Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Nikt na świecie nie pisze jak Cornwell – wydarzenia sprzed sześciuset lat są tak zajmujące i obrazowo przedstawione, jak gdyby zdarzyły się sześć dni temu. A brutalni i twardzi ludzie toczą wojny, udowadniając kolejny już raz, że nic się nie zmienia. Podsumowując: fantastyczna opowieść.
Lee Child
Czwarty tom serii o poszukiwaniach Świętego Graala.
Rok 1356. Czarna śmierć powoli odchodzi w zapomnienie, a konflikt angielsko-francuski wybucha na nowo. Anglicy organizują łupieżcze wyprawy i plądrują południe Francji. Francuzi gromadzą wojska i sojuszników, by zmierzyć się z najeźdźcą.
Thomas z Hookton wraz z własnym oddziałem hellequinów przemierza Francję, angażując się w spory lokalnych arystokratów. Niespodziewanie hrabia Northampton nakazuje mu odnaleźć miecz świętego Piotra, który temu, kto go zdobędzie, ma zapewnić zwycięstwo w trwającej wojnie. Jednak nie tylko Thomas zamierza odnaleźć tę cudowną broń – kardynał Bessières pragnie zdobyć ją dla Francuzów.
Rozpoczyna się kolejna bezlitosna walka…
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: 1356
1356 © Bernard Cornwell, 2012
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Marta Magdalena Borkowska
Wydawca prowadzący: Szymon Langowski
Redaktor prowadzący: Anna Małocha
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Przyjęcie tłumaczenia i korekta: d2d.pl
Projekt okładki: Katarzyna Borkowska
Ilustracja na okładce: Blue Planet Studio / Adobe Stock
Ozdobnik na okładce: Sentavio / Shutterstock
ISBN 978-83-8135-647-3
www.wydawnictwohistory.pl
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,
ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2024
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Dla mojego wnuka Oscara Cornwella z wyrazami miłości
Anglicy jadą, nikt nie wie dokąd.
Ostrzeżenie rozsyłane na terenie czternastowiecznej Francji, zacytowane w powieści Ann Wroe A Fool and His Money
Prolog
CARCASSONNE
Spóźnił się.
Zapadł już zmierzch, a on nie wziął ze sobą latarni, lecz jaskrawy blask palących się w mieście ognisk docierał do wnętrza świątyni i oświetlał kamienne tablice umieszczone w okazałej kościelnej krypcie. Mężczyzna uderzył żelaznym łomem w posadzkę.
Celował w kamień z herbem przedstawiającym kielich opleciony wstęgą, na której wypisano słowa: Calix Meus Inebrians*. Wydawało się, że padające na granitową płytę promienie słoneczne rozchodzą się wprost z pucharu. Czas zatarł nieco kontury płaskorzeźby oraz towarzyszą jej inskrypcję, ale dla mężczyzny nie miały one szczególnego znaczenia, jego uwagę przykuły za to krzyki dochodzące z alejek wokół kościółka. Była to noc wypełniona ogniem i cierpieniem, a także wrzaskiem, który zagłuszał dźwięk uderzeń żelaza o kamienne płyty. Kolejny cios odłupał krawędź płaskorzeźby, powstała niewielka szczelina, a mężczyzna wetknął w nią końcówkę łomu, po czym naparł na żelazny pręt, próbując podważyć kamień. Wtem zastygł w bezruchu – w kościele nad nim rozległy się śmiechy i kroki. Ledwie zdążył schować się we wnęce, gdy do krypty zeszło dwóch nieznajomych. Mieli ze sobą pochodnię, w której świetle można było wyraźnie zobaczyć, że w pomieszczeniu nie ma nic wartego zrabowania. Znajdował się tam jedynie kamienny ołtarz ozdobiony drewnianym krucyfiksem. Nie było nawet świecznika. Jeden z mężczyzn powiedział coś do towarzysza w dziwnym języku, na co ten się roześmiał, następnie obaj obrócili się i wspięli po krętych schodach z powrotem do głównej nawy, gdzie łuny płonących na ulicach pożarów rzucały światło na ścienne malowidła i zbezczeszczone ołtarze.
Mężczyzna z łomem miał na sobie czarny płaszcz z kapturem, pod nim zaś brudną białą szatę przepasaną sznurem z trzema supłami. Był czarnym mnichem, dominikaninem, lecz tej nocy mnisi habit nie gwarantował mu żadnej ochrony przed armią, która właśnie łupiła Carcassonne. Zakonnik był wysoki i silny, zanim przyjął śluby, sam walczył wśród zbrojnych. Umiał ciskać włócznią, ciąć mieczem i zabijać toporem. W tamtych czasach znany był jako sir Ferdinand de Rodez, lecz teraz nazywano go po prostu bratem Ferdinandem. Niegdyś przywdziewał kolczugę i zbroję, uczestniczył w turniejach rycerskich i pokonywał wrogów na polach bitewnych. Ostatnich piętnaście lat spędził jednak jako zakonnik, który co dzień modlił się do Boga o odpuszczenie swoich grzechów. Ferdinand dobiegał już słusznego wieku sześćdziesięciu lat, mimo to wciąż był szeroki w barach. Do miasta dotarł pieszo, choć deszcze znacznie spowolniły jego wędrówkę, utrudniając zakonnikowi przekraczanie brodów. Z tego powodu przybył za późno i był ogromnie zmęczony. Ponownie wsunął łom pod rzeźbioną płytę i spróbował ją podważyć. Obawiał się, że wygnie narzędzie, zanim kamień ustąpi, jednak po chwili rozległ się zgrzyt, a granitowa płyta uniosła się i przesunęła na bok, odsłaniając otwór nad niewielką wnęką.
W grobie panował mrok, gdyż blask diabelskiego ognia trawiącego miasto nie sięgał tak głęboko. Zakonnik przyklęknął i sięgnął po omacku przez szczelinę. Jego palce trafiły na drewno, więc ponownie chwycił za łom i uderzył raz, a potem drugi. Deski roztrzaskały się, on zaś szeptał modlitwy, prosząc, by w drewnianej trumnie nie było ołowianego sarkofagu. Ostatni raz uderzył łomem, po czym włożył rękę w otwór i wyciągnął kawałki połamanych desek.
Nie wyczuł ołowiu, sięgając ręką przez otwór, znalazł tkaninę, która pod jego dotknięciem rozsypała się w proch. Potem trafił na kości. Przesunął palcami po pustym oczodole, poluzowanych zębach i krzywiźnie żebra. Położył się na posadzce i wyprostował ramię, żeby sięgnąć jeszcze głębiej. W ciemnościach wymacał jakiś twardy przedmiot niebędący ludzką kością, jednak szybko zrozumiał, że nie tego szuka. Po kształcie rozpoznał, że znalazł krucyfiks. Niespodziewanie w kościele nad jego głową znowu rozległy się głosy: jakiś mężczyzna wybuchnął śmiechem, kobieta szlochała. Dominikanin zamarł. Nasłuchiwał i modlił się. Zaczął już tracić nadzieję, że przedmiot, którego poszukiwał, znajduje się w grobowcu, ale kiedy głębiej zanurzył ramię w mrocznym dole, dotknął czegoś owiniętego w delikatny materiał, który mimo upływu czasu pozostał nietknięty. Końcami palców chwycił za tkaninę i pociągnął. Zawinięty w nią przedmiot był ciężki. Zakonnik powoli przesuwał go w swoim kierunku, aż w końcu mógł chwycić znalezisko ręką i wyrwać je z zaciśniętych kościstych dłoni. Wyciągnął zawiniątko z grobowca. Wcale nie musiał odwijać materiału, żeby wiedzieć, że znalazł La Malice. Zwrócił się w stronę prostego kamiennego ołtarza na końcu krypty i w podzięce uczynił znak krzyża.
– Dziękuję ci, Panie – szepnął. – Dziękuję ci, święty Piotrze, i tobie, święty Junianie. A teraz chrońcie mnie od złego.
Prośba o wsparcie z nieba była jak najbardziej zasadna. Przez chwilę zakonnik rozważał ukrywanie się w krypcie do czasu, aż armia najeźdźców opuści miasto, lecz doszedł do wniosku, że może to potrwać nawet kilka dni. Ponadto po splądrowaniu wszystkiego, co widać gołym okiem, żołdacy z pewnością zaczną otwierać podziemne grobowce w poszukiwaniu pierścieni, krucyfiksów i innych drogocennych przedmiotów. Krypta chroniła La Malice od półtora wieku, lecz dominikanin miał świadomość, że w obecnej sytuacji on sam mógłby czuć się w niej bezpiecznie najwyżej przez kilka godzin.
Brat Ferdinand zostawił łom i wszedł na schody. La Malice miał długość jego rąk i był zaskakująco ciężki. Po jego dawnej rękojeści został jedynie cienki metalowy pręt. Zakonnik zacisnął dłoń na tym prymitywnym uchwycie, nie chciał rozwijać jedwabnej, jak mu się wydawało, tkaniny.
