Włóczęga - Cornwell Bernard - ebook + audiobook + książka

Włóczęga ebook i audiobook

Cornwell Bernard

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Drugi tom serii o poszukiwaniach Świętego Graala.

Październik 1346 roku. Anglicy po zwycięstwie w bitwie pod Crécy kontynuują marsz przez Normandię i Pikardię, napadając na kolejne miasta. Przerażeni Francuzi zwracają się o pomoc do Szkotów, chcąc odwrócić bieg wojny.

Thomasowi z Hookton pod Crécy udało się pomścić najbliższych. Teraz młody łucznik wraz z ukochaną Eleonorą i księdzem Hobbem wyrusza na wyprawę po Świętego Graala. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że legendarnym kielichem interesuje się również dominikanin Bernard de Taillebourg, który nie cofnie się przed niczym, by go zdobyć. Czy Thomas zdoła odnaleźć Graala, zanim na jego drodze stanie ten bezwzględny inkwizytor?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 589

Data ważności licencji: 7/1/2027

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 17 godz. 14 min

Lektor: Bernard Cornewell

Data ważności licencji: 7/1/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Vagabond

VAGABOND © Bernard Cornwell, 2002

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2023

Copyright © for the translation by Marta Magdalena Borkowska

Wydawca prowadzący: Szymon Langowski

Redaktor prowadzący: Anna Małocha

Przyjęcie tłumaczenia, adiustacja i korekta: d2d.pl

Projekt okładki: Katarzyna Borkowska

Ilustracja na okładce: Kien / Adobe Stock

Ozdobnik na okładce: Sentavio / Shutterstock

ISBN 978-83-8135-618-3

www.wydawnictwohistory.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Dla June i Eddiego Bellówz wyrazami przyjaźni i wdzięczności

CZĘŚĆ PIERWSZA

Anglia, październik 1346

STRZAŁY NA WZGÓRZU

Był październik, czas, w którym rok zaczyna się chylić ku końcowi, ubija się bydło przed nadejściem zimy, a północne wiatry niosą ze sobą obietnicę lodu. Liście kasztanowca mienią się złotem, buki płoną czerwienią, a dęby wyglądają, jakby były wykute z brązu. Thomas z Hookton ze swoją dziewczyną Eleanor i przyjacielem ojcem Hobbe’em przybyli o zmierzchu do farmy na wzgórzu. Gospodarz nie otworzył im drzwi, ale krzyknął, że mogą przenocować w oborze. Deszcz bębnił w przegniłą strzechę. Thomas przyprowadził ich jedynego konia, który musiał pomieścić się pod dachem wraz z nimi oraz stosem drewna, sześcioma świniami w solidnej drewnianej zagrodzie i piórami rozrzuconymi dookoła po skubaniu kury. Widok piór przypomniał ojcu Hobbe’owi, że był to dzień świętego Gawła, opowiedział więc Eleanor historię o tym, jak pewnego zimowego wieczoru ów święty po powrocie do domu zastał w nim niedźwiedzia wyjadającego mu kolację.

– Wściekł się nie na żarty – mówił ojciec Hobbe. – Zbeształ zwierzaka i kazał mu przynieść drewna na opał.

– Widziałam to na obrazie – przytaknęła Eleanor. – Czy przypadkiem ten niedźwiedź nie został jego sługą?

– Tak, ale tylko dlatego, że Gaweł był świętym – wyjaśnił ksiądz. – Żaden niedźwiedź nie przyniósłby drewna na opał byle komu. Tylko świętemu.

– Świętemu – wtrącił Thomas – który jest patronem kur. – Chłopak o świętych wiedział wszystko, nawet więcej niż ojciec Hobbe. – Nie wiem tylko, po co kurczakom święty – rzucił kpiąco.

– To Gaweł jest patronem kur? – zapytała zdezorientowana Eleanor. – A nie niedźwiedzi?

– Kur – przyznał ojciec Hobbe. – Mówiąc ściś­lej, to całego drobiu.

– Ale dlaczego? – dopytywała się dziewczyna.

– Ponieważ pewnego razu Gaweł wypędził z młodej dziewczyny groźnego demona – zaczął ojciec Hobbe. Miał szeroką twarz i włosy sterczące jak kolce ciernika. Wywodził się z gminu, był krępy, młody, pełen entuzjazmu i uwielbiał opowiadać historie o świętych. – Wcześniej próbowały tego dokonać całe tabuny bis­kupów – mówił dalej – ale żadnemu się to nie udało. Wtedy pojawił się błogosławiony Gaweł i przeklął demona. Przeklął! Piekielnik aż piszczał z przerażenia. – Ojciec Hobbe zamachał w powietrzu rękoma, naś­ladując panikę, w jaką wpadł zły duch. – A potem wyfrunął z jej ciała. Tak, wyfrunął! Pod postacią czarnej kury. Młodej czarnej kurki.

– Jakoś nie widziałam tego na żadnym obrazie – powiedziała Eleanor z silnym francus­kim akcentem. – Ale chciałabym zobaczyć, jak prawdziwy niedźwiedź niesie nam drewno na opał – dodała tęsknie, wyglądając przez drzwi obórki.

Thomas usiadł obok niej i zapatrzył się w wilgotny zmierzch otulony lekką mgłą. Nie był pewien, czy rzeczywiście był to dzień świętego Gawła, bo podczas podróży stracił już rachubę czasu. A może to był dzień świętej Edeltrudy z Ely? Wiedział tylko, że jest październik i że od narodzin Chrystusa upłynęło tysiąc trzysta czterdzieści sześć lat, ale co do dnia nie był pewien. Łatwo było się w tym pogubić. Kiedyś jego ojciec odprawił wszystkie niedzielne nabożeństwa w sobotę i następnego dnia musiał je powtórzyć. Thomas ukradkiem zrobił znak krzyża. Był nieślubnym dziec­kiem księdza, a to podobno przynosiło pecha. Zadrżał. Powietrze było dziwnie ciężkie, ale nie z powodu gasnącego dnia, deszczowych chmur czy spowijającej wszystko mgły. Boże, pomóż nam, poprosił w duchu, bo w tym zmierzchu czai się zło. Thomas ponownie się przeżegnał i odmówił cichą modlitwę do świętego Gawła oraz jego posłusznego niedźwiedzia. W Londynie był kiedyś tańczący niedźwiedź – nie miał zębów, tylko żółte, zepsute kikuty, a jego brunatna sierść była posklejana krwią cieknącą z ran od razów kijem, które zadawał mu jego właściciel. Uliczne psy warczały na niedźwiedzia, podkradały się do niego i uciekały, gdy zwierzę rzucało się w ich stronę.

– Jak daleko do Durham? – spytała Eleanor tym razem po francus­ku, czyli w swoim ojczystym języku.

– Myś­lę, że jutro tam dotrzemy – odparł Thomas, wciąż patrząc na północ, gdzie ziemię spowijał ciężki mrok. – Pytała, kiedy dojdziemy do Durham – przetłumaczył księdzu na angielski.

– Jak Bóg da, to jutro – odparł ojciec Hobbe.

– Jutro odpoczniesz – obiecał jej po francus­ku Thomas.

Eleanor była w ciąży i dziec­ko, z Bożą pomocą, miało przyjść na świat wiosną. Nie wiedział, co myśleć o czekającym go ojcostwie. Miał wrażenie, że ta odpowiedzialność spada na niego zbyt wcześnie. Dziewczyna była jednak szczęśliwa, a on lubił sprawiać jej przyjemność, powiedział więc, że też się cieszy. Przez jakiś czas nawet tak było.

– Jutro – powiedział ojciec Hobbe – wreszcie dostaniemy odpowiedzi.

– Jutro dopiero zadamy pytania – poprawił go Thomas.

– Bóg nie pozwoli, żebyśmy szli taki kawał drogi zupełnie na darmo – rzekł ojciec Hobbe, a następnie, nie chcąc wdawać się w sprzeczkę, rozłożył skromną kolację. – Tylko tyle chleba nam zostało – powiedział. – Na śniadanie będzie trochę sera i jabłko. – Pobłogosławił posiłek, robiąc nad nim znak krzyża, a następnie połamał czerstwy chleb na trzy kawałki. – Zjedzmy, zanim zapadnie noc.

Ciemność przyniosła chłód. Spadł przelotny deszcz, potem wiatr osłabł. Thomas spał naj­bliżej wejścia i chwilę po tym, gdy wiatr ustał, obudziło go światło na niebie, na północy.

Przekręcił się, usiadł i nagle zapomniał o głodzie, chłodzie i wszystkich drobnych, dokuczliwych niewygodach życia, ponieważ oto widział przed sobą Świętego Graala. Ten naj­cenniejszy ze wszystkich darów, które Chrystus ofiarował człowiekowi, ten, który przepadł bez ś­ladu przed ponad tysiącem lat, lśnił teraz na niebie krwistoczerwonym światłem, a wokół, niczym aureola świętego, rozchodziły się promienie oślepiającego blas­ku.

