42,99 zł
Przed kłamstwem nie uchroni nawet przysięga, a przed demonami i siłami nieczystymi nie ocali nowy Bóg…
Po śmierci Zbigniewa Bolesław Krzywousty przejmuje pełnię władzy. Szybko przekonuje się, że rządzenie krajem nie jest takie proste, jak sądził. Kościół grozi klątwą, sąsiedzi ingerują w wewnętrzne sprawy Polski, wojna goni wojnę...
Tymczasem Sambor zaczyna układać sobie życie. Dzięki odwadze i poświęceniu na polu bitwy zyskuje większe uznanie księcia – z czym nie może pogodzić się Radomir. Drogi trojga przyjaciół ostatecznie się rozchodzą, gdy na dworze pojawia się nowa wybranka Bolesława: Salomea. Nikt i nic nie powstrzyma jej przed osiągnięciem celu, jakim jest zapewnienie tronu swoim synom, nawet kosztem pasierba. Na domiar złego tajemnica skrywana przez Górę Milczenia po raz kolejny kładzie się cieniem na życiu Sambora.
Porywająca powieść o żądzy władzy, namiętnościach i zdradzie. Z niecierpliwością czekam na kolejny tom.
Barbara Wysoczańska,
autorka „Narzeczonej nazisty”
Fascynująca opowieść o jednym z najbardziej mrocznych okresów w dziejach Polski. Pod piórem Jolanty Marii Kalety ożywa historia podstępów, rodzinnych waśni i bezkompromisowych walk o władzę. Lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika epoki Piastów.
Kamil Janicki
autor książek historycznych, redaktor naczelny
magazynu internetowego WielkaHISTORIA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 627
Data ważności licencji: 6/1/2027
Nigdy nie kłam komuś, kto ci ufa. I nigdy nie ufaj komuś, kto cię okłamał.
„Gdy więc przygotowano machiny i wszyscy się uzbroili, Polacy mężnie przypuścili zewsząd atak na gród, a Pomorzanie niemniej [dzielnie] się bronili. Polacy nacierali tak zawzięcie dla sprawiedliwości i zwycięstwa, Pomorzanie zaś stawiali opór z wrodzonej przewrotności i w obronie własnego życia. Polacy sięgali po sławę, Pomorzanie bronili wolności. Na koniec przecie Pomorzanie znękani ciągłymi trudami i czuwaniem, doszedłszy do przekonania, że nie mogą oprzeć się takim siłom, spuścili nieco z pierwotnej pysznej wyniosłości i poddali siebie oraz gród, otrzymawszy w zakład [bezpieczeństwa] rękawicę Bolesława. Atoli Polacy, pomni na tyle trudów, tyle śmierci, tyle srogich zim, tyle zdrad i zasadzek, wszystkich pozabijali, nikogo nie szczędząc ani nie słuchając nawet samego Bolesława, który tego zakazywał. Tak to powoli wytępił Bolesław opornych i krnąbrnych Pomorzan, jak [zresztą] słusznie powinni być tępieni przeniewiercy”.
Gall Anonim, Kronika polska, przeł. R. Grodecki, Wrocław 1999
Agnieszka z Babenbergów (ok. 1111–1163) – córka margrabiego austriackiego Leopolda III Świętego, wnuczka cesarza Henryka IV, żona Władysława II Wygnańca. W pierwotnej wersji łacińskiej imię to brzmiało Agnes, w takiej postaci dotarło do Czech, a następnie nad Wisłę, gdzie uległo spolszczeniu.
Bernard Hiszpan (XII wiek) – hiszpański mnich, misjonarz, sprowadzony do Polski przez Bolesława Krzywoustego.
Bolesław III Krzywousty (1086–1138) – polski książę, syn Władysława Hermana, po śmierci ojca walczył o tron ze swoim bratem Zbigniewem. Ostatecznie Zbigniew został oślepiony i wkrótce zmarł. Po zdobyciu Pomorza resztę życia Krzywousty poświęcił na walkę o utrzymanie zdobyczy terytorialnych oraz o niezależność polskiego Kościoła od Niemiec. Umierając, wprowadził testamentem zasadę senioratu, która zapoczątkowała rozbicie dzielnicowe w Polsce trwające do 1320 roku.
Borys Kolomanos (1114–1153/1154) – syn króla Węgier Kolomana I Uczonego i córki Włodzimierza II Monomacha.
Idzi z Tuskulum (1080–1140) – kardynał biskup Tuskulum, legat papieski w Polsce.
Jakub ze Żnina (połowa XII wieku–1148) – arcybiskup gnieźnieński, walnie przyczynił się do zniesienia zależności metropolitalnej archidiecezji gnieźnieńskiej od arcybiskupstwa magdeburskiego.
Jarosław wołyński (zm. 1123) – syn wielkiego księcia kijowskiego Światopełka II Michała, brat Zbysławy, żony Bolesława Krzywoustego, zamordowany podczas walk o Włodzimierz Wołyński.
Lotar III z Supplinburga (1075–1137) – książę Saksonii, król Niemiec, święty cesarz rzymski od 1133 roku.
Otton z Bambergu (1060–1139) – biskup Bambergu, kanclerz cesarza Henryka IV, wysłany z misją chrystianizacyjną na Pomorze. Przez całe lata osiemdziesiąte XI wieku przebywał w Polsce jako spowiednik Władysława Hermana, był także nauczycielem w szkole katedralnej w Płocku. Od 1189 roku święty Kościoła katolickiego.
Przybysław Henryk (zm. 1150) – ostatni książę słowiańskiego plemienia Stodoran ze stolicą w Brennie. Władzę objął po zamordowanym Meinfrydzie.
Salomea z Bergu (ok. 1099–1144) – córka Henryka hrabiego Bergu, żona Bolesława Krzywoustego.
Wasylko Rościsławowicz (ok. 1062–1125) – prawnuk Jarosława Mądrego, książę trembowelski, brat Wołodara.
Władysław II Wygnaniec (1105–1159) – syn Bolesława Krzywoustego i jego pierwszej żony Zbysławy (w okresie wczesnego średniowiecza w Polsce jego imię brzmiało Włodzisław). Na mocy statutu swojego ojca został pierwszym seniorem, czyli księciem zwierzchnim Polski. Na skutek konfliktu z młodszym rodzeństwem został z Polski wygnany (stąd przydomek).
Wołodar Rościsławowicz (zm. 1124) – prawnuk Jarosława Mądrego, książę ruski z dynastii Rurykowiczów, udzielny książę Przemyśla.
Wołodymyrko (Władymirko) (1104–1153) – książę dźwinogrodzki, syn Wołodara.
Sambor Włoszewic z rodu Łabędziów – jego pierwowzorem był Piotr Włostowic (Włast), śląski wielmoża z rodu Łabędziów, wojewoda i palatyn na dworze Bolesława Krzywoustego, najbogatszy człowiek w tamtych czasach, druga osoba w państwie. Pochodzenie oraz życiorys, a zwłaszcza tragiczny finał kariery Piotra już w średniowieczu obrosły legendą, natomiast dziś jest on prawie całkowicie zapomniany. Jedynie we Wrocławiu istnieje bulwar Piotra Włostowica, w Trzebnicy plac nazwany jego imieniem oraz na Ślęży szlak turystyczny Piotra Własta. W ostatnim czasie prowadzący badania archeolodzy natrafili we wrocławskim parku Tołpy (osiedle Ołbin) na relikty dworu potężnego palatyna.
Oksana – inspiracją dla tej postaci była Maria, żona Piotra Włostowica, o której pochodzeniu wiemy niewiele. Jej matka wywodziła się prawdopodobnie z cesarzy bizantyjskich z dynastii Komnenów, a ojcem był książę kijowski Oleg Michał Światosławowicz z dynastii Rurykowiczów – choć istnieją także inne koncepcje dotyczące jej pochodzenia.
Radomir z rodu Awdańców – inspiracją dla tej postaci był Skarbimir z rodu Awdańców, wojewoda na dworze Bolesława Krzywoustego. Z powodu buntu, jaki podniósł przeciwko księciu, został oślepiony i pozbawiony majątku.
Jaczemir, przybrany syn Sambora Włoszewica, domniemany syn księcia Zbigniewa – jego pierwowzorem był Jaksa z Kopaniku (Kopanicy), słowiański książę połabskich Stodoran, mąż córki Piotra Włostowica, utożsamiany z Jaksą z Miechowa, który po pobycie w Ziemi Świętej ufundował w Miechowie klasztor Bożogrobców.
Adalbert – pierwowzorem tego zakonnika był kronikarz Gall Anonim. Na temat jego pochodzenia istnieją sprzeczne ze sobą koncepcje. Przebywał na dworze Bolesława Krzywoustego, prawdopodobnie związany był z rodem Awdańców. Oryginalny tekst jego dzieła zatytułowanego Kronika polska nie zachował się do czasów dzisiejszych.
Bannik – duch łaźni w wierzeniach wschodnich Słowian.
Bartodziej – dawniej bartnik.
Bojar – w języku staroruskim oznaczał wojownika. Na Rusi już w X wieku oznaczał ludzi lepszych, znamienitych, występujących w otoczeniu księcia; odpowiednik polskiej szlachty.
Chmurnik – duch powietrzny w wierzeniach dawnych Słowian.
Chors – wschodniosłowiański bóg (być może ciemności i Księżyca, choć są i inne opinie).
Chram – świątynia pogańska (u Słowian wschodnich).
Denar – srebrna moneta pochodzenia zachodnioeuropejskiego. W X wieku na ziemiach polskich zaczęto wybijać własną monetę. W wieku XII były to brakteaty, cienkie wybijane jednostronnie monety.
Domowik – duch domowy w wierzeniach wschodnich Słowian.
Enkolpion – relikwiarz noszony na piersiach przez chrześcijan.
Giezło – długa koszula noszona przez kobiety pod suknią, prawdopodobnie była to jedyna część damskiej bielizny.
