Heretyk - Cornwell Bernard - ebook + książka

Heretyk ebook

Cornwell Bernard

0,0
55,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Cornwell jest mistrzem powieści historycznej.

„Publishers Weekly”

Trzeci tom serii o poszukiwaniach Świętego Graala

Lato 1347 roku. Po wielu miesiącach oblężenia Calais zostaje zdobyte przez Anglików, którzy bez litości traktują pokonanych mieszkańców. Żądni zemsty Francuzi przygotowują się do ofensywy. Jednak wszelkie plany obu stron niweczy tajemnicza choroba, która sieje spustoszenie w Europie.

Tymczasem pogłoski o tym, że Święty Graal istnieje, szerzą się coraz bardziej. Thomas z Hookton jedzie do Astarac, siedziby swoich przodków, gdzie ponoć ostatni raz widziano legendarny kielich. Ma nadzieję, że znajdzie tam wskazówki co do miejsca ukrycia skarbu. Po piętach depcze mu jednak kuzyn Guy Vexille, który pragnie Graala dla siebie...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 498

Data ważności licencji: 7/1/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł oryginału: Heretic

HERETIC © Bernard Cornwell, 2003

Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024

Copyright © for the translation by Marta Magdalena Borkowska

Wydawca prowadzący: Szymon Langowski

Redaktor prowadzący: Anna Małocha

Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak

Przyjęcie tłumaczenia, adiustacja i korekta: d2d.pl

Łamanie wersji do druku: To znowu ja

Projekt okładki: Katarzyna Borkowska

Ilustracja na okładce: Mars0hod / Adobe Stock

Ozdobnik na okładce: Sentavio / Shutterstock

ISBN 978-83-8135-638-1

 

 

 

www.wydawnictwohistory.pl

Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl

Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,

ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków. Wydanie I, 2024.

Skład wersji elektronicznej na zlecenie Wydawnictwa Znak: Monika Lipiec /Woblink

Dla Dorothy Carroll, która wie dlaczego

Prolog. Calais, rok 1347

Droga schodziła z południowych wzgórz, a następnie wiodła przez nadmorskie bagniska. Nie była to najlepsza droga. Tego lata uporczywe deszcze zmieniły trakt w błotnistą breję, która zasychała w promieniach słońca i zmieniała się w trudną do przebrnięcia skorupę z błota. Tak czy inaczej, aby dostać się z wyżyn Sangatte do portów w Calais i Gravelines, trzeba było podążać właśnie tędy. W niewielkiej, niewyróżniającej się niczym osadzie Nieulay gościniec prowadził przez kamienny most nad nurtem Ham, którą nazywano rzeką, choć bardziej przypominała strumień, leniwie sączący się przez malaryczne topieliska i znikający wśród przybrzeżnych błot. Ham była tak krótka, że przejście od jej źródeł do morza zajęłoby zaledwie godzinę, i tak płytka, że podczas odpływu woda nie sięgała człowiekowi nawet do pasa. Rzeczkę zasilał labirynt strumyczków spływających z okolicznych porośniętych gęstym sitowiem trzęsawisk, gdzie czaple polowały na żaby, a wieśniacy z Nieulay, Hammes i Guîmes zastawiali wiklinowe pułapki na węgorze.

Zarówno wioska Nieulay, jak i jej kamienny most zapewne nigdy nie znalazłyby się na kartach historii, gdyby nie to, że trzy kilometry na północ od nich leżało portowe miasto Calais, które latem 1347 roku oblegała trzydziestotysięczna armia Edwarda III, a jej ogromne, gęsto usiane namiotami obozowisko rozciągało się od potężnych murów miasta aż po rzeczne mokradła. Droga biegnąca z wyżyn przez kamienny most w Nieulay była jedyną trasą, którą francuskie wojska mogły przybyć twierdzy z odsieczą, zatem w środku lata, kiedy mieszkańcy Calais byli już bliscy śmierci głodowej, Filip VI Walezjusz na czele swojej armii przybył do Sangatte.