Nawę kościoła oświetlały płomienie pochłaniające domy wokół małego placu na zewnątrz. W świątyni znajdowało się trzech mężczyzn, jeden z nich krzyknął na ciemno odzianą postać wychodzącą z krypty. Byli łucznikami, ich długa broń stała oparta o kamienny ołtarz. Tak naprawdę człowiek w kapturze niezbyt ich interesował, bardziej zajmowała ich kobieta rozciągnięta na stopniach ołtarza. Przez ułamek sekundy brat Ferdinand chciał rzucić się nieszczęśnicy na ratunek, lecz wtedy przez boczne drzwi weszło kolejnych pięciu żołnierzy. Na widok nagiego ciała na schodach aż krzyknęli z uciechy. Również przywlekli ze sobą dziewczynę, ta zaś opierała im się z wrzaskiem – mnich zadrżał, słysząc rozpacz w jej głosie. Po chwili usłyszał trzask rozdzieranego na młódce ubrania i jej żałosny płacz. Ferdinand przypomniał sobie wszystkie swoje grzechy. Przeżegnał się.
– Przebacz mi, Jezu Chryste – wyszeptał i bezsilny przeszedł przez główne drzwi kościoła na niewielki plac.
Płomienie pochłaniały strzechy, które zajmowały się jasnym ogniem, wyrzucając rozwiewane przez nocny wiatr snopy iskier. Nad miastem unosił się dym. Żołnierz z czerwonym krzyżem świętego Jerzego na piersi zwymiotował na kościelne schody, pies podbiegł do niego i zlizał z kamieni nieczystości. Zakonnik ruszył w kierunku rzeki, mając nadzieję, że mostem przedostanie się do Cité. Liczył, że podwójne mury, wieże i blanki chroniące Carcassonne zapewnią mu ochronę, zniechęcając siejących zniszczenie najeźdźców do kontynuacji oblężenia. Wrogowie zdołali wedrzeć się do leżącej na zachodnim brzegu rzeki kupieckiej dzielnicy miasta, zwanej bourg, ale ta nigdy nie była dobrze zabezpieczona. Mieściła się tam większość miejskich warsztatów, garbarnie, zakłady płatnerskie, sklepiki jubilerów i kupców handlujących suknem, a mimo to dostępu do tych bogactw bronił jedynie prosty wał ziemny. Nieprzyjaciel z łatwością pokonał tę słabą przeszkodę, przelewając się przez szaniec niczym nieokiełznana fala powodzi. Cité, dla odmiany, było prawdziwą fortecą, jedną z największych w całej Francji, bastionem, który otaczały wysokie mury przetykane ogromnymi kamiennymi wieżyczkami. Tam właśnie zakonnik zamierzał się schronić, ukryć La Malice i poczekać, aż będzie mógł zwrócić skarb właścicielowi.
Brat Ferdinand skręcił w oszczędzoną przez ogień uliczkę. Żołnierze włamywali się do domostw, rozłupując drzwi młotami i siekierami. Większość mieszkańców schroniła się za murami Cité, lecz kilku głupców pozostało w dzielnicy – najwyraźniej wyobrażali sobie, że zdołają ocalić swój dobytek. Nieprzyjacielska armia zgromadziła się pod miastem tak szybko, że nie było czasu, by przewieźć wszystkie wartościowe rzeczy przez most i potężne bramy broniące wstępu do usytuowanej na wzgórzu cytadeli. W rynsztoku leżały dwa ciała żołnierzy, na ich tunikach widniały cztery lwy z herbu Armagnac. Byli to kusznicy polegli podczas beznadziejnej próby obrony bourg.
Dominikanin nie znał miasta. Skręcał w kolejne zacienione uliczki i wąskie przejścia, usiłując dotrzeć do rzeki. Pomyślał, że Bóg mu sprzyja, gdyż nie spotkał po drodze żadnego wroga. Nagle wyszedł na szerszą ulicę, oświetloną płomieniami, i zobaczył długi most, a za nim, wysoko na wzgórzu, potężne mury Cité, od których odbijał się blask pożogi. W ogniu pochłaniającym bourg kamienie zdawały się nabierać czerwonego koloru. Mury piekieł, pomyślał zakonnik. W tej samej chwili podmuch nocnego wiatru przywiał chmurę dymu i zasłonił Ferdinandowi widok na umocnienia, lecz nie na most. Na jego zachodnim krańcu stali łucznicy – angielscy łucznicy z czerwonymi krzyżami na tunikach i ze śmiertelnie niebezpiecznymi długimi łukami. Towarzyszyło im dwóch jeźdźców w kolczugach i hełmach.
Nie ma szans na przejście, pomyślał zakonnik. Nie ma szans na przedostanie się za mury. Kucnął na chwilę, rozważając, co czynić, a następnie zawrócił w gąszcz wąskich uliczek. Postanowił, że podąży na północ.
Musiał pokonać główną ulicę bourg rozświetloną podłożonym właśnie ogniem. Minął leżący w rynsztoku łańcuch, jeden z wielu, które rozciągnięto w poprzek drogi, by powstrzymać najeźdźców. Nieopodal kot chłeptał płynącą ściekiem krew. Brat Ferdinand pędził w blasku ognia, wpadł w kolejną alejkę i gnał dalej, nie zwalniając kroku. Bóg wciąż nad nim czuwał. Gęsty dym przysłaniał gwiazdy, w powietrzu latały iskry. Mnich przebiegł przez plac, trafił na ślepą uliczkę, zawrócił i znów pomknął na północ. Z wnętrza płonącego budynku doleciało ryczenie krowy, drogę przeciął mu pies ściskający w zębach jakiś cieknący czarny ochłap. Dominikanin minął zakład garbarza, przeskakując nad skórami leżącymi na bruku. Przed sobą ujrzał żałosny wał ziemny stanowiący jedyną obronę bourg. Wdrapał się na niego i wtedy usłyszał za plecami krzyk. Obrócił się i zauważył trzech ścigających go mężczyzn.
– Kim jesteś?! – krzyknął jeden z nich.
– Stój! – ryknął drugi.
Zakonnik zignorował ich. Pomknął w dół i popędził w kierunku ciemnego wiejskiego krajobrazu majaczącego po drugiej stronie szańca, poza skupiskiem chałup. Tuż przy jego uchu świsnęła strzała, dzięki Bożej opatrzności mijając cel o szerokość palca. Brat Ferdinand skręcił i wbiegł w wąskie przejście między dwiema chatkami. Poczuł odór parującej sterty gnoju. Minął górę obornika i nagle wyrósł przed nim mur. Obrócił się. Drogę zagradzało mu trzech mężczyzn. Stali, uśmiechając się od ucha do ucha.
– Co tam masz? – spytał jeden z nich.
– Je suis Gascon** – odparł brat Ferdinand. Wiedział, że wroga armia składała się nie tylko z Anglików, lecz także z Gaskończyków, a on nie mówił po angielsku. – Je suis Gascon! – powtórzył, robiąc krok w ich stronę.
– To czarny mnich – zauważył drugi żołnierz.
– To po jaką cholerę uciekał? – spytał ten pierwszy. – Ukrywasz coś, braciszku?
– Dawaj, co tam masz – zażądał trzeci, wyciągając przed siebie rękę. Tylko on trzymał łuk w pogotowiu, pozostali dwaj mieli je przewieszone przez plecy, za to dzierżyli w dłoniach miecze. – No dalej, ośla mordo, oddaj mi to. – Anglik sięgnął po La Malice.
Trzej żołnierze byli o połowę młodsi od brata Ferdinanda i jako łucznicy zapewne dwa razy od niego silniejsi, lecz dawniej zakonnik walczył znakomicie i nigdy nie zapomniał sztuki władania orężem. Teraz dodatkowo kipiał w nim gniew. Był wściekły z powodu ludzkich cierpień i okrucieństwa najeźdźców, których był świadkiem, a złość wyzwoliła w nim brutalną siłę.
– W imię Boga! – zawołał i zamachnął się La Malice.
Choć broń wciąż była owinięta w jedwab, ostrze mocno wbiło się nadgarstek łucznika, przecinając ścięgna i łamiąc kości. Brat Ferdinand trzymał miecz za nagi trzpień, co sprawiało, że jego chwyt był niepewny, lecz mimo to czuł, jak ostrze ożywa w jego dłoniach. Ranny mężczyzna odskoczył, brocząc krwią, a jego towarzysze ryknęli ze złości i rzucili się z mieczami naprzód. Dominikanin sparował oba ciosy jednym ruchem i natarł na przeciwników. Mimo że La Malice od ponad stu pięćdziesięciu lat spoczywał w krypcie, jego ostrze cięło tak precyzyjnie, jakby dopiero zostało naostrzone. Czubek broni przebił się przez watowaną kolczugę stojącego najbliżej mężczyzny, strzaskał jego żebra i zagłębił się w płucu. Zanim Anglik zorientował się, że został raniony, brat Ferdinand wyciągnął broń z jego piersi i zamachnął się na trzeciego z napastników, celując w oczy. W alejce zalśniła świeża krew. Napastnicy zaczęli się cofać, lecz dominikanin nie zamierzał na to pozwolić. Oślepiony łucznik potknął się i upadł plecami na stertę gnoju, a jego kompan desperacko zamachnął się mieczem. La Malice sparował cios, a broń Anglika pękła na dwoje. Zakonnik poderwał owinięte jedwabiem ostrze w górę, by rozciąć łucznikowi przełyk, i poczuł na twarzy krople jego krwi. Jaka ciepła, przemknęło mu przez myśl, niechaj Bóg mi wybaczy. W ciemnościach wrzasnął ptak, nad bourg wciąż huczały płomienie.
