42,00 zł
Przenieś się do czasów, gdy własne grzechy zmywano cudzą krwią, a tron był bogiem.
Po śmierci Bolesława Krzywoustego na tronie senioralnym zasiada pierworodny Włodzisław, a młodsi synowie otrzymują własne dzielnice. Jednak ta ustanowiona przez ojca zasada nie zadowala żadnego z nich. Za pomocą spisków, intryg i kościelnej klątwy książęta usiłują ją zmienić. Nie wahają się sięgać nawet po bardziej radykalne środki.
Los nie oszczędza również starzejącego się Sambora. Stojąc u boku seniora, musi podjąć dramatyczną decyzję: czy dochować przysięgi złożonej na krzyż. Jego córka Berenika ze złamanym sercem wstępuje do klasztoru, a przybrany syn Jacza, chcąc zapomnieć o grzesznej miłości, wyrusza do Ziemi Świętej. Co gorsza, dawne przepowiednie i klątwy z wolna zaczynają się spełniać…
Fascynująca opowieść o jednym z najbardziej mrocznych okresów w dziejach Polski. Pod piórem Jolanty Marii Kalety ożywa historia podstępów, rodzinnych waśni i bezkompromisowych walk o władzę. Lektura obowiązkowa dla każdego miłośnika epoki Piastów.
Kamil Janicki
autor książek historycznych, redaktor naczelny magazynu internetowego WielkaHISTORIA
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 587
Data ważności licencji: 9/28/2027
Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Jezus Chrystus
„Naprowadza bowiem Bóg w gniewie swoim innoplemieńców na kraj, aby ci, skruszywszy się, nawrócili się do Boga; wojna zaś domowa bywa z poduszczenia diabła. Bóg bowiem nie chce zła ludziom, jeno dobra; a diabeł raduje się ze złego zabójstwa i krwi przelewu, pobudzając swary i zawiści, bratnią nienawiść, potwarze. Gdy zaś zgrzeszy którykolwiek naród, karze Bóg śmiercią lub głodem, lub suszą, lub gąsienicami, lub innymi karami, abyśmy się pokajali, w pokajaniu bowiem Bóg każe nam żyć; mówi wszak przez proroka: »Nawróćcie się ku mnie wszystkim sercem waszym, postem i płaczem«. A jeśli tak uczynimy, wszelki grzech odpuszczony nam będzie; lecz my ku złemu powracamy, jak świnia w kale grzechów zawsze kalając się, i tak zostajemy”. Kroniki staroruskie, przeł. E. Goranin, F. Sielicki, H. Suszko,
Warszawa 1987
Agnieszka z Babenbergów (ok. 1111–1163) – córka margrabiego austriackiego Leopolda III Świętego, wnuczka cesarza Henryka IV, żona Władysława II Wygnańca. W pierwotnej wersji łacińskiej imię to brzmiało Agnes, w takiej postaci dotarło do Czech, a następnie nad Wisłę, gdzie uległo spolszczeniu.
Bolesław Kędzierzawy (ok. 1122–1173) – syn Bolesława Krzywoustego i Salomei z Bergu, przyrodni brat Władysława Wygnańca. Książę mazowiecki, krakowski, śląski i sandomierski, książę zwierzchni od 1146 roku.
Konrad III Hohenstauf (ok. 1093–1152) – król Niemiec, brat przyrodni Agnieszki z Babenbergów.
Jakub ze Żnina (poł. XII wieku–1148) – arcybiskup gnieźnieński, walnie przyczynił się do zniesienia zależności metropolitalnej archidiecezji gnieźnieńskiej od arcybiskupstwa magdeburskiego.
Mieszko III Stary (ok. 1122–1202) – syn Bolesława Krzywoustego i Salomei z Bergu, przyrodni brat Władysława Wygnańca, książę wielkopolski, krakowski, kujawski, książę zwierzchni.
Salomea z Bergu (ok. 1099–1144) – córka hrabiego Bergu Henryka, żona Bolesława Krzywoustego.
Władysław II Wygnaniec (1105–1159) – syn Bolesława Krzywoustego i jego pierwszej żony Zbysławy (w okresie wczesnego średniowiecza w Polsce jego imię brzmiało Włodzisław). Na mocy statutu ojca został pierwszym seniorem, czyli księciem zwierzchnim, Polski. Na skutek konfliktu z młodszym rodzeństwem został z Polski wygnany (stąd przydomek).
Sambor Włoszewic z rodu Łabędziów – jego pierwowzorem był Piotr Włostowic (Włast), śląski wielmoża z rodu Łabędziów, wojewoda i palatyn na dworze Bolesława Krzywoustego, najbogatszy człowiek w tamtych czasach, druga osoba w państwie. Pochodzenie oraz życiorys, a zwłaszcza tragiczny finał kariery Piotra już w średniowieczu obrosły legendą, natomiast dziś jest on prawie całkowicie zapomniany. Jedynie we Wrocławiu istnieje bulwar Piotra Włostowica, w Trzebnicy plac nazwany jego imieniem oraz na Ślęży szlak turystyczny Piotra Własta. W ostatnim czasie prowadzący badania archeolodzy natrafili we wrocławskim parku Tołpy (osiedle Ołbin) na relikty dworu potężnego palatyna.
Oksana – inspiracją dla tej postaci była Maria, żona Piotra Włostowica, o której pochodzeniu wiemy niewiele. Jej matka wywodziła się prawdopodobnie z cesarzy bizantyjskich z dynastii Komnenów, a ojcem był książę kijowski Oleg Michał Światosławowicz z dynastii Rurykowiczów – choć istnieją także inne koncepcje dotyczące jej pochodzenia.
Jaczemir, przybrany syn Sambora Włoszewica, domniemany syn księcia Zbigniewa – jego pierwowzorem był Jaksa z Kopaniku (Kopanicy), słowiański książę połabskich Stodoran, mąż córki Piotra Włostowica, utożsamiany z Jaksą z Miechowa, który po pobycie w Ziemi Świętej ufundował w Miechowie klasztor Bożogrobców.
Bojar – w języku staroruskim oznaczał wojownika. Na Rusi już w X wieku oznaczał ludzi lepszych, znamienitych, występujących w otoczeniu księcia; odpowiednik polskiej szlachty.
Chors – wschodniosłowiański bóg (być może ciemności i Księżyca, choć są i inne opinie).
Denar – srebrna moneta pochodzenia zachodnioeuropejskiego. W X wieku na ziemiach polskich zaczęto wybijać własną monetę. W wieku XII były to brakteaty, cienkie wybijane jednostronnie monety.
Enkolpion – relikwiarz noszony na piersiach przez chrześcijan.
Giezło – długa koszula noszona przez kobiety pod suknią, prawdopodobnie była to jedyna część damskiej bielizny.
Gród – miejsce ogrodzone palisadą bądź fosą lub wałami drewniano-ziemnymi w celach obronnych. Występował powszechnie na ziemiach słowiańskich w okresie tworzenia się organizacji terytorialnych. Wyróżnia się duże grody zamieszkane przez społeczności trudniące się hodowlą i rolnictwem oraz małe gródki tworzącej się warstwy feudałów.
Grzywna – jednostka wagowa i pieniężna, której ciężar ulegał wahaniom na różnych obszarach Słowiańszczyzny. W Polsce i na Rusi od X wieku istniała grzywna o masie pięćdziesięciu jeden gramów.
Hobola – obecnie Hawela, rzeka w Niemczech.
Iluminacja – średniowieczne zdobnictwo książkowe.
