39,99 zł
Na fali odwilży po śmierci Stalina Andrzej Kaledin wychodzi z więzienia. Wraca do pracy w klinice. Po kilku latach dostają z Haliną mieszkanie, na świat przychodzi Szymon, a starszy syn Wiktor rozpoczyna studia na politechnice. Któregoś dnia w drodze na trening judo Wiktor poznaje Hankę, studentkę historii sztuki, dziewczynę o czarnych włosach i oczach ciemnych jak noc. Oboje wpadają w wir młodzieńczej miłości podbijanej rytmem skandowanych haseł o wolność słowa i demokratyczne prawo. Kiedy w marcu ’68 Hanka i Wiktor wychodzą na wrocławskie ulice pełni wiary, że siłą protestu są w stanie zmienić istniejącą rzeczywistość, na własnej skórze przekonują się, jak bardzo byli naiwni. Ucierpi również ich świeża miłość…
Trzecia i ostatnia część cyklu "Wojna i miłość" to love story w realiach Polski Ludowej, kiedy władza decydowała o losie jednostki, za nic mając jej plany i pragnienia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 799
Data ważności licencji: 2/26/2028
Dłoń mej córki, piłkę chcąc chwycić,
Nagle ściska się niespokojnie,
Na ekranie ranni, zabici,
Córka pyta, czy będzie wojna.
Fonia wzmacnia wystrzałów echo,
Wizja zbliża krew na ekranie,
Mówię: „Córko, to tak daleko…”,
I wiem, że kłamię.
Jak bolesne szkło pod powieką,
Kaleczące źrenicę bystrą –
Wojna nigdy nie jest daleko,
Wojna zawsze jest bardzo blisko.
Blisko skroni i blisko serca,
Blisko mózgu, blisko sumienia,
Blisko myśli, co mózg przewierca:
Gdzie jest rada, gdy rady nie ma?
Blisko klonów na mej ulicy,
Skweru, co się może stać grobem,
Blisko lęku i znieczulicy,
I skargi Niobe.
Jak bolesne szkło pod powieką,
Kaleczące źrenicę bystrą –
Wojna nigdy nie jest daleko,
Wojna zawsze jest bardzo blisko.
Póki przez me zmierzchy i świty
Wiadomości złe będą biegły,
Jestem matką dzieci zabitych,
Jestem siostrą chłopców poległych.
Tak być musi, inna nie będę
W świecie, co się kręci bez sensu
Między siłą krwawych obłędów,
A bezsiłą bladych rozjemców…
Jak bolesne szkło pod powieką,
Kaleczące źrenicę bystrą –
Wojna nigdy nie jest daleko,
Wojna zawsze jest bardzo blisko.
Wojciech Młynarski, Wojna zawsze jest bardzo blisko
„Byt kształtuje świadomość”
karol marks
Zmiany, jakie nastąpiły w Polsce na fali tak zwanej odwilży po śmierci Józefa Stalina, okazały się powierzchowne i krótkotrwałe, a Władysław Gomułka zawiódł pokładane w nim nadzieje. Początkowo nic nie zapowiadało zbliżającego się kryzysu, choć z uwagi na dość niskie zarobki i wysokie przy tym koszty utrzymania bieda wciąż była zjawiskiem powszechnym, powodując narastanie niezadowolenia. Również rosnąca presja ideologiczna przyczyniała się do pogorszenia nastrojów. Coraz częściej dochodziło do różnorakich incydentów, a nawet strajków, nazywanych oficjalnie przerwami w pracy.
Na tę niełatwą sytuację społeczno-gospodarczą nałożyły się w latach sześćdziesiątych konflikty w łonie partii i rządu. Dość despotyczny Gomułka musiał lawirować pomiędzy różnymi frakcjami, nie mając własnej bazy. Otaczając się zaledwie kilkuosobową grupą ludzi zaufanych, usiłował ręcznie sterować państwem. Z każdym rokiem coraz bardziej przemęczony i zapracowany, stał się agresywny.
Na drugim biegunie wyrosła grupa nazywana „śląską”, skupiona wokół pierwszego sekretarza KW PZPR w Katowicach Edwarda Gierka, przyciągająca młodych pragmatycznych działaczy, liczących na szybką karierę. Drugim rywalem Gomułki był Mieczysław Moczar, były partyzant Gwardii Ludowej i Armii Ludowej, pełniący między innymi funkcję ministra spraw wewnętrznych. Od początku lat sześćdziesiątych zaczął wokół swojej osoby gromadzić działaczy partyjnych i rządowych. Łączyły ich partyzancka przeszłość – stąd nazwano ich „partyzantami” – oraz poglądy nacjonalistyczne, antyniemieckie i antysemickie, a momentami nawet antyradzieckie. Garnęli się do niego także młodzi działacze partyjni o poglądach nacjonalistycznych, liczący na przyspieszenie kariery, oraz ci urzędnicy, którzy swą pozycję zawdzięczali wierności partii, a nie wykształceniu czy fachowości.
Dodatkowo na te wszystkie wydarzenia kładł się cień ówczesnych wielkich konfliktów międzynarodowych oraz narastającej rywalizacji pomiędzy obozem państw socjalistycznych, skupionych w Układzie Warszawskim i RWPG, a państwami kapitalistycznymi, zwłaszcza Stanami Zjednoczonymi. Względna równowaga sił militarnych powodowała, że rywalizacja otwarte formy przybierała na terenach państw trzecich. Stało się nieomal regułą, że jeśli gdziekolwiek wybuchał konflikt, jedną ze stron wspierały USA, a drugą ZSRR, i obydwie strony prowadziły niezwykle brudne wojny.
Lata sześćdziesiąte zapisały się też w historii jako czas rozkwitu gospodarki na Zachodzie, narodziny popkultury oraz rewolucji obyczajowej i inwazji młodości w dziedzinie mody i muzyki. To era długich włosów u chłopców i mężczyzn oraz krótkich spódniczek u dziewcząt i kobiet. To czas narodzin pigułki antykoncepcyjnej i ruchu hippisowskiego. Jednak te przemiany mieszkańców Polski dotyczyły w niewielkim zakresie. W gospodarce nakazowo-rozdzielczej coś takiego jak „młody klient” nie istniało. W swoich przemówieniach Gomułka, zwracając się do młodzieży, stwierdzał, że przed wojną on miał tylko dwie koszule, a oni teraz mają aż cztery, więc powinni być zadowoleni. Opowieści o nędzy chłopa, który za sanacji dzielił zapałkę na cztery, owocowały opowiadaniem dowcipów o co czwartej zapalającej się w PRL-u zapałce. Luki w zaopatrzeniu starali się zapełnić prywaciarze, jak pogardliwie władza nazywała nielicznych rzemieślników produkujących na potrzeby młodzieżowego, i nie tylko, rynku, podążając za modą.
Iskrą, która zapaliła w Polsce gromadzony przez lata materiał wybuchowy, stał się wybuch w dniu 5 czerwca 1967 roku wojny, zwanej później „sześciodniową”, między Izraelem a państwami arabskimi. Wojna ta także wpisywała się w stały konflikt między USA a ZSRR, w którym Stany Zjednoczone popierały i uzbrajały Izrael, a Arabom najnowocześniejszy sprzęt wojskowy dostarczali Sowieci i Układ Warszawski. Choć wojna ta, ukazująca słabości i błędy państw arabskich, zakończyła się po sześciu dniach, jej wpływ na wydarzenia w Polsce okazał się ogromny. Z miejsca polski rząd, dostosowując się do wytycznych Układu Warszawskiego, zerwał stosunki dyplomatyczne z Izraelem, uznając go za agresora. Natomiast w społeczeństwie sympatia początkowo zdawała się pozostawać po stronie Izraela. Zdarzały się wypowiedzi w radiu czy w prasie, mówiące o „brudnych Arabach”, „bandzie leniuchów” czy „analfabetach”. Twierdzono także, że należy poprzeć Izrael, bo państwo to uznało naszą granicę na Odrze i Nysie Łużyckiej. Różne mogły być przyczyny takich właśnie postaw. Jedną z nich mógł stanowić wrogi stosunek części Polaków do ZSRR, a klęska Arabów była klęską ZSRR. „Nasi Żydzi pobili ich Arabów” – mówiono na ulicach. Jak zawsze przy tego typu wydarzeniach międzynarodowych natychmiast pojawił się masowy wykup towarów, a nawet psychoza trzeciej wojny światowej.
Zmiana nastawienia społeczeństwa nastąpiła po 19 czerwca 1967 roku, kiedy Gomułka w przemówieniu transmitowanym w całości przez telewizję i radio oskarżył mieszkających w Polsce Żydów o działania na szkodę państwa, nazywając ich syjonistami tworzącymi piątą kolumnę. Słowa te nie tylko ośmieliły środowisko moczarowców do większej aktywności, ale także przyczyniły się do obudzenia demonów antysemityzmu, drzemiących w części polskiego społeczeństwa. W wielu zakładach i instytucjach organizowano zebrania partyjne i pracownicze. Kto nie opowiedział się wyraźnie przeciwko agresji Izraela, a uznawano go za Żyda, był usuwany z partii i wyrzucany z pracy. Czystki dosięgły także struktur PZPR, milicji i wojska oraz wyższych uczelni i szkół.
Kolejnym czynnikiem mającym wpływ na zaostrzenie się sytuacji w PRL-u były zmiany zachodzące w Czechosłowacji, gdzie po dojściu do władzy Alexandra Dubčeka podjęto próby liberalizacji systemu komunistycznego. Gomułka był tym wyraźnie zbulwersowany i domagał się siłowego zdławienia Praskiej Wiosny. Natomiast polskie społeczeństwo – a zwłaszcza młodzi ludzie – odnosiło się do tych przemian z ogromną sympatią.
Już pod koniec lat pięćdziesiątych polska młodzież starała się włączyć w życie polityczne Polski, licząc, że będzie miała realny wpływ na jego zreformowanie. Powstawały różnego rodzaju kluby dyskusyjne, między innymi Klub Poszukiwaczy Sprzeczności założony przez Adama Michnika. Wkrótce tych młodych ludzi zaczęto nazwać „komandosami” z uwagi na ich brawurowy sposób działania. Pojawiali się na zebraniach partyjnych czy zetemesowskich, na wykładach otwartych i sesjach rocznicowych, zawsze merytorycznie przygotowani zadawali kłopotliwe pytania i wygłaszali kontrowersyjne opinie, co prowadziło do dyskusji politycznych, w opinii władzy nieprawomyślnych. Część z nich stanowili synowie i córki wysoko postawionych działaczy państwowych i partyjnych, dzięki czemu bywali na Zachodzie, mieli dostęp do paryskiej „Kultury” czy innych zakazanych lektur, dostrzegali więc różnicę między PRL-em a Europą Zachodnią i pragnęli to zmienić. Niektórzy mieli żydowskie pochodzenie. I władza wykorzystała to w swojej propagandzie.