Zakonnik dobił trzech łuczników, po czym oczyścił ostrze La Malice jedwabiem. Rozważał odmówienie krótkiej modlitwy za dusze zabitych, lecz stwierdził, że nie chce dzielić nieba z takimi bydlakami. Zamiast tego ucałował La Malice i przeszukał zwłoki Anglików, dzięki czemu znalazł kilka monet, kawałek sera, cztery cięciwy oraz nóż.
Carcassonne płonęło, a zimowe powietrze wypełniało się kłębami dymu.
Czarny mnich ruszył na północ. Wracał do domu, do wieży.
W jego dłoniach spoczywał La Malice, a wraz z nim los chrześcijańskiego świata, zakonnik zaś, niczym duch, rozpłynął się w ciemnościach.
Przybyli pod wieżę cztery dni po splądrowaniu Carcassonne.
Było ich szesnastu, wszyscy nosili płaszcze z drogiej, grubej wełny i dosiadali dobrych wierzchowców. Piętnastu miało kolczugi i przypasane miecze, a ostatni z nich był duchownym. Na jego nadgarstku siedział jastrząb w kapturku.
W górskiej przełęczy zerwał się wiatr, który zmierzwił ptakowi pióra, zachrzęścił gałęziami sosen i rozgonił dym unoszący się z chałupek w wiosce położonej w dolince u podnóża wieży. Panował przejmujący chłód. W tej części Francji rzadko widywano śnieg, ale ksiądz zerkający spod kaptura swej czarnej peleryny miał wrażenie, że na wietrze wirują białe płatki.
Wieżę otaczały zrujnowane mury, dowód na to, że kiedyś stała tam twierdza. Dziś z dawnego zamku pozostała jedynie baszta i pokryty strzechą niski budynek, który zapewne zamieszkiwała służba. Kury grzebały w ziemi, uwiązana koza gapiła się na obce konie, a kot nie zwracał na przybyszy najmniejszej uwagi. Warowna twierdza, niegdyś strzegąca drogi prowadzącej w góry, przeistoczyła się w wiejską zagrodę, choć kapłan zauważył, że budowla nadal była w dobrym stanie, a niewielka wioska u stóp dawnej fortecy wyglądała na dostatnią.
Z pokrytej strzechą chaty wybiegł mężczyzna i nisko pokłonił się jeźdźcom. Zrobił to nie dlatego, że ich rozpoznał – po prostu mężczyźni z mieczami u pasa budzili powszechny respekt.
– Czcigodni panowie…? – spytał z niepokojem.
– Zabierz konie do stodoły – zażądał ksiądz.
– Najpierw je występuj – dodał jeden ze zbrojnych. – Występuj, natrzyj słomą i dopilnuj, żeby nie zjadły za dużo.
– Tak, panie – odparł wieśniak, znów kłaniając się nisko.
– Czy to Mouthoumet? – spytał ksiądz, zsiadając z wierzchowca.
– Tak, ojcze.
– A ty służysz tutejszemu panu? – drążył duchowny.
– Tak jest, ojcze, hrabiemu Mouthoumet.
– Czyli hrabia żyje?
– Żyje, ojcze, chwała Bogu, wciąż żyje.
– Chwała Bogu – powtórzył od niechcenia ksiądz i ruszył w stronę drzwi wieży, do których prowadziło kilka kamiennych schodków. Duchowny zawołał dwóch zbrojnych, aby mu towarzyszyli, reszcie zaś kazał czekać na dziedzińcu. Pchnął drzwi i wszedł do dużego okrągłego pomieszczenia, w którym składowano drewno na opał. Z desek sufitu zwisały szynki oraz pęki ziół. Nie anonsując się i nie czekając na powitanie przez służącego, mężczyzna wszedł schodami na piętro, gdzie w ścianę wieży wmurowano palenisko. Płonął na nim ogień, a większość ulatującego kominem dymu wracała do pomieszczenia, nawiewana mroźnym wiatrem, i wirowała po okrągłej komnacie. Stare deski podłogowe zasłonięto wydeptanymi dywanami. Na dwóch drewnianych skrzyniach stały zapalone świece – na zewnątrz było jasno, ale oba okna były zakryte pledami, aby uniknąć przeciągów. Wzrok duchownego powędrował na stół, gdzie zauważył dwie księgi, pergaminy, kałamarz, pęk piór, nóż oraz stary, zardzewiały napierśnik służący za miseczkę dla trzech pomarszczonych jabłek. Za stołem stało krzesło. Hrabia Mouthoumet, pan tej samotnej wieży, leżał na łóżku, blisko tlącego się ognia. U jego boku siedział siwy ksiądz, u stóp łoża klęczały zaś dwie staruszki.
– Wszyscy wyjść – nakazał całej trójce nowo przybyły.
Za jego plecami ukazało się dwóch zbrojnych w kolczugach, którzy wypełniali cały pokój swoją złowrogą obecnością.
– Kim jesteś? – spytał nerwowo siwowłosy kapłan.
– Kazałem ci się wynosić, idźże więc.
– Ale on umiera!
– Precz!
Stary ksiądz w szkaplerzu narzuconym na habit przerwał ostatni sakrament i podążył za dwiema kobietami po schodach. Umierający przyglądał się przybyszom bez słowa. Włosy miał długie i śnieżnobiałe, brodę nieprzyciętą, oczy zapadnięte. Patrzył, jak duchowny stawia na blacie jastrzębia, szpony ptaka zachrobotały o drewno.
– Oto une calade – wyjaśnił ksiądz.
– Une calade? – spytał hrabia słabym głosem, przenosząc wzrok na popielate skrzydła i poprzecinaną jasnymi smugami pierś ptaka. – Jest już za późno na calade.
– Więcej wiary – skarcił go ksiądz.
– Przeżyłem osiemdziesiąt wiosen – odrzekł hrabia. – Mam więcej wiary, niż zostało mi czasu.
– Na to wystarczy ci go w zupełności – stwierdził złowróżbnie ksiądz. Dwaj zbrojni milcząco stali przy schodach. Jastrząb zaskrzeczał, ale duchowny strzelił palcami i zakapturzony ptak natychmiast zamilkł. – Otrzymałeś ostatnie namaszczenie? – zapytał umierającego.
– Brat Jacques właśnie miał mi go udzielić – odparł hrabia.
– Ja to zrobię – powiedział nieznajomy.
– Kimże jesteś?
– Przybywam z Awinionu.
– Od papieża?
– A od kogóż by innego? – Duchowny przechadzał się po pomieszczeniu, rozglądając z uwagą, a stary hrabia obserwował go ze swojego posłania.
Miał przed sobą wysokiego mężczyznę o srogiej, oschłej twarzy, w doskonale skrojonym habicie. Gdy gość uniósł rękę, by dotknąć wiszącego na ścianie krucyfiksu, rękaw jego szaty rozchylił się, odsłaniając podszewkę z czerwonego jedwabiu. Stary hrabia miał już do czynienia z podobnymi przedstawicielami duchowieństwa: zatwardziałymi i ambitnymi księżmi, opływającymi w dostatki i przebiegłymi, którzy bynajmniej nie służyli ubogim, za to wspinali się po drabinie hierarchii kościelnej, by dołączyć do grona bogatych i uprzywilejowanych. Ksiądz odwrócił się nagle i zmierzył hrabiego srogim spojrzeniem zielonych oczu.
– Powiedz mi – zażądał. – Gdzie jest La Malice?
Stary człowiek wahał się o sekundę za długo.
– La Malice?
– Mów zaraz, gdzie go ukryto – zagrzmiał rozmówca, a gdy hrabia nie odpowiedział, dodał: – Przybywam od Ojca Świętego. Nakazuję ci wyznać prawdę.
– Nie znam odpowiedzi na to pytanie – wyszeptał staruszek. – Jakże więc mam ci ją wyjawić?
Polano trzasnęło w palenisku, krzesząc iskry.
– Czarni mnisi – powiedział ksiądz – szerzą herezję.
– Niech Bóg broni – odparł starzec.
– Słyszeliście o nich?
Hrabia potrząsnął przecząco głową.
– Ostatnimi czasy niewiele dociera do mych uszu, ojcze.
Ksiądz sięgnął dłonią do sakiewki zawieszonej u pasa i wyjął z niej kawałek pergaminu.
– Siedmiu Mrocznych Lordów miało go w swoim posiadaniu – odczytał na głos – i zostali wyklęci. Ten, któremu przeznaczone jest rządzić nami, odnajdzie go i otrzyma błogosławieństwo.
– Czy to herezja? – zapytał hrabia.
– To słowa, które czarni mnisi rozgłaszają w całej Francji. W całej Europie! Tylko jeden człowiek może sprawować nad nami władzę i jest nim Ojciec Święty. Jeśli La Malice istnieje, to twoim chrześcijańskim obowiązkiem jest powiedzieć mi wszystko, co na ten temat wiesz. Ta broń musi trafić na łono Kościoła! Ludzie, którzy myślą inaczej, to heretycy.
– Nie jestem heretykiem – zaoponował starzec.
– Twój ojciec był Mrocznym Lordem.
Hrabia zadrżał.
– Grzechy mego ojca nie są moimi grzechami.
– Mroczni Lordowie mieli La Malice w swoim posiadaniu.
– O Mrocznych Lordach opowiada się wiele rzeczy – odparł hrabia.