Gród – miejsce ogrodzone palisadą bądź fosą lub wałami drewniano-ziemnymi w celach obronnych. Występował powszechnie na ziemiach słowiańskich w okresie tworzenia się organizacji terytorialnych. Wyróżnia się duże grody zamieszkane przez społeczności trudniące się hodowlą i rolnictwem oraz małe gródki tworzącej się warstwy feudałów.
Grzywna – jednostka wagowa i pieniężna, której ciężar ulegał wahaniom na różnych obszarach Słowiańszczyzny. W Polsce i na Rusi od X wieku istniała grzywna o masie pięćdziesięciu jeden gramów.
Iluminacja – średniowieczne zdobnictwo książkowe.
Izgoj – na dawnej Rusi osoba wykluczona ze społeczeństwa z powodu braku środków do życia. Mogło to dotyczyć zarówno chłopów, jak i szlachetnie urodzonych.
Jesza (Jasza) – rzekomy bóg Słowian zamieszkujących ziemie polskie. Po raz pierwszy jego imię zostało podane dopiero w XV wieku, a swoją popularność zawdzięcza kronice Jana Długosza. W ślad za kronikarzem informacje o tym bogu powtórzyło wielu badaczy. Dopiero Aleksander Brückner podważył jego historyczność. Dziś brak jest jednoznacznego stanowiska historyków w tej sprawie.
Kaptorga – schowek na amulety (nawęzy), pachnidła, a w późniejszym okresie relikwie, rozpowszechniony głównie u Słowian w postaci woreczka lub płaskich pudełeczek różnej wielkości. Pudełeczka wykonywano z blachy srebrnej lub brązowej, bogato zdobiono ornamentem figuralnym lub geometrycznym, a woreczki szyto ze skóry czy wełny. Noszono je na szyi.
Kącina – świątynia pogańska (u Słowian zachodnich).
Kikimora – w wierzeniach słowiańskich złośliwy duch domowy.
Kniaź – inaczej książę. Tytuł szlachecki używanych na Rusi, Litwie i w Rosji.
Kolberg – wczesnośredniowieczna nazwa Kołobrzegu.
Kolczuga – inaczej zbroja kolcza. Była to swego rodzaju koszula z rękawami wykonana z metalowych, najczęściej stalowych kółeczek splecionych ze sobą. Początkowo sięgała połowy uda, z czasem nawet do połowy łydki. Używano jej już w starożytności.
Kord – nazwa krótkiego jednosiecznego miecza lub długiego noża używanych w średniowieczu.
Lachy, Lachowie – potoczna nazwa używana przez Słowian wschodnich dla określenia Polaków.
Leziwo – urządzenie pomagające bartnikowi wspinać się po drzewie w celu podbierania miodu z barci. Składało się z drewnianej ławeczki oraz długich sznurów wykonanych z konopi i łyka lipowego.
Łada – rzekome bóstwo słowiańskie.
Masłak (inaczej kiścień) – swego rodzaju cep bojowy składający się z trzonka oraz bijaka przymocowanego do niego za pomocą rzemienia lub łańcucha. Mogła nim być zarówno metalowa kula nabijana gwoździami, jak i szczęka wołu lub barana. Bywały też kiścienie bez trzonka, będące kulą przymocowaną do rzemienia owiniętego wokół ręki.
Nałęczka – inaczej chusta, którą kobiety owijały głowę.
Nawęza – amulet słowiański, którego zadaniem było strzec przed urokami i czarami oraz wszelkim złem. Nawęzy noszono w kaptordze. Amuletem mogły być różne przedmioty, w tym muszle, zęby lub pazury dzikich zwierząt, skamieniałe belemnity (wymarłe morskie głowonogi), a nawet niektóre rośliny.
Nawia – rodzaj zaświatów, kraina, do której według wierzeń słowiańskich po śmierci wędruje ludzka dusza.
Nodus – ozdobne zgrubienie na trzonie naczynia liturgicznego. Nodus romański miał kształt kulisty.
Nogawice – średniowieczne okrycie nóg mające formę nogawek. Mogły mieć pełną stopę lub jedynie strzemiączko. Mocowane były za pomocą troczków do swoistego pasa, baskinki, noszonych pod odzieżą wierzchnią.
Olbądź – hipotetyczna pierwsza nazwa współczesnego Ołbina, osiedla we Wrocławiu, będącego zalążkiem osadnictwa miejskiego, a leżącego na północ od Ostrowa Tumskiego. Według niektórych badaczy nazwa „Ołbin” wywodzi się od słowa „olbądź”, oznaczającego w dawnych czasach łabędzia. Jak wiemy, tereny te we wczesnym średniowieczu należały do Piotra Włostowica z rodu Łabędziów.
Perun – ogólnosłowiański bóg gromu i burzy.
Perunowe strzałki – skamieniałe części belemnitów, wymarłych morskich głowonogów. Traktowano je jako amulety, mylnie wierząc, że powstają w miejscu uderzenia pioruna. Nazwa wywodzi się od Peruna.
Pieczyngowie – osiadły nad Dunajem lud pochodzenia tureckiego, którego penetracja sięgała po Halicz i Don. Toczył wojny z Rusią, był też wynajmowany jako oddziały posiłkowe, również przez Bolesława Chrobrego. Ostatecznie został wchłonięty przez Połowców.
Płaszcz – choć brzmi znajomo, płaszcze używane w wieku XII i XIII znacznie się różniły od współczesnych. Wykonane były z trzech czwartych lub połowy koła wyciętego z materiału, na ogół wełny, która chroniła przed chłodem oraz deszczem, i spinane lub wiązane pod szyją. Dziś prędzej nazwalibyśmy je pelerynami.
Połowcy – lud koczowniczy pochodzenia tureckiego z domieszkami mongolskimi. Jego tereny rdzenne znajdowały się na pogórzu ałtajskim, skąd dotarł do Dniepru i opanował tereny nad Morzem Czarnym.
Przeszywanica – pikowany kaftan, wykonany z wielu warstw płótna lnianego (lub kawałków skóry) zszytych ze sobą, wkładany pod kolczugę.
Przęślica – narzędzie używane do przędzenia.
Rodzanice – bóstwa (lub demony) losu ludzkiego, na ogół przedstawiane jako trzy kobiety. Zgodnie z wierzeniami Słowian pojawiały się w domu, w którym na świat przyszło dziecko, i przepowiadały mu przyszłość.
Sulica – lekka włócznia o długim i wąskim grocie osadzonym na krótkim drzewcu. Jej budowa umożliwiała walkę wręcz lub miotanie z wolnej ręki. Była tańsza od miecza, a więc bardziej dostępna.
Szlesko – jedna z wielu historycznych nazw Śląska.
Szłom – nazwa szyszaka używana na ziemiach polskich we wczesnym średniowieczu.
Ślęg – wilgoć.
Świętowit – naczelne bóstwo plemienia Ranów czczone pod postacią posągu o czterech twarzach z rogiem w dłoni i mieczem u boku. Przy jego świątyniach istniał skarbiec i stajnia „świętego konia”, używanego do przepowiadania przyszłości.
Trebusz – machina miotająca, wykorzystująca zasadę dźwigni. Używana była do walki w starożytności i średniowieczu. Miotała pociski (kamienie) ze znaczną dokładnością.
Trzygłów (Trygław) – bóstwo o charakterze lokalnym czczone na Pomorzu i Połabiu. Trygława przedstawiano pod postacią posągu o trzech głowach, które miały symbolizować władzę bóstwa nad niebem, ziemią i światem podziemnym.
Tuman – mgła.
Tunika – prosta szata sięgająca kolan, wkładana przez głowę, z krótkim rozcięciem przy szyi, noszona jako ubiór wierzchni, a także spodni.
Tylec – w języku staropolskim nazwa puginału, miniaturowy miecz, potocznie nazywany sztyletem.
Wasal – w okresie średniowiecza była to osoba wolna, oddająca się w opiekę seniorowi i otrzymująca w zamian ziemię jako lenno (w związku z tym składała hołd lenny).
Weles (Wołos) – ogólnosłowiańskie bóstwo magii i zaświatów, opiekun bydła, czczony pod postacią posągu z rogami.
Witeź (wiciądz) – słowiańskie określenie dzielnego rycerza, wojownika.
Wrotizla – jedna z wielu historycznych nazw Wrocławia.
Zbawienne lekarstwo – wiatyk.
Żerca – kapłan w religii dawnych Słowian. Miał wiedzę kosmologiczną, zajmował się składaniem ofiar bogom, wyznaczaniem dat świąt, wróżeniem oraz kojarzeniem małżeństw.
Żmij – skrzydlaty gad z wierzeń dawnych Słowian. Miał pilnować wejścia do krainy Nawii.
Noc zbliżała się szybkimi krokami, zasnuwając niebo grubą warstwą ciemnych chmur. Wkrótce wierzchołek Góry Milczenia pogrążył się w całkowitych ciemnościach. Powietrze stało się lepkie i gęste, a z oddali, od strony Gór Olbrzymich, w pogodne dni majaczących na horyzoncie, zaczęły dobiegać głuche pomruki, jakby dziki zwierz wyszedł na łowy. Dopiero po jakimś czasie na szczyt dotarł delikatny z początku wietrzyk. Poruszył nieśmiało gałęziami drzew rosnących na zboczach góry, strącając pierwsze zwiędłe liście. Choć w dolinie, w lasach otaczających Wrotizlę, wciąż trwało lato, tutaj, na wysokościach, jesień przychodziła trochę wcześniej. Nagle pojawił się pierwszy silny podmuch. Sypnął piaskiem w oczy bratu Alardowi, który właśnie zdążył zamknąć kury w kurniku i zapędzić kozy do zagrody.
– Zbiera się na burzę, ojcze – oświadczył, wchodząc do wnętrza drewnianego budynku, będącego tymczasową siedzibą zakonników. Budowa tej właściwej posuwała się w błyskawicznym tempie i cieszyła oczy garstki mnichów, a zwłaszcza opata, ojca Rogera. Opat podszedł do paleniska, aby się ogrzać w ciepłych płomieniach. Z nadejściem jesieni to odludne miejsce, które upatrzyli sobie na klasztor, stawało się nie tylko wyjątkowo wilgotne, ale także chłodne.