Na wzgórzach na południu od Calais stanęło dwadzieścia tysięcy Francuzów, a ich liczne sztandary łopotały na wiejącej od morza bryzie. Był wśród nich oriflamme, święty proporzec wojenny Francji. Ten wąski pas krwistoczerwonego jedwabiu z trzema spiczastymi ogonami swój jaskrawy kolor zawdzięczał nowości – stary oriflamme poprzedniego lata padł łupem Anglików na szerokim, zielonym wzgórzu pomiędzy wioskami Wadicourt i Crécy. Nową chorągiew traktowano jednak z taką samą czcią jak jej poprzedniczkę, a wokół flagi powiewały sztandary najznamienitszych lordów Francji: Burbonów, Montmorencych, a także hrabiego Armagnac. Były wśród nich również godła należące do pomniejszych rodów i wszystkie świadczyły o tym, że u boku króla stawili się najwięksi wojownicy królestwa Francji gotowi stoczyć walkę z Anglikami. Od wroga oddzielała jednak Francuzów rzeka Ham, most w osadzie Nieulay i strzegąca go kamienna baszta, którą Anglicy otoczyli okopami. W nich czekali zaś łucznicy i zbrojni. Za mostem płynęła rzeka, a dalej, na wyżynnym terenie w pobliżu potężnego, otoczonego podwójną fosą muru Calais zbudowano osadę domów i namiotów dla oblegającej twierdzę armii najeźdźców. A takiej armii jeszcze we Francji nie widziano. Obóz nieprzyjaciela był większy niż samo Calais! Jak okiem sięgnąć widniały tworzące plątaninę ulic namioty, drewniane domy oraz padoki dla koni, wśród których roiło się od łuczników i zbrojnych. Wyglądało na to, że oriflamme’a rozwinięto niepotrzebnie.

– Z łatwością zdobędziemy tę basztę, Wasza Wysokość. – Sir Geoffrey de Charny, jeden z wielu nieustraszonych wojowników w armii Filipa VI, wskazał gestem samotny angielski garnizon przy moście w Nieulay, po francuskiej stronie rzeki.

– Ale w jakim celu? – zapytał władca.

Był człowiekiem mało stanowczym i z trudem przychodziło mu podejmowanie bitewnych decyzji, tym razem jednak jego pytanie było trafne. Nawet gdyby baszta upadła, a most w Nieulay dostałby się w ręce króla, to czemu by to właściwie służyło? Droga ta prowadziła do głównych sił wroga, który już rozstawiał się w szyku na twardym gruncie na skraju obozowiska.

Wygłodzeni i zrozpaczeni mieszkańcy Calais dojrzeli francuskie sztandary na grzbiecie wzniesienia i w odpowiedzi natychmiast wystawili na murach swoje flagi. Zawisły tam wizerunki Maryi Dziewicy, godło patrona Francji, świętego Dionizego, a wysoko na wieży cytadeli załopotał błękitno-żółty sztandar królewski, znak dla władcy, że jego poddani żyją i nadal walczą. Ta śmiała demonstracja nie zmieniała jednak faktu, że Calais broniło się już jedenaście miesięcy i zdesperowani mieszkańcy potrzebowali pomocy.

– Weźmy wieżę, panie – upierał się sir Geoffrey – a potem zaatakujemy ich przez most! Dobry Boże, jak te przeklęte dranie zobaczą, że odnieśliśmy zwycięstwo, to może stracą rezon!

Wśród zgromadzonych lordów dało się słyszeć pomruk aprobaty.

Król nie podzielał optymizmu sir Geoffreya. Wprawdzie garnizon w Calais wciąż dzielnie się trzymał, a Anglicy nie zdołali znacząco uszkodzić murów, nie wspominając już o znalezieniu sposobu na przekroczenie podwójnej fosy. Ludzie za murami nie potrzebowali jednak zachęty do walki – potrzebowali pożywienia, którego armia Filipa nie była w stanie im dostarczyć. Nad obozem wroga pokazał się obłok dymu i chwilę później przez bagna przetoczył się huk wystrzału z armaty. Król zgadywał, że pocisk uderzył w mury, ale z tej odległości nie można było ocenić, z jakim skutkiem.

– Nasze zwycięstwo wleje w garnizon za murami nowego ducha – naciskał lord Montmorency – Anglikom odbierze zaś pewność siebie.

Czemu zakładali, że zdobycie przez Francuzów wieży w Nieulay odbierze Anglikom wolę walki? Filip przypuszczał, że najwyżej skłoni to wroga do przysłania posiłków mających bronić drogi po drugiej stronie mostu. Z kolei rozumiał też, że nie może trzymać swoich psów gończych na smyczy, kiedy znienawidzony przeciwnik był już w zasięgu wzroku. Król wydał zatem zgodę na szturm.

– Zaatakować wieżę – polecił. – I niech Bóg da wam zwycięstwo.