– Strzegli heretyckich skarbów albigensów – dodał pospiesznie kapłan – a gdy bluźnierców, dzięki Bożej łasce, wypleniono z tutejszych ziem ogniem, Mroczni Lordowie zabrali ze sobą ich skarby i ukryli je.
– Słyszałem o tym – powiedział hrabia słabym szeptem.
Ksiądz wyciągnął rękę i pogłaskał jastrzębia po grzbiecie.
– La Malice – powiedział – zaginął dawno temu, lecz czarni mnisi głoszą, że miecz ów można odnaleźć. I trzeba to zrobić! To skarb należący do Kościoła, obdarzony wielką mocą! To broń, która sprowadzi na ziemię Królestwo Chrystusowe. A ty ją ukrywasz!
– Nieprawda! – zaprotestował starzec.
Ksiądz usiadł na łóżku i nachylił się nad umierającym.
– Gdzie jest La Malice? – zapytał.
– Nie mam pojęcia.
– Starcze, niedługo czeka cię sąd Boży – powiedział przybysz. – Nie łżyj mi zatem w żywe oczy.
– Klnę się na Boga – odrzekł hrabia. – Nie wiem.
I była to prawda. Znał miejsce, w którym kiedyś ukryto La Malice, i obawiając się, że skarb wpadnie w łapy Anglików, posłał po relikwię swojego przyjaciela, brata Ferdinanda. Hrabia zakładał, że zakonnik sprostał powierzonemu zadaniu, więc rzeczywiście nie wiedział, gdzie w tej chwili znajduje się rzeczony miecz. Nie skłamał zatem, choć nie wyjawił też księdzu całej prawdy, był bowiem zdania, że niektóre sekrety powinno się zabierać ze sobą do grobu.
Nieznajomy przypatrywał się starcowi przez dłuższą chwilę, po czym zdjął pęta z nóg jastrzębia. Ptak przeszedł ostrożnie na nadgarstek swego pana, a ten przysunął dłoń do łoża i zachęcił ptaka, by stanął na piersi umierającego, następnie delikatnie zsunął z jego łebka skórzany kapturek.
– Ten calade – powiedział – jest inny. Nie zdradzi, czy będziesz żył, czy zaśniesz na wieki, ale czy odejdziesz z tego świata w stanie łaski i trafisz do nieba.
– Modlę się o to – odparł starzec.
– Spójrz na ptaka – nakazał kapłan.
Hrabia Mouthoumet wykonał polecenie. Słyszał już o tych ptakach, calade, potrafiących przepowiedzieć człowiekowi śmierć lub dalsze życie. Jeśli zwierzę spoglądało prosto w oczy chorego, znaczyło to, że ten wyzdrowieje, jeśli nie – wróżyło to śmierć.
– Ptak, który spogląda w wieczność? – zapytał z niedowierzaniem.
– Spójrz na niego – powiedział ksiądz – i wyznaj, czy wiesz, gdzie ukryto La Malice?
– Nie wiem – szepnął hrabia.
Zdawało się, że jastrząb patrzy na ścianę. Przestąpił z nóżki na nóżkę na piersi staruszka, hacząc szponami przetarty koc. Nikt się nie odzywał. Ptak znieruchomiał, a potem gwałtownie opuścił głowę w dół i hrabia krzyknął.
– Cisza! – warknął duchowny.
Jastrząb wbił haczykowaty dziób w lewe oko umierającego, rozgniótł je na miazgę i rozwlekł zakrwawioną galaretę po nieogolonym policzku hrabiego. Starzec jęczał z bólu. Ptak zaklekotał dziobem, gdy ksiądz przestawił go w nogi łoża.
– Mój calade mówi mi, że skłamałeś – powiedział. – Jeśli pragniesz zachować prawe oko, teraz powiesz mi prawdę. Gdzie jest La Malice?
– Nie wiem – szlochał starzec.
Duchowny milczał. Polana skwierczały w palenisku, wiatr nawiewał dym z powrotem do środka.
– Kłamiesz – powiedział po chwili. – Mój calade twierdzi, że łżesz. A tym samym plujesz Bogu i jego aniołom prosto w twarz.
– To nieprawda! – zaprotestował hrabia.
– Gdzie jest La Malice?
– Nie wiem!
– Nazwisko twego rodu brzmi Planchard – powiedział oskarżycielsko ksiądz – a Planchardowie zawsze byli heretykami.
– Nie! – wykrzyknął hrabia, a potem słabym głosem dodał: – Kim jesteś?
– Możesz nazywać mnie ojcem Calade’em – odrzekł ksiądz. – Gdyż to ja zdecyduję, czy trafisz do piekła, czy do nieba.
– Zatem udziel mi rozgrzeszenia – wystękał błagalnie starzec.
– Prędzej złożę pocałunek na pośladkach diabła – odparł ojciec Calade.
Po godzinie, gdy całkowicie oślepiony hrabia łkał żałośnie, ksiądz doszedł w końcu do przekonania, że starzec nie zna miejsca ukrycia relikwii. Przywołał jastrzębia na swój nadgarstek i ponownie zakrył mu łeb kapturkiem, po czym skinął na jednego ze zbrojnych.
– Odeślij tego starego głupca do jego pana.
– Do jego pana? – spytał mężczyzna zdziwionym głosem.
– Do diabła – odrzekł ksiądz.
– Na litość boską – jęknął hrabia Mouthoumet.
Szarpnął się bezradnie, gdy zbrojny zakrył mu twarz wypchaną wełną poduszką. Staruszek umierał zaskakująco długo.
– Nasza trójka wraca do Awinionu – oznajmił ksiądz towarzyszącym mu żołnierzom. – Reszta zostaje tutaj. Każcie im dokładnie przeszukać wieżę. Niech ją rozbiorą, kamień po kamieniu.
I kapłan ruszył na wschód, w kierunku Awinionu. Tego samego dnia przyprószył lekki śnieg, przykrywając cieniutką warstewką blade drzewka oliwne w dolinie pod wieżą nieboszczyka.
Następnego ranka po śniegu nie było już śladu, a tydzień później nadeszli Anglicy.
Część pierwsza
AWINION
Wiadomość dotarła do miasta po północy, a przyniósł ją młody mnich, który przybywał z Anglii. Wyruszył z Carlisle w sierpniu w towarzystwie dwóch innych braci – zmierzali do wielkiego klasztoru cystersów w Montpellier. Brat Michael, najmłodszy z nich, miał tam zgłębiać tajniki medycyny, dwaj pozostali zaś zamierzali podjąć studia w słynnej szkole teologicznej. Mnisi pokonali Anglię na piechotę, przepłynęli okrętem z Southampton do Bordeaux, a następnie znów ruszyli w pieszą wędrówkę. Nieśli ze sobą listy, gdyż jak wszystkim, którzy udawali się w daleką podróż, im także powierzono wiadomości do przekazania. Jedna przeznaczona była dla opata klasztoru w Puys. Gdy tam dotarli, jeden z wędrujących mnichów, brat Vincent, zmarł na czerwonkę. Brat Michael i jego towarzysz brat Peter wyruszyli więc do Tuluzy we dwójkę, a tam z kolei choroba zmogła drugiego mnicha. Według wiedzy młodego zakonnika, który odtąd wędrował już sam, jego towarzysz wciąż żył i przebywał w szpitalu. Bratu Michaelowi została do dostarczenia jeszcze tylko jedna wiadomość, zapisana na kawałku pogniecionego pergaminu. Powiedziano mu, żeby ruszył w drogę jeszcze tego samego wieczora, w przeciwnym razie rozminie się z adresatem listu.
– Bâtard – powiedział opat klasztoru Paville – przemieszcza się szybko. Był u nas dwa dni temu, teraz jest już w Villon. A jutro… Któż go wie?
– Bâtard?
– Tak go zwą w tych stronach – wyjaśnił opat, robiąc pospieszny znak krzyża. Tym samym dał młodemu zakonnikowi do zrozumienia, że będzie miał szczęście, jeśli przeżyje spotkanie z człowiekiem o rzeczonym przezwisku.
Później, po całym dniu pieszej wędrówki, brat Michael spoglądał w dolinę, w której leżało miasto Villon. Łatwo je znalazł, gdyż wraz z zapadnięciem zmroku niebo rozświetliło się płomieniami, które posłużyły mnichowi za drogowskazy. Mijani po drodze uciekinierzy poinformowali go, że miasto płonie, więc chłopak podążał po prostu za łuną na niebie, by jak najszybciej znaleźćBâtarda i przekazać mu wiadomość. Nerwowym krokiem przemierzył dolinę, obserwując płomienie wznoszące się ponad murami miasta. Wypełniały noc kłębiącym się dymem z plamami żywej czerwieni w miejscach, gdzie od oparów odbijał się blask ognia. Mnich pomyślał, że tak właśnie musi wyglądać piekło. Korowód opuszczających miasto mieszkańców ciągnął w przeciwnym kierunku. Ludzie ci przekonywali braciszka, by zawrócił, gdyż na ulicach Villon grasują diabły, które wylazły wprost z piekielnych czeluści. Brat Michael miał wielką ochotę ich posłuchać, lecz jego młodą duszę owładnęła trudna do opanowania ciekawość. Nigdy w życiu nie oglądał bitwy. Nigdy nie widział, do czego zdolni są ludzie, kiedy oddają się przemocy, dlatego też wędrował naprzód, pokładając ufność w Bogu i tęgim kosturze pielgrzyma, na którym wspierał się od chwili wyruszenia z Carlisle.
