na przymilny ton.

Idę za nim jak robot i rozglądam się po mieszkanku, które składa się z następujących pomieszczeń: małego pokoju dziennego (około dziesięciu metrów kwadratowych) z kanapą i telewizorem, otwartej kuchni z lodówką pełną puszek piwa bezalkoholowego, łazienki z trzema pękniętymi płytkami i zardzewiałą wanną, dość sporej sypialni pana Carlesa (na podłodze leżą dwie koszule) i wreszcie mojego pokoju (o powierzchni kilku metrów kwadratowych) z biurkiem, łóżkiem i małym balkonem od strony ulicy, na którym usychają cztery pelargonie.

Potem siadamy wszyscy przy stole i pan Carles przygląda mi się kątem oka.

– Nie martw się, Wolfgangu – mówi babcia Matilde. – Chociaż mieszkam daleko, będę cię często odwiedzać. A w niedziele zapraszam cię jak zawsze na ciasto.

Postanawiam się nie odzywać. Nie mogę.

– Jeśli będziesz czegoś potrzebował, dzwoń do nas – dodaje ciotka Berta. – O każdej porze. Będzie ci dobrze z ojcem...

– Przecież powiedziałyście: „Biedny chłopak, jeszcze tego mu brakowało...”.

Babcia i ciotka patrzą na siebie skrępowane, a pan Carles obgryza paznokcie.

– Nie musisz brać wszystkiego dosłownie, Wolfgangu – mówi babcia, nie wiedząc, gdzie podziać wzrok.

– Ale powiedziałyście...

– Tak się tylko mówi, chłopcze – przerywa mi ciotka. – Jeśli mówimy, że ktoś umiera z głodu, to wcale nie oznacza, że za chwilę umrze.

– Dla mnie tak.

– Proszę cię, Wolfgangu, dyskutowaliśmy o tym tysiące razy.

– Wciąż nie rozumiem, dlaczego tak powiedziałaś.

– Przestań!!! Taki inteligentny chłopak, a czasami trzeba ci wszystko wyjaśniać jak dziecku.

Babcia i ciotka ruszają w stronę drzwi wyjściowych i w ostatniej chwili babcia przytula mnie, jakby chciała mnie udusić. Potem trze ręką oko i mówi, że wpadł jej do niego jakiś paproch...

Zostaję sam. Z panem Carlesem!

Kiedy rozpakowałem torbę i ułożyłem swoje ubrania według rodzaju faktur tkanin i kolorów, pan Carles proponuje, żebyśmy zjedli podwieczorek, ale oczywiście odmawiam. Po pierwsze dlatego, że jedzenie o ustalonych porach wydaje mi się absurdalne – to jedna z tak wielu rzeczy, które ludzie robią mechanicznie – a po drugie jestem na tyle głodny, że chętnie zjadłbym już kolację.

Dlatego otwieram lodówkę i zaczynam wyjmować wszystkie świństwa, które pan Carles przechowuje w niej od co najmniej kilku lat. Biorę dwa jajka, żeby usmażył mi jajecznicę, tak jak to robiła mama w każdy poniedziałek.

LISTA POSIŁKÓW, JAKIE ROBIŁA DLA MNIE MAMA(oczywiście zawsze, kiedy miałem na nie ochotę)

– PONIEDZIAŁEK: zupa i omlet ziemniaczany

– WTOREK: makaron z sosem pomidorowym i pierś kurczaka

ŚRODA: ryba z warzywami

– CZWARTEK: pizza

– PIĄTEK: ryż po kubańsku i znów ryba

– SOBOTA: mogę powtórzyć dowolne danie z innych dni (oczywiście o wybranej przeze mnie porze)

– NIEDZIELA: mięso z kaszą

Pan Carles patrzy na mnie jak na ufoludka, ale mówi, że dobrze, że zaraz usmaży jajecznicę i zje ze mną kolację, chociaż jest piąta po południu.

Podczas posiłku przeprowadzamy następującą rozmowę:

– Podoba ci się mieszkanie, Wolfgangu?

– Nie.

– Jest mniejsze, niż się spodziewałeś, co?

– I brudne.

– Hmm...

Przeżuwa jajecznicę w zwolnionym tempie.

– Mieszkanie mamy było na pewno bardzo ładne.

– Tak.

– Duże?

– Nie, ale przynajmniej była w nim mama.

Wkładam do ust kawałek chleba.

– Wiem, że ta sytuacja jest dla ciebie trudna.

– ...

– Uwierz, że dla mnie też.

– ...

– Śmierć twojej matki... To znaczy, mam na myśli, że dla nas obu to wszystko jest całkiem nowe... I będziemy musieli nauczyć się żyć razem...

– ...

– Ale jestem przekonany, że jeśli obaj się postaramy...

Ta rozmowa mnie nudzi, więc postanawiam go sprowokować, żeby coś się zaczęło dziać.

– Czym się zajmujesz? – pytam.

– Słucham?

– Czym się zajmujesz? Gdzie pracujesz?

– Cóż... robiłem dużo różnych rzeczy. Byłem kelnerem, pracowałem w pizzerii, roznosiłem ulotki... W tej chwili pracuję w firmie specjalizującej się w konserwacji systemów ogrzewania.