– Trzeba zamknąć okiennice, aby deszcz do środka nam nie napadał – nakazał, zerkając z niepokojem na widoczne za niewielkim oknem wysokie drzewa chwiejące się na wietrze.
Już wiele burz w tym miejscu przeżył, ale dzisiejsza miała w sobie coś niepokojącego. Jednak to spostrzeżenie zachował dla siebie, gdyż brat Alard zaliczał się do wyjątkowo wrażliwych młodzieńców i bardzo łatwo wpadał w panikę. Ojciec Roger zapalił długą drzazgę i osłaniając dłonią, aby płomyczek nie zgasł od silnych podmuchów wiatru wpadających przez okno, przyłożył ją do knota stojącego na stole kaganka. Z brewiarzem w ręce, oświetlając sobie drogę migotliwym płomieniem, powędrował do niewielkiej kaplicy, gdzie już zgromadzili się bracia, aby przed udaniem się na spoczynek odmówić kompletę. Postawił kaganek na skromnym ołtarzu, ograniczonym w zasadzie do prostego krzyża z wiszącym na nim Synem Bożym. Odczekawszy chwilę, aż brat Alard upora się z pozamykaniem okiennic, nakreślił na piersiach krzyż i przystąpił do modlitwy, a reszta mnichów poszła w jego ślady.
Ku Najwyższemu poprzez narastające wycie wiatru poniosły się słowa szczerej i żarliwej modlitwy:
– Gloria Patri, et Filio, et Spiritui Sancto. Sicut erat in principio, et nunc, et semper et in saecula saeculorum. Amen.
Początkowo zakonnicy nie zwracali uwagi na to, co się musiało wyprawiać na zewnątrz, sądząc po odgłosach wciskających się przez szpary między deskami. Już nieraz wicher z trzaskiem łamał konary. Bywało, że i całe drzewo z łoskotem runęło na ziemię. Jedynie opat nieco głośniej zaintonował śpiew, usiłując przekrzyczeć ryk wiatru:
– Nunc dimittis servum Tuum Domine, secundum verbum Tuum in pace…
Alard i nieco starszy od niego brat Hugon z niepokojem zerkali na okiennice. Choć szczelnie zamknięte, drżały podejrzanie pod naporem wichru.
– Quia viderunt oculi mei salutare Tuum… – zawodził opat, bo żaden z mnichów nie śmiałby nazwać tego śpiewem – quod parasti ante faciem omnium populorum…
Kiedy w końcu wybrzmiało „amen”, bracia mieli wrażenie, że zdarli sobie gardła do cna, a tu jeszcze czekało ich czytanie Pisma Świętego. Wyznaczony na dzisiejszy wieczór brat Eustachy zerknął na zamkniętą okiennicę z nadzieją, że wichura zbliża się ku końcowi. Ale łomotanie desek o drewnianą ramę jakby się wzmogło. Zatrzymał wzrok na opacie, czy czasem nie nakaże skrócić komplety, ale ojciec Roger z zamkniętym oczyma zdawał się czekać z niecierpliwością na słowa zapisane w Biblii, które miał czytać brat Eustachy.
– Ewangelia według Świętego Jana – zaczął, wytężając głos. – Na początku było słowo. – Zrobił zgrabną pauzę i spojrzał na pozostałych braci. Siedzieli z zamkniętymi oczami, udając zapewne, że go słuchają z uwagą. – A słowo było u Boga, a Bogiem było słowo. Ono było na początku u Boga – nieco przyśpieszył czytanie, bo miał wrażenie, że tuż pod oknem nie wicher wyje, lecz jakieś siły nieczyste. – Wszystko przez nie powstało, a bez niego nic nie powstało, co powstało. – Oblizał wysuszone usta i choć niespodziewanie przyszło mu na myśl, że zdania pozbawione są sensu, czytał dalej: – W nim było życie, a życie było światłością ludzi. A światłość świeci…
Potężny huk pioruna zagłuszył dalsze słowa Ewangelii. Mimo to brat Eustachy kontynuował czytanie, chociaż kolejny grzmot był jeszcze potężniejszy niż poprzedni. Gdy piorun uderzył po raz trzeci, zawtórował mu ryk wiatru i jedna z okiennic z ogłuszającym trzaskiem się otworzyła, wyrwawszy zasuwę. Uderzając o ścianę, łopotała na wietrze niczym prześcieradło zawieszone na sznurku.
Brat Hugon rzucił się zamknąć okiennicę, lecz zanim chwycił ledwie trzymające się kupy deski, te całkiem odpadły od ściany. Podmuch wiatru, nie napotykając już żadnej przeszkody, wpadł do wnętrza kaplicy i zdmuchnął wątły płomyk kaganka stojącego na ołtarzu. Lecz wbrew oczekiwaniom mnichów nie nastały ciemności. Niebo rozdarła potężna błyskawica, oświetlając wszystko wokoło niczym słońce za dnia. Jeszcze nie ucichł pomruk grzmotu, gdy huknął kolejny, a po czarnym niebie rozbiegły się macki błyskawicy. Zdawały się wydostawać z kłębiastej chmury w kolorze czerwonawoczarnym, biegły w dół, wprost do ziemi i tam znikały. Mnisi z przerażenia nie potrafili zrobić żadnego ruchu, jakby każdy z nich zamienił się w żonę Lota, obserwującą zagładę Sodomy i Gomory. Gdy na jedną chwilę, tak krótką jak mrugnięcie okiem, wokół nastały ciemności, pomiędzy drzewami z przerażeniem ujrzeli dziesiątki dziwnych świateł. Zbliżały się ku nim, jakby płynęły z wiatrem.
– Ojcze… – szepnął brat Alard, szczękając zębami. – Cóż to może być?
I wówczas kolejna błyskawica oświetliła cały teren widoczny z okna klasztoru, pobudowanego z drewna świętego dębu, który rósł w tym miejscu od niepamiętnych czasów, dając ludziom nadzieję i pocieszenie. W zimnym blasku błyskawicy zakonnicy dostrzegli, jak zbliża się ku nim stado stworzeń przypominających dziki, lecz różniących się od tych im znanych niezwykle długimi kłami. Na dodatek ich sierść zdawała się płonąć. Jakby tego było mało, tuż za nimi pojawił się niedźwiedź. Gdy jego niewielkim wściekłym oczkom ukazał się niepozorny klasztor, stanął na tylnych łapach i wydał z siebie tak potężny ryk, że zagłuszył uderzenie pioruna, który trafił prosto w krzyż umocowany na szczycie dachu.
Chwilę później rozjuszone zwierzęta, tratując wszystko po drodze, rzuciły się w stronę klasztoru. Kiedy dotarły na miejsce, z furią zaatakowały ściany drewnianego budynku, aż cały zatrząsł się w posadach. Odłupywane kłami drzazgi wicher rozrzucał na wszystkie strony.
Przerażeni zakonnicy z krzykiem uciekli z kaplicy do niewielkiego dormitorium mieszczącego się tuż obok, ale i tam wiatr zdążył już poczynić ogromne szkody. Nie tylko wyrwał ze ściany obydwie okiennice, ale także, wpadając do wnętrza, poprzewracał, łamiąc na kawałki, wszystkie prycze, rozszarpując w furii pościel, której strzępy fruwały w powietrzu na kształt gołębi.
– Do refektarza! – nakazał opat i pierwszy dopadł drzwi.
Widok, jaki ukazał się ich oczom, przyprawił ich o gwałtowne bicie serc. Część ścian w zasadzie już nie istniała. Rozłupały je kły atakujących dzików. Jeden z nich stał na środku pomieszczenia, pomiędzy poprzewracanymi stołami i ławami, które zaczęły już płonąć, zająwszy się od jego ognistej sierści. Spojrzał na zakonników przekrwionymi ślepiami i zacharczał chrapliwie. Jednak zanim zwierz zaatakował, huknął grzmot, tak silny, że podłoga pod nogami zakonników zadrżała. Zapewne piorun po raz kolejny trafił w dach, gdyż budynek z miejsca stanął w płomieniach.
Zakonnicy na nic więcej już nie czekali. Jeden przez drugiego rzucili się do drzwi. Pierwszy wypadł na zewnątrz ojciec Roger. Trawiony ogniem klasztor niczym olbrzymia pochodnia oświetlił świat wokoło. W czerwonym blasku opat ujrzał wysokiego mężczyznę o długich czarnych jak smoła włosach targanych przez wiatr. W jego dziwnych oczach o żółtej tęczówce i rozwartej szeroko źrenicy płonęła dzika nienawiść.
– Precz, Szatanie! – wrzasnął przerażony opat i nie czekając na reakcję tamtego, na oślep rzucił się do ucieczki.
Reszta mnichów, nie patrząc nawet na tego dziwnego człowieka, puściła się biegiem za swoim opatem, licząc, że ten zna drogę. Raz jeszcze huknął grzmot. Rozdarte przez błyskawicę niebo otworzyło się i ze swojego wnętrza spuściło na ziemię potoki wody. Ślizgając się na kamieniach i potykając o wystające korzenie drzew, zakonnicy biegli w dół, byle dalej od upiornego miejsca. Błyskawice i stojący w płomieniach klasztor oświetlały im drogę, lecz mimo to co chwilę któryś z nich koziołkował po stromym zboczu, tłukąc się boleśnie. Kluczyli między dorodnymi bukami, wpadali w głębokie wykroty, nie czując, jak kaleczą sobie twarze, ręce i kolana.
Gdy sądzili, że niebezpieczeństwo zostało już za nimi, i zwolnili biegu, nagle spomiędzy drzew wprost na nich wyszło dziwne stworzenie. Początkowo przyszedł im do głowy wilk, lecz już po chwili ujrzeli wyrastające z jego boków skrzydła. Zaryczało groźnie i zmarszczywszy nos, odsłoniło potężne kły ociekające śliną.