Ogień płonął najmocniej przy zachodniej bramie, rzucając blask na stojący na wschodnim wzgórzu zamek. Była to siedziba lorda Villon, a oblegała ją armia biskupa Lavence i hrabiego Labrouillade, którzy wspólnie wynajęli bandę najemników pod wodzą Bâtarda, o czym brata Michaela poinformował opat klasztoru Paville.
– Cóż jest przedmiotem ich sporu? – zapytał duchownego młody mnich.
– Chodzi tu o dwie rzeczy – odrzekł opat i przerwał na moment, gdy sługa nalewał mu wina. – Lord Villon skonfiskował należący do biskupa wóz załadowany wyprawionymi skórami. A przynajmniej tak utrzymuje biskup. – Opat skrzywił się, gdyż wino było młode i cierpkie. – Mówiąc szczerze, Villon to łotr i bezbożnik, więc biskup wolałby mieć kogoś innego za sąsiada. – Opat wzruszył ramionami, przyznając niejako, że przyczyna sporu jest raczej błaha.
– A druga rzecz?
– Villon wziął sobie żonę hrabiego Labrouillade – odparł duchowny po chwili wahania.
– Och. – Brat Michael nie wiedział, co na to odpowiedzieć.
– Mężczyźni miewają kłótliwą naturę – dodał opat – ale kobiety wydobywają z nich to, co najgorsze. Wystarczy wspomnieć Troję! Wszyscy ci mężowie zginęli z powodu jednej pięknej buzi! – Spojrzał surowo na młodego Anglika. – To kobieta sprowadziła grzech na ten świat, bracie, i nigdy nie przestała tego robić. Bądź wdzięczny za to, że jesteś mnichem i złożyłeś śluby czystości.
– Bogu niech będą dzięki – odparł brat Michael, lecz bez większego przekonania.
Teraz miał przed sobą płonące miasto pełne trupów jego mieszkańców, a wszystko to z powodu kobiety, jej kochanka i wozu ze skórami. Brat Michael pokonał drogę wiodącą przez dolinę, przeszedł przez kamienny most i zatrzymał się przed zachodnią bramą wyrwaną z łuku przez siłę tak potężną, że mnich nie potrafił sobie wyobrazić, co mogło spowodować aż takie szkody. Zawiasy zostały wykute z żelaza, a każdy przymocowany był do bramy klamrami długimi niczym biskupi pastorał, szerszymi niż dłoń dorosłego mężczyzny i grubszymi niż jego kciuk. Mimo to oba nadpalone i roztrzaskane skrzydła wisiały teraz krzywo na groteskowo poskręcanych kawałkach metalu. Wyglądało to tak, jakby sam diabeł grzmotnął we wrota swą monstrualną pięścią, by utorować sobie drogę do miasta. Brat Michael przeżegnał się z trwogą.
Przeszedł przez osmaloną ogniem bramę i przystanął, gdyż tuż za łukiem ujrzał płonący dom, a w jego progu twarzą do ziemi leżały zwłoki młodej kobiety. Nieboszczka była całkiem naga, a na jej bladej skórze widniały strużki krwi, które w świetle płomieni wyglądały na czarne. Mnich zapatrzył się na ciało i zmarszczył brwi, zachodząc w głowę, dlaczego kształt kobiecych pleców wydał mu się tak podniecający, zaraz jednak zawstydził się własnych myśli i powtórnie się przeżegnał. Tej nocy diabeł czai się wszędzie, pomyślał, ale zwłaszcza w tym płonącym mieście, pod piekielnymi, ognistymi chmurami.
Do zwłok kobiety zbliżyło się dwóch mężczyzn ściskających w dłoniach długie noże. Jeden miał na sobie poszarpaną kolczugę, drugi luźny skórzany kaftan. Zaniepokojeni widokiem stojącej w bramie postaci, odwrócili się gwałtownie gotowi do ataku, lecz zauważywszy brudny biały habit i drewniany krzyż na szyi brata Michaela, oddalili się prędko w poszukiwaniu majętniejszej ofiary. W zasięgu wzroku znajdował się również trzeci żołnierz, ale ten był zajęty zwracaniem do rynsztoka. Po chwili w płonącym domu zawaliła się krokiew i posłała w niebo snop wirujących iskier oraz podmuch gorącego powietrza.
Brat Michael ruszył pod górę, próbując omijać leżące wszędzie zwłoki. Po chwili natknął się na mężczyznę siedzącego przy beczce na deszczówkę. Próbował zatamować krwotok z rany na brzuchu. Młody mnich asystował w klasztornej infirmerii, dlatego postanowił podejść do rannego żołnierza.
– Mogę to opatrzyć – powiedział, przyklękając, lecz ranny warknął i wyciągnął nóż.
Mnich w ostatniej chwili uniknął ciosu, odskakując w bok, po czym podniósł się i zaczął wycofywać.
– Ściągaj habit! – zawołał ranny, próbując gonić zakonnika, lecz młodzik pobiegł w górę ulicy co sił w nogach.
Mężczyzna osunął się na bruk, klnąc na czym świat stoi.
– Wracaj! – krzyczał za mnichem. – Wracaj!
Na zarzuconej na skórzany kaftan tunice żołnierza widniał złoty sokół drzemlik na czerwonym polu. Oszołomiony brat Michael, który desperacko usiłował wychwycić sens z otaczającego go chaosu, przypomniał sobie, że ten ptak był symbolem obrońców Villon. Ranny mężczyzna, jak domyślił się mnich, chciał ukraść mu szatę, żeby w przebraniu uciec z miasta. Oglądając się przez ramię, braciszek zobaczył, że niedoszłego zbiega dopadło dwóch żołdaków w zielono-białych barwach, którzy bez ceregieli poderżnęli mu gardło.
Niektórzy z mijanych mężczyzn nosili odznakę przedstawiającą żółty pastorał otoczony czterema czarnymi podwójnymi krzyżami i brat Michael doszedł do wniosku, że ludzie ci są pod rozkazami biskupa. Z kolei żołnierze z zielonym koniem na białym polu musieli być najemnikami hrabiego Labrouillade. Szaty większości poległych zdobił złoty drzemlik, młody mnich zauważył, że ogromna liczba tych zwłok naszpikowana była długimi angielskimi strzałami o białych lotkach nakrapianych krwią. Walki przetoczyły się przez tę część miasta, pozostawiając za sobą szalejące pożary. Ogień przenosił się z jednej strzechy na drugą, a do domostw, które jeszcze nie zapłonęły, wdzierały się rozochocone hordy pijanych żołdaków. Motłoch ten plądrował i gwałcił wśród tumanów dymu. Gdzieś płakało dziecko, jakaś kobieta krzyczała rozpaczliwie. Z bocznej uliczki wytoczył się oślepiony mężczyzna i wpadł na zakonnika. Krew płynęła z jego pustych oczodołów niczym łzy. Ranny skulił się i z jękiem uniósł dłonie, osłaniając się przed spodziewanym ciosem.
– Nie zrobię ci krzywdy – powiedział po francusku brat Michael. Języka nauczył się podczas nowicjatu, by móc kontynuować naukę w Montpellier.
Oślepiony człowiek nie słuchał go już i potykając się, pokuśtykał w dół ulicy. Uszu zakonnika doleciał śpiew kościelnego chóru, który tak bardzo nie pasował do przerażającej scenerii pełnej krwi, dymu i wrzasków, że chłopak począł się zastanawiać, czy to aby nie sen. Jednak szybko uświadomił sobie, że śpiew jest tak samo prawdziwy jak krzyki kobiet, płacz dzieci i ujadanie psów.
Stąpał teraz ostrożnie, gdyż alejki stawały się coraz ciemniejsze, a grasujący w nich żołdacy byli coraz bardziej rozjuszeni. Minął płonącą garbarnię i dostrzegł, że w kadzi z moczem używanym do wyprawiania skór utopiono jakiegoś człowieka. Brat Michael wyszedł na mały placyk, pośrodku którego stał kamienny krzyż, gdy nagle ktoś napadł go od tyłu i popchnął na bruk. Mnich obrócił się i zobaczył, że nachyla się nad nim jakiś brodaty osiłek z godłem biskupa na tunice i próbuje odciąć nożem sakiewkę, którą chłopak miał przywiązaną do sznura w pasie.
– Odejdź! Precz! – krzyknął po angielsku spanikowany mnich, zapominając, gdzie się znajduje.
Brodacz wyszczerzył zęby i podstawił nóż pod oczy zakonnika. Nagle sam wybałuszył oczy, z których przez krótką chwilę wyzierało przerażenie. Wśród szalejących płomieni trysnęła fontanna czarnej krwi, a napastnik powoli osunął się na ziemię. Brat Michael otarł krew z twarzy i zobaczył, że szyję mężczyzny przeszyła strzała. Osiłek dławił się, szarpiąc za pocisk, po czym zadrżał, gdy w jego otwartych ustach zabulgotała krew.
– Jesteś Anglikiem, bracie? – spytał po angielsku nieznajomy głos, a zakonnik zadarł głowę i zobaczył nad sobą człowieka w czarnej tunice, na której widniało białe godło przecięte ukośnym bastardzim pasem. – Pytałem, czy jesteś Anglikiem? – powtórzył żołnierz.
– Zgadza się – wykrztusił w odpowiedzi brat Michael.