Izgoj – na dawnej Rusi osoba wykluczona ze społeczeństwa z powodu braku środków do życia. Mogło to dotyczyć zarówno chłopów, jak i szlachetnie urodzonych.
Kaptorga – schowek na amulety (nawęzy), pachnidła, a w późniejszym okresie relikwie, rozpowszechniony głównie u Słowian w postaci woreczków lub płaskich pudełeczek różnej wielkości. Pudełeczka wykonywano z blachy srebrnej lub brązowej, bogato zdobiono ornamentem figuralnym lub geometrycznym, a woreczki szyto ze skóry czy wełny. Noszono je na szyi.
Kniaź – inaczej książę. Tytuł szlachecki używany na Rusi, Litwie i w Rosji.
Kolczuga – inaczej zbroja kolcza. Była to swego rodzaju koszula z rękawami wykonana z metalowych, najczęściej stalowych kółeczek splecionych ze sobą. Początkowo sięgała połowy uda, z czasem nawet do połowy łydki. Używano jej już w starożytności. Jej odmianą była zbroja lamelowa.
Kord – nazwa krótkiego jednosiecznego miecza lub długiego noża używanych w średniowieczu.
Lachy, Lachowie – potoczna nazwa używana przez Słowian wschodnich dla określenia Polaków.
Mameluk – w krajach islamu niewolnik państwowy, początkowo niewyznający islamu. Mamelucy szkoleni w walce tworzyli doborowe oddziały.
Mangonela – zob. trebusz.
Masłak (inaczej kiścień) – swego rodzaju cep bojowy składający się z trzonka oraz bijaka przymocowanego do niego za pomocą rzemienia lub łańcucha. Mogła nim być zarówno metalowa kula nabijana gwoździami, jak i szczęka wołu lub barana. Bywały też kiścienie bez trzonka, będące kulą przymocowaną do rzemienia owiniętego wokół ręki.
Nałęczka – inaczej chusta, którą kobiety owijały głowę.
Nawęza – amulet słowiański, którego zadaniem było strzec przed urokami i czarami oraz wszelkim złem. Nawęzy noszono w kaptordze. Amuletem mogły być różne przedmioty, w tym muszle, zęby lub pazury dzikich zwierząt, skamieniałe belemnity (wymarłe morskie głowonogi), a nawet niektóre rośliny.
Nawia – rodzaj zaświatów, kraina, do której według wierzeń słowiańskich po śmierci wędruje ludzka dusza.
Nogawice – średniowieczne okrycie nóg mające formę nogawek. Mogły mieć pełną stopę lub jedynie strzemiączko. Mocowane były za pomocą troczków do swoistego pasa, baskinki, noszonych pod odzieżą wierzchnią.
Olbądź – hipotetyczna pierwsza nazwa współczesnego Ołbina, osiedla we Wrocławiu, będącego zalążkiem osadnictwa miejskiego, a leżącego na północ od Ostrowa Tumskiego. Według niektórych badaczy nazwa „Ołbin” wywodzi się od słowa „olbądź”, oznaczającego w dawnych czasach łabędzia. Jak wiemy, tereny te we wczesnym średniowieczu należały do Piotra Włostowica z rodu Łabędziów.
Opończa – rodzaj płaszcza bez rękawów wykonanego z trzech czwartych lub połowy koła wyciętego z materiału, na ogół wełny, która chroniła przed chłodem oraz deszczem, i spinanego lub wiązanego pod szyją. Dziś opończę prędzej nazwalibyśmy peleryną.
Perun – ogólnosłowiański bóg gromu i burzy.
Perunowe strzałki – skamieniałe części belemnitów, wymarłych morskich głowonogów. Traktowano je jako amulety, mylnie wierząc, że powstają w miejscu uderzenia pioruna. Nazwa wywodzi się od Peruna.
Połowcy – lud koczowniczy pochodzenia tureckiego z domieszkami mongolskimi. Jego tereny rdzenne znajdowały się na pogórzu ałtajskim, skąd dotarł do Dniepru i opanował tereny nad Morzem Czarnym.
Posadnik – dawny urząd na Rusi.
Przeszywanica – pikowany kaftan, wykonany z wielu warstw płótna lnianego (lub kawałków skóry) zszytych ze sobą, wkładany pod kolczugę lub zamiast niej.
Przęślica – narzędzie używane do przędzenia.
Purgatorium – z łac. czyściec.
Rodzanice – bóstwa (lub demony) losu ludzkiego, na ogół przedstawiane jako trzy kobiety. Zgodnie z wierzeniami Słowian pojawiały się w domu, w którym na świat przyszło dziecko, i przepowiadały mu przyszłość.
Saraceni – w średniowieczu tak nazywano Arabów. Z czasem nazwa ta przylgnęła do wszystkich muzułmanów, szczególnie tych, którzy toczyli boje z krzyżowcami.
Sulica – lekka włócznia o długim i wąskim grocie osadzonym na krótkim drzewcu. Jej budowa umożliwiała walkę wręcz lub miotanie z wolnej ręki. Była tańsza od miecza, a więc bardziej dostępna.
Swaróg – bóstwo ogólnosłowiańskie tożsame ze Swarożycem, bóg ognia niebieskiego, czyli Słońca.
Szlesko – jedna z wielu historycznych nazw Śląska.
Szłom – nazwa szyszaka używana na ziemiach polskich we wczesnym średniowieczu.
Świekier, świekra – teść, teściowa.
Świetlica – dawniej reprezentacyjna izba, komnata we dworze.
Trebusz – machina miotająca wykorzystująca zasadę dźwigni. Używana była do walki w starożytności i średniowieczu. Miotała pociski (kamienie) ze znaczną dokładnością.
Trzygłów (Trygław) – bóstwo o charakterze lokalnym czczone na Pomorzu i Połabiu. Trygława przedstawiano pod postacią posągu o trzech głowach, które miały symbolizować władzę bóstwa nad niebem, ziemią i światem podziemnym.
Tuman – mgła.
Tunika – prosta szata sięgająca kolan, wkładana przez głowę, z krótkim rozcięciem przy szyi, noszona jako ubiór wierzchni, a także spodni.
Tryzna – w religii dawnych Słowian obrzęd pogrzebowy, porównywalny do dzisiejszej stypy.
Wilczy księżyc – księżyc w nowiu.
Witeź (wiciądz) – słowiańskie określenie dzielnego rycerza, wojownika.
Wrotizla – jedna z wielu historycznych nazw Wrocławia.
Wycharsły – wynędzniały.
Zbawienne lekarstwo – wiatyk.
Złydnia – w mitologii słowiańskiej mały złośliwy duch.
Źreb – wczesnośredniowieczna osada mieszkalna.
Żerca – kapłan w religii dawnych Słowian. Miał wiedzę kosmologiczną, zajmował się składaniem ofiar bogom, wyznaczaniem dat świąt, wróżeniem oraz kojarzeniem małżeństw.
Żmij – skrzydlaty gad z wierzeń dawnych Słowian. Miał pilnować wejścia do krainy Nawii.
Zbierało się na deszcz, gdy kilku uzbrojonych jeźdźców okutanych opończami noszącymi ślady uciążliwej podróży z impetem wpadło między ciasne zabudowania podgrodzia Wrotizli. Choć sprytnie lawirowali wśród licznych kramów, i tak nie obeszło się bez przewrócenia paru z nich. Wprost pod końskie kopyta na ziemię posypała się cebula, marchew i buraki, pospadały jaja, a kury, gdacząc przeraźliwie, rozpierzchły się na wszystkie strony. Nawet jakieś prosię urwało się z postronka i kwicząc, jakby już je zarzynano, rzuciło się do ucieczki. Handlarze z miejsca podnieśli rwetes, lecz zbrojni, nie zwracając uwagi na ich krzyki i przekleństwa, pogalopowali dalej. Nie zwolnili nawet, kiedy mijali karczmę, co niektórym dało dużo do myślenia.