Lawina wydarzeń ruszyła po premierze Dziadów w Teatrze Narodowym w Warszawie 27 listopada 1967 roku. Spektakl spotkał się z nieprzychylnym przyjęciem w kierownictwie partii. Zarzucono mu antyradziecką wymowę, szkodliwość polityczną, „religianctwo” i tendencyjny charakter. Gomułka stwierdził, że Dziady wbijają nóż w plecy przyjaźni polsko-radzieckiej, i kazał spektakl zdjąć ze sceny. Po ostatnim przedstawieniu doszło do manifestacji studentów, przygotowanej przez „komandosów”, podczas której młodzi ludzie wznosili okrzyki domagające się zniesienia cenzury. Interweniowała milicja, rozpędzając tłum pałkami i aresztując wielu manifestantów. Dwóch relegowano z uczelni.
Studentów poparło środowisko literatów, potępiając politykę kulturalną PRL-u. Żądano zniesienia cenzury i przywrócenia swobody twórczej. Podczas zebrania Związku Literatów Polskich znany pisarz i publicysta Stefan Kisielewski mówił o skandalicznej dyktaturze ciemniaków w polskim życiu kulturalnym. Kilka dni później został brutalnie pobity przez nieznanych sprawców, a wokół historyka Pawła Jasienicy, w odwecie za jego krytykę poczynań władzy, rozpętała się propagandowa nagonka. Aby umniejszyć jego autorytet, prasa wykorzystała jego żydowskie korzenie oraz wydarzenia z lat okupacji w znacznej mierze zakłamane.
8 marca 1968 roku studenci zorganizowali manifestację poparcia dla represjonowanych kolegów. Interweniowało ZOMO i tak zwany aktyw robotniczy. W wyniku brutalnej akcji pacyfikacyjnej ucierpieli zarówno studenci, jak i pracownicy naukowi. Władza kuła żelazo póki gorące. Już kilka dni później w zakładach pracy przystąpiono do organizowania masówek, na których pracownicy domagali się ukarania winnych awantur, usunięcia z szeregów partyjnych syjonistów, rewizjonistów i kosmopolitów oraz wyrażali poparcie dla Władysława Gomułki. W czasie kolejnej manifestacji warszawscy studenci protestowali przeciwko łamaniu konstytucji, przeciwko antysemityzmowi i atakom milicji oraz ORMO. Ta demonstracja również została rozpędzona za pomocą gazu łzawiącego, pałek i armatek wodnych.
Wiedza o wydarzeniach w Warszawie pocztą pantoflową dotarła do innych ośrodków akademickich i rewolucyjne nastroje rozlały się po całej Polsce. Wiece i manifestacje odbywały się we wszystkich większych miastach, a nawet tam, gdzie nie było wyższych uczelni. Wszędzie pojawiały się hasła solidarności z Warszawą, wolnościowe, a nawet antykomunistyczne. Władza sięgnęła po pałki oraz gaz łzawiący i po kilku dniach wystąpienia zostały spacyfikowane. Wielu uczestników relegowano z uczelni lub zawieszono w prawach studenta, niektórzy stanęli przed sądem, a inni w trybie przyspieszonym trafili do zasadniczej służby wojskowej.
Kluczowe dla dalszego rozwoju sytuacji w Polsce było przemówienie Gomułki wygłoszone 19 marca w Sali Kongresowej, gdzie odbywało się spotkanie warszawskiego aktywu partyjnego. Trwało dwie godziny i w całości było transmitowane w telewizji i radiu. Gomułka potępił liderów wystąpień studenckich, a studentów pochodzenia żydowskiego postawił w roli inspiratorów. Zaatakował członków Związku Literatów Polskich, w tym szczególnie obrzydliwie Pawła Jasienicę i Janusza Szpotańskiego, oraz oskarżył niektórych naukowców o rewizjonizm. W dalszej części swego wystąpienia podzielił mieszkających w Polsce Żydów na nacjonalistów (czyli syjonistów) i kosmopolitów. Jednym i drugim był gotów natychmiast wydać paszporty w jedną stronę, co sala przyjęła z entuzjazmem. Trzecią grupę ludności pochodzenia żydowskiego, tę, która jego zdaniem budowała PRL, wziął w obronę, stwierdzając, że jedynym miernikiem oceny obywatela polskiego jest jego postawa wobec ustroju socjalistycznego.
Po zdławieniu ruchu studenckiego i rozprawieniu się z naukowcami, których wielu utraciło pracę, władze przystąpiły do usuwania z partii, MO, SB, wojska, administracji, oświaty, kultury czy służby zdrowia osób pochodzenia żydowskiego. Szczególną rolę odegrali w tym podlegli Moczarowi funkcjonariusze SB. W proteście przeciwko antysemickiej nagonce dwóch wysokich funkcjonariuszy partyjnych: Edward Ochab i Adam Rapacki, zrezygnowało ze swoich stanowisk.
W połowie 1968 roku na polecenie Gomułki akcja rozliczeniowa dobiegła końca. W jej wyniku doszło do ogromnej fali emigracji, podczas której Polskę opuściło kilkanaście tysięcy osób, w większości pochodzenia żydowskiego.
Brak rozwiązania istotnych problemów gospodarczych, społecznych i politycznych w następnych latach zaowocował kolejnymi kryzysami: w grudniu 1970 roku, w czerwcu 1976 oraz w sierpniu 1980. Stojący na czele państwa i partii generał Wojciech Jaruzelski podjął próbę spacyfikowania całego społeczeństwa poprzez wprowadzenie 13 grudnia 1981 roku stanu wojennego.
Figurant – osoba będąca przedmiotem zainteresowania Służby Bezpieczeństwa.
Hunwejbini – komunistyczna organizacja młodzieżowa działająca w Chinach podczas rewolucji kulturalnej w latach 1964–1968. W tekście nazwy użyto pogardliwie wobec członków polskiej organizacji młodzieżowej o profilu komunistycznym.
Kosmopolita – człowiek uważający za swoją ojczyznę nie konkretny kraj, ale cały świat. Jednak w Polsce w 1968 roku Gomułka kosmopolitami nazywał tych Polaków, którzy mieli żydowskie korzenie i uważali się za Polaków i Żydów jednocześnie.
KO – kontakt operacyjny, źródło poufne, osoba, która formalnie nie zobowiązała się do stałej współpracy z aparatem represji PRL (SB), zaliczana do osobowych źródeł informacji (OZI) podobnie jak TW.
KC (KW, KP, KU, KZ itp.) – Komitet Centralny, organ kierowniczy PZPR, któremu podlegały komitety wojewódzkie PZPR (KW), kierujące komitetami powiatowymi (KP), miejskimi (KM), zakładowymi (KZ), miejsko-gminnymi i gminnymi PZPR. W zakładach pracy istniały komitety zakładowe, a na wyższych uczelniach komitety uczelniane.
MO – Milicja Obywatelska, mundurowa formacja państwowa o charakterze policyjnym służąca do utrzymania ładu i porządku, walki z przestępczością oraz zapewnienia bezpieczeństwa publicznego, działająca w Polsce Ludowej.
ORMO – Ochotnicza Rezerwa Milicji Obywatelskiej, paramilitarna organizacja ochotnicza i społeczna wspierająca MO, powołana w 1946 roku. W szczytowym okresie liczyła około czterystu tysięcy członków, wykorzystywana głównie do pacyfikowania wystąpień przeciwko władzy.
ORS – Obsługa Ratalnej Sprzedaży, instytucja państwowa obsługująca zakupy na raty. Polacy kupowali na raty, stając się dłużnikiem państwa, które kredytowało zakupy. Również państwo decydowało, co można było na raty kupić, bo produkcja nie nadążała za popytem. Co jakiś czas minister handlu ogłaszał w specjalnym zarządzeniu listę towarów dostępnych na raty i zasady ich sprzedaży (ile rat, wysokość zaliczki, żyranci).
POP – Podstawowa Organizacja Partyjna istniejąca w każdym zakładzie pracy, skupiająca członków PZPR, mająca wpływ na decyzje podejmowane przez kierownictwo zakładu, zarówno produkcyjne, jak i personalne oraz finansowe.
PZPR – Polska Zjednoczona Partia Robotnicza utworzona 15 grudnia1948 roku po zjednoczeniu Polskiej Partii Robotniczej i Polskiej Partii Socjalistycznej, oparta na ideologii marksistowsko-leninowskiej. W sposób monopartyjny zarządzała państwem od szczytów władzy po najdrobniejszy zakład pracy i gminę do 1989 roku. Najważniejszą rolę odgrywał Komitet Centralny. KC oraz podległe mu organy składały się z wydziałów bliźniaczo podobnych do ministerstw w rządzie, na przykład Wydział Kultury, Wydział Nauki i Oświaty itd.
Rewizjonista – rewizjonizm to dążenie do zmiany określonego stanu rzeczy, poglądów. W PRL o rewizjonizm oskarżano przeciwników politycznych (często należących do PZPR), zarzucając im, że dążą do rozbicia jedności bloku sowieckiego i kwestionują zasady gospodarki socjalistycznej.
RPZ – erpezet, czyli ruchomy punkt zakryty, zakonspirowane miejsce, z którego funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa niewidoczni dla otoczenia prowadzili obserwację (na przykład cywilny samochód). Taką samą funkcję pełnił PZ – pezet, czyli punkt zakryty (na przykład mieszkanie należące do osoby postronnej).
RWPG – Rada Wzajemnej Pomocy Gospodarczej, organizacja powołana w Moskwie w 1949 roku w celu koordynowania współpracy gospodarczej bloku państw podporządkowanych ZSRR. Rozwiązana w 1991 roku po przemianach ustrojowych w bloku państw Europy Środkowo-Wschodniej.
SB – Służba Bezpieczeństwa, organ bezpieczeństwa wewnętrznego PRL będący częścią struktury Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Powstała po przemianach politycznych w 1956 roku, zastępując skompromitowany Urząd Bezpieczeństwa. Wówczas to masowy terror zamieniono na selektywną represję oraz rozległą kontrolę opartą na szeroko rozbudowanej sieci szpicli i donosicieli.