– Jezu Chryste miłosierny… – jęknął opat, czując, jak mu serce usiłuje gardłem wyskoczyć. – Święty Michale Archaniele, broń nas w walce… – Nie mając już sił na dalszą ucieczkę, upadł na kolana i złożył dłonie do modlitwy. Reszta mnichów, chcąc nie chcąc, poszła w jego ślady. – Przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź nam obroną – modlił się żarliwie opat, zaciskając powieki, aby nie patrzeć na zbliżającego się ku nim demona, jak mniemał. Odniósł wrażenie, że wokół rozchodzi się smród siarki i ognia piekielnego. – Niech go Bóg pogromić raczy, pokornie o to prosimy! Błagamy cię, Panie! – załkał przez zaciśnięte strachem gardło. – A ty, książę wojska niebieskiego, Szatana i inne duchy złe, które na zgubę naszą dybią, mocą Bożą strąć do piekła…
Ponure wnętrze katedry szczelnie wypełniła ciżba chętnych obejrzeć przygotowany specjalnie na ich użytek spektakl. Większość z nich sądziła, że oto naprawdę władca, książę Bolesław, siebie obwiniając za śmierć brata, nie tylko pogrążył się w rozpaczy, ale także postanowił tak długo pokutować, aż ów grzech zostanie mu odpuszczony. Tylko on jeden wiedział, że nikt nie odważy się wystąpić zbrojnie przeciwko osobie ubranej w worek pokutny, klęczącej boso w popiele u stóp wygłaszającego srogie kazanie arcybiskupa. Ile z tej surowości kleru zostanie, zależało od hojności pokutnika. Im więcej darów będzie płynęło do biskupich skarbców, tym chętniej każdy z nich będzie odpuszczał grzech, którego dopuścił się książę. Zebrani w katedrze maluczcy nawet nie bardzo się orientowali, na czym polegała zbrodnia władcy, lecz nie miało to dla nich żadnego znaczenia. Widok zalewającego się łzami księcia sypiącego popiół na głowę pokazywał potęgę kapłanów nowego Boga. A skoro oni mieli taką moc, aby nakazać najważniejszej pomiędzy nimi osobie, żeby się ukorzyła i okazała skruchę, to co dopiero Bóg, którego byli urzędnikami.
Bolesław gotów był na największe poświęcenia, byle tylko zgasić w zarodku szykujący się w państwie bunt. Nie spodziewał się, że oślepienie, a później śmierć Zbigniewa odbiją się tak szerokim echem. Sądził, że już wszyscy uwierzyli w zdradę i bezecne uczynki starszego z książąt. Okazało się, że był w błędzie. Pierwszy wściubił swój haczykowaty nos arcybiskup Marcin. Mimo podeszłego wieku zjechał wówczas do Krakowa i odprawiwszy w katedrze mszę, zawezwał przed swoje oblicze Bolesława.
– Doszły mnie słuchy, książę – zaczął, stojąc w szatach liturgicznych na stopniach ołtarza i ściskając w ręce pastorał – że za twoją to sprawą księcia Zbigniewa oślepiono, czego on nie przeżył…
– Jako władca mam prawo wydawać wyroki – odparł butnie Bolesław, jeszcze nie zdając sobie sprawy z powagi sytuacji. – Zamiast przybyć w pokorze i błagać o przebaczenie za swoje wszystkie winy, wjechał do kraju niczym udzielny władca. Miecz przed nim niesiono, muzykanci grali…
– Miecz, ale należący do Świętego Piotra, synu! – grzmiał arcybiskup. – Świętą relikwię cudem odzyskaną wiózł ci w darze. A ty kazałeś go pojmać niczym bandytę i oddałeś w ręce kata!
Mam zdrajcę we własnych szeregach, pomyślał Bolesław, uciekając spojrzeniem na czubki swoich butów, aby kapłan nie wyczytał wszystkich jego myśli, mocno niezgodnych ze słowami, które wypowiadał.
– Jestem zbyt popędliwy, świątobliwy ojcze – szepnął ze łzami w oczach. Od dziecka potrafił płakać na zawołanie, a krzywa szczęka zawsze nadawała jego twarzy wyraz smutku, nawet kiedy się śmiał. – Żałuję za ten grzech szczerze. – Upadł na kolana i uderzył się w pierś. – Nakaż mi pokutę, a ja przyjmę ją z pokorą – dodał, opuszczając głowę.
– Zapominasz o najważniejszym, mój synu – rzekł po chwili arcybiskup, widząc, że sprawa toczy się we właściwym kierunku. Po śmierci Zbigniewa, chcąc nie chcąc, będzie musiał współpracować z Bolesławem. Zegnanie go z tronu nie wchodziło w grę, bo kraj zostałby bez władcy, a to mogło skończyć się buntem ludowym i czeskim najazdem jak przed laty. O wprowadzeniu na tron syna zmarłego Zbigniewa nie miał co marzyć, bo to zaledwie pacholę, a co najważniejsze, razem z matką zapadli się pod ziemię. Arcybiskup nie mógł wykluczyć, że i w tym Bolko maczał palce. – W mojej obecności, w obliczu Boga, przysięgałeś na Krzyż Święty i mękę Pańską, że włos z głowy Zbigniewowi nie spadnie! – ciągnął dalej rozsierdzonym tonem. – Nie dziwota zatem, że możne rody gromkim głosem domagają się sprawiedliwości. Wszak krzywoprzysięstwo wobec Boga karane jest klątwą!
– Odpokutuję za wszystkie swoje przewiny, ojcze świątobliwy – łkał Bolesław u stóp ołtarza. Klątwa oznaczała wypowiedzenie władcy posłuszeństwa przez lud, a więc utratę tronu. Być może nawet życia, jak się masy umiejętnie podburzyło. – Źli doradcy mną pokierowali. Być może po to, aby sami tron mogli zagarnąć – tłumaczył się pokrętnie.
Nagle przyszło mu na myśl, że to wcale nie wymówka, lecz bardzo prawdopodobna przyczyna wydarzeń, które rozegrały się nie tak dawno. Żmiję na własnej piersi wyhodowałem, pomyślał, a przed oczyma stanął mu jego własny wojewoda, z dumą noszący przepaskę w miejscu utraconego oka. Wyłupię mu drugie, jak tylko bunt poskromię, przemknęło księciu przez myśl.
– Bóg miłosierny w swej dobroci nieskończonej wiele może wybaczyć – kontynuował duchowny, wznosząc oczy ku sklepieniu katedry. Sporo się książę Władysław wykosztował na tę świątynię, ale warto było, pomyślał, spoglądając na staranną robotę kamieniarską. – Ale twoi poddani na zawsze zapamiętają – wrócił spojrzeniem do kajającego się księcia – że Bogu krzywoprzysięgałeś. I nie z powodu wady, którą nosisz od dnia narodzin, lecz z tego właśnie powodu będą zwać cię Krzywoustym!
Ostatnie słowa złowieszczym tonem rzucone przez arcybiskupa zabrzmiały niczym klątwa i Bolesław poczuł na plecach nieprzyjemny dreszcz. Marzył przecież, aby tak jak jego prapradziada potomni nazywali go Wielkim lub choćby Bolesławem Zwycięskim.
Teraz, po uroczystej mszy w katedrze, gdzie książę Bolesław we włosienicy, stojąc boso w popiele, okazał skruchę oraz wyrzekł się obcowania z ludźmi, książęcy orszak złożony z szeregu duchownych oraz drużyny rycerskiej ruszył z pielgrzymką do sanktuarium Świętego Idziego w Somogyvár na Węgrzech. Książę, krocząc boso od klasztoru do klasztoru, sypiając na gołej trawie, pożywiając się jedynie czarnym chlebem i wodą, obmywając nogi ubogim, zarządzał, żeby wszędzie odprawiano msze za grzechy i za zmarłych, oraz biednym rozdawał jałmużnę. A to przysparzało mu wielu zwolenników. Wszystko to miało także uzmysłowić poddanym, że ich książę sprawuje władzę z nadania boskiego, a przez to oni sami podlegają boskiej opiece.
Radomir i Nadar, podążając razem z księciem, zdawali sobie sprawę, że działania te były na użytek maluczkich, a jednocześnie miały udobruchać dygnitarzy kościelnych. Chojnie wspierani datkami czy fundacją nowych kościołów, przy każdej mszy odpuszczali mu cokolwiek z nałożonej przez arcybiskupa pokuty. Obaj wielmoże zdawali sobie sprawę, że podróż na Węgry miała służyć nie tyle pielgrzymce, ile odnowieniu sojuszu z Kolomanem. Dla tamtejszych urzędników królewskich Bolesław także wiózł pełen darów wóz, aby pozyskać również ich przychylność. Wciąż nosił w pamięci słowa ojca, że stryj Bolesław, przez jednych zwany Srogim, a przez innych Szczodrym, uciekając na Węgry, niepotrzebnie obnosił się z dumą, co tylko przysporzyło mu wrogów. On zatem szedł jako pokutnik.
Także ojciec Adalbert zdołał uprosić władcę, aby pozwolił mu sobie towarzyszyć w tej niecodziennej podróży. Wzruszony i jednocześnie pełen zachwytu notował każdy czyn księcia, każde spotkanie, każdą mszę, aby później, kiedy już wróci do swojej izdebki na wawelskim zamku, móc opisać czyny księcia w sposób, który przekona potomnych, że to, co się stało, było nieuniknione, a Bolesław nie ponosi najmniejszej winy. Kto jak kto, ale on, mistrz pióra, potrafił to robić. Zaopatrzony w niezliczoną ilość materiałów do pisania, zajmował się też prowadzoną przez księcia korespondencją z arcybiskupem, w odpowiednim świetle przedstawiając sprawy.