Thomas chciał wierzyć. Pragnął, by Święty Graal naprawdę istniał. Był przekonany, że gdyby dało się go odnaleźć, ze świata zniknęłoby całe zło. Tak bardzo chciał w to uwierzyć, że tej październikowej nocy na północnym niebie objawił mu się Graal w postaci wielkiego płonącego kielicha. Oczy zaszły mu łzami, obraz się zamazał, ale wciąż mógł dojrzeć święty kielich, a na dodatek miał wrażenie, że nad jego powierzchnią unosiła się para. Za Graalem w niekończących się szeregach wznosiły się zastępy aniołów. Ich skrzydła płonęły. Całe niebo na północy zasnute było dymem i płonęło złotem oraz purpurą niczym znak dla wątpiącego Thomasa.

– Panie przenajświętszy! – powiedział na głos i zrzuciwszy z siebie koc, klęknął na zimnym progu obory. – Panie!

– Thomasie? – Eleanor też się obudziła. Usiadła i wpatrywała się w noc. – Pożar – powiedziała po francus­ku. – C’est un grand incendie *.

Jej głos był pełen nabożnego lęku.

– C’est un incendie? – spytał półprzytomnie Thomas.

Po chwili zupełnie się rozbudził, gdyż dojrzał na horyzoncie ogromną łunę ognia, którego płomienie uformowały na tle chmur kształt przypominający kielich.

– Tam jest wojsko – szepnęła Eleanor po francus­ku. – Patrz! – Wskazała na kolejną łunę, nieco dalej.

Tak rozświetlone niebo widzieli już we Francji, gdy płomienie odbijały się od chmur tam, gdzie armia angielska przemierzała Normandię i Pikardię, puszczając z dymem wszystko, co napotkała na swej drodze.

Thomas nadal patrzył na północ, teraz jednak z rozczarowaniem. To była armia? A nie Graal?

– Thomasie? – Eleanor była zaniepokojona.

– To tylko pogłos­ki – mruknął.

Był nieślubnym dziec­kiem księdza, wychowanym na Piśmie Świętym, a Ewangelia według świętego Mateusza głosiła, że końcowi świata mają towarzyszyć wojny i pogłos­ki o walkach. Jak podawało Pismo, koniec świata nastąpi w chaosie wojny i krwi. W ostatniej wiosce, przez którą przechodzili, mieszkańcy przyglądali im się podejrzliwie, a jakiś ponury ksiądz os­karżył ich nawet o bycie szkoc­kimi szpiegami. Słysząc to, ojciec Hobbe uniósł się gniewem, gotowy własnymi rękami wybić wiejskiemu księżulkowi te posądzenia z głowy, ale Thomas uspokoił obu mężczyzn. Potem porozmawiał z pasterzem, który twierdził, że widział dym na północnych wzgórzach. „To Szkoci maszerują na południe”, twierdził, mimo że gosposia księdza wyśmiała jego słowa. Według niej byli to zwykli złodzieje bydła. „Zaryglujcie na noc drzwi – poradziła – a zostawią was w spokoju”.

Światło w oddali rozproszyło się. To nie był Graal.

– Thomasie? – Eleanor zmarszczyła brwi.

– Coś mi się przyśniło – wybąkał. – Po prostu.

– Czułam, jak dziec­ko się rusza – powiedziała i dotknęła jego ramienia. – Czy my się pobierzemy?

– W Durham – obiecał jej. Sam był z nieprawego łoża i nie chciał, by którekolwiek z jego dzieci nosiło takie piętno. – Powinniśmy dotrzeć tam jutro – zapewnił ją. – Pobierzemy się w kościele, a potem pójdziemy zadawać pytania.

Modlił się w duchu, aby jedną z odpowiedzi było to, że ­Graal nie istnieje. Niech okaże się snem, zwykłą sztuczką ognia i chmur na nocnym niebie, w przeciwnym razie obawiał się, że doprowadzi go to do szaleństwa. Chciał przerwać poszukiwania, skończyć ze Świętym Graalem i znowu zostać tym, kim był i kim pragnął być – angielskim łucznikiem.

Bernard de Taillebourg, Francuz, dominikanin i inkwizytor, spędził tę jesienną noc w zagrodzie dla świń, a gdy nadszedł biały, mglisty świt, padł na kolana, dziękując Bogu za przywilej spania na przegniłej słomie. Potem, myśląc o swej ważnej misji, zmówił modlitwę do świętego Dominika, błagając go o wstawiennic­two u Boga za powodzenie w kolejnym dniu pracy.

– Jako płomień w twych ustach oświetla nam prawdę – powiedział na głos – tak spraw, o Panie, by oświetlił naszą drogę do sukcesu.

Z przejęcia pochylił się gwałtownie do przodu i uderzył głową o szorstki kamienny filar podtrzymujący strop zagrody. Ból przeszył mu czaszkę, a on ponownie uderzył w kamień, a następnie tarł o niego głową, aż po twarzy spłynęła mu struga krwi.

– Święty Dominiku! – zawołał. – Święty Dominiku! Bogu niech będą dzięki za twoją chwałę! Oświeć nam drogę!

Mężczyzna zlizał krew, która spłynęła mu na usta, i zadumał się nad ogromem bólu, jaki wszyscy święci i męczennicy byli w stanie znieść w imię Kościoła. Ręce miał złożone, a na jego wymizerowanym obliczu widniał uśmiech.

Żołnierze – którzy poprzedniej nocy spalili doszczętnie prawie całą wieś, zgwałcili kobiety, które nie zdążyły uciec, i zabili stających w ich obronie mężczyzn – przyglądali się teraz, jak dominikanin wali głową w zakrwawiony kamień.

– Dominiku! – wołał Bernard de Taillebourg. – O święty Dominiku!

Niektórzy żołnierze przeżegnali się w przekonaniu, że mają przed sobą świętego. Jeden czy dwóch nawet uklękło, choć niezgrabnie, gdyż utrudniały to ich kolczugi. Większość zbrojnych zerkała jednak na kapłana z rezerwą lub obserwowała jego sługę, który siedząc przed chlewikiem, odwzajemniał ich spojrzenie.

Podobnie jak Bernard de Taillebourg młody służący był Francuzem, lecz coś w jego wyglądzie wskazywało na egzotyczniejsze pochodzenie. Skórę miał ziemistą, prawie tak ciemną jak u Maurów, a długie, lśniące czarne włosy i pociągła twarz nadawały mężczyźnie nieco dziki wygląd. Posiadał kolczugę oraz miecz i mimo że był zwykłym sługą kapłana, nosił się pewnie i z godnością. Przez eleganc­ki strój bardzo wyróżniał się wśród otaczających go obdartych żołnierzy. Nikt nie znał jego imienia. Nikt nawet nie próbował go o nie zapytać, tak jak nie pytano go, dlaczego nigdy nie jada w towarzystwie innych służących i dlaczego z nimi nie rozmawia, tylko uparcie trzyma się z boku. Teraz ów tajemniczy sługa spoglądał na żołnierzy, w lewej ręce trzymając nóż z bardzo długim i cienkim ostrzem, a gdy tylko uznał, że patrzy na niego wystarczająco dużo gapiów, ostrożnie ustawił ostrze na swoim wyciągniętym palcu. Nie raniło mu skóry, gdyż nosił odcięty paluch kolczej rękawicy jako ochraniacz. Nagle sługa szarpnął palcem i nóż, błys­kając ostrzem, wykonał w powietrzu salto, po czym spadł ostrym czubkiem na swoje miejsce, by znów balansować na palcu mężczyzny. Ten nawet nie spojrzał na nóż, jego ciemne oczy cały czas były skierowane na żołnierzy. Kapłan, nie zdając sobie sprawy z widowis­ka, nadal modlił się i zawodził, a jego chude policzki pokryły się krwią.

– Dominiku! Dominiku! Oświeć nam drogę!

Nóż ponownie zrobił salto, a w jego groźnym ostrzu błysnęło blade światło poranka.

– Święty Dominiku! Prowadź nas! Prowadź nas!

– Na koń! Wsiadać! Ruszać się! – Przez tłum gapiów przepychał się siwowłosy mężczyzna z wielką tarczą przewieszoną przez lewe ramię. – Nie mamy całego dnia! Na co, do diabła, się gapicie? Na cholerne rany Chrystusa, co to ma być? Jakiś przeklęty jarmark w Eskdale? Na litość bos­ką, ruszać się! Ruszać! – Na zawieszonej na jego ramieniu tarczy widniało godło przed­stawiające czerwone serce; ale farba tak bardzo wyblakła, a skórzaną osłonę tak mocno pokiereszowano, że symbol był prawie niezauważalny. – Och, na cierpienia Chrystusa! – Mężczyzna zauważył dominikanina i jego sługę. – Ojcze! W tej chwili wyruszamy! Teraz! Nie czekam, aż skończycie modły – powiedział i zwrócił się z powrotem do swoich ludzi: – Na koń! Prędzej! Mamy do zrobienia piekielną robotę!

– Douglasie! – warknął dominikanin.

Siwowłosy mężczyzna szybko się odwrócił.

– Jestem sir William i dobrze ci radzę, ojczulku, zapamiętaj to sobie!