– To chyba ci jeźdźcy Apokalipsy – prostaczkowie zbici w gromadkę szeptali między sobą i z niepokojem spoglądali w stronę zabudowań klasztornych, za którymi zniknęli zbrojni.
– Głupiście – prychnął ktoś z boku. – Tamtych ma być czterech, a tych jest tylko trzech – dorzucił, policzywszy na paluchach, i nakreślił na piersiach krzyż. Tak na wszelki wypadek, gdyby jednak się mylił.
Niektórzy dla pewności sięgnęli do wiszących na piersiach woreczków po ukryte w nich nawęzy w postaci króliczych uszu, krecich łapek oraz zębów i pazurów dzikich zwierząt. Jeszcze nie zdążyli wrócić do swoich zajęć, gdy na niebie pojawiła się chmara czarnych ptaków. Głośno kracząc, fruwały nad dachami domów, aby po chwili zniknąć, tak samo nieoczekiwanie, jak się pojawiły. To również nie wróżyło niczego dobrego.
W ciszy, która nagle zapadła, dał się słyszeć głuchy łoskot końskich kopyt, co świadczyło niezbicie, że jeźdźcy wpadli na most wiodący na Ostrów Tumski, gdzie mieściła się książęca siedziba oraz katedra. Po czym wszystko ucichło.
– Posłaniec od wielmożnego Sambora z Łabędziów do księcia Włodzisława! – oznajmił jeden z jeźdźców tonem nieznoszącym sprzeciwu, gdy strażnik zamkowy zagrodził im drogę. – Prowadź do księcia, byle szybko!
Zeskoczywszy z grzbietu spienionego wierzchowca, rzucił wodze jednemu ze swoich przybocznych i dziarskim krokiem podążył za uzbrojonym strażnikiem odzianym w kolczugę. Ten widać zdołał wyczytać z twarzy przybyłego, że wieści są pilne, bo po drodze nie marudził, jak to czasami miał w zwyczaju, chcąc pokazać, kto jest tutaj ważny. Kroki obu mężczyzn poniosły się echem po długiej hali rzęsiście oświetlonej licznymi świecami umieszczonymi w lichtarzach oraz ogniem płonącym na obszernym palenisku. W jego pobliżu za stołem siedział książę Włodzisław z żoną, oboje zajęci spożywaniem posiłku. Księżna Agnes podsuwała mężowi najsmaczniejsze kąski wybierane z miski, znając jego upodobanie do przyrumienionej skórki upieczonego nad ogniem ptactwa. Raz po raz ich spojrzenia się spotykały, a wówczas z ochotą wymieniali czułe pocałunki, co mogło potwierdzać rozpowszechniane przez służbę plotki, że księżna tajemnymi miksturami przywiezionymi z Niemiec podsyca uczucie, którym od lat darzy ją książę. Znany z zamiłowania do kobiecego ciała, odkąd ją poślubił, na żadną inną nawet nie spojrzał i jeśli tylko mógł, nigdzie się bez niej nie ruszał. Ona odwdzięczała się tym samym, chętnie towarzysząc mu nie tylko podczas wojaży po Szlesku, ale nawet na polowaniach, mimo nocy spędzanych pod gołym niebem. Przytuleni wówczas do siebie, grzejąc się w cieple ogniska, snuli plany umocnienia kraju, a nade wszystko uzyskania królewskiej korony, kiedy władza wreszcie znajdzie się w ich rękach.
Teraz, delektując się posiłkiem, także rozmawiali tylko o tym. Siedząca tuż obok piastunka zabawiała najmłodsze dziecko książęcej pary, a pierworodny Bolesław, na którego matka wciąż wołała pieszczotliwie Bolczo, w towarzystwie pazia doskonalił umiejętność gry w szachy. Głuchy odgłos kroków niosący się po komnacie przykuł uwagę wszystkich, a zwłaszcza młodziutkiego księcia, wysokiego ponad miarę, w czym był podobny wyłącznie do ojca, gdyż dziadek wzrostem nie grzeszył. Ponoć reszta praszczurów również była krępej budowy.
– Kapitan Nadar! – zawołał uradowany chłopaczek, ujrzawszy przybyłego. Zerwał się zza stołu i rzucił witać gościa. To pod jego kierunkiem stawiał pierwsze kroki we władaniu mieczem i włócznią. – Musisz koniecznie zobaczyć, jakiego rumaka dostałem od ojca na urodziny. Prawdziwa dzika bestia – zachwalał wierzchowca, którego w przeciwieństwie do swoich rówieśników potrafił już samodzielnie dosiąść.
– Nie teraz, Bolczo, nie teraz – Nadar szorstko zgasił jego zapał i podszedł do książęcej pary. Choć nie po raz pierwszy musiał wystąpić w roli posłańca przynoszącego złe wieści, tym razem czuł się wyjątkowo nieswojo. – Panie – zaczął, składając głęboki ukłon. – Przywożę smutne wiadomości – oświadczył, prostując sylwetkę.
– Mów, kapitanie – nakazał książę, po czym wstał i gestem odprawił piastunkę wraz z dziećmi. Z wyrazu twarzy przybyłego wywnioskował, że musiała stać się rzecz straszna.
– Wasz ojciec, miłościwy panie, a nasz najukochańszy władca, książę Bolesław, zakończył swój żywot – oświadczył Nadar, nagle poczuwszy nieprzyjemny skurcz chwytający za gardło. Choć sądził, że zdążył się z tą stratą pogodzić, wciąż czuł ból po śmierci nie tylko władcy, lecz także przyjaciela, za jakiego uważał zmarłego księcia. Niemal całe życie upłynęło mu u jego boku. Więcej czasu spędził na książęcym dworze niż w chacie bartodzieja Sobka, który wychował go od maleńkości.
Słysząc słowa Nadara, Włodzisz zbladł. Choć na tę śmierć czekał z niecierpliwością, teraz, kiedy nadeszła, zamiast radości poczuł szczery żal i ból ściskający serce. Zagryzł wargi, aby z jego piersi nie wyrwał się szloch, i poszukał wzrokiem Agnes, jakby oczekiwał od niej wsparcia. Księżna zgrabnie uniosła się zza stołu i szybko podeszła do męża. Jednak w obecności oficera oraz strażników stojących przy drzwiach nie śmiała go objąć i przytulić, aby pocieszyć w żałobie. Z tą chwilą przestał być wyłącznie jej ukochanym mężem. Stawał się władcą kraju sięgającego od morza po wysokie góry, księciem panującym nad swoimi poddanymi. Okazywanie słabości nie wchodziło zatem w grę.
– Świeć, Panie, nad jego duszą… – szepnęła, nakreśliwszy na piersi krzyż.
A więc wreszcie się doczekaliśmy, pomyślała i uciekła wzrokiem na czubki swoich czerwonych bucików, aby nikt nie dostrzegł w jej oczach błysku radości. I tak czuła niechęć, jaką pałali do niej niektórzy możni, mając jej za złe cesarskie pochodzenie, spływające splendorem także na księcia i umacniające jego pozycję. Oni chcieliby widzieć go słabym, zależnym od ich kaprysów. Również dygnitarze kościelni z metropolitą Jakubem na czele zerkali na nią kosym okiem. Być może dlatego, że skąpiła im nadań ziemskich i nie obsypywała kosztownymi podarkami, jak to czyniła jej świekra, księżna Salomea. Powiadano, że wysłany ostatnimi czasy do klasztoru w Zwiefalten kobierzec wraz z kosztowną przetykaną złotem zasłoną były tak ciężkie, że dwa konie nie dały rady wozu uciągnąć.