Sambor zdołał wykręcić się od uczestniczenia w pokutnej pielgrzymce obowiązkiem dopilnowania budowy klasztoru na Górze Milczenia, na co otrzymał od arcybiskupa Marcina błogosławieństwo, a od księcia dar dla zakonników w postaci srebrnego krzyża wysadzanego drogimi kamieniami. W tajemnicy przed wszystkimi, pod osłoną nocy, posadziwszy przed sobą na końskim grzbiecie Lestka Zbigniewowica, opuścił Kraków. Zatrzymując się na popas w przydrożnych karczmach, odgrywając rolę skromnego grodzianina, zmierzał do swojego rodzinnego domu. Całą drogę bił się z myślami, jaką bajeczkę opowiedzieć, żeby prawda o pochodzeniu chłopca nie ujrzała światła dziennego. Wyjawienie jej komukolwiek nie wchodziło w grę. Wciąż miał w pamięci opowieść, jaki los spotkał syna wygnanego z kraju króla Bolesława, o którym lud coraz częściej mówił Szczodry, a starsi wiekiem rycerze wspominali go jako Bolesława Srogiego. Miał nadzieję, że chłopca przygarnie bratowa i razem z jej dziećmi będzie rósł zdrowo, z czasem zapominając, kim w istocie był.
Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy kolejnego dnia podróży ujrzał na tle czerwonego nieba dominujący nad równiną ciemny stożek Góry Milczenia. Wydała mu się jeszcze bardziej ponura i zagadkowa niż zazwyczaj, zwłaszcza że z jej szczytu ku niebu snuły się smużki siwego dymu. Czyżby teraz bracia zakonni palili tam ognie? – przemknęło mu przez myśl. Z miejsca też przypomniał sobie ów tajemniczy kamień leżący w głębi wykopu oraz Lasotę, który śmiał pojawić się nieproszony na uroczystości poświęcenia kamienia węgielnego pod budowę klasztoru. Kiedy wówczas Sambor, kładąc dłoń na rękojeści swojego Żmija, ruszył w jego kierunku, ten zniknął, jak to miał w zwyczaju.
– Co to za dziwna góra? – zainteresował się chłopiec, który w swoim krótkim życiu wielu gór nie widział, a ta wydała mu się szczególna.
– Nazywają ją Górą Milczenia – odparł Sambor. – Dlaczego uważasz, że jest dziwna?
Sam dopiero teraz zauważył, że znacznie się różniła od wszystkich innych, które i on do tej pory widział.
– Jest taka samotna i kryje w sobie tajemnicę – wyjaśnił Lestek. – Jak ja… – dodał po chwili i zagryzł wargi, czując wzbierający w piersiach żal.
– Nie jesteś samotny – zaprzeczył Sambor po krótkim namyśle. Już wiedział, jaką bajkę opowie swoim krewnym. – Masz mnie. Dałem twojej mamie słowo, że będę dla ciebie ojcem. I tak wszystkim powiemy, zgoda? – Pogładził chłopca po jego brązowych lokach, kaskadą opadających na kark i czoło. Od postrzyżyn już zdążyły mu sporo odrosnąć.
– Zgoda. – Kiwnął główką.
– Nie wolno ci nikomu powiedzieć, kim jesteś – ciągnął Sambor, dochodząc do wniosku, że Lestek musi znać zagrożenie. Wydawał się nad wiek rozgarnięty, lecz nie można było wykluczyć, że to wydarzenia ostatnich dni tak na niego wpłynęły. – Od dziś nosisz imię Jaczemir. Tak jak mój dziad.
– Dobrze. – Chłopiec zgodził się bez wahania. – Mama mi wszystko wytłumaczyła. Tylko co na to powie twoja żona i dzieci?
– Ja nie mam żony ani dzieci – odparł Sambor, a na jego twarzy odmalował się smutek. Pomyślał, że przyjdzie mu życie spędzić samotnie jak mnichowi. – Powiemy, że twoją mamą była pewna piękna dziewczyna o imieniu Miłochna, dobrze?
– Dobrze – przytaknął. – A dlaczego nie ma jej z nami?
– Powiemy, że umarła.
– Ale moja prawdziwa mama nie umarła, prawda?
– Nie, synku, nie umarła – odparł Sambor, czując łzy dławiące go w gardle. – Musiała pojechać z twoim ojcem bardzo daleko, aby mógł odzyskać zdrowie. Tam, gdzie nie dosięgnie go zemsta złych ludzi.
– A dlaczego nie wzięła mnie ze sobą?
– Bo tam dzieci nie wpuszczają – wyjaśnił Sambor. – Ta kraina nazywa się Nawia, a wejścia pilnuje skrzydlaty smok o imieniu Żmij. Są tam piękne zielone łąki i zawsze świeci słońce. To tam odlatują ptaki na zimę – snuł opowieść, zaskoczony, że wciąż nosi w pamięci słowa Damroki. – Gdy dorośniesz, pójdziemy w takie miejsce, gdzie czas obecny łączy się z tym minionym i z tym przyszłym, i wówczas spotkasz się z rodzicami.
– Daleko jest do tego miejsca?
– Nie. Znajduje się na szczycie tej góry.
– A kiedy ja będę dorosły? – spytał, nie mogąc się już doczekać tej chwili.
– Kiedy przypasam ci miecz do boku i pasuję cię na rycerza. Chcesz być rycerzem?
– Ojciec powiedział, że kiedyś odziedziczę po nim tron.
– To prawda. Ale teraz ja jestem twoim ojcem, a po mnie odziedziczysz tę górę. Co wolisz?
– Górę – odparł Lestek po chwili, dochodząc do wniosku, że spotkanie z rodzicami więcej jest warte niż tron. To przez niego stracił ojca i matkę.
Rozmowę przerwał im widok szeroko otwartej bramy wiodącej do gródka, co na ogół się nie zdarzało. Sambor, czując niepokój, wstrzymał konia, aby zorientować się w sytuacji. Jednak niczego podejrzanego nie zauważył. Popędził wierzchowca i chwilę później wjechał na obszerny podwórzec. Na rozciągniętych sznurach suszyły się czarne habity. Nawet nie zdążył pomyśleć, skąd się tutaj wzięły, gdy podbiegł do niego Godek, syn Godysława, który kiedyś pełnił funkcję zarządcy u Włoszka. Po śmierci swojego ojca objął po nim posadę.
– Wielmożny pan Sambor! – ucieszył się, chwytając wierzchowca za uzdę, aby przybyły mógł zsiąść z końskiego grzbietu. – A to niespodzianka! – trajkotał, zerkając z ciekawością na chłopca, którego przywiózł starszy z rodu Łabędziów. Pytać jednak nie śmiał.
– Co tutaj robią te habity? – spytał Sambor, wskazując głową w stronę sznurów, na których łopotały na wietrze sukienki zakonników.
– Burza straszna była tej nocy – opowiadał Godek, ostrożnie stawiając nogi, aby nie wleźć w błoto, panoszące się wokoło po deszczu. – Piorun uderzył i klasztor spłonął. Przemoczeni do suchej nitki uciekli do nas. Ale mówili też, że siły nieczyste na nich napadły oraz demon. Zapewne ten Simargł – dzielił się zasłyszanymi opowieściami. – Ten, co z dawien dawna mieszka na świętej górze…
– Cóż z nich za zakonnicy, że się lękają sił nieczystych – rzekł Sambor z kpiącym uśmiechem, nie dając po sobie poznać, że ucieszyła go ta wiadomość. Postanowił oddać Lasocie świętą górę we władanie, aby tam trwał niczym Strażnik Wieczności, kultywując pamięć przodków.
Jeszcze Godek nie zdążył przekazać wszystkiego, gdy nie wiadomo skąd pojawił się Lupus. Wskoczył łapami na ramiona swojego pana i zaczął wylizywać mu twarz szorstkim językiem, po czym zatrzymał na chłopcu badawcze spojrzenie.
– To jest mój pies – rzekł Sambor, widząc niepewność w oczach Jaczy. – Kilka razy uratował mi życie. Zajmij się koniem, Godku – polecił stojącemu z rozdziawioną gębą rządcy i wziąwszy chłopca za rękę, ruszył w stronę wejścia do dworzyszcza.
Jak zawsze milcząco przywitały go lwy spoczywające na postumentach, wlepiając granitowe oczy w chłopaczka. Również zgromadzona w głównej hali rodzina zamarła w pół słowa, gdy wszyscy ujrzeli Sambora idącego ku nim wraz z nieznanym im dzieckiem, dzielnie dotrzymującym mu kroku. Oprócz Bromira z Bogną i Mojmirą za stołem siedzieli zakonnicy z apetytem spożywający gęstą zupę, w której oprócz kaszy pływały tłuste kawałki mięsa. Ich twarze znaczyły liczne siniaki i ślady zadrapań powstałe podczas ucieczki przez gęsty las. W oczekiwaniu, aż wyschną ich habity, aby nie obnosić się z golizną, poowijali się prześcieradłami. Przypominali apostołów, których wizerunki Sambor oglądał w jakiejś świętej księdze. Tylko tych było pięciu, a tamtych dwunastu. Nagle zerwali się zza stołu i krzycząc ze strachu, zbili się w gromadkę. Ojciec Roger wyciągnął przed siebie krzyż, który zarówno w dzień, jak i w nocy wisiał mu na piersiach.
– Apage, Satanas! – wrzasnął gromkim głosem, wbijając groźne spojrzenie w podążającego za Samborem psa.
– To ta dzika bestia! – krzyczeli zakonnicy jeden przez drugiego, a brat Alard wskoczył na ławę. – To on na nas napadł!
– Przecież mówiłeś, ojcze – Bromir ze stoickim spokojem zwrócił się do opata – że był to demon ze skrzydłami. A to jest zwyczajny pies. – Jednak przyszło mu na myśl, że określenie „zwyczajny” nie całkiem odpowiadało stanowi faktycznemu. Ale czego można się było spodziewać po zwierzęciu, które przyszło na świat na pełnej dziwów Górze Milczenia? – To łagodne stworzenie i wyjątkowo posłuszne – zapewnił i wstawszy z miejsca, wyszedł bratu na spotkanie.
Lupus, jakby chcąc potwierdzić jego słowa, z głośnym westchnieniem cisnął swoje potężne cielsko na plamę słońca, którego promienie wpadały przez otwór okienny, i ułożywszy łeb na łapach, zmrużył ślepia. Zakonnicy, mamrocząc coś pod nosem, wrócili na swoje miejsca, wciąż jednak z niepokojem zerkali na śpiącego, jak sądzili, psa.