– Trzeba było go tym zatłuc – stwierdził łucznik, podnosząc z bruku kostur pielgrzyma, po czym dźwignął brata Michaela na nogi. – Przyłożyć mu z całej siły i sam by się obalił. Łajdacy popili się jak wieprze.
– Jestem Anglikiem – powtórzył tępo brat Michael.
Cały się trząsł. Na skórze czuł ciepło świeżej krwi.
– I jesteś, braciszku, piekielnie daleko od domu – odparł rozmówca. Przez umięśnione plecy przewieszony miał wielki wojenny łuk. Pochylił się nad brodaczem, dobył noża i wyciął strzałę z jego szyi, przy okazji dobijając rannego. – Trudno tu o strzały – wyjaśnił – więc staramy się je ratować. Jeśli jakąś zobaczysz, podnieś ją.
Michael otrzepał białą szatę, a następnie spojrzał na herb na tunice swojego wybawiciela. Przedstawiał osobliwe zwierzę trzymające w szponach kielich.
– Służysz… – zagaił mnich.
– Bękartowi – wszedł mu w słowo łucznik. – Jesteśmy hellequinami, bracie.
– Hellequinami?
– Żołnierzami diabła – łucznik wyszczerzył zęby. – A ty, co tu, u diabła, robisz, braciszku?
– Przynoszę wiadomość dla waszego pana, Bâtarda.
– W takim razie znajdźmy go. Mam na imię Sam.
Imię to idealnie pasowało do łucznika o promiennym uśmiechu i wesołej, chłopięcej twarzy. Poprowadził mnicha pod kościół, którego strzegł wraz z dwoma kompanami, gdyż w jego wnętrzu schronili się mieszkańcy miasta.
– Bękart nie pochwala gwałtów – wyjaśnił.
– I słusznie – zauważył brat Michael.
– Równie dobrze mógłby nie pochwalać deszczu – odparł wesoło Sam, wchodząc na duży plac, na którym czekało pół tuzina jeźdźców z obnażonymi mieczami.
Mieli na sobie kolczugi i hełmy oraz tuniki w barwach biskupa. Za nimi stał chór, dwudziestu chłopców śpiewających psalm.
– Domine eduxisti – intonowali – de inferno animam meam vivificasti me ne descenderem in lacum*.
– On wiedziałby, co to znaczy – powiedział Sam, poklepując herb na swojej piersi i ewidentnie mając na myśli Bâtarda.
– Znaczy to, że Bóg wyprowadził nasze dusze z piekła – odparł brat Michael – i że dał nam życie, i ochroni nas przed otchłanią.
– To bardzo miłe z Jego strony – skwitował Sam. Zdawkowo ukłonił się jeźdźcom i przyłożył dłoń do hełmu. – A oto i biskup – wyjaśnił i brat Michael ujrzał wysokiego mężczyznę o ciemnej twarzy, którą okalał stalowy hełm. Dostojnik siedział na wierzchowcu pod sztandarem z wizerunkiem pastorału i krzyży. – Czeka – dodał łucznik z przekąsem. – Czeka, aż zrobimy wszystko za niego. Oni wszyscy tak robią. Chodźcie, mówią, walczcie razem z nami, a potem piją na umór i cała walka i zabijanie spada na nas. Chociaż właściwie za to nam przecież płacą. Ostrożnie, bracie, tu jest niebezpiecznie. – Zdjął z pleców łuk, poprowadził mnicha wąską alejką i wyjrzał zza węgła. – Cholernie niebezpiecznie – dodał.
Brat Michael, zafascynowany, a zarazem przerażony rozgrywającą się wokół rzezią, wychylił się nad ramieniem Sama i odkrył, że weszli na sam szczyt wzgórza, na którym zbudowano miasto. Przed sobą mnich miał dużą, otwartą przestrzeń, być może rynek, a po jego drugiej stronie zobaczył wyciętą w czarnej skale drogę wiodącą do zamkowej bramy. Oświetlone płomieniami pożarów mury obwieszone były ogromnymi sztandarami z prośbami o wstawiennictwo świętych lub wizerunkiem złotego drzemlika. Nagle od ściany domu, tuż przy głowie mnicha, odbił się bełt z kuszy i potoczył z brzękiem po bruku.
– Jeśli zajmiemy zamek do jutra, do zachodu słońca – powiedział Sam, nakładając strzałę na cięciwę – zapłacą nam podwójnie.
– Podwójnie? A dlaczego?
– Bo jutro wypada dzień świętej Bertille – wyjaśnił łucznik – a tak właśnie ma na imię żona naszego chlebodawcy. Jeśli więc zamek upadnie, będzie to znak, że Bóg nie sprzyja jej, lecz jest po naszej stronie.
Brat Michael uznał to rozumowanie za wysoce nieprzekonywające, nie miał jednak ochoty się spierać.
– To ta małżonka, która uciekła od męża?
– Ja tam się jej nie dziwię. Hrabia to łachudra, cholerny bydlak, ale ślub to ślub, mam rację? Prędzej piekło zamarznie, niż kobiety zaczną same wybierać sobie mężów. Mimo wszystko żal mi jej, że wyszła za takiego knura. – Naciągnął cięciwę do połowy, wystąpił zza węgła i rozejrzał się w poszukiwaniu celu, a gdy go nie znalazł, schował się ponownie za róg domu. – Tak czy siak, biedna dziewczyna schowała się w zamku – wznowił opowieść Sam – a knur płaci nam, żebyśmy jak najszybciej ją wyciągnęli.
Młody mnich wychylił się zza rogu i natychmiast się schował, dostrzegłszy w świetle płomieni dwa nadlatujące bełty. Pociski odbiły się rykoszetem od ściany domu i pomknęły w dół uliczki.
– W czepkuś urodzony, co, bracie? – rzucił radośnie Sam. – Dranie zobaczyli mnie, wycelowali, a potem wychyliłeś się ty. Byłbyś już w niebie, gdyby kundle umiały porządnie strzelać.
– Za nic nie odbijecie damy z tej warowni – orzekł zakonnik.
– A czemu nie?
– Jest zbyt potężna!
– Jesteśmy hellequinami – odparł Sam. – Biedaczka ma jeszcze około godziny na figle z kochasiem. Oby dogadzał jej tak, że zapamięta go na całe życie.
Brat Michael cieszył się, że rozmówca na niego nie patrzy, bo jego policzki płonęły. Miał problem z kobietami. Do tej pory radził sobie z pokusą, gdyż zamknięty za murami cysterskiego klasztoru z rzadka widywał niewiasty, lecz podczas podróży z Carlisle szatan zastawił na niego tysiące sideł. W Tuluzie dziewka uliczna zaszła go od tyłu i zaczęła pieścić jego przyrodzenie, a on wyrwał się jej i drżąc ze wstydu, upadł na kolana. Wspomnienie jej drwiącego śmiechu paliło jego duszę niczym trzaśnięcie bata, podobnie jak wspomnienia wszystkich dziewcząt, które widział, które pożerał wzrokiem i o których myślał. Wróciło do niego wspomnienie nagiego kobiecego ciała porzuconego przy miejskiej bramie i pojął, że diabeł ponownie wodzi go na pokuszenie. Już miał zacząć prosić Boga o dodanie sił, gdy jego uwagę rozproszyły głośne uderzenia bełtów o bruk. Na rynek spadł deszcz pocisków, które w zetknięciu z kamieniem krzesały jasne iskry. Zakonnik, zaintrygowany faktem, że obrońcy strzelają w stronę pustego placu, dostrzegł, że z każdej uliczki wybiegają postacie w ciemnych pelerynach i ustawiają się na rynku. Po uformowaniu szyku bojowego łucznicy wystrzelili salwę w kierunku wysokich blanek. Grad strzał – nie krótkich bełtów o skórzanych lotkach, lecz angielskich, długich białopiórych pocisków – pomknął bezszelestnie w stronę szczytu murów, a konopne cięciwy wielkich cisowych łuków wojennych przy każdym strzale wydawały charakterystyczny odgłos przypominający dźwięki harfy. Promienie z początku lekko drgały, lecz gdy tylko lotki złapały powietrze, poszybowały prosto w górę, błyskając bielą piór. W stalowych grotach odbijały się płomienie. Mnich zauważył, że nawałnica bełtów słabnie – obrońcy skryli się za zębami krenelażu. Część łuczników wzięła na cel otwory strzelnicze dwóch strzegących zamkowej bramy wież. Dźwięk stalowych grotów uderzających o mury przywodził na myśl odgłos kulek gradowych bębniących o bruk. Jeden z łuczników padł na plecy trafiony w pierś bełtem obrońcy, lecz była to jedyna ofiara, jaką dostrzegł brat Michael. A potem usłyszał skrzypienie kół.
– Odsuń się – ostrzegł go Sam.
Mnich cofnął się w głąb uliczki. Przed nim przejechał drewniany wóz. Był niewielki, lecz obciążony dziesięcioma pawężami, ogromnymi tarczami przeznaczonymi do ochrony kuszników, gdy ci przeładowywali swą nieporęczną broń. Przybito je z przodu i po bokach pojazdu tak, by osłaniały sześciu popychaczy i małe drewniane beczki ułożone na wozie.
– To nie potrwa już nawet godziny – oświadczył łucznik, wracając na stanowisko. Naciągnął ogromny łuk i posłał pocisk w kierunku bramy.