– Jak to się stało? – spytał książę, z trudem opanowując drżenie głosu. Choć w dzieciństwie więcej czasu spędził na dworze Sambora Włoszewica niż u boku ojca, teraz zdał sobie sprawę, że kochał go szczerze. Poczuł żal, że w tej strasznej chwili zgonu nie było go przy nim.
– Książę wybrał się na grubego zwierza i niespodziewanie chwycił go zamróz – opowiadał Nadar, którego z tą przykrą wiadomością do Wrotizli wysłał Sambor. – Nie mógł utrzymać się w siodle. Łowczy odwieźli go do pobliskiego klasztoru w Sochaczewie, lecz modlitwy na nic się zdały.
– Powiadom biskupa Ruperta, żeby zaraz odprawił w katedrze mszę za duszę mojego zmarłego ojca – polecił Włodzisz, powoli dochodząc do siebie. – Umyślnego trzeba też do Gniezna posłać, żeby wielebny Jakub zajął się przygotowaniami do pogrzebu – dodał po chwili namysłu. Z wolna do niego docierało, że teraz on będzie o wszystkim decydował. Wbrew swojej woli na ramionach poczuł delikatny dreszcz rozkoszy, największej rozkoszy, którą człowiekowi daje władza.
– Z tego, co wiem, arcybiskup jest już w Płocku – oświadczył Nadar.
– A ten skąd się tam wziął? – wyrwało się Agnes, choć dla nikogo nie było tajemnicą, że ostatnio metropolita często bywał na książęcym dworze z sobie tylko znanych powodów.
– Księżna Salomea go wezwała – wyjaśnił oficer, czując się niezręcznie, jakby donosił na wdowę po zmarłym władcy, choć jedynie wyjawiał jej niecne knowania. – Razem z arcybiskupem zajęli się przygotowaniami do żałobnych obrzędów. Umyślnych z wiadomością o śmierci księcia wysyłają…
– Nie czekając na moje decyzje? – W głosie księcia dało się słyszeć głębokie zaniepokojenie.
– Na to wygląda – potwierdził Nadar. – Widać księżna już poczuła się panią sytuacji.
Podobnie jak młody książę, on też nie przepadał za Salomeą. Zawsze dawała mu odczuć, że jest kimś gorszym, choć wychował się na dworze Łabędziów i był dowódcą straży przybocznej Sambora Włoszewica, najmożniejszego władyki w kraju. Choć ten przez jej knowania przestał pełnić funkcję książęcego wojewody i palatyna, nie zdołała pozbawić go majątku i poważania.
– Czyżby ta wiedźma miała zamiar pochować ojca beze mnie!? – wykrzyknął książę, zbulwersowany postępowaniem macochy. Chociaż zawsze podejrzewał ją o wszystko, co najgorsze, sądził, że na taki krok się nie poważy.
– Tak przypuszcza wielmożny Sambor i dlatego kazał mi jak najszybciej ciebie, panie, powiadomić – przytaknął Nadar. – Sam musiał się zająć sprowadzeniem zwłok z Sochaczewa do Płocka. Nikt inny nie był przecież tego godzien.
– Jeszcze trup ojca dobrze nie ostygł, a ona już się szarogęsi! – zżymał się Włodzisz, w złości zaciskając pięści, aż mu kostki zbielały. Agnes spoglądała na męża pełna niepokoju. Jeszcze nigdy nie widziała go tak wzburzonego. – Każ moim ludziom siodłać konie – zwrócił się do kapitana, błyskawicznie podejmując decyzję. – Zaraz ruszamy do Płocka.
– Jedziesz beze mnie, Wladek? – spytała Agnes, gdy zostali w komnacie sami. Podeszła do męża i oplotła go ramionami.
– Muszę – odparł krótko, obejmując ją czule. – Słyszałaś, co powiedział Nadar? Macocha ma zamiar pochować ojca beze mnie. Niedoczekanie starej wiedźmy… – warknął, zgrzytając zębami.
– Ale skąd taki pośpiech z pogrzebem? – zaciekawiła się, zaskoczona wydarzeniami. – Przecież mrozy za pasem, ciało tak szybko cuchnąć nie zacznie.
– Mówisz, jakbyś jej nie znała – żachnął się Włodzisz i delikatnie odsunąwszy żonę od siebie, podszedł do paleniska. Nagle ogarnął go chłód, jakby na plecach poczuł oddech własnej śmierci. – Jej chodzi o to, żebym nie był obecny na pogrzebie. Liczy zapewne, że zanim nasz orszak dotrze do Płocka, będzie już po uroczystościach. Dlatego pojadę wierzchem. Orszak będzie się wlókł kilka dni.
– Co na tym zyska? – dopytywała, nie rozumiejąc postępowania świekry. Podeszła do męża i objąwszy go w pasie, przytuliła się do jego pleców. Poczuła, jak drży mu każdy mięsień, jakby już szykował się do walki.
– Wiele – odparł krótko i zacisnął szczęki. – Głównym żałobnikiem arcybiskup uczyni kędzierzawego Bolka, a to jest przynależne mnie! – wykrzyknął wzburzony i wyswobodziwszy się z objęć Agnes, zaczął krążyć po komnacie niczym zwierz schwytany w pułapkę. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że naśladuje w tym zmarłego właśnie ojca.
– To jest aż tak ważne? – spytała, wodząc za mężem nic nierozumiejącym wzrokiem. W swoim życiu uczestniczyła tylko w jednym pogrzebie, kiedy przed paroma laty zmarł jej ojciec. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że z bliżej nieznanych jej przyczyn za niesionymi przez rycerzy marami, na których spoczywały zwłoki ojca, podążał młodszy z synów i to on objął tron.
– Głównym żałobnikiem zawsze jest następca zmarłego władcy – tłumaczył Włodzisz wzburzonym głosem. – Jeśli mnie nie będzie, arcybiskup tę rolę powierzy Bolkowi. A to podważy moje prawo do dziedziczenia tronu po ojcu. Poplecznikom Salomei da broń do ręki. Rozumiesz? – Zatrzymał na żonie przekrwione oczy.
Dopóki ojciec żył, wszystko jeszcze mogło się zdarzyć, nawet zmiana testamentu. Teraz książę poczuł się osaczony przez macochę i jej synów, a swoich przyrodnich braci, z którymi nie łączyły go żadne serdeczne więzi, jak to między rodzeństwem bywa. Wręcz przeciwnie. Odkąd sięgał pamięcią, Salomea nigdy nie darzyła go ani odrobiną cieplejszego uczucia i dość szybko odseparowała od ojca. A przyrodnie rodzeństwo okazywało mu jawną niechęć, ilekroć pojawiał się na książęcym dworze.
– Nie doceniłam tej starej wiedźmy – stwierdziła grobowym głosem Agnes, zaskoczona przebiegłością świekry, gotowej grać śmiercią swojego męża, aby osiągnąć cel. – Ale przecież jest ten dokument, który ciebie czyni następcą… – dodała z nadzieją, choć z wolna do niej docierało, że odziedziczyć tron to jedno, a zasiąść na nim to drugie.
– Dokument, dokument… – Włodzisz wzruszył ramionami. – W tej rodzinie nikt się nigdy nie stosował do obowiązujących praw. Trucizny, przekupstwo czy wygnania były na porządku dziennym. Kto silniejszy, kto zgromadził u swego boku więcej popleczników, ten sięgał po władzę. Salomea również nie cofnie się przed niczym, żeby zapewnić tron swoim szczeniakom. To tylko kwestia czasu, kiedy zrobi kolejny krok – dodał tonem pełnym goryczy.