– Skończyłeś studia?

– Nie...

– Ha!!!

– Co oznacza to „ha”, Wolfgangu?

– To dlatego nie masz w domu żadnych książek, prawda?

– Kiedy mam czas, wypożyczam je z biblioteki.

– Nie wierzę. Co ostatnio przeczytałeś?

– No więc...

– A widzisz? Nie czytasz od dawna i na pewno też się nie uczyłeś. Jakie masz wykształcenie? Średnie?

– Posłuchaj, kolego, chyba nie powinieneś mówić do mnie takim tonem...

– Kolego? Nie jestem twoim kolegą.

– Odechciało mi się jeść. Obejrzę mecz...

– Nie powinno się marnotrawić jedzenia, kiedy na świecie ludzie głodują!

– Idę do pokoju, Wolfgangu. Jeśli będziesz czegoś potrzebował, wiesz, gdzie mnie znaleźć.

I kiedy pan Carles włącza telewizor, żeby oglądać mecz – co za idiotyzm ta cała piłka nożna i ci krzyczący faceci – idę do mojego nowego pokoju i zaczynam urządzać go po swojemu.

Najpierw ustawiam wszystkie moje książki o muzyce: biografie Bacha, Beethovena, Mozarta, Vivaldiego, Bartóka... Potem zeszyty z partyturami moich kompozycji. Następnie różne słowniki: kataloński, hiszpański, angielski, francuski, włoski i chiński (zacząłem się go uczyć w zeszłym roku). Kładę na łóżku pluszowego żółwia, którego dostałem od mamy dawno temu, i rozkładam kostium astronauty. Na koniec otwieram okno i patrzę na niebo, próbując znaleźć Wielką Niedźwiedzicę.

Nie wiem, co się ze mną dzieje, ale zaczynam odczuwać dziwny ucisk w klatce piersiowej. Przyglądam się niebu i czegoś mi brakuje. Wychodzę z pokoju i krzyczę:

– Chcę moje pianino!

Idę do pokoju dziennego i oświadczam panu Carlesowi, że bez pianina nie mogę grać. Ani żyć. Bo dostałem je od mamy i bez mojego instrumentu po prostu nie istnieję!

Pan Carles wstaje z kanapy i widząc, że cały się trzęsę i oblewam potem, doskakuje do mnie, żeby dotknąć mojego ramienia w geście pocieszenia, ale ja krzyczę:

– Nie dotykaj mnie!

Nie znoszę, jak ktoś mnie dotyka. Ktokolwiek oprócz mamy, babci i ciotki (ta ostatnia zależnie od okoliczności). Więc odsuwam się i patrzę na niego jak na terrorystę.

– Spokojnie, Wolfgangu – mówi do mnie lekko zdenerwowanym głosem. – Może spróbuj teraz zasnąć, a jutro rano pojedziemy po pianino, co ty na to?

– Nie. Musimy to zrobić teraz, teraz, teraz!

– Dobrze, zadzwonię do twojej babci. Gdzie jest to pianino?

– Dostałem je od mamy, ale stoi w mieszkaniu babci.

– Już dobrze, już dobrze, ale się nie denerwuj.

– Uspokoję się, jeśli przestaniesz powtarzać „już dobrze”. Nie umiesz używać synonimów? Na przykład „zgoda”?

– Podaj mi numer telefonu twojej babci.

– 629371808.

– Okej, już dzwonię. A ty się nie denerwuj. To znaczy, uspokój się, dobrze? Zgoda?

Muszę przyznać, że pan Carles – chociaż jest mi zupełnie obojętnym i obcym człowiekiem – działa z niezwykłą pewnością siebie. Dzwoni do babci Matilde i od razu przechodzi do sedna, przekazując jej moje żądanie. Podczas gdy moje serce przestaje kołatać jak szalone, on już rozmawia ze znajomym, który zajmuje się przeprowadzkami, i prosi go o pomoc w przewiezieniu pianina.

Kręcę się nerwowo po pokoju, a gdy po pewnym czasie słyszę dźwięk domofonu, wychylam głowę przez okno.

Na dole, na tle samochodów i załatwiającego się psa, stoi pianino, które dostałem od mamy.

– Gdzie ty, do cholery, je postawisz, stary? – krzyczy znajomy pana Carlesa, który ma na imię Paco. – Przecież mieszkasz w pudełku od zapałek!

– Wyładuj je i spróbujemy je wciągnąć na górę – odpowiada pan Carles.

Po kilku minutach udaje im się, za pomocą lin i bloczków, wstawić instrument do mieszkania przez okno w sypialni pana Carlesa. Potem chcą go przepchnąć przez pokój dzienny aż do mojego pokoju, ale... Co za katastrofa! Mój pokój jest tak mały, że pianino się w nim nie mieści.

Ale mam je przy sobie. Jeśli mieszkanie wydawało mi się ciasne, ciemne i zagracone, teraz z pianinem na środku pokoju dziennego wygląda jak komórka lokatorska.

Słyszę za sobą, jak pan Carles otwiera w kuchni puszkę piwa, klnąc pod nosem.

Odzyskawszy