Syjonista – w Polsce do 1968 roku określenie to dotyczyło wyłącznie zwolennika syjonizmu, ruchu społecznego i politycznego o charakterze narodowym, którego najważniejszym celem było utworzenie państwa żydowskiego w Palestynie. Ostatnie partie syjonistyczne w Polsce rozwiązano w 1950 roku i wówczas znaczna liczba ich członków wyjechała z kraju. Władysław Gomułka w przemówieniu z 19 czerwca 1967 zainicjował akcję antysyjonistyczną, lecz faktycznie była ona skierowana przeciwko polskim Żydom, bez względu na ich poglądy społeczne czy polityczne. Gomułka i kierownictwo partyjne chcieli w ten sposób uniknąć oskarżenia o antysemityzm.
SOK – Służba Ochrony Kolei, umundurowana i uzbrojona formacja korzeniami sięgająca 1918 roku, wielokrotnie reformowana i przekształcana, głównie zajmująca się ochroną mienia PKP i przewożonych towarów. Funkcjonariuszy potocznie zwano sokistami.
TW – tajny współpracownik, osoba zwerbowana do współpracy przez Służbę Bezpieczeństwa, wykonująca zlecone jej zadania; agent, donosiciel. Często za swoje usługi otrzymywał różnorakiego rodzaju gratyfikacje finansowe bądź w naturze. Różne też były metody werbunku: szantaż, zastraszenie, przekupstwo.
Układ Warszawski – organizacja polityczno-wojskowa państw bloku wschodniego z dominującą rolą ZSRR, powołana do życia w 1955 roku. Układ Warszawski umożliwiał Związkowi Radzieckiemu pełną kontrolę nad siłami zbrojnymi i polityką obronną państw członkowskich oraz był wykorzystywany w polityce ZSRR w konfrontacyjnych stosunkach z Zachodem. Istniał do 1991 roku.
WKU – Wojskowa Komenda Uzupełnień, jednostka administracji wojskowej w Polsce zajmująca się administracją rezerw osobowych. Do czasu istnienia powszechnego obowiązku służby wojskowej była odpowiedzialna między innymi za rekrutację poborowych.
WSW – Wojskowa Służba Wewnętrzna, działająca w latach 1957–1990 wojskowa służba specjalna. Do jej obowiązków należało między innymi czuwanie nad przestrzeganiem dyscypliny i porządku wojskowego oraz regulaminowego zachowania się żołnierzy podczas przebywania poza rejonami zakwaterowania jednostek wojskowych.
ZMS – Związek Młodzieży Socjalistycznej, organizacja młodzieżowa utworzona w 1957 roku, politycznie podporządkowana PZPR. Celem działalności było przygotowanie przyszłych kadr dla PZPR. ZMS dążył do liczebnego wzrostu organizacji, stosując masowe formy naboru nowych członków na granicy przymusu. W 1976 roku ZMS przekształcił się w Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej.
ZSP – Zrzeszenie Studentów Polskich, najstarsza organizacja studencka w kraju, działa od 1950 roku. Po upadku stalinizmu w 1956 roku ZSP zachowało swoją strukturę organizacyjną, dokonując poważnych przewartościowań programowych. Organizacja wyzwoliła się z krępującego ją gorsetu kurateli politycznej i ograniczeń programowych. Wyrazami tego stanu rzeczy były rozwój i umacnianie się samorządności studenckiej na szczeblu wydziałów, uczelni, środowiska.
ZOMO – Zmotoryzowane Odwody Milicji Obywatelskiej powołane do życia w grudniu 1956 roku. Funkcjonowały na zasadach wojskowych i były skoszarowaną formacją paramilitarną utworzoną w celu pacyfikowania dużych wystąpień ulicznych.
Pierwszy dzień lipca 1981 roku był wyjątkowo upalny. Nawet na wrocławskim Sępolnie, dzielnicy tonącej w zieleni, otoczonej ogródkami, żar dawał się we znaki. Kto nie musiał, ten chłodnych murów mieszkań nie opuszczał. Uliczka Partyzantów sprawiała wrażenie wymarłej. Jedynie garstka dzieciaków w samych majtkach, z ręcznikami pod pachą, kryjąc się w cieniu pobliskich drzew, zmierzała w stronę basenu olimpijskiego, nie mogąc się już doczekać chwili, kiedy wskoczy do chłodnej wody. W powietrzu unosiła się przywodząca na myśl piekło woń rozmiękającego w słońcu asfaltu, pokrytego większymi i mniejszymi bąblami. Panującą wokoło błogą ciszę zakłóciło trzaśnięcie drzwiami i z bramy, na której wisiała klepsydra zawiadamiająca o pogrzebie zmarłej przed kilkoma dniami Katarzyny z Raweckich Kaledinowej, wyszedł Andrzej, jej syn. Ubrany w ciemny garnitur, w rękach niósł żałobny wieniec ozdobiony czarną szarfą z napisem: „Ostatnie pożegnanie od syna, synowej i wnuków”. Tuż za nim na rozprażoną słońcem ulicę wyszła jego żona Halina oraz młodszy syn, Szymon. Pogrążeni w niewesołych myślach, w milczeniu ruszyli w stronę pobliskiego cmentarza ulokowanego przy Smętnej.
Jednak już po kilku minutach od wyjścia z domu marsz w upale przekraczającym trzydzieści stopni zaczął dawać się im we znaki. Szczególnie Halinie. Miała wrażenie, że uszyta specjalnie na pogrzeb teściowej czarna, zbyt dopasowana sukienka całkiem się jej przylepiła do grzbietu. Że też licho mnie podkusiło na jedwabną krepę, pomyślała, wycierając pot z czoła i karku ściskaną w ręce chusteczką. Raz po raz osuszała nią łzy, które ciekły jej po policzkach, gdy tylko sobie przypomniała, że jej ukochana teściowa zmarła przed paroma dniami, a ona właśnie szła na jej pogrzeb. Jednak częściej niż o tej śmierci myślała o pijących ją nowych butach. Z upału nogi jej popuchły i miała wrażenie, że lada moment wyleją się jej z czółenek. Kurczowo trzymała się ramienia Szymona. Z jego miny można było wywnioskować, że cierpiał katusze wbity w ciemny garnitur, kupiony specjalnie na pogrzeb. „Będzie jak znalazł na obronę pracy dyplomowej” – stwierdziła matka, wlokąc go od sklepu do sklepu w poszukiwaniu ubrania pasującego na jego wysoką, lecz zbyt szczupłą sylwetkę. Na co dzień na wykłady biegał w dżinsach kupionych na Krakowskiej, lecz ani ojciec, ani matka nawet nie chcieli słyszeć, aby tak ubrany poszedł na pogrzeb. O ile wyraził zgodę na ten garnitur, o tyle do fryzjera nie dał się zagonić. Długie, sięgające ramion włosy, kruczoczarne jak kiedyś u ojca, spiął gumką z tyłu głowy, a oczy skrył za okularami przeciwsłonecznymi, aby nikt nie odgadł, że płakał po śmierci babki, choć nie był z nią tak zżyty jak jego starszy brat, Wiktor, którego ona w zasadzie wychowywała. Szymon przyszedł na świat jakiś czas po wyjściu ojca z więzienia i odkąd sięgał pamięcią, nie mieszkali już razem z babką, odwiedzając ją na Sępolnie jedynie okazjonalnie. Smutna wiadomość o pogrzebie ściągnęła go do Wrocławia z Boszkowa, gdzie całą paczką odpoczywali nad jeziorem po pracowitej sesji egzaminacyjnej.
– Mogliśmy pojechać samochodem – zbolałym głosem odezwała się Halina, z każdą minutą nabierając przeświadczenia, że żywa na cmentarz nie dojdzie.
– Nie mogliśmy, Haluszko – stwierdził Andrzej, z niepokojem zerkając na zaczerwienioną twarz żony. Jeszcze mi wylewu dostanie, pomyślał z niepokojem. Ostatnio miała problemy z nadciśnieniem. – Benzyny ledwo wystarczy nam na powrót do siebie do Kowar, a tutaj, we Wrocławiu, nie mam żadnych znajomości w CPN-ie, aby dokupić choć parę litrów. Mają kartki na paliwo wprowadzić, bo tak to tylko krewni i znajomi benzyniarzy jeżdżą bez ograniczeń – dorzucił pełnym pretensji tonem.
Niedogodności wynikające z wysokiej temperatury i ciemnego garnituru, który musiał włożyć na tę smutną uroczystość, znosił ze stoickim spokojem, choć zniszczone w ubeckim więzieniu zdrowie wciąż mu szwankowało. Mimo to zachował dziarski krok oraz szczupłą i wyprostowaną sylwetkę. Jedynie znacznie przerzedzone, srebrzące się w promieniach słońca włosy świadczyły o jego wieku. Myślami będąc wciąż przy zmarłej matce, odruchowo poluzował zbyt ciasno zawiązany pod szyją krawat.
Zadzwoniła przed tygodniem, że źle się czuje. Z miejsca wsiadł w samochód i przyjechał do Wrocławia. Jak tylko wszedł do mieszkania, od razu zauważył, że sprawa jest poważna. Matka była blada jak kreda, puls miała słaby, ledwo wyczuwalny, a oddech płytki, o specyficznym zapachu. Natychmiast zawiózł ją na ostry dyżur. Gdy porobili jej badania, okazało się, że stan jest beznadziejny, choć wcześniej na nic się nie uskarżała. Podłączona do kroplówek, faszerowana lekami, zdawała sobie sprawę, że odchodzi.
– Nie płacz, Jędrusiu – szepnęła, gdy usiadł na skraju jej szpitalnego łóżka. Drobną dłonią, pokrytą supłami naczyń krwionośnych prześwitujących przez skórę przypominającą pergamin, pogładziła syna po ręce. – Nadszedł już czas, abym połączyła się z Igorem, twoim ojcem. O jedno tylko cię proszę…
– Tak, mamo… – głos uwiązł Andrzejowi w gardle.
Choć miał za sobą piekło komunistycznego więzienia, jakimś cudem zachował w sobie wrażliwość na ludzką krzywdę i cierpienie. Być może właśnie to pozwoliło mu wrócić do zawodu lekarza, choć o chirurgii musiał zapomnieć. Wielokrotnie łamane podczas niekończących się przesłuchań palce nie były dość zwinne. Poświęcił się chorobom płucnym, jak jego teść, profesor Bursztyn, zamordowany w obozie koncentracyjnym w Sachsenhausen. Jako lekarz doskonale zdawał sobie sprawę, że choroba matki jest nieuleczalna, że ma ona już ponad osiemdziesiąt lat, lecz mimo to z trudem przyjmował do wiadomości jej śmierć. Miał wrażenie, że razem z nią odchodziła jakaś cząstka jego życia.