Kapłan zamrugał. Przez chwilę wydawał się lekko oszołomiony i wciąż jeszcze pogrążony w ekstatycznej modlitwie dodatkowo podsyconej bólem, potem jednak skłonił się zdawkowo, jak gdyby przepraszając za to, że odezwał się do sir Williama po nazwis­ku.

– Rozmawiałem ze świętym Dominikiem – wyjaśnił.

– Ta, mam zatem nadzieję, że poprosiłeś go, żeby rozwiał tę przeklętą mgłę?

– On nas dzisiaj poprowadzi! Będzie naszym przewodnikiem!

– Więc niech zakłada swoje cholerne buty na nogi – warknął do kapłana sir William Douglas, rycerz z Liddesdale – bo ruszamy w drogę niezależnie od tego, czy ten twój święty jest gotowy, czy nie.

Zniszczona na skutek licznych bitew kolczuga sir Williama była połatana nowymi ogniwami. Na brzegach i na wysokości łokci pojawiła się rdza. Wyblakła tarcza rycerza była pokiereszowana podobnie jak jego zmaltretowana słońcem, wiatrem i mrozem twarz. Liczył sobie czterdzieści sześć lat i szczycił się tym, że na każdy rok, w którym jego włosy i broda coraz bardziej oprószały się siwizną, przypada jedna blizna – od uderzenia miecza, strzały lub włóczni. Teraz mężczyzna otworzył ciężkie wrota stajni.

– Podnoś się, ojczulku. Mam dla ciebie konia.

– Pójdę pieszo – oznajmił Bernard de Taillebourg, unosząc swój ciężki kij, przez którego koniec przewleczony był skórzany rzemień. – Wzorem naszego Pana.

– W takim razie nie zamoczysz stóp, przechodząc przez strumienie, co? – zadrwił sir William. – Będziesz chodził po wodzie, tak, ojczulku? Twój sługa też?

Sir William Douglas jako jedyny wśród swoich ludzi nie był pod wrażeniem francus­kiego księdza, nie obawiał się też jego uzbrojonego sługi, ale rycerz ten słynął z tego, że nie bał się nikogo. Był klanowym wodzem sprawującym władzę przy granicy, który w obronie swojej ziemi nie wahał się mordować, palić ani używać włóczni czy miecza. Jakiś surowy ksiądz z Paryża raczej mu nie imponował, zwłaszcza że sir Wiliam, szczerze mówiąc, nie przepadał za księżmi. Jednak sam król rozkazał mu zabrać Bernarda de Taillebourga na ten poranny rajd, na co rycerz musiał niechętnie przystać.

Jego ludzie siedzieli już w siodłach. Byli lekko uzbrojeni, bo nie spodziewali się napotkać żadnych wrogów. Kilku podobnie jak sir William miało przy sobie tarcze, większość jednak zadowoliła się tylko mieczem. Bernard de Taille­bourg w swojej zabłoconej i wilgotnej szacie pospiesznie szedł obok rycerza:

– Udasz się do miasta?

– Oczywiście, że nie udam się do przeklętego miasta. Jest rozejm, nie pamiętasz?

– Ale skoro jest rozejm…

– Skoro jest przeklęty rozejm, to zostawiamy ich w spokoju.

Ksiądz dobrze znał angielski, ale chwilę trwało, zanim zrozumiał sens ostatnich słów sir Williama.

– Nie będzie żadnej walki?

– Nie będziemy walczyć z miastem. A że w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów nie ma żadnej cholernej angielskiej armii, nie będzie żadnej walki. Szukamy żywności i paszy. To wszystko, ojczulku: żywności i paszy. By wygrywać wojny, trzeba karmić swoich ludzi i zwierzęta. – To powiedziawszy, sir William wskoczył na konia trzymanego przez giermka. Wepchnął buty w strzemiona, wyciągnął tunikę kolczugi spod ud i ściągnął cugle. – Zaprowadzę cię w okolice miasta, ale potem będziesz musiał radzić sobie sam.

– Radzić sobie sam? – zapytał Bernard de Taillebourg, ale sir William już się odwrócił, spiął konia i ruszył zabłoconą drogą biegnącą pomiędzy nis­kimi kamiennymi murkami.

Za nim podążyło dwustu zbrojnych, ponurych i szarych w porannej mgle, a dominikanin, potrącany przez wielkie brudne konie, z trudem za nimi nadążał. Służący szedł za duchownym z obojętnym wyrazem twarzy. Naj­wyraźniej był przyzwyczajony do przebywania wśród żołnierzy i nie okazywał strachu, co więcej, jego zachowanie wskazywało na to, iż bronią władał lepiej niż większość mężczyzn, którzy jechali za sir Williamem.

Dominikanin i jego sługa podróżowali do Szkocji wraz z tuzinem innych posłańców wysłanych do szkoc­kiego króla Dawida II przez Filipa Walezjusza, króla Francji. Misja była wołaniem o pomoc. Anglicy spustoszyli Normandię i Pikardię, wyrżnęli francuską armię w bitwie pod wioską o nazwie Crécy, a teraz ich łucznicy zajęli tuzin twierdz w Bretanii, podczas gdy z rodowej posiadłości Edwarda III w Gas­konii nadciągali okrutni jeźdźcy. Fatalną sytuację pogarszało to, że król Anglii, jakby chcąc dowieść całej Europie, że może bezkarnie dokonać rozbioru Francji, rozpoczął atak na potężną twierdzę portu w ­Calais. ­Filip VI robił, co mógł, by przerwać oblężenie, ale nie było to łatwe, gdyż nadchodziła zima, w dodatku francus­ka arystokracja narzekała na brak talentów militarnych monarchy. Filip zwrócił się więc do króla Szkocji Dawida, syna Roberta Bruce’a, z prośbą, by Szkoci naj­echali Anglię. Liczył na to, że Edward zmuszony do obrony swojej ojczyzny zaniecha oblężenia Calais. Szkoci długo debatowali nad tą propozycją. Wreszcie dali się przekonać posłańcom francus­kiego króla, którzy nakładli im do głowy, że Anglia jest teraz zupełnie bezbronna. Jakże mogło być inaczej? Cała armia Edwarda była przecież w Calais, Bretanii lub Gas­konii, w kraju nie został zaś nikt, kto mógłby bronić jego granic. Ich odwieczni wrogowie są bezradni, mało tego – wręcz proszą się o naj­azd, a wszystkie bogac­twa Anglii tylko czekają na to, by wpaść w ręce Szkotów.

Więc Szkoci ruszyli na południe.

Była to naj­większa armia, jaką ten kraj kiedykolwiek wysłał za granicę. Należeli do niej wszyscy lordowie – synowie i wnuki wojowników, którzy upokorzyli Anglię w krwawej jatce pod Bannockburn. Wiedli ze sobą oddziały zbrojnych, twardych rycerzy, którzy zdobyli doświadczenie bojowe w niekończących się bitwach granicznych. Zwęszywszy rabunek, do armii stawili się również naczelnicy górskich i wyspiarskich klanów, którzy przywiedli ze sobą hordy dzikich wojowników mówiących własnym językiem i walczących jak diabły wypuszczone z piekieł. Szkoci przybyli zatem tysiącami, skuszeni perspektywą bogac­twa, tymczasem francuscy posłańcy, wykonawszy swoje zadanie, odpłynęli do domu, by przekazać królowi, że Edward z pewnością przerwie oblężenie Calais, gdy tylko się dowie o Szkotach pustoszących jego ziemie na północy.

Francuscy posłańcy odpłynęli do domu, lecz Bernard de Taille­bourg pozostał. Miał w północnej Anglii sprawy do załatwienia, ale w pierwszych dniach inwazji doświadczał jedynie frustracji. Licząca dwanaście tysięcy ludzi szkoc­ka armia była większa niż wojska, z którymi król Edward III pokonał Francuzów pod Crécy, jednak tuż po przekroczeniu granicy Szkoci zatrzymali się, by oblegać samo­tną fortecę obsadzoną przez zaledwie trzydziestu ośmiu ludzi. I choć zgładzono cały ten niewielki garnizon, zajęło to aż cztery dni. Kolejne dni stracono na negocjacje z mieszkańcami Carlisle, którzy zapłacili złotem, by oszczędzono ich miasto, a potem młody szkoc­ki król zmarnował jeszcze trzy, plądrując potężne opac­two Czarnych Kanoników w Hexham. Teraz, dziesięć dni po przekroczeniu granicy i przejściu przez północne angielskie wrzosowis­ka, szkoc­ka armia w końcu dotarła do Durham. Mieszkańcy miasta zaoferowali Szkotom tysiąc złotych funtów w zamian za oszczędzenie im rzezi i grabieży, król Dawid dał więc mieszkańcom dwa dni na zebranie całej kwoty. Oznaczało to, że Bernard de Taillebourg miał dwa dni, żeby przekroczyć bramy miasta, do którego, ślizgając się w błocie, na wpół oślepiony przez mgłę, podążał za sir Williamem Douglasem przez dolinę, następnie strumień, a później w górę stromego wzgórza.

– W którą stronę jest miasto? – zapytał duchowny sir ­Williama.