Wiadomość o śmierci księcia Bolesława przekazana biskupowi Rupertowi lotem błyskawicy rozeszła się między mieszkańcami Wrotizli, wzbudzając w ich sercach szczery żal. Jeszcze słońce nie zdążyło udać się na zasłużony odpoczynek, gdy rozległo się donośne bicie dzwonu, wzywającego wszystkich grodzian do katedry na mszę za duszę zmarłego księcia.
Brata Maurycjusza wiadomość ta zastała w bibliotece opactwa czarnych mnichów, którego budynki sąsiadowały z pałacem Łabędziów. Stanowiła ją dość obszerna komnata, dobrze doświetlona przez dwa okna wychodzące na krużganek otaczający wirydarz. W przepastnych szafach wciąż przybywało woluminów, nad którymi pieczę opat Rudolf powierzył Maurycjuszowi. Kiedy rodzinne gniazdo opuściła Berenika, a zaraz po niej Jaczemir, Sambor zaś więcej czasu spędzał w Płocku u boku księcia Bolesława, zakonnik coraz częściej zaglądał do klasztornej fraterni, co zaowocowało zadzierzgnięciem nici przyjaźni między nim a opatem. Dzięki temu Maurycjusz mógł całkowicie poświęcić się pracy nad poematem opiewającym dzieje swojego chlebodawcy, a kto wie czy nie brata bliźniaka, jak podejrzewał, choć wciąż nie uzyskał dowodów na potwierdzenie śmiałych przypuszczeń. A biblioteka zdawała się do tego celu stworzona. To tutaj także, między innymi księgami, na samym dnie jednej z szaf ukrył oddaną przez ojca Adalberta na przechowanie kronikę. Wciąż miał nadzieję, że jej autor pewnego pięknego dnia zawita do Wrotizli i upomni się o swoją własność.
Kiedy przyniesiono Maurycjuszowi tragiczne wieści, nagle zdał sobie sprawę, że w jego życiu zakończył się pewien rozdział i nic już nie będzie takie samo. Wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazywały, że książę Włodzisław, zasiadając na krakowskim tronie, zawezwie do siebie Sambora i powierzy mu funkcję wojewody. No bo któż inny jest jej bardziej godny? Wraz z Włoszewicem wyjedzie zapewne Nadar, nie tylko dowódca jego straży przybocznej, lecz przede wszystkim serdeczny druh. Za całe towarzystwo zostanie mi tylko wielmożna Oksana i ta wiedźma Mojmira, pomyślał, czując nieprzyjemne szczypanie łez pod powiekami. Chwilę później kilka słonych kropel dotarło mu do ust. Pośpiesznie wytarł je rękawem habitu. Tylko tego brakowało, żeby któryś z braci zdybał go na płaczu. Dopiero mieliby używanie. I tak stale dokuczali mu z powodu kalectwa, w gruncie rzeczy zazdroszcząc przyjaźni z rodziną Łabędziów, jedną z najmożniejszych w kraju, jak podejrzewał.
– Weź się w garść, Maurycjuszu – wymamrotał pod nosem i żeby oderwać się od przykrych myśli, zabrał się do pracy.
Przesunąwszy lampkę olejową bardziej na środek stołu, aby jego własna dłoń nie rzucała cienia na pergamin, umoczył świeżo zaostrzone pióro w zbiorniczku z inkaustem i przystąpił do pisania.
– Aż nadszedł ten straszny czas – szeptał i z namaszczeniem kreślił okrągłe minuskuły karolińskie, tak jak przed laty uczono go w szkole przykatedralnej pod czujnym okiem wielebnego Ottona z Bambergu – kiedy spełnił swą śmiertelną powinność książę Bolesław, przez przyjaciół dla swej bitności zwany Niezwyciężonym, a przez wrogów z uwagi na drobny defekt, z którym przyszedł na świat, Krzywoustym. I pomiędzy swoich synów podzielił państwo – pisał dalej, wysunąwszy szpiczasty koniuszek języka spomiędzy warg. – A miał ich wszystkich czterech, niczym cztery koła u kwadrygi, która wspaniałego ojca wiozła od zwycięstwa do zwycięstwa. Pierworodnemu, Włodzisławowi – na moment się zamyślił, wygrzebując z pamięci pozyskane od Sambora informacje o zawartości zaprzysiężonego przezeń sławetnego dokumentu – wyznaczył Szlesko oraz Kraków z przyległościami. Jemu też powierzył kierowanie nawą całego państwa pośród burzliwych fal dziejowych wydarzeń, młodszym braciom nakazując, aby jemu byli we wszystkim posłuszni. – Na moment zaprzestał pisania i sięgnął po nożyk, żeby zaostrzyć kolejne pióro, których cały zapas leżał w pogotowiu. – Aby jednak nie czuli się z ojcowizny wyzuci – kontynuował pracę – każdemu z nich przydzielił ziemię, gdzie mieli swoje rządy sprawować. Samborowi zaś Włoszewicowi – na samo wspomnienie przyjaciela, a kto wie czy nie brata, do oczu nabiegły mu łzy wzruszenia, mgłą przysłaniając zapisaną stronicę – swemu wiernemu druhowi, cnotliwemu i pobożnemu, hojnemu wobec Kościoła i mnichów, powierzył opiekę nad synami i umierając, w jego ręce złożył los państwa.
Postawiwszy kropkę na końcu zdania, Maurycjusz zadowolony z efektu swojej pracy odłożył pióro na brzeg stołu, a na pergamin sypnął troszkę drobniutkiego piasku, aby wysuszyć inkaust. Jeszcze nie zdążył zdmuchnąć pyłku, gdy dotarło do niego donośne bicie dzwonu. Dopiero wówczas przypomniał sobie o mszy za spokój duszy zmarłego księcia, którą w katedrze miał odprawić biskup Rupert.
– Chryste, wybacz mnie, grzesznemu – szepnął ze skruchą i chwyciwszy do ręki lampkę olejową, pośpiesznie pokuśtykał do wyjścia z nadzieją, że zdąży choć na sam koniec modłów.
Otuliwszy się szczelnie obszerną opończą, narzucił kaptur na głowę i wyszedł na zewnątrz. Z miejsca nieprzyjemny zimny wiatr wychłostał go po twarzy i wcisnął się pod ubranie. Zakonnik skulił się w sobie i z uwagą patrząc pod nogi, żeby nie wdepnąć w powstałe po niedawnym deszczu błoto, skierował się w stronę majaczącej w oddali bramy, przez którą wychodziło się poza wały okalające posiadłość Łabędziów wraz z opactwem. Stamtąd droga prowadziła wprost do rozrastającej się z każdym rokiem osady handlowej oraz karczmy, w której zatrzymywali się coraz liczniej odwiedzający Wrotizlę kupcy z dalekich stron. Minąwszy ją, dochodziło się do mostu wiodącego na Ostrów Tumski, gdzie mieściła się katedra i książęcy zamek.