– Zrób wszystko, co w twojej mocy, aby Wiki pogodził się z matką… Przyrzeknij mi to tutaj, na łożu śmierci… – Katarzyna wbiła w syna błagalne spojrzenie.
Choć sama również miała Halinie za złe jej postępek, widziała, jak bardzo jej starszy wnuk cierpiał z powodu zerwania wszelkich relacji z matką. A to ograniczyło także jego kontakty z ojcem i bratem. Jedynie do niej, do babki, mógł zaglądać o każdej porze dnia i nocy, a nawet u niej mieszkał przez jakiś czas, gdy po piekielnej awanturze, kiedy cała sprawa wyszła na jaw, spakował torbę i wyprowadził się z rodzinnego domu.
– Przyrzekam, mamo – Andrzej, znając dobrze swego pierworodnego, złożył obietnicę niezwykle trudną do zrealizowania. Lecz chciał, aby jego matka odeszła w spokoju.
Kilka godzin później zamknął jej oczy.
Do Wrocławia przyjechała Halina, aby zająć się pogrzebem i przygotowaniem stypy dla rodziny, która zapowiedziała swój przyjazd. Godzinami biegała po mieście w poszukiwaniu materiału na żałobną sukienkę i odpowiednie do tego buty wraz z torebką. W końcu wybrała się do pawilonów na Sokolniczą, choć tam ceny były koszmarne. Przygotowanie obiadu dla nielicznej na szczęście rodziny całkowicie pogrążyło Halinę w rozpaczy. Już sama nie wiedziała, czy płacze z powodu śmierci swej teściowej, czy z powodu pustych półek sklepowych. Nawet na Hali Targowej przy placu Nankiera nie dostała kawałka wieprzowiny, a kotlety schabowe z młodymi ziemniakami i kapustą wydawały się jej najbardziej odpowiednie na taki obiad. I nie wymagały też wyjątkowych umiejętności kulinarnych, a z tym Halina zawsze miała problemy. Odkąd sięgała pamięcią, to Katarzyna przygotowywała uroczyste czy świąteczne dania. Ona nigdy tego się nie nauczyła. „Po co ci to, Haluszko – usprawiedliwiała ją teściowa. – Jesteś artystką, a nie kucharką”. Jedynie stoisko z koniną z daleka wabiło oczy towarem. „Taka piękna konina – zachwalał rzeźnik, stojący za ladą w fartuchu nie pierwszej świeżości. – Zrazy będę palce lizać”. Halina poczuła, jak jej żołądek podjechał do gardła na samą myśl, że mogłaby zjeść mięso z konia, tego niezwykle pięknego zwierzęcia, o którym zmarła dopiero co teściowa tyle jej opowiadała. Jak jeździła konno jeszcze w majątku swego dziadka Andrzeja, jak uczył ją powozić bryczką, jak konno z Igorem galopowali po miechowskich polach i jak w końcu, posadziwszy ją przed sobą na końskim grzbiecie, wyrwał ją z rąk bat’ki Jakowa. Przyszło jej na myśl, że żyjąc w getcie, była w stanie zjeść wszystko, nawet obierki od ziemniaków czy spleśniałą skórkę chleba, byle tylko zaspokoić koszmarny głód skręcający kiszki, a teraz nie potrafiła zjeść koniny. Cóż to dobrobyt robi z człowieka, pomyślała, odchodząc z niczym od lady.
– Czy Wiki kontaktował się z tobą? – spytała po chwili, nie podnosząc na męża oczu. Wiedziała, że on także czuł do niej żal o to, co się wydarzyło przed laty. Lecz ona inaczej postąpić nie mogła. Przecież zrobiła to dla dobra syna.
– Tak – odparł, wyrwany z zamyślenia. – Zaraz, jak tylko otrzymał telegram, że mama zmarła, zadzwonił. Płakał… Wiesz przecież, że był z nią bardzo związany uczuciowo.
– Mówił, czy przyjdzie na pogrzeb?
– Powiedział, że nie przyjdzie – odparł krótko, zaciskając szczęki.
Halinie na nowo łzy pociekły ciurkiem. Już sama nie wiedziała, kogo jej było bardziej żal. Czy zmarłej teściowej, czy syna, a może litowała się nad sobą. Wszystko by oddała, aby móc w takiej chwili być przy swoim dziecku. W głębi jej serca zrodziła się nadzieja, że śmierć Katarzyny zdoła ich pogodzić i wszystko będzie jak dawniej. Układając w myślach słowa, które powie synowi, gdy już się spotkają, nie spostrzegła nawet, jak dotarli do bocznej furtki prowadzącej na cmentarz.
Z miejsca owionął ich zapach ustawionych na grobach kwiatów, które więdły w promieniach palącego słońca. Zacieniona aleja przyniosła nieco ochłody. Zmierzając w stronę kaplicy, Andrzej odruchowo patrzył na mijane nagrobki. Jedne gustowne, inne kiczowate, jedne wykonane z pięknego, starannie wyszlifowanego marmuru, ozdobione figurami aniołów, zaopatrzone w przeróżne sentencje, inne ze zwykłego lastriko, z jakiego robiono parapety i schody w blokach, a jeszcze inne były skromnymi kopczykami ziemi, gdzie jedynie prosty drewniany lub metalowy krzyż świadczył, że pod nim spoczywały doczesne szczątki człowieka. I ja niedługo tutaj trafię, pomyślał Andrzej ze smutkiem i zerknął na idącą obok niego żonę. Dopiero teraz, w drodze na pogrzeb matki, w pełni zdał sobie sprawę, że i jego życie kiedyś dobiegnie kresu. Choć śmierć wiele razy zaglądała mu w oczy, tak naprawdę wydawała się czymś nierealnym, jakby dotyczyła wszystkich, tylko nie jego.
– Wejdźcie już do środka, ja poczekam na proboszcza – Andrzej zwrócił się do żony, widząc, że ledwie trzyma się na nogach. – Idź z matką – nakazał synowi, chcąc na chwilę zostać sam.
Halina ze smutkiem zanurzyła się w chłodny klimat starej, pamiętającej jeszcze czasy Breslau cmentarnej kaplicy. W panującym półmroku w oczy rzucała się stojąca na katafalku trumna z ciemnego drewna. Mdłe światło stojących po obydwu stronach świec padało na kredowoblade policzki spoczywającej w niej Katarzyny. Jej białe jak mleko włosy podobnie jak za życia wiły się niesfornymi loczkami wokół głowy spoczywającej na atłasowej poduszce. Ubrana w czarną suknię sięgającą kostek, wydawała się drobna niczym dziewczynka.
Halina załkała i przytykając chusteczkę do ust, skierowała się w stronę ław przeznaczonych dla rodziny i przyjaciół. Na jednej z nich już siedział Albin ze swoją rodziną. Boże, jak on się ostatnio postarzał, pomyślała, widząc przygarbioną i zasuszoną sylwetkę młodszego brata swej zmarłej teściowej. Rzadkie i całkiem białe włosy pokrywały jego czaszkę niczym puch pisklęcia, a policzki mu się zapadły. Połowę zębów stracił podczas przesłuchania na UB pod koniec wojny, reszta wypadła z wiekiem, a sztuczną szczękę zakładał tylko do jedzenia. Nawet protezy ręki nie chciał już nosić i rękaw marynarki wsuwał do kieszeni, żeby się nie majtał.
Siedzący obok jego najstarszy syn Czarek wzrok utkwił na drewnianym krzyżu wiszącym na ścianie. Każdy pogrzeb pogrążał go w zadumie i przynosił wspomnienie tych, którzy już odeszli. Tęsknił za nimi wszystkimi, licząc, że kiedyś nadejdzie taka chwila, gdy znowu razem zasiądą przy stole w Porętowie. Jednak najbardziej brakowało mu Mili i Rudego. Choć minęło tyle lat, wciąż ich śmierci nie mógł przeboleć. Kiedy siedział w ubeckim więzieniu, bywały takie dni, że im tej wspólnej śmierci zazdrościł. Dopiero kiedy wyszedł na wolność, a jego córeczka, Zosia, wdrapała się mu na kolana i tuląc się do jego nieogolonego policzka, pisnęła cichutko: „Tatuśku”, uciszył się, że dane mu było przeżyć ten koszmar. Zerknął na swoją żonę, siedzącą obok. Prawdziwa babcia z tej mojej Wandeczki, pomyślał, widząc srebrne pasemka na jej włosach spiętych w kok z tyłu głowy i siatkę zmarszczek wokół oczu. W czarnej garsonce wyglądała na jeszcze szczuplejszą, niż była w rzeczywistości. W przeciwieństwie do swojej teściowej, która z wiekiem mocno się zaokrągliła, Wanda wciąż stała w miejscu, choć drugie dziecko, syna, urodziła dość późno. Podobnie jak jego starsza siostra, także otrzymał imię do tej pory w rodzinie niewystępujące: Adam. Aby nie kusić złego losu, wszak wśród bliskich trudno było znaleźć kogoś, kogo śmierć przedwcześnie nie zabrała lub los go srogo nie doświadczył. Imię Adam niosło natomiast wspomnienie narodowego wieszcza. Dziadek Albin ostatnio nawet zaczął dopatrywać się w chłopaku podobieństwa do Mickiewicza, zwłaszcza od czasu, jak sobie zapuścił włosy i modne baczki. Tylko do pisania wierszy jakoś się nie garnął. Studiował kształtowanie ochrony środowiska na krakowskiej AGH, licząc na dobrze płatną i ciekawą pracę w Hucie imienia Lenina oraz zakładowe mieszkanie. Inaczej musiałby do usranej śmierci mieszkać w Miechowie pod czujnym okiem ojca i matki, a to go wcale nie nęciło.
– Wujku… – Halina padła Albinowi w ramiona, gdy wstał, aby się przywitać. – Jakie straszne nieszczęście nas spotkało – łkała cichutko.
– Nie rozpaczaj tak, moje dziecko – usiłował ją pocieszyć, lecz sam nie potrafił powstrzymać łez. – Taka jest kolej rzeczy – dodał, wycierając oczy chustką wyjętą z kieszeni wizytowego garnituru.