– Powiem ci, gdy mgła się rozproszy.

– Uszanują rozejm?

– Ojczulku, ci w Durham to święci ludzie – odparł cierpko sir William. – Ale, co lepsze, są też przerażeni.

Okup za oszczędzenie Durham negocjowali bowiem miejscowi mnisi, a sir William odradzał jego przyjęcie. Skoro mnisi proponowali tysiąc funtów, korzystniej byłoby ich zabić i zgarnąć dwa tysiące, ale król Dawid miał na ten temat inne zdanie. Jego wysokość spędził większość swojej młodości we Francji i uważał się za człowieka kulturalnego. Sir William nie miał takich skrupułów.

– Jeśli przekonasz ich, żeby wpuścili cię do miasta, będziesz bezpieczny – zapewnił kapłana rycerz.

Jeźdźcy dotarli na szczyt wzgórza i sir William skręcił na połu­dnie wzdłuż grani, trzymając się drogi biegnącej pomiędzy kamiennymi murkami. Po przejechaniu około półtora ­kilometra dojechali do opuszczonej wios­ki na rozdrożu. Znajdowały się w niej zaledwie cztery chałupy, które były tak nis­kie, że ich kryte strzechą dachy zdawały się wyrastać wprost ze otaczającej je darni. Na środku skrzyżowania, gdzie bruzdy błota otaczały wysepkę trawy i pokrzyw, stał pochylony na południe kamienny krzyż. Sir William zatrzymał konia obok pomnika i przyglądał się otaczającemu jego trzon grawerunkowi, który przed­stawiał smoka. Krzyż nie miał jednego ramienia. Kilkunastu ludzi zsiadło z koni i zajrzało do nis­kich chat, jednak nie było w nich ludzi ani nic wartego uwagi. W jednej wciąż żarzyło się palenis­ko, więc żołnierze próbowali podpalić strzechy tlącym się drewnem, jednak te nie chciały się zająć – słoma była tak wilgotna i omszała, że rosły na niej grzyby.

Sir William wyjął stopę ze strzemienia i próbował przewrócić krzyż kopniakiem, ten jednak ani drgnął. Mężczyzna stęknął z wysiłku i skrzywił się, widząc dezaprobatę na twarzy Bernarda de Taillebourga.

– To nie jest święta ziemia, ojcze. To tylko przeklęta Anglia. – Rycerz przyjrzał się badawczo smokowi, którego rozdziawiona paszcza zdawała się połykać kamienny trzon krzyża. – Pas­kudztwo, co?

– Smoki to stworzenia grzechu, diabelskie bestie – wyjaśnił Bernard de Taillebourg – więc to oczywiste, że muszą być pas­kudne.

– Stworzenia diabelskie, a jakże! – Sir William znów kopnął krzyż. – Moja matka – zaczął, wymierzywszy trzeci bezsensowny kopniak – zawsze powtarzała, że ci przeklęci Anglicy zakopują skradzione złoto pod smoczymi krzyżami.

Dwie minuty później krzyż został dźwignięty i odciągnięty na bok, a pół tuzina mężczyzn z rozczarowaniem gapiło się w pustą dziurę, jaka po nim została. Dym z płonących słomianych dachów zagęścił mgłę, zawirował nad drogą i rozpłynął się w szarości poranka.

– Nie ma złota – burknął sir William, przywołał swoich ludzi i ruszyli na południe, z dala od gryzącego dymu.

Rozglądał się za jakimś żywym inwentarzem, który można by zabrać ze sobą do armii, ale pola świeciły pustkami. We mgle za plecami jeźdźców ogień z płonących chat błyszczał złotą i czerwoną poświatą, która stopniowo gasła, zostawiając tylko swąd pogorzelis­ka. Wtem rozległy się dzwony i donośne dźwięczenie zagłuszyło wszystko wokół. Sir William uznał, że dźwięk dochodzi ze wschodu, i przejechał przez szczelinę w kamiennym murku na pastwis­ko, gdzie zatrzymał konia i uniósł się w strzemionach. Nadsłuchiwał uważnie, ale w tej mgle trudno było stwierdzić, skąd dochodziło bicie dzwonów i jak daleko się znajdowały. Wtedy dźwięk ustał, tak samo nagle, jak się pojawił. Mgła opadała, rozwiewając się wokół rudawych liści wiązów. Bernard de Taillebourg rzucił się na kolana na pustym pastwis­ku usianym białymi grzybami i zaczął się modlić na głos.

– Cicho, ojcze! – warknął sir William.

Ksiądz zrobił znak krzyża, jakby błagając Boga, by wybaczył sir Williamowi ten akt bezbożności, jakim jest przerywanie modlitwy.

– Mówiłeś, że nie ma tu wroga – pos­karżył się mnich.

– Nie nasłuchuję przecież nadejścia cholernych Anglików! – zirytował się rycerz. – Sprawdzam, czy nie słychać dzwonków zwierząt: bydła lub owiec.

Jednak sir William wydawał się dziwnie nerwowy jak na kogoś, kto spodziewa się jedynie żywego inwentarza. Wciąż obracał się w siodle, wpatrywał się we mgłę i denerwował na ciche dźwięki brzęczącej uprzęży i stukotu kopyt na wilgotnej ziemi. Warknął na naj­bliżej stojących zbrojnych, żeby zachowali ciszę. Był już żołnierzem, zanim niektórzy z tych ludzi przyszli na ten świat, i nie dożyłby tego dnia, gdyby ignorował swój instynkt. A teraz, w tej wilgotnej mgle, wyczuwał niebezpieczeństwo. Rozsądek podpowiadał mu, że nie ma się czego obawiać, gdyż angielskie wojska są daleko, za morzem, ale jedno­cześnie w powietrzu wyczuwał zapach śmierci. Niewiele myśląc, ściąg­nął z ramienia tarczę i wsunął lewe ramię w jej uchwyt. Była to wielka tarcza, zrobiona jeszcze zanim do kolczug zaczęto dodawać metalowe płyty, wystarczająco szeroka, by ochronić całe ciało mężczyzny.

Stojący na skraju pastwis­ka żołnierz zawołał coś i sir ­William instynktownie chwycił za rękojeść miecza. Szybko się jednak zorientował, że mężczyzna jedynie wskazywał na wieże, które niespodziewanie wyłoniły się zza mgły. Tu, na szczycie, została już zaledwie cienka jej warstwa, za to głębokie doliny pod nimi mgła wypełniała gęstym mlecznym oparem. Po drugiej stronie rzeki, na północy, z widmowej bieli kolejnego wzgórza wyłaniały się wspaniała katedra i zamek. Budowle górowały nad światem, ogromne i ciemne, niczym wytwory wyobraźni jakiegoś złowieszczego czarno­księżnika. Sługa Bernarda de Taille­bourga wpatrywał się w nie jak urzeczony, w poczuciu, że od tygodni nie miał styczności z cywilizacją. Na wyższej wieży katedry zauważył tłoczących się czarno odzianych mnichów, którzy pokazywali sobie szkoc­kich jeźdźców.

– Durham – mruknął sir William.

Dzwony, jak sądził, musiały wzywać wiernych na poranną modlitwę.

– Muszę tam iść! – Dominikanin poderwał się z klęczek, chwycił swój kij i ruszył w stronę spowitego mgłą miasta.

Sir William spiął konia i zagrodził Francuzowi drogę.

– Po co ten pośpiech, ojczulku? – zawołał, a kiedy kapłan próbował go ominąć, coś zgrzytnęło i zimne, ciężkie stalowe ostrze znalazło się tuż przy jego twarzy. – Pytałem cię, ojcze, po co ten pośpiech? – Głos sir Williama był zimny jak stal jego miecza.

Wtedy jeden z jego ludzi krzyknął ostrzegawczo i rycerz spojrzał przez ramię, by zobaczyć, że sługa Bernarda de ­Taillebourga już do połowy wyciągnął broń z pochwy.

– Jeżeli ten twój bękart w tej chwili nie opuści ostrza – powiedział miękko rycerz, choć w jego głosie pobrzmiewała straszna groźba – to poćwiartuję go i zjem na kolację!

De Taillebourg powiedział coś po francus­ku i służący niechętnie wsunął ostrze do pochwy. Ksiądz spojrzał na sir ­Williama.

– Nie lękasz się o swoją śmiertelną duszę? – zapytał.

Sir William uśmiechnął się, zamilkł na chwilę i rozejrzał się po grzbiecie wzgórza, lecz w rzednącej mgle nie zobaczył nic niepokojącego. Doszedł do wnios­ku, że jego wcześniejsze zdenerwowanie było wytworem wyobraźni – po prostu musiał wczoraj zdrowo przesadzić z wołowiną, wieprzowiną i winem. Wraz z żołnierzami urządził ucztę w zdobytym przez nich domostwie przeora Durham, który żył sobie całkiem dostatnio, co potwierdzały półki w jego spiżarni i piwnicy. Tyle że od sutych kolacji w głowie lęgną się różne dziwne przeczucia.