– Samborze! – Bromir wziął brata w objęcia. – Jaką niespodziankę nam zrobiłeś! Czyżby nasz książę na żadną wyprawę już się nie wybierał? I cóż to za pacholę nam przywozisz?
– Po drodze znalazłeś? – wtrąciła Bogna, umierając wprost z ciekawości. Jednak bogaty strój chłopca świadczył o jego szlachetnym pochodzeniu, więc o znajdywaniu przy drodze nie mogło być mowy.
– To mój syn, Jaczemir – odparł Sambor i potoczył po zebranych badawczym spojrzeniem, ciekaw, czy dadzą mu wiarę.
Napotkał wzrok Mojmiry, z którego jasno wynikało, że poczuła się zdradzona, choć on jej niczego nie obiecywał. Nawet do dziś nie miał pewności, czy tamtej nocy pieścił senne widziadło, czy kobietę z krwi i kości.
– A jego matka gdzie? Nie przywiozłeś żony ze sobą? – spytała Bogna, przerywając nieprzyjemną ciszę, która nagle zapadła.
– Miłochna nie żyje – wyjaśnił, bez trudu nakładając smutek na twarz. – Ale teraz nie czas o tym rozprawiać. Może jutro. Teraz jesteśmy okropnie zdrożeni i głodni.
Jednak na drugi dzień, nie czekając, aż domownicy zasiądą do śniadania, przy którym z pewnością zasypią go gradem pytań, wskoczył na grzbiet wierzchowca i ruszył w stronę Przełęczy Mgieł. Chciał sprawdzić, ile prawdy było w opowieści zakonników o siłach nieczystych, które nie tylko sprowadziły burzę, lecz także wyszły z piekielnych czeluści, chcąc pozbawić ich życia. Szczęściem, jak opowiadali, Archanioł Michał przyszedł im z pomocą i ognistym mieczem przepędził te piekielne stworzenia tam, gdzie ich miejsce. Jednak przede wszystkim chciał odszukać lśniący światełkami tajemniczy kamień, który leżał na dnie wykopu podczas poświęcania fundamentów klasztoru.
Kiedy dotarł na przełęcz, uwiązał konia do drzewa i ruszył drogą wijącą się pomiędzy skałami stromo pod górę. Zauważył, że najbardziej tarasujące przejście głazy zdołano odsunąć na bok, aby ułatwić transport materiałów budowlanych na szczyt. Zanim tam dotarł, usłyszał plusk wody w źródełku. Spojrzał w stronę, skąd dobiegał dźwięk. Skryta w cieniu zarośli ciemna tafla wabiła jak zawsze. Podszedł bliżej. Zdziwił się, gdy ujrzał trawę i białe kwiatki porastające brzegi zagłębienia w ziemi wypełnionego wodą. Dałby sobie głowę uciąć, że gdy był w tym miejscu pamiętnego dnia, woda ze źródła wpadała do kamiennej niecki. Przyklęknął na brzegu i czując niepokój, pochylił się nad lustrem wody, aby sprawdzić, co ujrzy. Choć nagle zachciało mu się pić, wciąż nosił w pamięci słowa Mojmiry, że źródło jest zatrute przez czarcie ziele, więc nie zaczerpnął z niego, aby ugasić pragnienie.
Początkowo fale rozchodzące się pod wpływem spadającej strużki wody uniemożliwiały zobaczenie czegokolwiek. Po chwili jednak tafla wygładziła się i tuż pod powierzchnią Sambor ujrzał twarz dziewczyny. Z całą pewnością nie była to Radochna. Tę widział pierwszy raz w życiu. Spoglądała na niego szmaragdowymi oczami i uśmiechała się słodko. Jej drobną twarz otaczała burza włosów w kolorze prześwietlonego słońcem ciemnego jantaru, który widział na brzegu morza, kiedy zdobyli Kolberg. Wydała mu się wyjątkowo piękna.
Nagle usłyszał za sobą złowrogie warczenie. Zdążył jedynie zerwać się na nogi, gdy olbrzymi wilk z impetem skoczył mu wprost do gardła. Siła uderzenia była tak wielka, że Sambor wylądował na ziemi. Zwierz usiłował chwycić go zębami za szyję, ale Łabędzic zdołał złapać jego paszczę i rozewrzeć szeroko. Nawet nie czuł bólu, kiedy kły zwierzęcia rozorały mu skórę. Wilk drapał go pazurami po piersiach i brzuchu, drąc tunikę w strzępy i kalecząc ciało do krwi. W końcu się wyrwał i zaatakował raz jeszcze. Wbił kły w ramię Sambora i szarpał z wściekłością. Ten, zdesperowany, nie mogąc się uwolnić od zwierzęcia, chwycił zębami wilcze ucho i mocno zacisnął szczęki. Poczuł z obrzydzeniem, jak ciepła i słona jucha zalała mu usta. Wypluł ją wraz z kawałkiem pokrytego sierścią ucha. Wilk zawył z bólu i dawszy za wygraną, czmychnął między skały.
Sambor wyszarpnął zza pasa myśliwski nóż, na wypadek gdyby wilk zaatakował ponownie. Lecz ten widocznie miał dość walki na dzisiaj, bo więcej się nie pojawił. Odsapnąwszy chwilę, Włoszewic ruszył w dalszą drogę. Kiedy dotarł na wierzchołek góry, jego oczom ukazało się pobojowisko zasnute częściowo dymem wciąż wydobywającym się ze zgliszcz, które pozostały po drewnianym klasztorze zbudowanym ze świętego dębu. Granitowe kolumny mające wspierać strop leżały rozbite na kilka kawałków wraz z głowicami przywodzącymi na myśl spłaszczoną poduszkę. Także rzeźby mające ozdobić ten przybytek nie zachowały się w całości. Potłuczone na kawałki walały się wokoło. Wyciągnięte zaś do wysokości piętra ściany zostały obrócone w ruinę. Nie oszczędzono także fundamentów, a kamień węgielny leżał nieopodal, rozbity na kilka części, tak że napisu nie dało się już odczytać. Jednak Sambora nie on interesował. Jakiś czas przeszukiwał walające się wokoło mniejsze i większe granitowe bloki, starannie obrobione w warsztacie należącym do Bromira, lecz brązowawoczarnego kamienia nie znalazł. Natomiast zauważył wyrastające z korzenia starego dębu młode i silne odrosty. Pięły się ku niebu, kształtując zgrabną koronę. Rośnie nowe Drzewo Rodowe, pomyślał, przypomniawszy sobie, że tak właśnie ścięty dąb nazywał Nadar.
Ku swemu zaskoczeniu dostrzegł nieopodal kilka lwów starannie wykutych w granicie. Leżały nieruchomo na postumentach, jakby stały na straży młodego drzewka i obserwowały poczynania Sambora. Dziwnym trafem nieznana mu siła właśnie ich nie odważyła się rozbić na kawałki. One wiedziały, co stało się z tamtym kamieniem od niepamiętnych czasów spoczywającym na szczycie świętej góry, ale wolały zachować milczenie.
Książę Bolesław, grzejąc się przy ognisku, w zamyśleniu spoglądał na ledwie widoczne na tle szaroburego nieba wały obronne Nakła oraz na wieżę stojącego w ich obrębie zamku i bił się z myślami. Nieopatrznie przed kilku laty oddał już raz zdobyte Nakło oraz inne grody w ręce obrotnego w języku Świętopełka Gryfity, który sprytnie wkradł się w jego łaski. A ten niewdzięcznik, zamiast stać wiernie u boku księcia, wkrótce postanowił powrócić do samodzielnych rządów i coraz zuchwalej sobie poczynał. Być może dotarły do niego słuchy o kłopotach, z jakimi borykał się Bolesław. Śmierć książęcego teścia Światopełka Rościsławowicza oznaczała koniec sojuszu z Rusią. Ani się Bolesław obejrzał, a na kraj najechał sprzymierzony z Pomorcami Wołodar przemyski wespół z Połowcami. Z trudem Bolesław ich pogonił. A jakby tego było mało, w kraju wciąż tliło się zarzewie buntu.
Książę zdołał zapobiec klątwie, którą zamierzał obłożyć go Kościół, udając się w pielgrzymkę pokutną, czym wszystkich wywiódł w pole. Poczynając od przemądrzałego starca arcybiskupa Marcina, poprzez całą rzeszę biskupów i resztę kleru, a na poddanych kończąc. Złota i majątków ziemskich nie szczędził, a nic tak nie zmienia poglądów jak brzęk monety. Dla maluczkich zaś przygotował widowisko. Drogę do grobu Świętego Wojciecha, będącego ostatnim etapem owej pielgrzymki, pokonał boso, nieustannie się modląc. Szczęściem dla księcia dni nastały słoneczne i dość ciepłe, toteż nie musiał brodzić w śniegu czy błocie. Po drodze jak poprzednio ubogim rozdawał jałmużny, a kościołom na ołtarzach zostawiał bogate dary.
W katedrze u grobu Świętego Wojciecha czekała wówczas na niego cała śmietanka polskiego duchowieństwa oraz kwiat rycerstwa. Tam też złożył najbogatszy dar w postaci wykonanego z szesnastu kilogramów czystego złota cennego relikwiarza wypełnionego po brzegi perłami i drogimi kamieniami. Nie pominął żadnego z uczestników uroczystości. Wielmoże, także ci mniej ważni, otrzymali kosztowne szaty. Również prosty kler, a nawet każdy mieszkaniec grodu został obdarowany, jak nie koniem, to szatami, stosownie do zajmowanego stanowiska czy godności.