Zapadła osobliwa cisza, która dziwiła brata Michaela. Zawsze myślał, że podczas bitwy panuje hałas, spodziewał się usłyszeć mężczyzn błagających Boga o zmiłowanie, kakofonię głosów krzyczących z przerażenia i bólu, tymczasem dochodziły do niego jedynie wrzaski kobiet w mieście, trzask płomieni, dźwięczne odgłosy zwalnianych cięciw, klekotanie kół na bruku oraz grzechotanie bełtów i strzał odbijających się od kamieni. Z podziwem obserwował Sama, który zdawał się wcale nie celować i z niebywałą wprawą posyłał w zamkowe mury kolejne pociski.
– Dobrze, że mamy doskonałą widoczność – powiedział Sam, wypuszczając kolejną strzałę.
– Masz na myśli płomienie?
– To dlatego podpaliliśmy domy – wyjaśnił łucznik. – Żeby widzieć tych łajdaków.
Sam wystrzelił kolejną strzałę i bez wysiłku naciągnął cięciwę. Brat Michael próbował kiedyś tej sztuki, ale zdołał naciągnąć cisowy łuk zaledwie na szerokość dłoni.
Wóz zatrzymał się pod łukiem zamkowej bramy. Brat Michael dostrzegł w ciemności błysk światła, który najpierw przygasł, a potem ożywił się i rozżarzył matowym blaskiem. Sześciu mężczyzn, którzy pchali wózek na miejsce, puściło się teraz biegiem w kierunku łuczników. Jeden z nich padł, zapewne trafiony bełtem z kuszy. Dwóch kompanów chwyciło go za ramiona i pociągnęło za sobą. To wtedy młody mnich po raz pierwszy zobaczył Bâtarda.
– Oto i on – powiedział z czułością Sam. – Nasz piekielny bękart.
Wzrok brata Michaela padł na wysokiego mężczyznę w spiętej pasem, pomalowanej na czarno kolczudze. Na nogach miał wysokie buty, a na głowie prosty basinet, czarny jak jego kolczuga. Do paska przytroczył czarną pochwę, w dłoni zaś trzymał miecz, którym wymachiwał, dając znak tuzinowi zbrojnych, by uformowali na rynku szyk bojowy, stając ciasno, tarcza przy tarczy. Mężczyzna spojrzał przelotnie w kierunku brata Michaela, a ten dostrzegł ślady złamania na jego nosie i blizny na policzku. Twarz dowódcy hellequinów emanowała ogromną siłą, wręcz dzikością, i zakonnik pojął, dlaczego opat klasztoru Paville mówił o tym człowieku z taką trwogą. Mnich spodziewał się, że Bâtard jest słusznego wieku, lecz ze zdziwieniem odkrył, że żołnierz w czarnej zbroi jest w rzeczywistości młodzianem. Bâtard zobaczył Sama.
– Myślałem, że pilnujesz kościoła – zganił go.
– Zostawiłem tam Pryszczatego z Johnnym – wyjaśnił łucznik. – Przyprowadziłem ci tego oto braciszka. Chciał się z tobą zobaczyć. – Wskazał głową brata Michaela.
Mnich zrobił krok do przodu i zamarł, czując na sobie miażdżące spojrzenie Bâtarda. Chłopaka obleciał strach i zaschło mu w ustach.
– Przynoszę ci wiadomość – wykrztusił – od…
– Później – przerwał mu Bâtard.
Giermek podał mu tarczę, młodzian założył ją na lewe ramię, po czym spojrzał na zamek.
Niespodziewanie spod bramy buchnął płomień. Kłęby czarnego dymu i ognia wypełniły nocne niebo, a towarzyszący im potężny, przypominający dźwięk grzmotu hałas sprawił, że brat Michael aż przykucnął ze strachu. W górę wyleciały płonące fragmenty desek, a uliczkę omiótł podmuch gorącego powietrza. Plac zamkowy został cały spowity dymem, a huk odbijał się echem po dolinie. Ptaki gnieżdżące się w murach twierdzy wzbiły się w zasnute dymem niebo, a chorągiew z prośbą o wstawiennictwo świętego Józefa zapłonęła jasnym ogniem.
– Proch strzelniczy – wyjaśnił lakonicznie Sam.
– Proch?
– Nasz bękart to szczwany lis – powiedział łucznik. – Raz-dwa i po bramie, co? Ale to kosztuje. Wieprzek musiał zapłacić podwójnie, skoro zażyczył sobie prochu. Widać bardzo zależy mu na swojej suczce, skoro jest skłonny wysupłać z kiesy tyle złota! Mam nadzieję, że jest tego warta.
Widząc języki ognia migoczące w gęstym dymie, brat Michael zrozumiał, dlaczego poczerniałe wrota bramy miejskiej wyglądały na strzaskane piekielną pięścią szatana. Bâtard wtargnął do Villon, posługując się prochem strzelniczym, i powtórzył ten wybieg, by wysadzić wrota zamku. Teraz na czele dwudziestu zbrojnych ruszył w kierunku dymiącej bramy.
– Łucznicy! – krzyknął ktoś i najemnicy wyposażeni w długie łuki, wśród nich również Sam, podążyli za zbrojnymi do wejścia.
Kroczyli w ciszy, co też było przerażające. Młody mnich pomyślał, że ci mężczyźni w biało-czarnych strojach nauczyli się żyć w mrocznej dolinie śmierci: walczyli bezlitośnie i zachowywali przy tym kompletny spokój. Żaden nie wyglądał na pijanego. Byli zdyscyplinowani, skuteczni i budzili straszliwą grozę.
Bâtard zniknął za zasłoną dymu. Z zamku dobiegały krzyki i chociaż rozgrywające się sceny kryły się za gęstymi oparami, było jasne, że atakujący dostali się do środka. Strzaskaną bramę przekraczali teraz łucznicy oraz reszta najemników biskupa i hrabiego mająca nadzieję nieźle się obłowić przy okazji plądrowania skazanej na zagładę fortecy.
– Teraz uwaga. Może być niebezpiecznie – ostrzegł młodego mnicha Sam.
– Bóg jest z nami – odparł żarliwie brat Michael. Dziwił się własnym podnieceniem, ściskając pielgrzymi kostur niczym oręż.
Z alejki zamek wyglądał na duży, ale gdy zakonnik przebiegł pod osmalonym łukiem bramnym, stwierdził, że twierdza jest o wiele mniejsza, niż początkowo się wydawało. Nie miała zewnętrznych murów ani wielkiego donżonu, a tylko czatownię i zaledwie jedną wysoką basztę, między nimi zaś skromny dziedziniec, na którym dokonywał teraz żywota tuzin kuszników w czerwono-złotych tunikach. Jednemu z nich eksplozja rozszarpała brzuch i mimo że jego jelita rozlały się po bruku, obrońca wciąż żył i pojękiwał z bólu. Mnich zatrzymał się przed rannym, by jakoś ulżyć mu w cierpieniu, i zaraz odskoczył, widząc, jak Sam pochyla się nad mężczyzną i z bezduszną swobodą podrzyna mu gardło.
– Zabiłeś go! – wykrzyknął przerażony.
– Do diabła, oczywiście, że tak – odparł radośnie Sam. – A co miałem niby zrobić? Dać mu buziaka? Mam nadzieję, że nade mną również ktoś się zlituje, jeśli będę konać – dodał, wycierając ostrze noża z krwi.
Jeden z obrońców krzyknął, spadając z parapetu murów, kolejny zleciał po schodach i runął u stóp baszty.
Na szczycie schodów znajdowały się drzwi, lecz albo wcale nie postawiono tam ludzi, albo cała odwaga opuściła straż z chwilą, gdy potężny wybuch rozerwał zamkową bramę. Ludzie Bâtarda wpadli do wieży, brat Michael podążył w ślad za nimi, lecz na dźwięk trąbki zatrzymał się i obejrzał za siebie. Kawalkada jeźdźców w zielono-białych barwach torowała sobie drogę przez bramę, mieczami przeganiając z drogi własnych żołnierzy. Pomiędzy nimi na ogromnym wierzchowcu, osłaniany obnażonymi klingami, jechał monstrualnie otyły mężczyzna w zbroi płytowej. Oddział zatrzymał się u podnóża wieży. Potrzeba było aż czterech mężczyzn, by ściągnąć możnego z siodła i postawić go na ziemi.
– Mości wieprzek – powiedział z szyderczym uśmieszkiem Sam.
– Hrabia Labrouillade?
– Pierwszy z naszych chlebodawców – odparł łucznik. – O! Jest i drugi.
Orszak biskupa wjechał na dziedziniec, a Sam i brat Michael uklękli, gdy dwaj przywódcy przeszli obok nich, kierując się na schody prowadzące do wieży.
Po chwili łucznik z mnichem również ruszyli za zbrojnymi do przedsionka, po czym niskimi schodkami dostali się do przestronnej, wysoko sklepionej sali kolumnowej. Pomieszczenie było oświetlone tuzinem dymiących pochodni i obwieszone gobelinami z wizerunkiem złotego drzemlika na czerwonym polu. Znajdowało się tu co najmniej sześćdziesięciu żołnierzy, którzy rozstąpili się, by zrobić przejście dla hrabiego Labrouillade i biskupa Lavence. Obaj dostojnicy wolnym krokiem zbliżyli się do podwyższenia, na którym dwóch ludzi Bâtarda przytrzymywało klęczącego pokonanego lorda Villon. Za nimi stał wysoki wódz hellequinów w czarnej kolczudze, jego twarz nie zdradzała żadnych emocji, obok niego zaś zakonnik dostrzegł nieskrępowaną młodą kobietę w czerwonej sukni.