– Od tego mam własnego spowiednika – odparł sir ­William, czubkiem miecza zmuszając de Taillebourga, by uniósł głowę. – Dlaczego Francuz ma interesy z naszymi wrogami w Durham? – zapytał.

– To interesy Kościoła – odpowiedział stanowczo de Taillebourg.

– Mam gdzieś, czyje to są interesy – odparł Szkot. – Chcę wiedzieć, po co się tam wybierasz.

– Spróbuj mi przeszkodzić – zagroził de Taillebourg, odpychając ostrze miecza – a sprawię, że król cię ukarze, Kościół potępi, a Ojciec Święty skaże twoją duszę na wieczne zatracenie. Wezwę…

– Stul swoją parszywą gębę! – przerwał mu sir William. – Sądzisz, klecho, że mnie przestraszysz? Nasz król to szczeniak, a Kościół robi to, co każą mu jego mocodawcy. – Przyłożył ostrze ponownie, tym razem do szyi dominikanina. – A teraz powiedz mi o tych swoich interesach. Dlaczego Francuz zostaje wśród nas, zamiast wracać do domu ze swoimi rodakami? Powiedz mi, czego szukasz w Durham.

Bernard de Taillebourg zacisnął dłonie na krucyfiksie, który wisiał na jego szyi, i wyciągnął go w stronę sir Williama. U innego człowieka gest ten mógłby zostać odebrany jako przejaw strachu, ale w przypadku dominikanina wyglądało to raczej, jakby mężczyzna straszył sir Williama mocami niebios. Rycerz tylko obrzucił krucyfiks łakomym spojrzeniem, oceniając jego wartość, ale krzyż był zwyczajny, drewniany, a niewielką figurkę wykrzywionego w agonii Chrystusa wykonano z pożółkłej kości. Gdyby Chrystus był złoty, to może sir William zarekwirowałby tę błys­kotkę, ale w tym wypadku tylko splunął drwiąco. Na ten widok kilku jego ludzi, którzy w przeciwieństwie do dowódcy obawiali się Boga, przeżegnało się, ale większość żołnierzy nie zwróciła na ten gest zbytniej uwagi. Mieli się na baczności przed sługą de Taillebourga, gdyż miał on w sobie coś niebezpiecznego, ale duchowny w średnim wieku bez względu na to, jak bardzo byłby zacięty i surowy, nie budził w nich lęku.

– Co więc zrobisz? – zapytał pogardliwie de Taillebourg. – Zabijesz mnie?

– Jeśli będę musiał – odrzekł nieustępliwie sir William. Obecność kapłana wśród uczestników francus­kiej misji poselskiej była zagadką, a fakt, że został na miejscu, gdy reszta wróciła do domu, tylko spotęgował otaczającą go aurę tajemniczości. Jeden gadatliwy Francuz z oddziału, który w podarunku dla Szkotów przywiózł dwieście sztuk zbroi płytowych, powiedział sir Williamowi, że zakonnik poszukuje wielkiego skarbu. Jeśli ten skarb znajdował się w Durham, to sir William chciał o tym wiedzieć i zgarnąć swoją działkę. – Zabijałem już klechów – powiedział de Taillebourgowi. – A jeden księżulek nawet sprzedał mi odpust za zabijanie, więc nie myśl sobie, że boję się ciebie czy twojego Kościoła. Nie ma takiego grzechu, za który nie dostałoby się rozgrzeszenia, gdyż nie ma odpustu, którego nie można kupić.

Dominikanin wzruszył ramionami. Dwóch żołnierzy sir Williama stało za nim z wyciągniętymi mieczami i zrozumiał, że ci ludzie naprawdę mogą go zabić. Żołnierze Douglasa byli łotrami z pogranicza, wytresowanymi do walki jak psy gończe do pogoni za zwierzyną. Duchowny uznał, że nie ma sensu dalej straszyć ich potępieniem dusz, bo takie sprawy są im po prostu obce.

– Chcę się dostać do Durham – powiedział rycerzowi – aby odnaleźć tam pewnego człowieka.

– Jakiego człowieka? – chciał wiedzieć sir William, nadal trzymając ostrze na gardle zakonnika.

– Mnicha – wyjaśnił cierpliwie de Taillebourg. – Jest już bardzo stary, tak stary, że być może nawet nie żyje. Jest Francuzem, benedyktynem, uciekł z Paryża wiele lat temu.

– Dlaczego uciekł?

– Ponieważ król zażądał jego głowy.

– Głowy mnicha? – zapytał sceptycznie sir William.

– Zanim został benedyktynem – odparł de Taillebourg – był templariuszem.

– Ach. – Sir William zaczynał rozumieć.

– Ten mnich wie – kontynuował de Taillebourg – gdzie ukryto wielki skarb.

– Skarb templariuszy?

– Mówią, że ukryto go gdzieś w Paryżu – odparł dominikanin – że leżał tam przez te wszystkie lata. Dopiero w zeszłym roku dowiedzieliśmy się, że ten Francuz żyje, i to w Anglii. Widzisz, ten benedyktyn był kiedyś zakrystianem templariuszy. Wiesz, kto to taki?

– Nie traktuj mnie jak głupca, ojcze – odrzekł chłodno rycerz.

De Taillebourg skłonił nis­ko głowę na znak, że przyjmuje reprymendę.

– Jeżeli ktokolwiek wie, gdzie znajduje się skarb templariuszy – ciągnął z pokorą – to tylko człowiek, który był ich zakrystianem. A teraz doszły nas słuchy, że człowiek ten mieszka w Durham.

Sir William odsunął miecz. Opowieść księdza miała sens. Templariusze, zakon mnichów-wojowników, którzy przysięgali chronić szlaki chrześcijań­skich pielgrzymek do Jerozolimy, zgromadzili bogac­two, o którym nie śniło się nawet królom. Co nie było z ich strony zbyt mądre – królowie w końcu pozazdrościli im tego bogac­twa, a zazdrosny władca to zaciekły wróg. Właśnie takim wrogiem stał się dla nich król Francji, który nakazał zniszczyć templariuszy: wysunięto przeciwko nim zmyślony zarzut herezji, prawnicy z łatwością wypaczyli fakty, a zakon rozwiązano. Przywódców spalono na stosie, ziemie skonfis­kowano, ale ich skarby, słynne skarby templariuszy, nigdy nie zostały odnalezione. Zakrystian templariuszy, człowiek, który niegdyś strzegł ich majątku, z pewnością znał jego dalsze losy.

– Kiedy rozwiązano zakon? – zapytał sir William.

– Dwadzieścia dziewięć lat temu – odparł de Taillebourg.

Więc zakrystian może wciąż żyć, obliczył szybko rycerz. Byłby teraz stary, ale nadal żywy. Opowieść zakonnika całkowicie do niego przemówiła, więc schował miecz do pochwy. Tymczasem nic z tego, co powiedział dominikanin, nie było prawdą, może z wyjątkiem tego, że w Durham w istocie żył pewien stary mnich. Nie był on jednak ani Francuzem, ani byłym templariuszem i naj­prawdopodobniej nie wiedział nic o żadnym skarbie. Ale Bernard de Taillebourg mówił przekonująco, a legendy o zaginionych kosztownościach krążyły po całej Europie, przekazywane z ust do ust. Sir William chciał, by ta historia była prawdziwa, i to jego pragnienie naj­bardziej utwierdziło go w przekonaniu, że tak właśnie było.

– Jeśli odszukasz tego człowieka – powiedział de Taille­bourgowi – i jeżeli on wciąż żyje, a ty znajdziesz ten zaginiony skarb, to tylko dzięki temu, że my ci to umożliwiliśmy. Gdyby nie my, nie byłoby cię tutaj, bo chroniliśmy cię przez całą drogę do Durham.

– To prawda, sir Williamie – rzekł de Taillebourg.

Rycerza zas­koczyło, że zakonnik tak ochoczo przyznał mu rację. Zmarszczył brwi, poprawił się w siodle i wbił uważny wzrok w dominikanina, jak gdyby oceniając jego wiary­godność.

– Musimy więc podzielić się skarbem – zażądał.

– Oczywiście – odpowiedział natychmiast de Taillebourg.

Sir William nie był głupcem. Wiedział, że jeśli pozwoli zakonnikowi pójść do Durham, to nigdy więcej go nie zobaczy. Obrócił się w siodle i spojrzał na północ, w kierunku katedry. Mówiono, że skarb templariuszy to złoto z Jerozolimy, więcej złota, niż człowiek mógłby sobie wyobrazić. Sir William uczciwie przyznał, że nie ma odpowiednich zasobów, by przerzucić część tego złota do Liddesdale. Musiałby skorzystać z pomocy króla. Dawid II był wprawdzie jeszcze młodzieńcem, słabeuszem, który ledwo odrósł od ziemi, ponadto zbytnio rozmiękczonym wskutek lat spędzonych we Francji, był jednak królem, a królowie mieli środki, których nie mają rycerze. Dawid II mógł rozmawiać z Filipem Walezjuszem niemal jak równy z równym, podczas gdy wiadomość od Williama Douglasa z pewnością zostałaby w Paryżu zignorowana.