Pokuta okazała się wyjątkowo kosztowna i wyczyściła skarbiec do dna, ale Bolesław sądził, że i tak wykręcił się sianem. Arcybiskup mógł przecież narzucić mu pokutę trwającą sto lat, a nie czterdzieści dni. Zamiast pieniężnej redempcji mógł zażądać na przykład biczowania. Mimo olbrzymich wydatków popełniony grzech się opłacił. Rywal do tronu, Zbigniew, został ostatecznie wyeliminowany. Co prawda Bolesław nie planował jego śmierci. Sądził, że wystarczy go oślepić. Wszak ociemniały książę nie nadawał się do sprawowania władzy, a wszelkie knowania stawały się utrudnione. Młodszy z synów Władysława Hermana nie sądził, że kat tak brutalnie wyrwie księciu gałki oczne, że ten wyzionie ducha. Kto by przypuszczał, że braciszek taki delikatny, pomyślał z odrobiną szyderstwa. Jednak było coś jeszcze, co Bolesława napawało niepokojem i gryzło w bezsenne noce niczym natrętna końska mucha. Wciąż nieznany pozostawał los małego Lestka, książęcego syna, i jego matki, księżnej Libuszy, którym ktoś pomógł opuścić mury zamku. A to oznaczało, że ma zdrajcę we własnych szeregach i nikomu już nie może ufać. Choć od miesięcy posłani wywiadowcy usiłowali zasięgnąć języka, matka z synem przepadli jak kamień w wodę. Bolesław nie mógł wykluczyć, że uciekli do Niemiec, aby tam knuć przeciw niemu. W Czechach miał swoich szpiegów, a król Węgier był z nim w sojuszu, więc w tych krajach zbiegowie nie mieli czego szukać.
– Może jednak, panie, wyrazimy zgodę na zawieszenie broni… – Głos Radomira wyrwał księcia z zamyślenia.
Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na wojewodę. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że to Sieciech wstał z grobu i stanął przed nim w szłomie ozdobionym pawimi piórami.
– Nigdy – warknął i przeniósł wzrok na wały obronne, przy których dogasała kolejna wieża oblężnicza spalona przez obrońców. Zgromadzili na wałach suche drewno iglaste. Obficie polali je masłem, słoniną oraz smołą i płonące zrzucali na wieże oblężnicze, gdy tylko podjechały bliżej. Te z miejsca stawały w płomieniach. Choć Bolesław kazał postawić nowe, i one poszły z dymem. Niewiele brakowało, a książę straciłby życie, gdy wraz z innymi rzucił się bronić kolejnych przed spaleniem. Szczęściem skończyło się jedynie na oberwaniu strzałą, gdy ich grad posypał się od strony wałów. – Nie zwykłem nikomu wybaczać zdrady i sprzeniewierzenia się. Nawet krewnym – dodał po chwili, bo jego myśli wciąż krążyły wokół Zbigniewa oraz jego syna, który przepadł bez śladu. A stanowił zagrożenie dla małego Włodzisława, przyszłego dziedzica tronu, a może nawet korony.
– Jeszcze nigdy nie widziałem, aby się ktoś tak zaciekle bronił – ciągnął Radomir, rozsiadłszy się obok księcia. Zdjął szłom i dłonią obtarł spocone czoło. Dopiero co zakończona fiaskiem kolejna próba staranowania bramy rozgrzała go lepiej niż garniec miodu. – Nawet baby biorą udział w obronie. Noszą pociski i kamienie, gotującą się wodę i smołę leją nam na głowy. Gdy w jednym miejscu zrobimy wyrwę, zaraz stawiają nowe obwarowania…
– Gadasz tak, boś nie widział, jak Sambor i głogowianie bronili grodu – prychnął książę. – Poświęcili nawet życie synów znamienitych mieszkańców, a Głogowa Niemcom nie wydali. A ci – skinął głową w kierunku wałów obronnych – już bokami robią. Jeszcze dzień, dwa i będą skamleć o życie, a nie o pokój.
– Skoro Sambor tak dzielnie sobie radził, to może teraz pokierowałby atakiem – zaproponował uszczypliwie Radomir, zazdrosny o słowa pochwały rzucone przez księcia. – Tylko jakoś go nie widzę pomiędzy naszym rycerstwem… – bąknął, wietrząc zdradę Łabędzica. Już jakiś czas temu zauważył, że Sambor krytycznie wypowiadał się o niektórych decyzjach Bolesława.
– Nie stawił się na wezwanie – oznajmił książę, wyciągając nogi w stronę ognia. On w ostatnim natarciu z uwagi na ranę nie brał udziału i chłód zbliżającej się nocy wyraźnie dawał mu się we znaki. – Ani on, ani jego ludzie. Nadara też nie ma.
– Pachnie mi to zdradą – podszepnął Radomir i zatrzymał na władcy badawcze spojrzenie, oczekując jego reakcji. Zdrada Sambora oznaczała, że piastunem małego Włodzisława może zostać on, Radomir z Awdańców, jego prawdziwy ojciec.
– Każ rozstawić straże – polecił książę, puszczając słowa wojewody mimo uszu. Nie miał zamiaru przed nikim z niczego się tłumaczyć. Te czasy miał już za sobą. – Nie chcę, żeby znowu jakaś garstka zapaleńców grasowała po obozie, jak to działo się onegdaj.
Przewidywania księcia okazały się słuszne. Po kolejnym ataku mieszkańcy Nakła przysłali posłów, którzy błagali już tylko o jedno. Aby im życie darować. Bolesław wspaniałomyślnie wyraził zgodę. Z tobołkami w rękach opuścili gród, w którym książę pozostawił część swoich zbrojnych, aby wały doprowadzili do porządku i pilnowali twierdzy jak oka w głowie. W ślad za Nakłem poddały się inne warownie Pomorzan. Bolesław i jego wojewoda mogli zatem w chwale powrócić do Krakowa, aby świętować zwycięstwo, choć Świętopełk Gryfita w zamieszaniu gdzieś im umknął. Nie mogli też wykluczyć, że nikt go nie rozpoznał pomiędzy okaleczonymi trupami.
Jednak nie dane było księciu cieszyć się sukcesami. Ledwie zeskoczył z końskiego grzbietu, powitał go zarządzający książęcym zamkiem Nawoj z rodu Korabiów.
– Świątobliwy biskup Baldwin odszedł do domu Ojca swego – oznajmił grobowym głosem, kłaniając się nisko.
– Nie wiedziałem, że jego ojciec jeszcze żyje – zdziwił się Bolesław, nawet nie spojrzawszy na swojego urzędnika. Był zmęczony długą drogą, a odniesiona podczas walk rana wciąż mu dokuczała. Żadne mazidła nie pomagały i zaczął się zastanawiać, czy nie posłać pokojowca po jakiegoś guślarza znającego się na chorobach. – Kiedy wróci? – spytał, zmierzając w stronę wejścia do zamku.
Nawoj spojrzał na księcia, nie kryjąc zdumienia. Znowu za dużo wypił, przemknęło mu przez myśl.
– Świątobliwy biskup wziął i umarł – oświadczył z kamienną twarzą, podążając za władcą. – Ale papież już wyznaczył następcę.
– Umarł, powiadasz – bąknął po chwili Bolesław i uśmiechnął się krzywo. Nawet nie starał się ukryć radości w głosie. Wciąż nie mógł darować Baldwinowi, że przed laty wymusił na nim oddanie Zbigniewowi Mazowsza. – A ten nowy to kto? – spytał bez emocji. Już znał metodę, jak pozyskać przychylność tego czy innego purpurata. Złota mu nie zabraknie, bo wyprawy na Pomorze stale zapełniały książęcy skarbiec. A kiedy Pomorców pokona, to są jeszcze Jaćwingowie i Prusowie. Także bicie denarów raz lepszej, raz gorszej jakości zapewniało krociowe zyski, o wyłącznym prawie do wydobywania soli nie wspominając. Starczy do końca życia i jeszcze dla potomków zostanie.
– Z czarnego zakonu, a i na gębie czarniawy, więc Maur na niego gadamy – odparł Nawoj, wciąż bijąc się z myślami, jak ma przekazać księciu tę najważniejszą wiadomość. – Przybył niedawno i z miejsca zabrał się do pracy. Zdążył już sporządzić spis przedmiotów znajdujących się w skarbcu katedralnym. Mówi, że brak w nim świętej włóczni… – dodał konfidencjonalnym tonem. Dla nikogo nie było tajemnicą, że włócznię na wszystkie wyprawy zabiera ze sobą książę, a biskup Baldwin patrzył na to przez palce. Ten nowy taki spolegliwy wobec księcia chyba już nie będzie, przemknęło mu przez myśl. – Ale jest coś jeszcze…
– Może później, bo konam ze zmęczenia. – Książę odmownie pokręcił głową i gestem nakazał Nawojowi odejść.
– Jednak to ważne – zarządca upierał się przy swoim.
– No mów, tylko krótko – nakazał Bolesław, zmierzając w stronę schodów wiodących na górną kondygnację zamku, gdzie mieściła się jego książęca sypialnia.
– Wielmożna Borzysława zaniemogła… – oznajmił zarządca.
– W jej stanie to normalne – prychnął Bolesław, przypomniawszy sobie, że zostawił żonę brzemienną. – Wieczerzę każ podawać.
Towarzyszący księciu Radomir, usłyszawszy słowa Nawoja, poczuł dziwny niepokój. Lęk o życie ukochanej kobiety ścisnął go za serce tak mocno, jakby mu kto tylec wbił. Jezu Chryste, bądź miłościw, pomodlił się w myślach i dyskretnie, aby Bolesław nie zauważył, nakreślił na piersiach krzyż. Podczas wieczerzy, która zamieniła się w ucztę, z niecierpliwością czekał, aż pokojowcy Bolesława wezmą pijanego księcia pod ramiona i zaprowadzą do jego komnaty i tam ułożą do snu. Odczekawszy, aż służba się pospała, zakradł się do sypialni księżnej.
Gdy uchylił drzwi, ujrzał czuwającą przy łożu swojej pani Agafię. Głowę gotów był dać, że zajmowała się odprawianiem jakichś pogańskich obrządków. Zobaczywszy go, zgarnęła do zapaski drobne przedmioty rozsypane na kołdrze. Przez chwilę biła się z myślami, jak postąpić. Czy dochować wierności swojej pani, która z utęsknieniem czekała na tę wizytę, w gorączce przywołując imię ukochanego, czy wszcząć alarm, aby straż zamkowa wyprowadziła intruza. Przeważyła jednak miłość do wychowanki i tłumiąc wyrywający się z jej piersi szloch, Agafia opuściła komnatę. Rozsiadła się pod drzwiami, aby nikt kochankom nie przeszkadzał.