Trzymał go w szafie przygotowany na swój pogrzeb. Aby go mole nie pocięły, przesypał naftaliną. Teraz jej zapach przyprawił Halinę o mdłości.
– Jak wam minęła podróż? – spytała szeptem, gdy już się przywitała z rodziną i zajęła miejsce w ławie przed nimi.
– Z przygodami – odparł szeptem Czarek, nie chcąc zakłócać atmosfery powagi i zadumy. – Dwa razy gumę złapałem w tym moim starym gracie. Gdyby Teodor nie miał pompki do kół, pewnikiem jeszcze byśmy się po szosie turlali.
Dopiero wówczas Halina zauważyła siedzącą w głębi Zofię. Jaka się robi podobna do swej zmarłej babki Maryli, pomyślała, zerkając na dość pulchną sylwetkę młodziutkiej kobiety i kasztanowe włosy modnie ostrzyżone i ułożone przez fryzjera tuż przed wyjazdem z Nowej Huty. Przyjechała z mężem, inżynierem jednego z wydziałów Huty imienia Lenina, Teodorem Puzdro. Ubrany w ciemny garnitur, białą koszulę oraz stonowany krawat, nie odbiegał od reszty, lecz mimo to czuł się w tej rodzinie nieswojo. Choć nigdy wprost tego nie usłyszał, wyczuwał, że Raweccy mieli mu za złe przynależność do PZPR. I nawet fakt, że zgodził się na ślub kościelny, ryzykując swoją karierę w kombinacie, tego dystansu nie zmienił. Natomiast Zofia świata za nim nie widziała. Ją bardziej niż przynależność partyjna interesowały jego oczy w kolorze nieba i niski tembr głos, którym potrafił oczarować wszystkich z wyjątkiem Raweckich. Nie pomagały jego tłumaczenia, że bez tego nie mógłby otrzymać kierowniczego stanowiska, że jeśli się chce w tym kraju do czegoś dojść, trzeba się zapisać do partii, że przecież Gierek to nowoczesny technokrata, a nie partyjny aparatczyk. Albinowi wówczas przypominały się słowa jego stryja Leopolda, który jeszcze przed pierwszą wojną używał podobnych argumentów, aby uzasadnić pełnienie funkcji urzędniczej w rządach zaborcy.
Szymon, zanim zajął miejsce w ławie, ułożył u stóp trumny wieniec z czerwonych róż, przepasany czarną wstążką z napisem: „Ostatnie pożegnanie”. Miał ochotę poryczeć się jak dziecko, ale wstyd mu było wobec rodziny, a zwłaszcza wobec kuzynów: Zofii i Adama. Dla nich zmarła cioteczna babka jawiła się jako mało im znana siostra ich dziadka, która od wielkiego dzwonu zaglądała do Miechowa, przywożąc im słodycze. Całymi dniami włóczyła się wówczas z Albinem po miasteczku oraz okolicznych polach i łąkach, wspominając stare dzieje. Jedynie Porętów omijali szerokim łukiem. Widok dworu przerobionego na mieszkania dla pracowników spółdzielni rolnej byłby dla nich nie do zniesienia.
Andrzej chwilę jeszcze się kręcił wokół kaplicy, mając w głębi serca nadzieję, że Wiktor się pojawi na pogrzebie babki, ale pomiędzy nieliczną garstką zmierzających do kaplicy leciwych matron, zapewne sąsiadek jego matki, nie dostrzegł nigdzie ani syna, ani synowej z wnukiem. Poczuł ściskający go za serce żal i sięgnął do kieszeni po miętowego dropsa. Odkąd rzucił palenie, zastępowały mu papierosy. Jeszcze czuł w ustach jego orzeźwiający smak, gdy z daleka ujrzał proboszcza zamaszystym krokiem idącego cmentarną aleją. Gwałtownie przełknął resztki cukierka i wyszedł księdzu naprzeciw. Po kim ten mój syn taki zawzięty? – pomyślał, ciężkim krokiem wchodząc po schodach do kaplicy tuż za duchownym. Zdążył już zapomnieć, że kiedy on był w wieku Wiktora, jak już raz coś postanowił, zdania nie zmienił, choćby się waliło i paliło. Dopiero z upływem czasu, pracując wśród ciężko chorych ludzi, nauczył się zawierać kompromisy, a także wsłuchiwać się w racje drugiego człowieka. W obliczu śmierci, której tyle razy był świadkiem w ciągu całego życia, zrozumiał, że tak naprawdę liczyło się tylko jedno: dobro tych, których kochamy. Cała reszta nie miała znaczenia.
Pogrążony w filozoficznych rozważaniach nad sensem życia, nawet nie słuchał długiej przemowy księdza proboszcza, który nie szczędził słów pochwały dla pobożności swej zmarłej parafianki. Im starsza stawała się Katarzyna, tym częściej zaglądała do kościoła, czego Andrzej nie potrafił zrozumieć. On z wiekiem coraz częściej dochodził do wniosku, że gdyby Bóg istniał, nigdy by nie dopuścił do tego ogromu zła, które zalewało świat od zarania dziejów.
Kiedy smutna ceremonia dobiegła końca, członkowie rodziny ochoczo ruszyli w stronę zaparkowanych przy ulicy samochodów. Szymon wcisnął się na tylne siedzenie volkswagena Czarka obok Adama i Albina, a Halinę z Andrzejem do swego pachnącego nowością poloneza o futrzanych pokrowcach zaprosił Teodor. Po kilku minutach kluczenia wąskimi uliczkami zatrzymali się przed jedną z bram wielorodzinnego dwukondygnacyjnego domu szeregowego przy Partyzantów, gdzie zaraz po wojnie Halina otrzymała mieszkanie na parterze. Po ślubie wprowadził się tam Andrzej, a po śmierci Igora wzięli do siebie Katarzynę. To tam spędziła ostatnie lata swego życia, pielęgnując w przydomowym ogródku krzewy herbacianych róż i grządki z bylinami. Zimą dokarmiała wróble i sikorki, a także bezpańskie koty, które w dużych ilościach włóczyły się po okolicy, pamiętając zapewne tłuste powojenne lata, gdy myszy i szczurów było w bród.
Wchodząc do mieszkania, które zachowało w sobie wciąż zapach matki, Andrzej ponownie poczuł pieczenie łez pod powiekami. Reszta rodziny, w przeciwieństwie do niego, usiłowała wyłowić zapach przygotowanego przez Halinę obiadu. Zdążyli już porządnie zgłodnieć. Jednak znając żonę Andrzeja nie od dziś, nie liczyli na jakieś ekstraspecjały, zwłaszcza że ostatnio władze zmniejszyły przydziały mięsa na kartki. Toteż jakie było ich zdziwienie, gdy na stół, do którego, aby się wszyscy pomieścili, dostawiono stolik przyniesiony z kuchni i kuchenne krzesła, wjechały kotlety schabowe, ostatnio rzadkość na polskich stołach.
– Halinko! – zwołał zaskoczony Albin i dyskretnie wsunął protezę zębową do ust. – Mam nadzieję, że nie poświęciłaś całej kartki, aby nas ugościć!
– Ależ skąd! – zaprzeczyła z uśmiechem zadowolenia na twarzy, widząc zachwyt w oczach swych gości. Choć raz ona zaimponowała zdolnościami kucharskimi. Odkąd sięgała pamięcią, miano kulinarnej mistrzyni zawsze przypadało Katarzynie, a ostatnio Wandzie. Jak gotowała Maryla, już nikt nie pamiętał, oprócz Albina, choć jemu pamięć ostatnio płatała figle. Bywało, że synową mylił z własną matką, zmarłą jeszcze przed wojną. – Możecie jeść z czystym sumieniem. Duże miasto to jednak duże miasto – kłamała jak z nut, nie mogąc przecież powiedzieć, że poszły obydwie kartki, jej i Andrzeja – Zawsze coś można dostać spod lady. – Zatrzymała zaniepokojone spojrzenie na salaterce z młodą kapustą. Miała podejrzenie graniczące z pewnością, że ją nie tylko rozgotowała, ale także zanadto doprawiła octem. – Ale jeśli mam być szczera, mieszkać z powrotem w dużym mieście już bym nie chciała – zmieniła zbyt śliski dla siebie temat i posłała Andrzejowi pełne uczucia spojrzenie.
Choć czas obszedł się z nim bardzo niełaskawie, przerzedzając i całkowicie srebrząc jego kruczoczarną niegdyś czuprynę, z drugiej strony wygładził blizny, które Andrzej nosił na twarzy. Prawie całkiem zniknęła ta będąca pamiątką jego pobytu na Montelupich, a pozostałe przywodziły na myśl ślady po ospie. Halina od jakiegoś czasu zdawała sobie sprawę, że dopiero odkąd wyprowadzili się z Wrocławia, ich życie nabrało smaku. „Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło” – mawiała, siedząc na tarasie, z którego roztaczał się widok na panoramę Karkonoszy. Andrzej mógł więcej czasu poświęcić rodzinie. Zimą każdą wolną chwilę spędzał na nartach, szusując razem z młodszym synem po zaśnieżonych stokach, a latem we trójkę wędrowali po górskich szlakach. Wcześniej nie zdawała sobie sprawy, że te góry są takie piękne. Jędrek czasami wspominał, że początkowo, zaraz po wojnie, miał nawet zamiar zamieszkać w jakiejś małej miejscowości na Dolnym Śląsku, bo w ogóle nie były zniszczone, nie to co Wrocław. „Ale wówczas byśmy się z Halinką nie odnaleźli” – dodawał, czule całując żonę w policzek.
– Co ty powiesz? – zdziwiła się Wanda, słysząc słowa kuzynki, i sprawnie pokroiła kotlet na talerzu swego teścia, aby ułatwić mu jedzenie jedną ręką. – Ja jednak wolałabym mieszkać w dużym mieście. – W jej głosie dało się wyczuć ogromną tęsknotę za Krakowem, ale o wyprowadzeniu się z Miechowa Czarek nie chciał nawet słyszeć.
Po wyjściu z więzienia założył w dawnej jadłodajni Katarzyny w Miechowie zakład kaletniczy. Początkowo trudnił się jedynie naprawą skórzanej galanterii, czego nauczył się, siedząc w więzieniu. Ale po kilku latach uruchomił produkcję torebek. Z czasem zatrudnił nawet dwóch pracowników i Raweccy wybudowali sobie ładny domek przy Żeromskiego, gdzie Albin posadził w ogrodzie kilka krzewów białych róż. Zupełnie jak w Porętowie, cieszył się jak dziecko, gdy zakwitały na wiosnę.