Jednak zanim Maurycjusz tam dotarł, najpierw musiał minąć bogato zdobione wejście do bazyliki przyklasztornej. Każdego dnia, wchodząc do świątyni, na nowo zachwycał się kunsztem wykonania licznych płaskorzeźb. Nie mógł sobie odmówić przyjemności, żeby palcami nie popieścić szorstkiego w dotyku kamienia, w którym je wykuto. Sprawiały wrażenie żywych, choć zastygłe tkwiły na swoich miejscach. Jednak teraz wyraźnie się poruszały. Mógłby przysiąc na Krzyż Święty. Kiedy przyjrzał się dokładniej, z przerażeniem stwierdził, że owinięty wokół kolumny wąż zasyczał głośno i wyciągnął płaski łeb, chcąc mnicha ukąsić. Widniejący tuż obok staruch z długą brodą rozwarł szeroko usta, jakby miał zamiar chwycić zębami za habit. Również demon piekielny wyciągał swoje przerażająco długie ramiona, a grzesznicy na widok zakonnika zaczęli wyć błagalnie, żeby modlił się za ich potępione dusze. Nawet milczące zawsze lwy, na których wspierały się kolumny, teraz szeroko rozwarły paszcze i wydały z siebie mrożący krew w żyłach ryk. I jakby tego było mało, nagle do uszu Maurycjusza dobiegło upiorne pohukiwanie przywodzące na myśl rechot diabła:
– Uhu… hu, hu, hu… uhu… hu, hu, hu…
– Jezu Chryste… – jęknął przerażony i upuściwszy kaganek, nakreślił na piersiach krzyż. To przez te piekielne kamienie z Góry Milczenia, przemknęło mu przez myśl. – Zgiń, przepadnij, Szatanie, w imię Pana Boga jedynego! – wołał, pędząc przed siebie na oślep.
W szarówce gasnącego dnia nawet nie zauważył, kiedy wdepnął w szeroko rozlaną kałużę. Pośliznął się i wylądował tyłkiem w błotnistej mazi. Dopiero wówczas ujrzał siedzące na pobliskim drzewie dość dużych rozmiarów ptaszysko. Błyszczącymi niczym dwie pochodnie ślepiami ciekawie wpatrywało się w zakonnika, niezdarnie usiłującego się pozbierać z ziemi.
– Uhu… hu, hu, hu… uhu… hu, hu, hu… – wydało z siebie ten sam przerażający dźwięk, który tak bardzo go przestraszył, i głośno łopocząc skrzydłami, poleciało w stronę ginącego za horyzontem słońca.
– A żeby ci wszystkie pióra z ogona wypadły, ty zasrany posłańcu śmierci – rzucił za nim Maurycjusz, rozpoznawszy puszczyka. Puszczyk na dachu kwili, czas, by trumnę robili, przypomniał sobie porzekadło stale powtarzane przez Godka. – Mało ci, że nasz książę umarł, to jeszcze ludzi musisz straszyć? – zżymał się, usiłując doprowadzić odzież do porządku.
Jednak habit, choć czarny, został tak bardzo zbrukany błotem, że o pójściu do świątyni na mszę nie mogło być mowy. Maurycjusz z rezygnacją machnął ręką i ruszył w stronę rysującej się wyraźnie na tle szarzejącego nieba siedziby Łabędziów. Nagle wydała mu się dziwnie ponura i tajemnicza, choć sowa z całą pewnością nie wleciała do środka, lecz pofrunęła poza wysokie wały grodu.
Czując dziwny niepokój zakradający się do serca, zakonnik otworzył drzwi i wszedł do środka. Z miejsca ogarnęła go głucha cisza, jakby wszyscy domownicy wymarli. Lecz zaraz sobie uświadomił, że z całą pewnością wielmożna Oksana wraz z całą resztą wybrała się do katedry na mszę, na co mogło wskazywać tonące w mroku pałacowe wnętrze, którego nie była w stanie rozjaśnić jedyna świeca tkwiąca w ściennym uchwycie. Maurycjusz wziął ją do ręki i zadowolony z takiego obrotu wydarzeń, ruszył w stronę kuchni, licząc, że i kucharz podążył do katedry. A to dawało szansę na napełnienie żołądka, zanim wszyscy wrócą z modłów. Kuchcik i pomocnicy, nawet jeśli zostali na miejscu, się nie liczyli, nie mając dostępu do uszu zarządcy, żeby na mnicha donieść.
Jednak zanim zdążył zrealizować swoje plany, dotarł do niego podejrzany dźwięk. Jakby wiatr zawodził przez szpary w nieszczelnej okiennicy. Przystanął zaintrygowany i przez chwilę nasłuchiwał, chcąc wybadać, skąd ów dźwięk dochodził. Przyszło mu na myśl, że być może jednak sowa przez okno wleciała do wnętrza budynku. Przysłaniając migocący płomień dłonią, żeby nie zgasł, ruszył na poszukiwania. Chwilę później stanął przed drzwiami sypialni Nadara i Mojmiry. To stamtąd docierały tajemnicze jęki przypominające odgłosy wydawane przez dusze potępione.
Maurycjusz nakreślił na piersiach krzyż i nie mogąc zapanować nad przemożną ciekawością, wszedł do środka.
Na podłodze ujrzał zwiniętą w kłębek Mojmirę. To ona tak strasznie zawodziła.
Tego dnia nad Płockiem zawisły ciężkie ołowiane chmury. Lodowaty wiatr świszczał i wył niczym piekielne moce, strącał z drzew ostatnie zwiędłe liście, gnał je po polach i łąkach. Na dodatek chmary czarnych ptaków, kracząc złowieszczo, raz po raz pojawiały się nad grodem, jakby na coś czekały lub czegoś szukały. Wypłoszyło je dopiero pojawienie się konduktu żałobnego, który opuścił mury książęcego zamku i w asyście dzwonów ruszył w stronę katedry.
Na jego czele podążał arcybiskup Jakub w infule i z pastorałem w dłoni, w towarzystwie biskupa płockiego Aleksandra oraz kilku innych kościelnych dygnitarzy, którzy zostali na czas powiadomieni i grzęznąc w błocie, zjechali na żałobne obrzędy. Mimo wiatru chłostającego ich po twarzach dzielnie podążali z krzyżami i Ewangeliami w rękach. Za nimi czterech rycerzy na własnych ramionach niosło mary ze zwłokami księcia Bolesława, któremu za sprawą starej klątwy mimo wielu wysiłków nie udało się uzyskać królewskiej korony. Dalej z miną udzielnego władcy podążał Bolesław, jeden z jego synów, z powodu nieobecności tego najstarszego wyznaczony przez metropolitę na głównego żałobnika. Choć ojcowski testament stanowił inaczej, młodszy już poczuł się seniorem. Za nim postępował jego brat Mieszko w towarzystwie matki i młodszego rodzeństwa. Za książęcą rodziną z opuszczonymi głowami szli najznamienitsi rycerze, w tym z trudem panujący nad łzami Sambor Włoszewic. Towarzyszył mu Jaczemir, który nie żałując koni, zdążył przybyć z Braniboru, gdzie od jakiegoś czasu bawił na zaproszenie wuja Przybysława. Orszak zamykało, nie szczędząc łez, pogrążone w rozpaczy pospólstwo.
Jeszcze kondukt nie zdążył dotrzeć na miejsce, gdy rozległ się złowrogi stukot końskich kopyt, świadczący niezbicie, że jakiś liczny oddział jeźdźców zmierzał do grodu, pokonując obydwa mosty. Gawiedzi przyszło na myśl, że znowu Pomorcy z Połowcami najechali. Żałobnicy nie zdążyli rzucić się do ucieczki, gdy rozpędzone konie zajechały im drogę. Uzbrojeni jeźdźcy zeskoczyli z siodeł i w jednej chwili kordonem otoczyli katedrę oraz zagrodzili do niej wejście. Kilku z nich zdecydowanym krokiem ruszyło w stronę konduktu, który z wrażenia się zatrzymał.