Filip obserwował zbrojących się i kompletujących oddziały lordów ze stanowiska na szczycie wzgórza. Morska bryza niosła zapach soli, a także woń zgnilizny pochodzącej zapewne od wodorostów rozkładających się na zalewanym pływami nabrzeżu. To wszystko sprawiło, że król popadł w przygnębienie. Miał złe przeczucia. Nowy astrolog unikał go od tygodni, czego powodem miała być gorączka, władcę doszły jednak słuchy, że mężczyzna cieszy się dobrym zdrowiem. Mogło to oznaczać tylko jedno: doradca wyczytał z gwiazd wielką katastrofę i po prostu bał się o tym powiedzieć królowi. Na niebie skrzeczały mewy. Daleko na morzu w stronę Anglii oddalał się okręt o brudnych żaglach, inny statek zakotwiczył przy opanowanym przez Anglików wybrzeżu, z którego szalupami transportowano na ląd żołnierzy mających zasilić szeregi najeźdźców. Filip odwrócił się do drogi i zauważył, że do mostu zbliża się grupa czterdziestu, może pięćdziesięciu angielskich rycerzy. Przeżegnał się, modląc się w duchu, by zaskoczył ich atak jego ludzi. Nienawidził Anglików, jakże on ich nienawidził!

Książę Burbon powierzył organizację natarcia sir Geoffreyowi de Charny’emu i Édouardowi de Beaujeu, co było dobrą decyzją. Król ufał rozsądkowi obu dowódców i nie miał wątpliwości, że zdołają opanować wieżę. Wprawdzie nadal nie widział w tym żadnych korzyści, ale lepszym rozwiązaniem było pozwolić im na ten atak, niż zgodzić się na zuchwałą szarżę z kopiami przez most, która zawiodłaby ich wprost na moczary i niechybnie zakończyła się sromotną klęską. Filip doskonale wiedział, że taka szarża jest marzeniem wielu jego gorącokrwistych rycerzy: uznawali oni wojnę za zabawę, a każda porażka sprawiała, że byli jeszcze bardziej rozochoceni. Głupcy, pomyślał, i ponownie zrobił znak krzyża, zastanawiając się, jaką to złowieszczą przepowiednię ukrywał przed nim jego astrolog. Potrzebujemy cudu, myślał, jakiegoś jasnego znaku od Boga. Nagle drgnął zaskoczony, gdy uderzono w kotły. Chwilę później zabrzmiała trąbka.

Dźwięki te jeszcze nie zapowiadały natarcia, dobosze i trębacze dopiero rozgrzewali swoje instrumenty. Po prawej stronie ustawił się Édouard de Beaujeu, który na czele oddziału liczącego przeszło tysiąc kuszników i drugie tyle zbrojnych najwyraźniej zamierzał zaatakować wroga z prawej flanki, podczas gdy sir Geoffrey de Charny i jego pięciuset zbrojnych mieli uderzyć wprost na znajdujące się w dole angielskie okopy. Sir Geoffrey przemaszerował wzdłuż swoich szeregów, rozkazując swoim rycerzom i zbrojnym, by zsiedli z wierzchowców. Mężczyźni z niechęcią wykonali rozkaz dowódcy. Ich zdaniem esencję bitwy stanowiła szarża kawalerii, sir Geoffrey zdawał sobie jednak sprawę, że konie nie sprawdzą się podczas szturmu na otoczoną okopami basztę, dlatego też nakazał wojsku walczyć pieszo.

– Tarcze i miecze! – krzyczał. – Żadnych kopii! I walczymy pieszo! Pieszo!

Sir Geoffrey miał już okazję przekonać się na własnej skórze, że w zetknięciu z angielskimi strzałami konnica jest żałośnie bezbronna, podczas gdy kucający za tarczami zbrojni mogli podejść blisko wroga, nie odnosząc większych strat. Niektórzy wysoko urodzeni rycerze odmawiali zejścia z siodła, lecz tych sir Geoffrey po prostu zignorował, bo do szarży wciąż dołączali kolejni ochotnicy.

Niewielka grupa angielskich rycerzy zdążyła już przejechać przez most. Przez chwilę zdawało się, że mają zamiar pędzić wprost na wzgórze, by samotnie stawić czoła całej francuskiej armii, ale wtedy Anglicy wstrzymali konie. Wpatrywali się tylko w zgromadzone na wzniesieniu liczne wojska. Obserwujący ich król Francji domyślił się, że na ich czele stoi jakiś wielki lord. Jego sztandar był znacznie większy niż kwadratowe proporce zatknięte na kopiach jego towarzyszy. Majętni są, pomyślał król, okupy za nich z pewnością byłyby trochę warte. Miał nadzieję, że rycerze pojadą do baszty, gdzie po walce zostaną pojmani.