– To ci się tylko tak, Wandeczko, wydaje – Czarek z uśmiechem zwrócił się do żony, czekając, aż nałoży mu kotleta na talerz. Niecierpliwym gestem odgarnął z czoła pasemko szpakowatych włosów. – Kto narzekał, jak jechaliśmy przez Wrocław, że nie ma czym oddychać? No, chyba nie ja. A Kraków, przez tę Nową Hutę, jest jeszcze bardziej zanieczyszczony niż Wrocław.
– No tak, to prawda… – zgodziła się, choć bez przekonania. Nie był to czas i miejsce na wszczynanie kolejnej dyskusji na ten temat. – Ale chociaż dzieci i wnuki mielibyśmy pod ręką – dodała jeden z istotnych argumentów. Liczyła, że przynajmniej na stare lata wróci do Krakowa. Czasami nocą śniły się jej Planty i hejnał mariacki, stukot końskich kopyt po bruku i górujący nad Wisłą Wawel.
– Ależ mamo… – Zofia spojrzała na matkę z dezaprobatą. – Z Krakowa do Miechowa jest rzut beretem i na brak wizyt chyba nie możesz narzekać. Momentami mam wrażenie, że Pawełek i Agnieszka i tak za bardzo dają się wam we znaki.
Ona wolała, aby rodzice aż tak blisko nie mieszkali. Za każdym razem, jak tylko matka przyjeżdżała z wizytą, Zofia miała wrażenie, że u niej w domu odbywa się inspekcja sanepidu.
– Co ty opowiadasz! – żachnął się Czarek, któremu wnuki nic a nic nie przeszkadzały. Choć Wanda była temu przeciwna, uparł się, aby bliźniaki nosiły imiona po jego dziadkach. Przecież żyli długo i szczęśliwie, argumentował, a Teodor go poparł, licząc na wdzięczność teścia, lecz się nie doczekał. – Miejsca w domu dość, w ogrodzie mają piaskownicę i huśtawkę i żadna huta nie zatruwa nam powietrza.
Był to nie tylko argument za pozostaniem w Miechowie, ale także szpilka, którą lubił wtykać swojemu zięciowi, jakby to on osobiście wybudował kombinat. Potrafił godzinami chłopcu i dziewczynce opowiadać, jak razem z ich babką Wandą podczas okupacji bomby na torach podkładali, jak będąc w lesie, walczyli z Niemcami. Najbardziej im się podobała opowieść, jak zrabowali z kasy w Wolbromiu pieniądze, aby mieć na zakup broni. Teraz córce miał za złe, że nie przyzwyczajała dzieci od małego do uczestniczenia w rodzinnych uroczystościach, nawet takich smutnych jak ta dzisiejsza. Sam zdążył zapomnieć, jak tego właśnie nie cierpiał, nazywając wyjazdy na kolejne pogrzeby turystyką cmentarną.
– Jakkolwiek by było, to trzydzieści parę kilometrów, a do was, do Nowej Huty, kiepski dojazd – dodała Wanda, choć ona aż tak dużą niechęcią do swego zięcia nie pałała.
Miłość i szacunek, jaki okazywał jej córce, odsuwały w cień polityczne animozje. Kiedyś sama dała się nabrać na obietnice Gierka i liczyła, że Polska się zmieni. Jednak ostatnie kilka lat pokazało, że niczym się nie różnił od swych poprzedników, poza tym że nie kazał strzelać do ludzi. Cenzura jak była, tak była, Radio Wolna Europa jak zgłuszali, tak zagłuszali, paszporty nadal nie były dla wszystkich i jakby tego było mało, z dnia na dzień wszystkie towary zniknęły ze sklepów. Za Gomułki żyliśmy biednie, ale chociaż długów żadnych nie mieliśmy, przemknęło jej przez myśl.
– Niech ojciec nie przesadza z tym zatruwaniem – odezwał się Teodor, który poczuł się wywołany do tablicy. Zdążył już zdjąć marynarkę, poluzować krawat i podwinąć rękawy koszuli.
Taki mniej oficjalny jeszcze bardziej podobał się swojej żonie. Zerkała na niego raz po raz, przypominając sobie tę upojną noc przed wyjazdem. Obym tylko znowu w ciążę nie zaszła, pomyślała z lękiem. Liczyła, że jak bliźniaki pójdą do szkoły, to ona będzie mogła wrócić do pracy. Rola kury domowej już jej się znudziła.
– To są mity, a teraz do tego doszła jeszcze propaganda – ciągnął Teodor, odkładając na moment sztućce. – Nasz kombinat leży na wschód od Krakowa, a wiatry wieją u nas z zachodu. Zatem za smród i pył w Krakowie odpowiadają sami mieszkańcy miasta. Wszyscy przecież palą w piecach węglem.
– Ależ, Teodorze – żachnęła się Halina, czując się w obowiązku stanąć po stronie kuzynki. – Przed wojną też paliliśmy w piecach, a mimo to było czym oddychać. – Że latem smród końskiego nawozu bywał nie do wytrzymania, zdążyła zapomnieć.
– Ale musisz przyznać, Teo… – Adam zwrócił się do szwagra, puszczając słowa ciotki mimo uszu. On tamtych czasów nie znał, a w jednym z krakowskich akademików mieszkał od pierwszego roku studiów. Nie miał też zamiaru po ich ukończeniu wracać do Miechowa. Celowo wpiął w klapę marynarki znaczek Niezależnego Zrzeszenia Studentów, aby jasno dać szwagrowi do zrozumienia, po czyjej stał stronie – … że komuniści celowo wybudowali i hutę, i robotnicze miasto, aby stanowiły przeciwwagę dla inteligenckiego Krakowa. Wywłaszczyli chłopów za dziesięć procent wartości ich gruntów i wzięli się do budowy, nawet nie czekając na zebranie zboża.
– Dzięki tej budowie tysiące małorolnych i bezrolnych chłopów dostało pracę i z nędznych chałup przeniosło się do mieszkań z bieżącą wodą i kanalizacją – Teodor stanął w obronie wizji dawnych komunistycznych władz, której i tak w pełni nie zdołały zrealizować. – To dzięki takim inwestycjom Polska rośnie w siłę…
– Tak, wiem – Adam kpiącym tonem wpadł mu w słowo i machnął lekceważącą ręką – a ludziom się żyje dostatniej.
– I z tego dobrobytu tysiące zastrajkowały przeciw komunie w sierpniu ubiegłego roku – swoje trzy grosze wtrącił Szymon Kaledin, student czwartego roku architektury, marzący o projektowaniu takich domów jak wrocławskie sedesowce, gdzie mieszkał jego brat Wiktor, lub jedyny w Polsce trzonolinowiec.
Imię nosił po swoim dziadku ze strony matki, Szymonie Bursztynie, który został zamordowany w obozie koncentracyjnym. Tylko ona wiedziała, że w jidysz brzmiało Symha i nosił je żydowski chłopak, który uratował jej życie podczas okupacji. Jednak w państwie, w którym przyszło żyć najmłodszemu Kaledinowi, architekci projektowali jedno, a władza z braku pieniędzy ich wspaniałe wizje sprowadzała do betonowych klocków. Tak też się stało z sedesowcami, które zamiast białych tynków straszyły szarym betonem, a zamiast zieleni pnącej się w zaokrąglonych wnękach elewacji zostały puste dziury. Szczęściem szalony pomysł, aby budować bloki, w których na piętrze będzie jedna wspólna dla wszystkich łazienka, upadł wraz z Gomułką. Miał nadzieję, że Solidarności uda się to zmienić. Tak przynajmniej twierdził jego brat Wiktor, będący dla niego autorytetem i wzorem do naśladowania. Fakt, że kiedyś jako smarkacz zrobił mu potworne świństwo, wciąż leżał mu kamieniem na sercu.
Andrzej w milczeniu spoglądał na stłoczoną przy stole rodzinę, która nie zważając na smutną okoliczność spotkania, od skażonego powietrza przeszła do strajków. Jak zawsze zdania były podzielone. Zofia dzielnie sekundowała swemu mężowi, że towarów w sklepach brak, bo robotnicy strajkują, więc nie produkują, jej młodszy brat do spółki z Szymonem winą za braki towarów na rynku, a zwłaszcza mięsa, obarczali nakazowo-rozdzielczą gospodarkę oraz wywożenie wszystkiego do Związku Radzieckiego. Wanda usiłowała pogodzić zwaśnione strony, przyznając rację to jednym, to drugim. Halina siedziała milcząca i nagle posmutniała, mając żal do wszystkich, że nikt ani jednym słowem nie pochwalił jej chłodnika litewskiego na skrzydełkach i kotletów. Pochłonęli, jakby jadali tak na co dzień, pomyślała pełna żalu, a teraz jeszcze się żrą jak psy.
– Pamiętasz, Nutka – Andrzej nagle zwrócił się do Wandy, celowo przywołując jej konspiracyjny pseudonim – jak żeśmy rozpylili gaz łzawiący w kinie we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku?
Widząc smutek na twarzy żony, postanowił zmienić temat, aby kłótnie nie popsuły uroczystości, której przygotowanie kosztowało ją wiele wysiłku. Spory umilkły jak nożem uciął i wszystkie oczy skierowały się na Andrzeja. Rzadko zabierał głos i unikał rozmów o polityce. Nie musiał nic mówić. I tak wszyscy wiedzieli, co sądził o rządach komunistów. Natomiast wszyscy uwielbiali, kiedy opowiadał o swoich wyczynach z czasów okupacji.
– Pamiętam – odparła Wanda po chwili i uśmiechnęła się do swoich wspomnień. – Choć tyle lat minęło, mam wrażenie, jakby to było wczoraj. Od tego się wszystko zaczęło, ta cała nasza konspiracja… – dodała z nostalgią w głosie.
– W którym oddziale wuj walczył? – zainteresował się Teodor. U niego w rodzinie nikt do AK nie należał i jak zaczęto oficjalnie stawiać powstańcom pomniki, zazdrościł tym kolegom, których ojcowie zginęli podczas walk.
– W zgrupowaniu Żelbet krakowskiego obwodu AK – odparł Andrzej.