Arcybiskup Jakub z miejsca ich rozpoznał. Był to książę Włodzisław w towarzystwie Nadara oraz Znamira z Rawitów, dowódcy książęcej straży przybocznej. A więc pośpiech na nic się zdał, przemknęło duchownemu przez głowę i z miejsca poczuł nieprzyjemny dreszcz na plecach. Choć w myśl nowego prawa wprowadzonego przez papieża książę z zemsty za niesubordynację nie mógł go pozbawić funkcji, metropolicie przyszło na myśl, że jednak może go mieczem posiekać na kawałki, jeśli był tak samo w gorącej wodzie kąpany jak jego stryjeczny dziad, król Bolesław. Lecz Włodzisław jedynie, roztrąciwszy dygnitarzy kościelnych, podszedł do macochy tak blisko, że poczuła bijący od niego zapach końskiego potu, którym przesiąkł podczas długiej jazdy wierzchem.
– Nie miałaś zamiaru zaczekać na mnie z pogrzebem, matko? – spytał, wbijając w Salomeę ostre jak nóż spojrzenie.
Aż ją ciarki przeszły od stóp do głów.
– Ileż można było na ciebie czekać? – odparła ze zbolałą miną, a z oczu jak na zawołanie trysnęły jej łzy. Liczyła, że pasierb da się nabrać, jak nabierał się jego ojciec. – Doszły nas słuchy, że bawisz na polowaniu, a ciało zaczynało już cuchnąć – kłamała, krzywiąc się z obrzydzenia. Że też po drodze wilki cię nie pożarły, pomyślała, czując ogarniający ją paniczny strach.
Po raz pierwszy widziała pasierba tak rozsierdzonego. Sądziła, że wychowywany w zbytku, otoczony luksusem, a ponadto ożeniony z piękną margrabianką, zatracił twardość charakteru i łatwo pogodzi się z utratą dominującej pozycji. Tymczasem on sprawiał wrażenie gotowego na wszystko, nawet na rozlew krwi.
– Kłamiesz jak zwykle – warknął, ciskając wzrokiem gromy. – Sądzisz naiwnie, że jak za zwłokami postawiłaś swego kędzierzawego Bolka, to jemu przypadnie tron?
– Licz się ze słowami – syknął Bolesław, którego najbardziej ubodły słowa o włosach. Skręcone w drobne loki, wijące się nad czołem, nawet krótko obcięte przypominały baranią wełnę. Od jakiegoś czasu słyszał, jak za plecami dworzanie, a nawet brat, nazywali go Kędzierzawym.
– Precz, szczeniaku… – warknął Włodzisław i postąpił krok naprzód. Miał ochotę przyłożyć bratu w jego kwadratową szczękę pokrytą rzadkim młodzieńczym zarostem. W zasadzie golić się jeszcze nie musiał.
Jednak zanim doszło do rękoczynów, jak spod ziemi między przyrodnimi braćmi wyrósł Sambor. Nie mógł dopuścić do rozlewu krwi, a na to się zanosiło. Złożył też zmarłemu księciu przysięgę, że zrobi wszystko, co w jego mocy, żeby pierworodny tronu nie utracił. Nadar ze swoimi stanęli w pogotowiu, z dłońmi na rękojeściach mieczy. Z miejsca dołączył do nich Jacza, zdążywszy policzyć, po czyjej stronie było więcej mieczy. Wyszło mu, że po równo. Z uwagą obserwowali Wyszomira z Gozdawitów i jego ludzi, również sięgających po broń.
Ochłonąwszy po pierwszym szoku, arcybiskup ścisnął mocniej pastorał w dłoni, jakby chciał użyć go do walki, drugą ręką podtrzymując infułę, aby wiatr nie strącił mu jej z głowy, i energicznym krokiem podszedł do mierzących się wzrokiem braci. Żadnemu ani się śniło ustąpić. A to nie wróżyło niczego dobrego.
– Bardzo jestem rad, najjaśniejszy panie, że zdążyłeś dotrzeć na czas, aby swego ojca odprowadzić na miejsce wiecznego spoczynku – zaczął metropolita blady jak kreda, chyląc głowę przed Włodzisławem. Zapłacisz mi kiedyś za to, przemknęło mu przez myśl. – Jako jego następca i senior przejmij zatem obowiązki głównego żałobnika, które pod twą nieobecność pełnić miał twój młodszy brat. A ty, książę – zwrócił się do Bolesława, toczącego wokoło wściekłym wzrokiem, jakby oczekiwał, że rycerstwo przyjdzie mu z pomocą – ustąp bratu miejsca należnego mu z racji starszeństwa i decyzji waszego ojca.
W śmiertelnej ciszy, jaka zapadła, Włodzisz wziął na ręce ciało zmarłego ojca i nie oglądając się na resztę żałobnego orszaku, między szpalerem rycerzy ruszył w stronę katedry. Gorące łzy żalu i wściekłości zarazem płynęły mu po twarzy. Nikt już nie mógł mieć żadnych wątpliwości, kto powinien zasiąść na opustoszałym tronie. Potwierdzał to nie tylko dokument, lecz także uświęcona wiekami tradycja, że zmarłego władcę grzebie jego następca. A jeśliby ktoś nieuprawniony na ten krok się ważył, zawsze można zmarłego wykopać i pogrzeb zorganizować raz jeszcze, jak to miało miejsce w przypadku cesarza Henryka IV, którego chowano aż trzy razy.
Widząc determinację i łzy szczerego bólu pierworodnego, wzruszone pospólstwo zaniosło się szlochem. Arcybiskup na wszelki wypadek, żeby jeszcze bardziej nie zaogniać sytuacji, postępował za księciem, a reszta duchowieństwa w pokorze szła za nim.
Celebrując mszę żałobną, metropolita z niepokojem obserwował braci, czy czasem krew w nich nie zawrze i nie bacząc na świętość miejsca i powagę ceremonii, po raz kolejny nie rozpoczną awantury. Jednak sytuacja wydawała się opanowana. Bolesław purpurowy na twarzy z powodu doznanego upokorzenia łypał jedynie wściekłym okiem na swojego przyrodniego brata, Mieszko, wsłuchując się w słowa duchownego, pociągał głośno nosem, nie mogąc opanować łez. Jak twierdziła Salomea, oczy w mokrym miejscu odziedziczył po ojcu. Siedziała obok synów na ławie pozornie pogodzona z faktem, że jej plan się zawalił. Kątem oka zerkała na zwłoki męża leżące na katafalku. W migotliwym świetle świec stojących w lichtarzach sprawiał wrażenie śpiącego głębokim, pokrzepiającym snem. Nawet jego krzywe usta już nie wydawały się tak krzywe.
Także Włodzisz zatrzymał wzrok na zwłokach ojca. Dopiero teraz zauważył, że był dużo niższy, niż wydawał się za życia. Ojcze, cóżeś ty uczynił z moim dziedzictwem, nieustannie kołatało mu w głowie. Choć nie mógł się doczekać, kiedy przejmie po nim tron, teraz, gdy nadszedł ten upragniony dzień, słodycz spełnienia psuła gorycz ojcowskiej dyspozycji. Zamiast pełni władzy nad krajem sięgającym od gór po brzeg morza, leżącym między wschodem a zachodem, otrzymał jedynie jego część, a reszta przypadła przyrodnim braciom. Na domiar złego, to oni odziedziczą tron po jego śmierci, a nie Bolczo. A kto po nich, nawet trudno będzie się zorientować w natłoku dzieci, które przyjdą na świat.