Borzysława leżała wsparta na poduszkach, a jej rozrzucone włosy układały się wokół głowy na kształt żałobnego welonu. Twarz o wyostrzonych przez cierpienie rysach wydawała się tak samo woskowa jak świeca, która stała na stole tuż obok łoża i rzucała migotliwy blask na szeroko otwarte oczy kobiety. Tliło się w nich bezgraniczne cierpienie.
– Borka… – Radomir przypadł do łoża i upadł na kolana. – Co ci jest, najdroższa? – spytał, tuląc jej rozpaloną dłoń do swojego policzka.
– Poród zaczął się przedwcześnie – odparła zamierającym głosem. – Córka na świat przyszła… Zmarła zaraz…
– Urodzisz jeszcze niejedną córkę, zobaczysz – szepnął, obsypując jej dłoń pocałunkami. – Wyzdrowiejesz, kochanie moje…
– Ja już nie wyzdrowieję… – Pokręciła głową, a w jej oczach zaszkliły się łzy. – Bóg chce, abym odeszła z tego świata – dodała ledwo słyszalnym szeptem. – To kara za grzech.
– Jaki grzech? – spytał Radko drżącym z rozpaczy głosem. – Miłość do mnie nazywasz grzechem?
Po bladej twarzy kobiety popłynęły łzy. Były tak gorące, że aż parzyły.
– Bóg połączył mnie z Bolesławem, a ja oddawałam się tobie.
– Nas połączyła miłość, a to jest ważniejsze niż wszystko inne – szepnął Radomir, wpatrując się w bladą twarz odchodzącej nie wiadomo dokąd kobiety, miłości jego życia. – Już niedługo pozbawię twojego męża władzy i wówczas zostaniesz moją żoną – obiecał solennie. – Nastał teraz ku temu dobry czas. Bolesław przyczynił się do śmierci Zbigniewa i choć przekupił Kościół, wiele rodów ma mu ten czyn za złe. Znają mnie i wiedzą, że w moich żyłach płynie królewska krew, znaczniejsza niż ta piastowska. Kiedy ogłosimy, że Włodzisław jest moim synem, dziedzicem tronu, wszyscy jak jeden mąż staną za mną.
– Nie rób tego, Radko – poprosiła błagalnym tonem, usiłując się podnieść. Była jednak za słaba i opadła z powrotem na poduszki. – To zbyt niebezpieczne, a zdrowia mi nie wróci.
– Wyzdrowiejesz, zobaczysz. – Zatrzymał na jej twarzy pełne miłości spojrzenie. Bez niej nic już nie miało znaczenia. Nic się nie liczyło. Nawet tron. – Przywiozę z Pragi medyka. Widziałem, jak niejednego uzdrowił… – zapewniał ją żarliwie, lecz z każdą chwilą coraz mniej wierzył w swoje słowa. Zbyt wielu umierających w swym życiu widział, aby nie dostrzec, jak z tej kochanej nade wszystko istoty życie wyciekało jak woda z przetaka.
– Już za późno, Radko – szepnęła z wysiłkiem. – Nie zostało mi wiele czasu. Podaj mi to… – Drżącą ręką wskazała leżący na skraju stołu modlitewnik babki Gertrudy.
Gdy spełnił jej prośbę, zatrzymała na nim błagalne spojrzenie. Zdawała sobie sprawę, że jak tylko ona zamknie oczy, Bolesław poślubi kolejną kobietę i spłodzi z nią dzieci. Być może także synów. A wówczas los Włodzisława, Włodzisza, jak mówiła na synka, stanie pod znakiem zapytania. Nie miało znaczenia, że był pierworodny. Wielu pierworodnych odsuniętych od tronu widziała już w swoim życiu.
– Przysięgnij na ten psałterz, że bez względu na okoliczności dochowasz wierności naszemu synowi i zrobisz wszystko, co w twojej mocy, aby go żaden uzurpator nie pozbawił tronu – poprosiła ostatkiem sił.
– Przysięgam na Święty Krzyż i mękę Pańską – oznajmił Radomir, kładąc dłoń na modlitewniku – że dopóki będę żył, Włodzisławowi krzywda się nie stanie. Amen.
– Amen… – szepnęła Borka i odetchnęła z ulgą. Tak bardzo się lękała, że umrze, nie zabezpieczywszy losu swojego dziecka. – Pocałuj mnie, kochany… – poprosiła, lecz zanim on spełnił to życzenie, jej czarne i głębokie jak Dniepr oczy, wpatrzone w Radomira, zgasły.
– Borka… – załkał i chwycił ją w objęcia. Przytulił mocno do piersi, jakby chciał tym sposobem zatrzymać jej duszę w ciele. – Nie odchodź, kochana moja, jedyna… – szeptał, kołysząc jej wiotkie już ciało w ramionach. – Nie zostawiaj mnie… Ja tak cię kocham… Całym sercem i duszą… Jesteś całym moim życiem…
– Odejdź już, panie. Nic tu po tobie. – Głos Agafii wyrwał go z dna rozpaczy. Pogrążony w bólu, nawet nie zauważył, kiedy weszła do komnaty. – Lepiej będzie dla mojej gołąbeczki i dla Włodzisza, aby nikt nie poznał waszej tajemnicy. Ja z pewnością jej nie wydam. Z miłości do tego dziecka…
Mróz trzymał tęgi. Końskie kopyta z chrzęstem zapadały się w zmrożony śnieg, a przy każdym oddechu z pysków wydobywały się obłoki białej pary. Również z ust Sambora i jego straży przybocznej dowodzonej przez Nadara para ulatywała niczym z garnka z gotującą się nad ogniem wodą. Byli już w drodze wiele dni i mieli serdecznie dość tej podróży, gdy ich oczom ukazał się z daleka zasnuty przedwieczorną mgłą Przemyśl. Rozlokowany nad Sanem gród otaczał tak wysoki wał obronny, że spoza niego podróżni nie mogli dostrzec żadnych budowli, które ochraniał. Z północnej strony dostępu broniła wijąca się niczym wąż rzeka, teraz skuta lodem, a z pozostałych – głębokie rowy obronne.
– Opowiadał mi ojciec Adalbert, że kiedyś gród ten był nasz – odezwał się Sambor. – Później odebrali go nam kniaziowie ruscy, a my z kolei im, a potem oni nam. I tak przez lata. Koniec końców ziemie te przechwycił Ruryk Rościsławowicz. Ale jak to u nich bywa, kniaziowie rzucili się sobie do gardeł, a nawet jednego oślepili. Teraz w Przemyślu włada Wołodar Rościsławowicz, a sojuszników znalazł w Pomorcach. Nawet się ożenił z córką jednego z książąt pomorskich.
– Czy to czasem nie on nasłał siepaczy mających porwać księżną Borzysławę, gdy jechała do Polski, aby wziąć ślub z naszym księciem? – zaciekawił się Nadar.
– Ten sam – potwierdził Sambor i pociągnął nosem. Miał wrażenie, że mu smarki zamarzły i wiszą na kształt sopli aż do brody.
– Czy my zatem dobrze robimy? – spytał Nadar, w zadumie spoglądając na gród zdający się na wyciągnięcie ręki.
Kiedy Sambor zdradził mu swój plan, początkowo się do niego zapalił. Ale kiedy spakowali toboły podróżne i objuczyli nimi luzaki, zdał sobie sprawę, że być może już nigdy więcej nie ujrzy Mojmiry. Choć dziewczyna nie okazywała mu specjalnych względów, miał wrażenie, że z upływem czasu coraz chętniej wdawała się z nim w rozmowy, a raz nawet poprosiła go, żeby poszedł z nią do lasu po zioła. Nie mógł jednak wykluczyć, że to nie uczucie do niego nią kierowało, lecz strach. Od czasu gdy w tajemniczych okolicznościach spłonął klasztor na szczycie Góry Milczenia, a mnisi cudem uszli z życiem, mieszkańcy okolic z lękiem zapuszczali się w głąb rosnącego na jej zboczach lasu. Opowieści o przeróżnych diabłach i demonach, a zwłaszcza o Simargle, odżyły z nową siłą. O powrocie do budowy klasztoru na szczycie góry bracia zakonni nie chcieli nawet słyszeć. Zasłaniali się nie tyle siłami nieczystymi, wszak z nimi powinni umieć sobie radzić, ile wilgotnym klimatem i ciągłymi opadami deszczu. Sambor, chcąc nie chcąc, zlecił budowę klasztoru na wyspie połączonej przeprawą z Ostrowem Tumskim, co bardzo mnichów ucieszyło. Bromira także, gdyż dawało nadzieję, że zakonnicy rychło opuszczą Górkę, a on jeszcze zarobi krocie, dostarczając potrzebny do budowy granit.
– Ja nie mam żadnych wątpliwości co do słuszności tej decyzji. Dłużej taka sytuacja nie mogła trwać – odparł Sambor na pytanie swojego druha i popędził konia ostrogami. – A ty możesz się wycofać, póki jeszcze jest czas.
– Nie żartuj – obruszył się Nadar. Nie wyobrażał sobie życia bez Sambora. – Ja tylko tak… Aby gębę otworzyć, coby całkiem nie zamarzła.
Rozmowę przerwał im widok skutej lodem rzeki, którą musieli pokonać, aby dotrzeć do bramy wiodącej na podgrodzie. Ostrożnie stawiając kopyta, konie zeszły po dość łagodnie opadającym brzegu i weszły na lód. Szczęściem śnieg,
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Copyright © by Jolanta Maria Kaleta
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2022
Opieka redakcyjna: Ewelina Tondys
Redakcja tekstu: Klaudia Kościelska
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Projekt okładki: Eliza Luty