– Jamie! – zawołał szorstko do swojego siostrzeńca, który był jednym z dwóch mężczyzn pilnujących de Taillebourga. – Razem z Dougalem zabierzecie tego księdza z powrotem do króla.

– Musisz mnie puścić! – zaprotestował Bernard de Taillebourg.

Sir William wychylił się z siodła:

– Chcesz, żebym ci odciął twoje świątobliwe jaja i zrobił sobie z nich sakiewkę? – Uśmiechnął się do dominikanina, po czym obejrzał się na swojego siostrzeńca. – Przekaż królowi, że ten francus­ki klecha ma wieści, które mogą go zainteresować, i powiedz mu, żeby do mojego powrotu ukrył księdza w bezpiecznym miejscu. – Sir William wykoncypował sobie, że jeśli stary francus­ki mnich rzeczywiście znajduje się w Durham, powinien zostać przesłuchany przez lojalnych poddanych szkoc­kiego króla, a jeśli będzie miał jakieś istotne informacje, to odsprzeda się je królowi Francji. – Zabierz go, Jamie – rozkazał chłopakowi – i miej oko na tego przeklętego sługę! Odbierz mu miecz.

James Douglas uśmiechnął się na myśl, że zwykły ksiądz i jego sługa mogliby sprawić mu kłopoty, ale posłusznie wykonał polecenie wuja. Kazał tajemniczemu mężczyźnie oddać sobie miecz, a kiedy ten się żachnął, chłopak natychmiast sięg­nął po swój. De Taillebourg ostro zażądał od sługi, by ten słuchał rozkazów, i miecz niechętnie został oddany. Jamie Dou­glas uśmiechnął się szeroko, wieszając go u swojego pasa.

– Nie sprawią mi kłopotów, wuju – zapewnił.

– No, jedźcie już! – polecił sir William.

Patrzył teraz, jak jego siostrzeniec wraz z towarzyszem – obaj na pięknych ogierach schwytanych na ziemiach lorda Percy’ego w Northumberlandzie – es­kortują księdza i jego sługę z powrotem do obozu króla. Było jasne, że dominikanin pos­karży się władcy, a Dawid, dużo słabszy niż jego wielki ojciec, z pewnością zmartwi się niezadowoleniem Boga i Francuzów. Choć niezadowolenie sir Williama zmartwiłoby go o wiele bardziej. Szkot uśmiechnął się do siebie na tę myśl, po czym zobaczył, że kilku jego ludzi na drugim krańcu pola zsiadło ze swoich wierzchowców.

– Kto, u diabła, kazał wam złazić z koni? – zawołał gniewnie.

Po chwili dotarło do niego, że to wcale nie byli jego ludzie, tylko nieznajomi, którzy wyłonili się z rzednącej mgły. Wtedy przypomniał sobie swoje przeczucia i przeklinał sam siebie, że zmarnował czas na księdza.

Pierwsza strzała nadleciała od południa. W powietrzu świsnęło, zamigotały pióra i pocisk trafił w cel z odgłosem przypominającym łomot topora rozłupującego kawał mięsa. Był to dźwięk miażdżącego uderzenia stali w mięsień i chrzęszczenia grotu o kość. Ofiara jęknęła i na chwilę zapadła cisza.

A potem rozległ się krzyk.

Thomas z Hookton usłyszał bicie dzwonów, głębokie i dźwięczne. Tak potężne brzmienie nie mogło pochodzić z jakiegoś małego wiejskiego kościółka. Durham, pomyś­lał, i poczuł ogromne zmęczenie, bo mieli za sobą długą podróż.

Zaczęła się w Pikardii, na polu cuchnącym rozkładającymi się ciałami ludzi i koni, pełnym zdeptanych chorągwi, połamanych i wystrzelonych strzał. Odnieśli wielkie zwycięstwo, więc Thomas nie rozumiał, dlaczego czuje się znużony i zdenerwowany. Wojska angielskie pomaszerowały na północ, szykując się do oblężenia Calais. Chłopak tymczasem otrzymał pozwolenie od hrabiego Northampton, któremu służył, by zabrać rannego towarzysza broni do Caen, gdzie mieszkał doktor słynący z wybitnych umiejętności. Wtedy jednak wydano dekret zakazujący opuszczania armii bez zgody króla i hrabia osobiście udał się do władcy, by uzys­kać zgodę na wyjazd podwładnego. W ten właśnie sposób Edward III Plantagenet usłyszał o Thomasie z Hookton i jego ojcu, księdzu pochodzącym z rodu francus­kich wygnańców o nazwis­ku Vexille. Plotka głosiła, że ród Vexille’ów posiadał kiedyś Świętego Graala. Była to tylko plotka, zwyczajna opowiastka, jednak dotyczyła Świętego Graala, naj­cenniejszej rzeczy, jaka kiedykolwiek istniała – o ile w ogóle istniała. Król przepytał zatem Thomasa z Hookton, a chłopak usiłował podać w wątpliwość historię o Graalu, ale wtedy bis­kup Durham – który walczył pod Crécy w ścianie tarcz odpowiedzialnej za skuteczne rozbicie francus­kiego ataku – opowiedział, jak swego czasu ojciec Thomasa został uwięziony w Durham.

– Był szalony – wyjaśnił królowi bis­kup. – Zupełnie odjęło mu rozum. Zamknęli go dla jego własnego dobra.

– Mówił coś o Graalu? – zapytał król.

Bis­kup Durham odparł, że jest jeden człowiek w jego diecezji, który mógłby to wiedzieć, a mianowicie stary mnich, Hugh Collimore, opiekujący się wtedy obłąkanym Ralphem Vexille’em. Król mógłby puścić te kościelne plotki mimo uszu, gdyby nie to, że w krwawej bitwie na zielonym wzgórzu pod Crécy, gdzie tak wielu ludzi straciło życie, Thomas odzys­kał dziedzic­two ojca – włócznię świętego Jerzego. W bitwie został ranny przyjaciel łucznika, dowódca sir William Skeat, którego Thomas chciał zabrać do doktora w Normandii, król Edward nalegał jednak, by chłopak udał się do Durham i porozmawiał z bratem Collimore’em. Rannego przyjaciela do Caen zabrał więc ojciec Eleanor, a Thomas, dziewczyna i ojciec Hobbe dołączyli do królewskiego kapelana i rycerza króla Edwarda jadących do Anglii. W Londynie zarówno kapelan, jak i rycerz zapadli na wczesną zimową gorączkę, więc Thomas i jego towarzysze samo­tnie kontynuowali podróż na północ. Tak oto znaleźli się niedaleko Durham w ten mglisty poranek i wsłuchiwali się właśnie w bicie katedralnych dzwonów. Eleanor, podobnie jak ojciec Hobbe, była podekscytowana ich misją, ponieważ wierzyła, że odnalezienie Graala przyniesie pokój i sprawiedliwość światu, nad którym teraz unosi się swąd palonych chat. Nie będzie już smutku, marzyła, ani wojny, a może nawet chorób.

Thomas też chciał w to wierzyć. Pragnął, aby jego nocna wizja okazała się prawdziwa, aby nie była jedynie ogniem i dymem. Jeśli Graal w ogóle istniał, musiał się przecież znajdować w jakiejś wspaniałej katedrze, strzeżony przez zastępy aniołów. Ale mogło być i tak, że Graala na ziemi już nie było. A jeśli ów święty przed­miot zniknął z tego świata, to Thomas i tak miałby w co wierzyć: w swój czarny wojenny łuk z włos­kiego cisu, z konopną cięciwą, z której wystrzeliwał jesionową strzałę, z jednej strony zwieńczoną gęsimi piórami, z drugiej zaś – stalowym grotem. W miejscu, gdzie lewa ręka łucznika chwytała za drewno, przymocowana była srebrna tabliczka z wygrawerowanym yale’em, pokrytą łus­kami mityczną bestią, która miała szponiaste łapy, rogi i kły. Stwór był godłem Vexille’ów – rodu ojca Thomasa. Yale trzymał w łapach kielich i chłopakowi powiedziano, że to Święty Graal. Zawsze ten Graal. Przyciągał go, kpił sobie z niego, rządził jego życiem i wszystko zmieniał, a przecież Thomas nigdy nawet go nie widział, z wyjątkiem tego jedynego, pełnego ognia snu. ­Graal, podobnie jak rodzina Thomasa, był tajemnicą. Kto wie, czy brat Collimore był w stanie uchylić nieco jej rąbka? Właśnie dlatego chłopak przybył na północ. Być może niewiele dowie się o Graalu, ale przynajmniej lepiej pozna historię swojej rodziny, a to już czyniło tę podróż wartą zachodu.

– Którędy idziemy? – zapytał ojciec Hobbe.

– Bóg raczy wiedzieć – odparł Thomas.

Wszystko spowijała mgła.

– Dzwony słychać było stamtąd – ojciec Hobbe wskazał na północny wschód.