– Powiedz mi, z jakich przyczyn mój ojciec ustanowił prawo dzielące kraj na kawałki? – książę zwrócił się do Jaczy, kiedy wielebny Jakub zaintonował stosowną pieśń. – Wszak sam walczył z bratem, aby jedność zachować – dodał, kręcąc głową z niedowierzaniem.
To pytanie przypomniało Jaczy, kim jest w rzeczywistości i komu należy się właśnie opustoszały tron. Jego prawdziwy ojciec, książę Zbigniew, nie tylko pogrzebu się nie doczekał, ale nawet nikt nie znał miejsca jego pochówku. Winą za to obarczał zmarłego właśnie stryja.
– Być może zrozumiał poniewczasie, że popełnił błąd, siłą wydzierając tron starszemu bratu – odparł po chwili, nie mogąc sobie odmówić przyjemności, żeby wygarnąć choć część prawdy. – I dlatego przed śmiercią postanowił każdemu z was dać namiastkę władzy, z nadzieją że sobie do gardeł nie skoczycie, jak on z księciem Zbigniewem.
– Nie gadaj bzdur – obruszył się Włodzisz, którego słowa krytyki wobec ojca ubodły. – Stryj Zbigniew nie nadawał się do rządzenia. Władca musi być wojowniczy i mężny, walczyć ramię w ramię ze swoimi wojami, a nie wdawać się z wrogiem w układy. I taki był mój ojciec. Niezwyciężony – dodał, nie kryjąc dumy z rodzica. Jednak w jego pamięci wciąż tkwiło oskarżenie rzucone przez arcybiskupa Marcina, że książę Bolesław kazał brata oślepić, czego ten nie przeżył. Ta przelana krew splamiła tron, na którym on miał teraz zasiąść.
– Nikt temu nie zaprzecza – przytaknął Jacza i zagryzł wargi, żeby jakieś nieopatrzne słowo mu się nie wymknęło, bo mogłoby dojść do kolejnego pogrzebu, zanim pierwszy nie dobiegł końca. – Lecz musisz przyznać, że te liczne wojny wyniszczyły cały kraj i opróżniły skarbiec do cna.
– Ale dzięki tym wojnom władamy Pomorzem – Włodzisz obstawał przy swoim, mając już plan, jak napełnić książęcy skarbiec. Wszak w gestii władcy leżało bicie monet. Będzie mógł także, i to z błogosławieństwem Kościoła, urządzać najazdy na ziemie pogańskich Prusów i Jaćwingów mieszkających po sąsiedzku. A to zawsze przynosiło krociowe zyski.
– „Władamy” to za dużo powiedziane – szepnął Jacza, który wychowując się u boku Sambora, zdołał poznać wszystkie szczegóły z życia swojego prawdziwego ojca. – Podbici i upokorzeni Pomorzanie, siłą ochrzczeni, tylko czekają na sposobny moment, żeby tę zależność zrzucić. Gdyby rządził książę Zbigniew, miałby w nich wiernych i silnych przyjaciół, dzięki którym mógłby się przeciwstawić cesarstwu.
– Pijesz do tego, co wydarzyło się w Merseburgu? – syknął książę.
– Powiadają, że hołd nie boli – odparł Jacza z odrobiną kpiny w głosie, rozglądając się z uwagą po twarzach ludzi zgromadzonych w świątyni.
Miał nadzieję na pogrzebie spotkać Berenikę. Jak opętany myślał o niej dniem i nocą, wciąż mając nadzieję, że kiedyś będą razem. Wyzna jej prawdę, powie, kim jest, a odpowiednia ilość złota wystarczy, żeby papież zwolnił ją ze złożonych ślubów zakonnych, jak to się nieraz zdarzało.
– Ja z cesarstwem nie będę musiał drzeć kotów – warknął książę, dotknięty słusznością uwagi.
– Więc jednak masz zamiar złożyć Lotarowi hołd? – spytał zaskoczony Jacza.
– Lotar zmarł całkiem niedawno – odparł Włodzisz, z trudem kryjąc uśmiech zadowolenia. – A królem Niemiec został mój szwagier, Konrad – mówił szeptem dalej. – Agnes twierdzi, że w razie konfliktu z moim licznym przyrodnim rodzeństwem możemy liczyć na jego wsparcie.
– Czyżbyś nie miał zamiaru uszanować woli ojca? – Jacza zaniepokoił się słowami księcia. Niosły zapowiedź wojny domowej. A to najgorsza z wojen, tak przynajmniej zawsze powtarzał Sambor.
– To nie jest jego wola, tylko wola Salomei – żachnął się Włodzisz, nie odpowiadając wprost na pytanie. Sam jeszcze nie wiedział, jak postąpić wobec zagrożenia, które zawisło mu nad głową. – Wredne babsko intrygami skłoniło ojca do sporządzenia tego fatalnego, sprzecznego z jego ideami dokumentu. A teraz będzie knuło, aby mi odebrać tron i oddać go swoim synalkom – dodał po chwili głosem pełnym goryczy.
Jacza zbył jego słowa milczeniem. Jemu też odebrano tron. Zatem obaj jedziemy na tym samym wózku, przemknęło mu przez myśl. I wówczas w bocznej nawie zauważył stojącą samotnie obleczoną w czarny habit zakonnicę. Przytulona do kolumny z posępną zadumą wpatrywała się w jeden punkt. Choć otaczała ją ciemność, z miejsca ją rozpoznał. Berenika, pomyślał, czując, jak serce mu żywiej zabiło. Od czasu kiedy widzieli się ostatni raz po mszy w krakowskiej katedrze, wydała mu się jeszcze piękniejsza. Czerń zakonnej chusty dodawała jej bladej twarzy tajemniczości.
Kiedy msza dobiegła końca, czekał na nią w pobliżu wejścia, lecz czas mijał, a dziewczyna nie nadchodziła. Przyszło mu na myśl, że została, by się pomodlić. Wszedł do świątyni, żeby ją odszukać, lecz na próżno. Już miał zamiar wyjść, kiedy nagle ją zauważył. Skryta w mrocznym kącie pogrążona była w rozmowie z Włodziszem. Książę trzymał ją za ramiona i coś żarliwie tłumaczył, ona zaś stanowczo kręciła głową. W pewnym momencie wyrwała się z jego rąk i tłumiąc w piersiach szloch, rzuciła się biegiem wprost do wyjścia. Jacza w ostatniej chwili zdążył skryć się za filarem, żeby nie pomyślała, że ją szpieguje.
W jednej chwili dotarła do niego straszna prawda, że tych dwoje kiedyś coś łączyło i z całą pewnością nie było to braterskie uczucie. Być może wciąż tliło się w sercu Bereniki. A to świadczyło o jednym – że Włodzisz skradł mu nie tylko tron, lecz także serce ukochanej dziewczyny. Skradł i złamał. A tego Jacza nie miał zamiaru mu darować.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Copyright © by Jolanta Maria Kaleta
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2022
Opieka redakcyjna: Ewelina Tondys
Redakcja tekstu: Klaudia Kościelska
Adiustacja i korekta: Pracownia 12A
Projekt okładki: Eliza Luty
Fotografie na okładce: tron – © photomanx21 / iStock by Getty Images,
drzewo – © OH studio image gallery / Shutterstock, wąż – kamnuan /
Shutterstock, kielich – F.J. CARNEROS / Shutterstock
Cytaty z Koranu za: Koran, przekład tekstu i przypisy Rafał Berger, wstęp
Arkadiusz Miernik, Bydgoszcz 2021
Cytat: Anonim tzw. Gall, Kronika polska, przełożył
Roman Grodecki, Wrocław–Warszawa–Kraków–Gdańsk 1975, s. 47
ISBN 978-83-8135-711-1
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