Do monarchy podjechał kłusem książę Burbon. Miał na sobie lśniącą zbroję płytową, dokładnie wyczyszczoną za pomocą octu, piasku i druciaka. Jego zwisający z łęku siodła hełm zdobiły pióra barwione na niebiesko. Książę postanowił walczyć ze swojego rumaka, którego również chroniła błyszcząca zbroja: stalowy naczółek oraz pierścieniowy pancerz. Miały ustrzec zwierzę przed śmiercionośnymi strzałami angielskich łuczników, którzy bez wątpienia naciągali już swoje łuki w okopach.

– Oriflamme, Wasza Wysokość – odezwał się książę Burbon.

Słowa te miały być prośbą, ale mimowolnie zabrzmiały jak rozkaz.

– Oriflamme? – Król udał, że nie rozumie.

– Czy Wasza Wysokość uhonoruje mnie tym zaszczytem i pozwoli ponieść proporzec do bitwy?

Król westchnął.

– Twój oddział ma dziesięciokrotną przewagę liczebną. Nie potrzebujesz oriflamme’a. Niech zostanie tu, skąd jest doskonale widoczny.

Nieprzyjaciel od razu zrozumie, co oznacza rozwinięty oriflamme – dla Francuzów był to sygnał, by zabijali wszystkich i nie brali jeńców. Oczywiście każdy bogaty angielski rycerz i tak zostanie pojmany, a nie zabity, gdyż za truposza nie otrzyma się okupu. Tak czy inaczej, powiewający proporzec z trzema językami bez wątpienia zasieje strach w sercach Anglików.

– Oriflamme zostanie tutaj – zadecydował król.

Książę usiłował protestować, ale wtedy zabrzmiała trąbka i ze wzgórza ruszyli kusznicy. Mieli na sobie czerwono-zielone tuniki z wyszytym na lewym ramieniu symbolem Genui – Świętym Graalem, a każdemu strzelcowi asystował żołnierz dzierżący pawęż, ogromną tarczę osłaniającą kusznika, gdy ten naciągał cięciwę swej nieporęcznej broni. Kilkaset metrów dalej, przy rzece, Anglicy pospiesznie opuszczali wieżę i pędzili ku okopom. Przygotowane przed wieloma miesiącami umocnienia zdążyły już porosnąć trawą i zielskiem.

– Zaraz przegapisz bitwę! – zawołał król do księcia, który, zapominając o szkarłatnym proporcu, skierował bojowego ogiera w stronę sił sir Geoffreya.

– Montjoie Saint Denis! – wykrzyczał wojenne zawołanie francuskich rycerzy książę, a dobosze uderzyli w wielkie bębny.

Tuzin trębaczy wzniosło swoje trąbki do nieba i rzuciło Anglikom bojowe wyzwanie. Trzasnęły zamykane przyłbice. Kusznicy dotarli do podnóża stoku, gdzie rozwinęli szyki, aby oskrzydlić prawą flankę wroga. Poleciały pierwsze strzały, ich białopióre lotki furkotały nad zieloną łąką, a wychylony w siodle Filip w mig pojął, że łuczników jest zdecydowanie za mało. Ci przeklęci Anglicy zazwyczaj wystawiali do bitwy co najmniej trzy razy więcej łuczników niż rycerzy i zbrojnych łącznie, lecz wyglądało na to, iż placówkę w Nieulay obsadzali głównie zbrojni.

– Niech Bóg was prowadzi! – zawołał król do swoich żołnierzy.

Na myśl o możliwym zwycięstwie poczuł nagły entuzjazm.

Ponownie rozległy się trąbki i w dół zbocza popłynęła szara fala połyskujących metalem zbrojnych. W powietrzu wibrował ich okrzyk wojenny, któremu wtórowało dudnienie bębnów i ogłuszający ryk trębaczy, dmących w swoje instrumenty tak zapamiętale, jak gdyby mieli nadzieję pokonać Anglików samym dźwiękiem.

– Bóg i święty Dionizy! – zawołał król.