Albin, słuchając opowieści Andrzeja, jak razem z kolegami podkładali bomby, dokonywali zamachów na znienawidzonych niemieckich funkcjonariuszy czy drukowali i rozwozili bibułę, zdał sobie sprawę, że był w tym gronie najstarszy i z nikim nie miał już wspólnego języka. Może jedynie z Wiktorem, który tak bardzo przypominał mu zmarłą dopiero co siostrę. Ten młody człowiek, jak o nim myślał Albin, jest tak samo jak ona bezkompromisowy, a przy tym gotów do poświęceń dla innych. Ale z nieznanych przyczyn Wiktora na pogrzebie zabrakło. Podobnie jak Roberta, nadal przez wszystkich zwanego Bobkiem, nawet przez żonę, choć dobił już pięćdziesiątki. Nie przyjechał na pogrzeb, zasłaniając się chorobą.
Kiedy rozmowa zeszła na czasy minionej nieomal czterdzieści lat temu wojny, Adam i Szymon, najmłodsi w tym gronie, bo na świat przyszli dopiero wówczas, gdy ich ojcowie opuścili mury stalinowskiego więzienia, ukradkiem wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Oni już te wspominki swoich starych, jak mówili na rodziców, znali na pamięć. Bardziej byli zainteresowani tym, co działo się tu i teraz, a obecnie nastał ich czas.
– Należysz do NZS? – spytał szeptem Adam, wyjadając łyżeczką ze szklanki resztki owoców z kompotu.
– No, przecież wiadomo – odparł Szymon i wzruszył ramionami. – Cała politechnika strajkowała, jak sąd odrzucił wniosek o rejestrację. Teraz mamy rzeczywisty wpływ na to, co się dzieje na uczelni – opowiadał z odrobiną dumy, czując się współtwórcą tego sukcesu. – Wywalczyliśmy sobie możliwość wyboru indywidualnego toku studiów i nieobowiązkowość wykładów. Nawet jeśli masz ochotę odbyć staż za granicą, masz prawo do urlopu dziekańskiego.
– Mnie by starzy za granicę nie puścili – ze smutkiem wyznał Adam i łypnął okiem na siedzącą po drugiej stronie stołu matkę, zarumienioną pod wpływem emocji.
– Mnie z kolei matka cały czas straszyła rozlewem krwi jak w pięćdziesiątym szóstym, brat wyjeżdżał z interwencją w Czechosłowacji w sześćdziesiątym ósmym, a ojciec wyciągał śmiertelne ofiary w Gdańsku w grudniu siedemdziesiątego roku. I co? – Zerknął na kuzyna. – Związek zarejestrowany, a ja żyję – dorzucił szeptem.
Rozmowy przy stole ucichły, gdy Halina przyniosła z kuchni paterę z własnoręcznie upieczoną szarlotką, której apetyczny aromat momentalnie rozszedł się po pokoju. Choć wielu ciast piec nie potrafiła, szarlotka w jej wydaniu nie miała sobie równych. Pośród okrzyków zachwytu i szczerych pochwał wszyscy ochoczo zabrali się do jedzenia.
– A jak to się stało, ciociu, że z Wrocławia przenieśliście się na prowincję? – spytał nagle Teodor, gdy pochłonął swój kawałek szarlotki co do okruszka.
Andrzej i Halina błyskawicznie wymienili między sobą spojrzenia, a z dna oczu kobiety wyjrzał niepokój drzemiący tam od lat.
Wiktor Kaledin, ukochany wnuk zmarłej nie tak dawno Katarzyny, mężczyzna już trzydziestoparoletni, wysoki i dobrze zbudowany, zaparkował swego czerwonego poloneza, pieszczotliwie nazywanego poldkiem, w pewnej odległości od głównej bramy cmentarnej, w cieniu rozłożystego drzewa rosnącego tuż przy wale przeciwpowodziowym. Z ulgą wysiadł z rozgrzanego niczym piec auta i wdrapawszy się na koronę wału, sięgnął do kieszeni ciemnej marynarki po papierosy. Zanim zapalił jednego, potarł dłonią gęstą szczecinę porastającą jego mocno zarysowany podbródek. Z niekłamaną przyjemnością poczuł we włosach chłodny wiaterek ciągnący od płynącego w pobliżu kanału żeglugowego Odry.
Nigdy by sobie nie darował, gdyby nie przyszedł pożegnać się z babką, zanim ona wyruszy w swą ostatnią podróż. Odkąd sięgał pamięcią, to ona była przy nim w najważniejszych chwilach jego życia. Ojciec siedział w więzieniu, a matka całe dnie, a także wieczory spędzała w operze, akompaniując solistom lub grając w orkiestrze. To babka nauczyła go jeździć na rowerze i strzelać z procy. Jak opowiadała, polowała w ten sposób na wróble w czasie rewolucji w Rosji. To jej się zwierzył, gdy pierwszy raz się zakochał w koleżance z klasy. I to ona wycierała mu łzy z policzków, kiedy dziewczyna dała mu kosza. „Jeszcze nie jeden raz się zakochasz – mówiła, stawiając przed nim kubek z gorącym kakao. – Ta nie była ciebie warta. Kiedy poznasz tę właściwą, będzie cię kochała tak jak ja mojego Igora. Do grobowej deski”. Gdy opowiedziała mu, jak komuniści bestialsko go zamordowali, grzebiąc w jednej mogile ze zbrodniarzem hitlerowskim, płakał razem z nią, choć miał już piętnaście lat. Po dziadku, którego nie było mu dane poznać, zostało zaledwie kilka fotografii. Katarzyna wszystkie oprawiła w ramki i ustawiła na komodzie w pokoju stołowym, a jedna stała na szafce nocnej przy jej łóżku. Wiktorowi najbardziej podobała się ta, na której dziadek Igor, wystrojony w galowy mundur ułański, w lśniących oficerkach, dosiadał pięknego gniadosza. Już są razem, pomyślał z ciężkim westchnieniem, zapatrzony w ciemny nurt, od którego zalatywało błotem i ropą naftową. Nawet się ucieszył, że żona z dzieckiem była w tym czasie na wczasach w Bułgarii i nie miała żadnej możliwości powrotu. Byłoby tylko niepotrzebne zamieszanie, czy ma iść na ten pogrzeb, czy nie. Wszak z teściową, solidaryzując się z mężem, nie utrzymywała kontaktów. To właśnie z miłości do dziadka i babki swemu synowi dał na imię Igor. Katarzyna trzymała go do chrztu, choć rodzina żony patrzyła na nią krzywo. „Kto to widział, żeby taka stara kobieta była matką chrzestną” – usłyszał z ust teściowej, ale nie ustąpił. Od pierwszego spojrzenia Igo, jak na niego wołała prababka, stał się jej oczkiem w głowie. Potrafiła godzinami opowiadać mu bajki, gotowała same przysmaki, a jednego razu kupiła mu w sklepie z zabawkami plastikową szabelkę z rapciami, aby mógł ją przytroczyć do boku. „Twój pradziadek byłby z ciebie dumny” – oświadczyła z zachwytem, gdy jednego razu chłopczyk, machając szabelką w ogródku, ściął trzy lilie za jednym zamachem.
Gdy nabrał pewności, że na rodziców już się nie natknie, pstryknął niedopałek w nabrzeżne krzaki i ruszył w stronę cmentarnej bramy. Po chwili bezszelestnie wsunął się do wnętrza kaplicy i stanął za filarem, tak aby nie być widzianym z ławek, gdzie siedziała cała jego rodzina, a przede wszystkim matka, której do dziś, choć minęło już tyle lat, nie mógł darować krzywdy, jaką mu wyrządziła. Nie pamiętał już, kiedy widział ją ostatni raz. Przytulona do boku męża, oczy wbiła w swoje dłonie, splecione na podołku. Wciąż były niezwykle piękne. Pulchna sylwetka dodawała jej lat, lecz jakby w rewanżu, właśnie dzięki nadprogramowym kilogramom, jej twarz była nieomal pozbawiona zmarszczek, a pełne usta wciąż zachowały swój uwodzicielski kształt. Postarzała się, pomyślał, widząc pasma siwizny w jej jasnych włosach. Dopiero teraz dostrzegł, jak bardzo był do matki podobny. Zwłaszcza oczy i zmysłowe usta miał po niej. I tak samo jak ona miał bardzo dobry słuch. Kiedy modna stała się gitara, szybko nauczył się podstawowych chwytów. Matka nawet namawiała go, aby poszedł do szkoły muzycznej, ale jego bardziej interesowała technika. Sądził, że będzie go prosiła o wybaczenie, kiedy wszystko się wydało. Ale nie. Pozostała przy swoim zdaniu. Nawet nie przyszła na mój ślub, pomyślał z żalem. Fakt, przecież jej nie zaprosiłem, przypomniał sobie. Jeszcze dziś czuł zażenowanie, gdy rodzice panny młodej dopytywali się o jego matkę. Zwalił jej nieobecność na niespodziewany pobyt w szpitalu. Gdy teraz patrzył, jak raz po raz ociera oczy chusteczką całkiem mokrą od łez, zrobiło mu się jej żal. Nagle zatęsknił za matczynymi dłońmi głaszczącymi go po policzku, jak to często robiła, gdy przychodził do niej ze swoimi problemami. Nagle zatęsknił do tych wspólnie spędzanych chwil, kiedy cała rodzina zasiadała do stołu, a matka ze swadą, jakby sama była gwiazdą sceny, opowiadała ploteczki ze świata artystów: kto z kim miał romans, która primadonna z roku na rok odejmowała sobie lat, której baletnicy kostium przeszkadzał w tańcu, a oni wpatrywali się w nią z zachwytem. Wiktor zdał sobie sprawę, że z upływem lat jego pretensje zdawały się blaknąć, a wspomnienia przewijały się w jego pamięci już bez poprzednich emocji, niczym niemy film. Lecz nie był to film z happy endem. Początkowo nic nie zapowiadało nadchodzącej burzy.
Pamiętał, że Hankę poznał na przystanku tramwajowym, jadąc na trening. Już na pierwszy rzut oka wiedział, że nie była to dziewczyna z gatunku tych zaliczanych na prywatce lub pośpiesznie w pokoju studenckim. Gdy wówczas wieczorem wrócił do domu, jej drobną twarz o delikatnych rysach, okolonych burzą czarnych włosów, wciąż miał w pamięci. Ojciec jak zwykle, gdy tylko nie miał dyżuru w klinice, siedział z uchem przyklejonym do radioodbiornika stojącego na komodzie w stołowym. Paląc nerwowo papierosa, usiłował spośród kakofonii dźwięków przypominających warkot silników wyłowić słowa komentatora Radia Wolna Europa, dość skutecznie zgłuszane przez władze. Przemyślnie skonstruowana antena ze spiralnie skręconego drutu, rozciągniętego po całym pokoju, przynosiła niewielką poprawę, podobnie jak kręcenie gałką potencjometru w poszukiwaniu innej fali.