– To Bertille? – spytał swego towarzysza mnich.
– Bez wątpienia. – Sam cmoknął z uznaniem. – Całkiem gibka z niej klaczka!
Brat Michael wstrzymał oddech i przez chwilę pożałował, że kiedykolwiek przyjął święcenia. Bertille, niewierna hrabina Labrouillade, była więcej niż gibką klaczką. Była nieopisaną pięknością. Nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia wiosen, a na jej słodkiej twarzyczce nie było widać blizn czy śladów chorób. Miała pełne usta i duże ciemne oczy oraz kręcone czarne włosy. Mimo ewidentnego przerażenia, jakie rysowało się na jej obliczu, wyglądała tak uroczo, że brat Michael, który sam skończył zaledwie dwadzieścia dwa lata, zadrżał na całym ciele. Myślał o tym, że nigdy nie widział piękniejszej istoty. Wypuścił powietrze z płuc, przeżegnał się i pomodlił się w duchu do Maryi Dziewicy, a także do świętego Michała, prosząc, aby zachowali go od pokusy.
– Przyznaję, że warta jest ceny prochu – skomentował z uśmiechem Sam.
Brat Michael przeniósł wzrok na męża hrabiny, który tymczasem zdjął z głowy hełm, odsłaniając tłuste siwe włosy oraz nalaną twarz wieprza, i ciężkim krokiem ruszył w kierunku małżonki. Oddychał płytko, dysząc pod ciężarem zbroi. Zatrzymał się kilka kroków przed podestem i wbił wzrok w suknię Bertille, na której złotą nicią wyhaftowano drzemlika – herb jej pokonanego kochanka.
– Zdaje się, pani – zwrócił się hrabia do małżonki – że w kwestii strojów masz nie najlepszy gust.
Hrabina padła przed mężem na kolana i uniosła ku niemu splecione dłonie. Chciała coś powiedzieć, lecz z jej ust wydobyło się jedynie żałośliwe zawodzenie. W strugach łzach na jej policzkach odbijały się płomienie pochodni. Brat Michael próbował przywołać się do porządku, powtarzając sobie, że to łajdaczka, grzesznica i cudzołożnica, która nie dostąpi Bożej łaski. Sam zerknął na twarz młodego mnicha i przemknęło mu przez myśl, że pewnego dnia jakaś kobieta sprowadzi na niego kłopoty.
– Zdejmijcie z niej ten herb – rozkazał hrabia swoim dwóm zbrojnym, wskazując dłonią złotego drzemlika na sukni małżonki.
Mężczyźni, stukając stalowymi trzewikami i pobrzękując kolczugami, wdrapali się na podest i pochwycili hrabinę. Próbowała się wyrwać, pisnęła przeraźliwie, lecz szybko się poddała, kiedy jeden z żołnierzy wykręcił jej ręce za plecy, a drugi wydobył zza paska krótki nóż.
Brat Michael odruchowo wyrwał się do przodu, jak gdyby chciał rzucić się kobiecie na pomoc, lecz Sam powstrzymał go, kładąc mu dłoń na ramieniu.
– To jego żona, bracie – szepnął. – Jest jego własnością. Hrabia może z nią zrobić, co zechce, a jeśli się wtrącisz, wypruje ci bebechy.
– Nie miałem zamiaru… – zaczął zakonnik, lecz zamilkł, by nie brnąć w kłamstwo. Prawda była taka, że miał wielką ochotę stanąć w obronie pięknej hrabiny, a przynajmniej wyrazić swój protest.
Zamiast tego bezradnie patrzył, jak zbrojny rozcina drogocenny materiał nożem, odrywa złote nici, rozdzierając stanik aż do talii, w końcu wydziera herb ze szkarłatnej sukni i ciska go pod stopy swojego pana. Hrabina, wypuszczona przez drugiego z żołnierzy, kucnęła, przyciskając zniszczoną suknię do piersi.
– Villon! – zawołał hrabia. – Spójrz na mnie!
Mężczyzna przytrzymywany przez dwóch ludzi Bâtarda z niechęcią spojrzał na swojego wroga. Był młody, zabójczo przystojny i ledwie godzinę temu rządził miastem, okolicznymi włościami i dziesiątkami chłopów. Teraz zaś był nikim. Miał na sobie kolczugę z napierśnikiem oraz nagolenniki. Krew na jego ciemnych włosach świadczyła o tym, że walczył z napastnikami, lecz przegrał i teraz był na ich łasce. Milczał, zmuszony patrzeć, jak opasły rywal niezdarnie zadziera do góry kolczugę. Nikt w sali się nie poruszył ani nie odezwał, wszyscy patrzyli, jak hrabia szarpie się ze skórzanym kaftanem, a następnie z uśmiechem na ustach oddaje mocz na drzemlika wydartego z sukni jego żony. Hrabia miał pęcherz jak wół i zdawało się, że jego zawartość tryska w nieskończoność. Gdzieś w zamku rozległ się krzyk mężczyzny, długi i przeciągły, minęło kilka chwil, nim wreszcie ucichł.
W tym samym momencie hrabia skończył załatwiać potrzebę, po czym wyciągnął rękę w kierunku giermka, a ten wręczył mu niewielki nożyk o zawadiacko zagiętym ostrzu.
– Widzisz to, Villon? – Hrabia uniósł ostrze, które błysnęło w świetle pochodni. – Wiesz, co to jest?
Villon, trzymany przez dwóch najemników, nic nie odpowiedział.
– To dla ciebie – odparł hrabia. – Ona – dodał, wskazując hrabinę czubkiem ostrza – wróci do Labrouillade. Podobnie jak i ty, ale wpierw zakosztujesz tego.
Najemnicy w zielono-białych tunikach uśmiechnęli się szeroko, ucieszeni perspektywą czekającego ich przedstawienia. Zardzewiały nóż o wytartej drewnianej rączce służył do kastrowania baranów, młodych wołów lub małych chłopców przeznaczonych do śpiewania w chórach.
– Rozebrać go – nakazał swym ludziom hrabia.
– O Boże – jęknął z cicha brat Michael.
– Za słaby żołądek na takie widoki, co, bracie? – zapytał Sam.
– Walczył tęgo – odezwał się jakiś głos i mnich zobaczył, że Bâtard podszedł do krawędzi podestu.– Bił się mężnie i zasługuje, by umrzeć jak mężczyzna.
Kilku ludzi hrabiego położyło dłonie na rękojeściach mieczy, ale biskup uspokoił ich gestem dłoni.
– Ten człowiek zdeptał nie tylko prawa ludzkie, ale i boskie – zwrócił się do Bâtarda – pozbawiając się tym samym godności szlachetnego rycerza.
– To ja mam z nim zatarg – warknął hrabia – nie ty!
– Jest moim jeńcem – odparł Bâtard.
– Najmując ciebie i twoich wojowników – zripostował biskup – uzgodniliśmy, że wszyscy jeńcy należeć będą do mnie i do hrabiego, bez względu na to, kto ich pojmie. Czy temu zaprzeczysz?
Bâtard zawahał się i stało się jasne, że biskup mówił prawdę. Wysoki mężczyzna w czarnej kolczudze rozejrzał się po sali. W porównaniu z żołnierzami biskupa i hrabiego była tu zaledwie garstka jego najemników.
– W takim razie odwołam się do waszego sumienia – zaapelował do biskupa. – Okażcie wielkoduszność i pozwólcie temu człowiekowi stanąć przed Bogiem jak mężczyzna.
– To cudzołożnik i grzesznik – odparł biskup. – Oddaję jego los w ręce hrabiego, który uczyni z nim, co zechce. Pamiętaj zarazem, że twoja zapłata uzależniona jest od wypełniania wszystkich naszych poleceń, wydanych w imię rozsądku.
– Cóż jest rozsądnego w tym, co teraz czynicie? – spytał Bâtard.
– Polecenie, byś teraz ustąpił, jest nader rozsądne – powiedział kościelny dostojnik. – I właśnie ci je wydaję.
Zbrojni hrabiego uderzyli tarczami o posadzkę na znak aprobaty, a dowódca hellequinów, wiedząc, że nie ma wystarczających sił i argumentów, wzruszył ramionami i odsunął się. Brat Michael patrzył, jak żołnierz odbiera od hrabiego nożyk do kastrowania i wiedząc, że nie zniesie tego straszliwego widoku, przepchnął się przez tłum i wypadł na schody, wciągając w płuca zadymione nocne powietrze. Najchętniej uciekłby stamtąd gdzie pieprz rośnie, lecz przestraszył się ludzi możnego, którzy urządzili sobie na dziedzińcu okrutną zabawę: z zamkowej obory wyprowadzili woła, którego teraz torturowali, dźgając zwierzę bronią i raz po raz uskakując przed jego rogami. Nie zamierzał przeszkodzić im w tej brutalnej grze. Wtedy z wieży rozległ się wrzask.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Część druga
MONTPELLIER
Dostępne w wersji pełnej
Część trzecia
POITIERS
Dostępne w wersji pełnej
Część czwarta
BITWA
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