Był energiczny, pełen entuzjazmu i naiwnie wierzył w zmysł orientacji przyjaciela, który nie miał naj­mniejszego pojęcia, gdzie się aktualnie znajdowali. Gdy jakiś czas temu dotarli do rozwidlenia dróg, Thomas na chybił trafił wybrał drogę w lewo, która teraz zmieniła się w wąziutką, ledwie widoczną ścieżkę pnącą się w górę trawiastego zbocza. Porośnięte grzybami pastwis­ko było mokre od rosy, klacz Thomasa brnęła więc z mozołem, ślizgając się na trawie. Na grzbiecie niosła ich niewielki bagaż oraz list schowany w zwisających z siodła sakwach. Był to list od bis­kupa Durham do Johna Fossora, przeora tego miasta. „Umiłowany Bracie w Chrystusie”, pisał bis­kup i dalej prosił Fossora, by pozwolił Thomasowi z Hookton i jego towarzyszom zadać bratu Collimore’owi kilka pytań na temat ojca Ralpha Vexille’a. „Nie będziesz go pamiętał, jako że był trzymany w Twoim klasztorze, zanim jeszcze przybyłeś do Durham, a nawet zanim ja objąłem bis­kupstwo. Jednak są tacy, którzy o nim wiedzą, i brat Collimore, jeżeli za Bożym przyzwoleniem nadal żyje, powinien mieć pewną wiedzę o ojcu Vexille’u i wielkim skarbie, który ten ukrył. Prosimy o to w imieniu Króla oraz Wszechmogącego Boga, którego błagamy o błogosławieństwo w ­niniejszym staraniu”.

– Qu’est-ce que c’est? ** – zapytała Eleanor, wskazując na wzgórze, na którym przyćmiona czerwonawa poświata mieniła się we mgle.

– Co proszę? – zapytał ojciec Hobbe, który jako jedyny w tym towarzystwie nie mówił po francus­ku.

– Cicho! – szepnął Thomas, unosząc dłoń.

Czuł zapach spalenizny i widział migoczące płomienie, ale nie słyszał żadnych głosów. Sięgnął po zawieszony przy siodle łuk i nagiął jego potężne drzewce, by nałożyć pętlę konopnej cięciwy na zakrzywiony koniec broni. Chłopak wyjął strzałę z pokrowca i dał ręką znak Eleanor i ojcu Hobbe’owi, by nie ruszali się z miejsca, po czym przemknął ścieżką do gęstego żywopłotu o usychających liściach, wśród których latały skowronki i zięby. Niedawno wzniecony ogień głośno trzas­kał. Z łukiem naciągniętym do połowy Thomas podkradł się jeszcze bliżej, do rozstaju, i ujrzał trzy, a nawet cztery chaty, których strzechy oraz krokwie płonęły, posyłając w wilgotną szarość wirujące iskry. Ogień zaprószono niedawno, jednak w zasięgu wzroku nie było nikogo: żadnego wroga, żadnych mężczyzn w kolczugach. Thomas przywołał więc Eleanor i ojca Hobbe’a, a wtedy ponad dźwiękiem trzas­kającego ognia usłyszał krzyk. Wydawało się, że hałas dochodzi z oddali, ale gęsta mgła tłumiła odgłosy, więc równie dobrze krzyczeć mógł ktoś znajdujący się blis­ko. Thomas, który starał się dojrzeć cokolwiek przez płomienie oraz kłęby dymu i mgły, nagle spostrzegł sylwetki dwóch karych ogierów dosiadanych przez mężczyzn w kolczugach. Mieli czarne nakrycia głowy, wysokie czarne buty i miecze w czarnych pochwach. Es­kortowali dwóch pieszych. Jeden z nich był zakonnikiem, dominikaninem, sądząc po jego czarno-białej szacie, i miał krew na twarzy, drugi zaś, odziany w kolczugę, był wysokim mężczyzną o długich czarnych włosach i pociągłej, inteligentnej twarzy. Para ta podążała wśród oparów za jeźdźcami, po czym zatrzymała się na chwilę na skrzy­żowaniu dróg, gdzie duchowny upadł na kolana i przeżegnał się.

Jadący przodem jeździec zdawał się poirytowany zachowaniem zakonnika, bo zawrócił konia, dobył miecza i szturchnął klęczącego mężczyznę ostrzem. Kapłan spojrzał na niego i, ku zdumieniu Thomasa, wbił w gardło ogiera swoją laskę. Zwierzę szarpnęło się, a dominikanin rąbnął rycerza kosturem w rękę, w której ten trzymał miecz. Mężczyzna, z trudem utrzymując się w siodle wierzgającego konia, usiłował dźgnąć duchownego swoim długim ostrzem. Drugi jeździec był już wysadzony z siodła, jednak Thomas nie widział jego upadku, a czarnowłosy mężczyzna w kolczudze siedział w tej chwili na wrogu okrakiem, z długim nożem w ręku. Łucznik przyglądał się temu ze sporym zdziwieniem, gdyż był przekonany, że krzyk, który słyszał, nie pochodził od żadnego z dwóch jeźdźców ani od zakonnika, głos nie należał też do ciemnowłosego mężczyzny. Lecz w zasięgu wzroku Thomasa nie było nikogo innego. Pierwszy z dwóch jeźdźców leżał już martwy, a drugi walczył z kapłanem w milczeniu i Thomas nagle odniósł wrażenie, że ta walka jest nierealna i że to wszystko mu się śni. Albo że właśnie ogląda aktorów w pantomimicznym moralitecie: czarno odziany mężczyzna gra diabła, a kapłan jest uosobieniem Bożej woli, zwycięzca pojedynku będzie zaś tym, który rozwieje wątpliwości Thomasa dotyczące Świętego Graala. Do rzeczywistości przywrócił chłopaka ojciec Hobbe, który wyrwał mu z rąk potężny łuk.

– Musimy im pomóc!

Walczący kapłan nie potrzebował jednak pomocy – wywijając kosturem jak mieczem, odpierał ciosy przeciwnika i okładał go mocno po żebrach. Ciemnowłosy mężczyzna też nie próżnował i zaraz wbił ostrze w plecy jeźdźca. Ten wygiął się, zadrżał i wypuścił broń z ręki. Przez chwilę patrzył na kapłana, po czym runął z siodła na plecy, ale stopy zaplątały mu się w strzemionach, a jego koń w panice pogalopował pod górę, wlokąc go za sobą. Zabójca wytarł ostrze swego miecza i wsunął broń w pochwę zabraną jednemu z martwych mężczyzn.

Zakonnik pobiegł schwytać drugiego konia, ale w pewnym momencie poczuł, że jest obserwowany. Odwrócił się i ujrzał we mgle kobietę oraz dwóch mężczyzn. Jeden z nich był duchownym i trzymał gotowy do strzału łuk.

– Oni chcieli mnie zabić! – zawołał po francus­ku Bernard de Taillebourg.

Ciemnowłosy mężczyzna szybko się odwrócił i uniósł miecz, przygotowując się do obrony.

– Tylko spokojnie – powiedział Thomas do ojca Hobbe’a, odebrał mu łuk i zawiesił go sobie na ramieniu.

Bóg przemówił do łucznika, pozwalając kapłanowi wygrać tę walkę, i Thomas przypomniał sobie nocną wizję, w której Graal wyłonił się z chmur niczym ognisty puchar. Potem zobaczył, że posiniaczona i zakrwawiona twarz nieznajomego wygląda jak oblicze prawdziwego męczennika – wychudła i gniewna, ze spojrzeniem kogoś, kto całym sobą łaknie Boga. Dla Thomasa było oczywiste, że ma przed sobą człowieka świętego, i mało brakowało, a upadłby przed nim na kolana.

– Kim jesteś? – zapytał dominikanina.

– Posłańcem – rzucił krótko Bernard de Taillebourg, by ukryć zas­koczenie.

Ledwo uciekł szkoc­kiej es­korcie, a już musiał się zastanawiać, w jaki sposób umknąć temu wysokiemu młodzieńcowi z długim czarnym łukiem. Wtem od południa nadleciały strzały. Jedna uderzyła w poblis­ki pień wiązu, druga prześlizgnęła się po mokrej trawie, gdzieś blis­ko koń zarżał przeraźliwie, rozległy się bezładne pokrzykiwania mężczyzn. De Taillebourg zawołał do sługi, by złapał drugiego wierzchowca, który właś­nie kłusował po wzgórzu. Tymczasem nieznajomy z łukiem, jak zauważył kapłan, zupełnie o nich zapomniał. Chłopak stał nieruchomo, ze wzrokiem utkwionym w dal, odwrócony w stronę, z której nadleciały strzały.

Korzystając zatem z okazji, zakonnik skierował konia w stronę miasta i zawołał do swojego sługi, by za nim jechał.

Na chwałę Boga, Francji, świętego Dionizego i Świętego Graala.