– Co tam mówią ciekawego? – spytał Wiktor, zerkając w stronę kuchni, skąd dobiegały odgłosy świadczące wyraźnie, że matka szykowała kolację. Nagle zdał sobie sprawę, że umiera z głodu, jak zawsze po treningu.
– Gomułka kazał zdjąć Dziady ze sceny – odparł Andrzej i wyłączył radio, aby z synem porozmawiać. Rozumieli się, jakby ich nie dzieliła bariera wieku i te dziewięć lat spędzonych w stalinowskim więzieniu. – Ponoć młodzież na widowni biła brawo nie w tych miejscach, co trzeba, i jakby tego było mało, w niektórych momentach widzowie krzyczeli: „Racja! Racja!”.
Gdy opuścił mury więzienia, sądził, że życie będzie się toczyć normalnym trybem. Pozwolili mu wrócić na asystenturę na Akademii Medycznej i prowadzić zajęcia ze studentami. Jednak z roku na rok zaczęło do niego docierać, że zmiany były tylko pozorne. Winnych popełnionych zbrodni, zamiast ukarać, jedynie usunięto ze stanowisk. Z powrotem zaczęto zaostrzać cenzurę, a pojawienie się telewizji jedynie wzmogło propagandę. Gdy usłyszał przemówienie Gomułki, w całości transmitowane przez telewizję, wygłoszone z powodu wybuchu wojny między Izraelem a państwami arabskimi, zdał sobie sprawę, że ktoś postanowił obudzić uśpione demony. Wydarzenia ostatnich miesięcy, a zwłaszcza pełne agresji artykuły w prasie tchnęły czymś, o czym sądził, że już zniknęło na zawsze. Kiedy z ekranu padły słowa, że mieszkający w Polsce Żydzi stanowią piątą kolumnę i współpracują z Niemcami na szkodę państwa polskiego, Halina odniosła wrażenie, że świat runął jej na głowę. „Co ja zrobiłam najlepszego… – szepnęła wówczas załamującym się głosem. – Co ja zrobiłam!” Choć Andrzej starał się ją pocieszyć, że przecież nosi teraz jego nazwisko i chodzą do kościoła, więc nikomu nawet na myśl nie przyjdą jej żydowskie korzenie, Halina chodziła jak struta, w każdej chwili oczekując najgorszego.
– Dziady? – Wiktor pomyślał, że się przesłyszał. – Najpierw Żydzi im przeszkadzali, a teraz Dziady?
– To proste – odparł ojciec po chwili namysłu. On już od jakiegoś czasu usiłował rozgryźć, o co Gomułce i jego klice chodzi. – Najpierw wmawiali, że to opinia publiczna oczekuje czystek antysemickich. Podsycali te nastroje w społeczeństwie i dostarczali argumentów. Pamiętasz ten kubeł błota, który wylali na Jasienicę. Teraz sięgnęli po kolejny argument. Że środowiska żydowskie manipulują młodzieżą, a konkretnie: studentami, bo to oni głównie siedzieli na widowni i wznosili antyradzieckie okrzyki.
– „Z matki obcej, krew jego dawne bohatery. A imię jego… trzydzieści i cztery….” – szepnął Wiktor, przypomniawszy sobie wydarzenia sprzed paru lat, gdy był w klasie maturalnej. Uświadomiły mu one, w jakim kraju żyje. Wówczas zetknął się po raz pierwszy z propagandowym naciskiem. Jak bardzo był obecny w codziennym życiu, jeszcze sobie nie zdawał sprawy.
Andrzej obrzucił syna zaniepokojonym spojrzeniem. On też pamiętał te słowa, parafrazę tekstu Mickiewicza. Skandowali je studenci podczas wiecu popierającego polskich wybitnych intelektualistów, represjonowanych przez władze za podpisanie się pod Listem 34, skierowanym do władz partii. Nagle zdał sobie sprawę, że choć oboje z Haliną starali się nie epatować Wiktora swą tragiczną przeszłością, syn przez lata z krótkich, urywanych zdań, ze strzępów wspomnień poznał gehennę matki, która przeszła przez getto, oraz udział ojca w walkach Armii Krajowej. Że trafił później do więzienia, z którego wyszedł po kilku latach na fali odwilży, syn już sam pamiętał. Nie narzekali na otaczającą ich rzeczywistość. Mieli wygodne mieszkanie w centrum miasta, Andrzej robił karierę w klinice, a Halina do niedawna spełniała się jako pianistka w operowej orkiestrze. Sądzili, iż podobnie jak oni syn nabrał przekonania, że otaczająca ich rzeczywistość jest jedyną możliwą, że już nigdy nie ulegnie zmianie, że jest, jak jest, i tak musi być. Słowa wypowiedziane przez Wiktora świadczyły, że on miał zamiar tę rzeczywistość zmienić, a to wiodło najkrótszą drogą wprost za mury więzienia. Być może tego samego, które Andrzej opuścił przed dwunastu laty.
Wrzesień 1981 roku jak zwykle w kanadyjskim Ontario był słoneczny i ciepły, jak przystało na Indian summmer. Stojąca w drzwiach samolotu Polskich Linii Lotniczych LOT stewardesa raz jeszcze zachwyconym wzrokiem obrzuciła tonące w czerwieniach i żółciach Toronto i weszła na pokład. Już po chwili maszyna zaczęła kołować po pasie startowym lotniska Pearson International Air, szykując się do startu. Do siedzącej przy oknie Hanny Majerowicz, młodej kobiety o ciemnych włosach, w głębokich puklach układających się na karku i zasłaniających uszy, ujmujący głos uroczej stewardesy, witającej pasażerów na pokładzie samolotu, docierał jak przez mgłę. Zdała sobie sprawę, że wcale nie była gotowa na tę podróż, która właśnie się rozpoczynała, a na którą tak początkowo się cieszyła i której nie mogła się doczekać. Nagle ogarnęły ją wątpliwości, a nawet lęk, że to, czego oczekiwała, to były naiwne mrzonki i jedno, co ją może spotkać, to ogromne rozczarowanie, a być może nawet nieprzyjemności i upokorzenie. Co mnie napadło, że przyjęłam to zaproszenie? – pomyślała, obserwując z niepokojem pas startowy przesuwający się dołem coraz szybciej i szybciej. Przyszło jej na myśl, aby pod byle pretekstem zażądać zatrzymania samolotu. Gotowa była machnąć ręką na finansowe i prawne konsekwencje tego desperackiego kroku, byle tylko nie lecieć do Polski. Zanim jednak zdążyła podjąć decyzję, czego nigdy nie robiła zbyt pochopnie, maszyna wzbiła się w powietrze, przekreślając całkowicie szansę na opuszczenie przez kogokolwiek pokładu. Po chwili widoczny za oknem ciemny pas startowy ustąpił miejsca licznym budynkom stojącym ciasno jeden przy drugim w długich, niekończących się szeregach, z wysoka przypominających kostki domina. Jedynie majaczące w oddali drapacze chmur oraz szerokie wstęgi szos, poskręcane w dziwaczne ślimaki, wraz z pędzącymi po nich samochodami nadawały widokowi z okna samolotu właściwą perspektywę. Wkrótce miasto zostało daleko w tyle i oczom pasażerów ukazały się ciemne wody jeziora Ontario, w którego gładkiej tafli igrały ostatnie promienie zachodzącego słońca. Chwilę później nie wiadomo skąd wychynęły przypominające kłęby waty niewielkie obłoki. Sunęły majestatycznie dołem, z każdą minutą coraz szczelniej przysłaniając widok na jezioro. Zniknęło nagle wraz ze skrzydłem samolotu. Hanka poczuła się jak przed laty, gdy wjeżdżała kolejką na Kasprowy Wierch. Zaraz po starcie niewielki wagonik wjechał w gęste chmury, zasłaniające cały widok skalistych wierchów, na który tak bardzo liczyli pasażerowie. Ktoś uchylił wówczas okno i biały obłok na kształt waty cukrowej wpłynął do wnętrza. Choć miało to miejsce piętnaście lat temu, kobieta odniosła wrażenie, jakby to było wczoraj. Bolesny skurcz tęsknoty za tym, co minęło bezpowrotnie, chwycił ją za serce.
Z zamyślenia wyrwały ją drgania samolotu, początkowo delikatne, z każdą sekundą przybierające na sile. Po chwili maszyna trzęsła się, jakby była źle wypoziomowaną pralką automatyczną, a pasażerowie podskakiwali na fotelach. Kiedy Hanka kupiła sobie po raz pierwszy takie urządzenie, do środka załadowała tyle bielizny, ile się dało. Niewiele brakowało, a podczas wirowania pralka wyszłaby z łazienki. Po pokładzie z miejsca poniósł się dość głośny szmer zaniepokojenia, a z ust kilku bardziej strachliwych pasażerów wydostał się piskliwy krzyk przerażenia. Komuś na podłogę spadła tacka z posiłkiem, który przed paroma minutami otrzymał od stewardesy, innym z kieliszków trzymanych w dłoniach na kolana wychlapał się alkohol, a jeszcze innym ze strachu powypadały z rąk cukierki. Hanka odruchowo wbiła paznokcie w poręcze fotela i wstrzymała oddech.
– To tylko zwykłe turbulencje. – Jak z otchłani dotarł do niej głos siedzącego tuż obok ubranego w popielaty garnitur dojrzałego mężczyzny.
– Słucham? – spytała, zatrzymując na nim nieprzytomne spojrzenie.
Na dnie jej ciemnych oczu czaił się lęk i niepewność, choć ich przyczyn współpasażer się nie domyślał.
– Boi się pani, że znowu dojdzie do katastrofy? – spytał, widząc bladą jak kreda twarz współpasażerki.
– O czym pan mówi? – Jego słowa całkiem oderwały Hankę od jej ponurych myśli. – Jakiej katastrofy?
Nie była zdziwiona, że mężczyzna zagadnął ją po polsku. Pośród pasażerów samolotu większość stanowili Polacy wracający do kraju po dłuższej lub krótszej wizycie u krewnych w Kanadzie, wizycie często połączonej z pracą na czarno. Ona jednak do nich się nie zaliczała.