Sir William Douglas zaklął. Wszędzie wokół niego rozlegał się syk przelatujących strzał. Konie rżały, a jego ludzie leżeli w trawie martwi lub ranni. Z początku był oszołomiony, ale szybko zrozumiał, że oddział zaopatrzeniowy musiał wpaść na angielskich żołnierzy. Pytanie brzmiało: co to byli za żołnierze? Przecież w pobliżu nie było żadnych angielskich wojsk! Cała wroga armia była we Francji, nie tutaj! Oczywiście oznaczało to, że mieszkańcy Durham złamali rozejm, i ta myśl napełniła sir Williama straszliwym gniewem. Chryste, pomyś­lał, wkrótce rozprawię się z tym miastem i nie zostanie tu kamień na kamieniu. Zasłonił się swoją wielką tarczą i ruszył konno na południe, gdzie wzdłuż nis­kiego żywopłotu ustawił się szereg łuczników. Stwierdził, że nie ma ich zbyt wielu, naj­wyżej pięćdziesięciu, a że sam miał prawie dwustu konnych, wydał rozkaz do szarży. Jeźdźcy dobyli mieczy.

– Zabić tych bękartów! – ryknął. – Zabić!

Z wściekłością spiął konia ostrogami i odpychając swoich zdezorientowanych ludzi na boki, zapalczywie pędził w stronę żywopłotu. Wiedział, że szarża będzie chaotyczna, już pogodził się z myś­lą, że część jego żołnierzy zginie, ale teraz miał w głowie tylko jedno: jak tylko przed­ostaną się przez tarninę i dorwą tych przeklętych Anglików, rozniosą ich w pył.

Cholerni łucznicy, pomyś­lał. Nienawidził łuczników, w szcze­gólności angielskich, a ponad wszystko nienawidził zdradziec­kich, łamiących rozejm łuczników z Durham.

– Dalej! Dalej! – krzyczał. – Douglas! Douglas!

Lubił, gdy jego wrogowie wiedzieli, kto wyś­le ich w zaświaty i kto będzie gwałcił ich żony, gdy oni będą martwi. Jeśli miasto złamało rozejm, to niech Bóg ma je w swojej opiece, bo sir William będzie plądrował, gwałcił, a na końcu puści wszystko z dymem. Spali domy, zaorze pogorzelis­ko, a bielejące kości mieszkańców zostawi wśród gruzowis­ka na pastwę zimy. Przez następne lata, gdy ludzie spojrzą na nagie kamienie zburzonej katedry i ptaki gnieżdżące się w pustych wieżach zamku, będą wiedzieć, że rycerz z Liddes­dale dokonał swej zemsty.

– Douglas! – krzyczał. – Douglas!

Nagle poczuł, że w jego tarczę uderzają strzały, a koń pod nim zarżał z bólu i zaczął się potykać. Rycerz rozumiał, że zataczające się zwierzę musi być mocno zranione, więc szybko wyciągnął stopy ze strzemion. Szarżujący zbrojni minęli go z bojowym rykiem. Sir William rzucił się z siodła na swoją tarczę, na której przejechał po mokrej trawie jak na saniach. Jego koń znów zarżał z bólu, ale sam rycerz nie był ranny, tylko trochę poobijany. Podniósł się więc, znalazł miecz, który upuścił podczas skoku, i pobiegł za swoimi ludźmi. Z kolana jednego z jeźdźców sterczała strzała, poraniony koń drugiego przewrócił się, miał wywrócone ślepia i obnażone zęby. Pierwsi jeźdźcy dotarli już do żywopłotu, a niektórzy znaleźli w nim przejście i właśnie się przez nie przecis­kali. Sir William zobaczył, jak ci przeklęci angielscy łucznicy uciekają. Łajdaki, pomyś­lał, cholerne, tchórzliwe, parszywe angielskie sukinsyny! Wtem po lewej stronie usłyszał przenikliwy dźwięk napinanych cięciw i zobaczył, jak jeden z jego żołnierzy ze strzałą sterczącą z głowy spada z konia. Mgła rozrzedziła się, a wtedy stało się jasne, że wrogowie wcale nie uciekli, tylko dołączyli do dużej grupy pieszych zbrojnych. Ponownie zachrobotały cięciwy. Jakiś koń stanął dęba, gdy strzała wbiła mu się w brzuch. Jeden z jeźdźców zachwiał się, dostał drugi raz i upadł do tyłu z brzękiem stali.

Słodki Jezu, pomyś­lał sir William, przecież tu jest cała armia! Cała cholerna armia!

– Do tyłu! – wrzasnął. – Cofnąć się! Odwrót! – darł się, dopóki nie ochrypł.

W jego tarczę trafiła kolejna strzała, przebiła obite skórą drewno wierzbowe, a rycerz ze złością uderzył w sterczący jesionowy trzon i złamał go.

– Wuju, wuju! – zawołał ktoś.

Sir William zobaczył Robbiego Douglasa, jednego ze swoich ośmiu krewniaków, którzy służyli w szkoc­kiej armii. Chłopak prowadził dla niego konia, ale w jego tułów wbiły się dwie angielskie strzały i rozjuszone zwierzę wyrwało się z uchwytu chłopaka.

– Jedź na północ! – zawołał do niego sir William. – Ruszaj, Robbie!

Robbie jednak podjechał do wuja. Jedna strzała przeszyła jego siodło, druga odbiła się od hełmu, chłopak zaś nachylił się, złapał rycerza za rękę i pociągnął za sobą. Poleciały za nimi strzały, ale mgła znów zgęstniała, co zapewniło im osłonę. Sir William wyrwał dłoń z mocnego uścis­ku i pokuśtykał na północ, zataczając się pod ciężarem naszpikowanej strzałami tarczy oraz ciężkiej kolczugi. A niech to! A niech to szlag!

– Uwaga! Z lewej! Uwaga! Z lewej! – zawołał ktoś po szkoc­ku i sir William zobaczył kilku angielskich jeźdźców nacierających od strony żywopłotu.

Jeden z nich zauważył sir Williama i stwierdził, że rycerz będzie łatwym łupem. Anglicy wcale nie byli przygotowani do walki lepiej niż Szkoci – tylko kilku miało na sobie kolczugi, ale żaden nie był odpowiednio uzbrojony, nie mieli też przy sobie włóczni. Sir William przypuszczał, że wrogowie wykryli obecność jego oddziału na długo przed pierwszymi strzałami. Dał się złapać w zasadzkę i z tego powodu przepełniała go złość, zrobił więc krok w stronę jeźdźca, który nacierał z mieczem wyciągniętym jak kopia. Sir William nawet nie próbował odparować ciosu. Podniósł swoją ciężką tarczę i uderzył nią konia w pysk, a następnie przejechał mieczem po pęcinach zwierzęcia. Zarżało z bólu i wykręciło się, a siedzący na nim jeździec próbował utrzymać się w siodle i uspokoić rannego wierzchowca. Wtedy miecz sir Williama rozerwał kolczugę wroga, by wbić się wprost w jego wnętrzności.

– Łajdak – warknął Szkot i przekręcił ostrze.

Mężczyzna jęknął. Robbie podjechał, zamachnął się mieczem i wbił go w szyję. Gdy Anglik spadał z konia, jego głowa ledwie trzymała się tułowia. Pozostali jeźdźcy jakoś zdołali uniknąć rozbicia, ale chwilę potem znów nadleciały pocis­ki i sir William zrozumiał, że mgła znów się przerzedza. Wyciąg­nął miecz z ciała Anglika, wsunął mokre ostrze do pochwy i wgramolił się na siodło zabitego.

– Jedziemy! – krzyknął do Robbiego, który wyglądał, jakby miał chęć zmierzyć się z całym angielskim wojskiem w pojedynkę. – Jedziemy, chłopcze! W drogę!

Na Boga, myś­lał sir William, jakże bolesna jest ucieczka, nie jest jednak hańbą, gdy dwustu ludzi umyka przed sześcioma lub siedmioma setkami wrogów. A gdy zniknie ta przeklęta mgła, będzie można stoczyć prawdziwą bitwę, mordercze starcie ludzi i stali, w którym sir William pokaże tym angielskim bękartom, jak wygląda walka. Popędził swojego zdobycznego rumaka, chcąc jak naj­szybciej przekazać szkoc­kiej armii wieści na temat wroga, gdy nagle spostrzegł łucznika czającego się przy żywopłocie. Byli z nim kobieta i jakiś ksiądz. Sir William położył dłoń na rękojeści miecza i przez chwilę miał ochotę odbić w ich stronę, by zemścić się za te wszystkie strzały wymierzone w jego oddział. Tuż za nim jakiś Anglik wykrzyknął tymczasem: „Święty Jerzy! Święty Jerzy!”, i rycerz zdecydował, że zostawi samo­tnego łucznika w spokoju. Pogalopował przed siebie, a za sobą, w jesiennej trawie, pozostawił wiernych kompanów – martwych albo konających, rannych i przerażonych. Ale on nie bez powodu nazywał się Douglas. Wróci tu i pomści ich.

*C’est un grand incendie (fr.) – To wielki pożar. (Wszystkie przypisy ­pochodzą od tłumaczki).

**Qu’est-ce que c’est? (fr.) – Co to takiego?

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ DRUGA

Anglia i Normandia, 1346–1347

ZIMOWE OBLĘŻENIE

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

CZĘŚĆ TRZECIA

Bretania, wiosna 1347

KRÓLEWSKI PODCZASZY

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej

NOTA HISTORYCZNA

Dostępne w wersji pełnej