W powietrzu świstały bełty. Te krótkie stalowe pociski wyposażone w skórzane lotki z sykiem mknęły w stronę szańców wroga. Posławszy setki bełtów, Genueńczycy skryli się za ogromnymi tarczami, by ponownie naciągnąć wzmacniane stalą łuczyska. Kilka angielskich strzał utkwiło w pawężach, ale wtedy łucznicy dostrzegli zbiegających ze wzgórza zbrojnych sir Geoffreya. Nałożyli na cięciwy strzały o spiczastych dziesięciocentymetrowych grotach, które przeszywały kolczugi, jakby przechodziły przez płótno. Napinali cięciwy i strzelali, napinali i znów strzelali, pociski nieprzerwanie bębniły o tarcze Francuzów, którzy natychmiast zacieśnili szyk. Jeden z nacierających został trafiony w udo i upadł, lecz biegnący za nim towarzysze ominęli go z obu stron i zasłonili lukę. Angielski łucznik wstał, by wycelować, ale bełt z kuszy przeszył mu ramię i strzała zygzakiem poszybowała w niebo.

– Montjoie Saint Denis! – ryknęli zbrojni sir Geoffreya, gdy dotarli do płaskiego terenu u stóp zbocza.

Strzały uderzały w nich z zatrważającą siłą, Francuzi szli jednak zwartą linią, tarcza przy tarczy, kusznicy też krok po kroku zbliżali się do angielskich umocnień i celowali w łuczników, którzy byli teraz zmuszeni coraz bardziej wychylać się z okopów, aby oddać strzał. Bełt przebił saladę jednego z nich, zatopił się w jego czaszce, a mężczyzna zachwiał się i upadł w bok, brocząc krwią. Ze szczytu baszty poleciał grad strzał, w odpowiedzi o kamienne mury zagrzechotały bełty. Angielscy zbrojni, widząc, że strzały nie powstrzymają wroga, dobyli mieczy i ustawili się, gotowi stawić czoło nadciągającej hordzie.

– Święty Jerzy! – zakrzyknęli, gdy Francuzi wspięli się na pierwszy wał i zaczęli dźgać znajdujących się za okopem.

Kilku atakujących znalazło wąskie przejścia przez wały i tędy przedarło się, by zaatakować angielskie tyły. Stali się przez to łatwym celem dla siedzących w dwóch najdalszych okopach łuczników, ale Genueńczycy też doskonale wykorzystali tę okazję, wychylając się zza swych pawęży i posyłając na wroga nawałnicę stali. Niektórzy obrońcy, przeczuwając nieuchronną masakrę, opuszczali stanowiska i w popłochu uciekali w stronę rzeki Ham. Édouard de Beaujeu, dostrzegłszy uciekinierów, rozkazał swoim Genueńczykom, by zostawili kusze i wsparli zbrojnych w szturmie na umocnienia, ci chwycili więc topory i miecze i rzucili się do walki.

– Zabijać! – zakrzyknął z siodła sir Édouard, po czym dobył miecza i popędził swojego wielkiego rumaka. – Zabijać!

Anglicy z zewnętrznych umocnień byli skazani na zagładę. Z całych sił starali się odeprzeć ten zmasowany atak, ale na ich głowy bezlitośnie spadały ciosy mieczy, toporów i włóczni. Niektórzy próbowali się poddać, powiewający na wietrze oriflamme dawał Francuzom jednak jasny sygnał: żadnych jeńców. Błotniste dno okopów spłynęło krwią. Obrońcy kolejnych wałów postanowili uciekać, lecz garstka francuskich rycerzy z okrzykiem bojowym przemknęła po wąskich groblach i runęła na uciekinierów przy rzece, niemal rozjeżdżając swoimi wielkimi rumakami własnych zbrojnych. Ogiery krążyły, jeźdźcy cięli na lewo i prawo. Oddzielona od ciała głowa łucznika wpadła do wody i natychmiast zabarwiła ją na czerwono. Angielski zbrojny został stratowany kopytami francuskiego rumaka, a potem jeszcze przebito go lancą. Pewien angielski rycerz stał z rękami do góry, trzymając rękawicę na znak, że się poddaje, gdy od tyłu podjechał do niego francuski jeździec i wraził mu miecz w kręgosłup. Kolejny atakujący dokończył dzieła, wbijając topór w twarz umierającego.

– Zabić ich! – wrzeszczał wciąż książę Burbon, wywijając ociekającym krwią mieczem. – Zabić ich wszystkich! – Wtem dostrzegł grupę łuczników uciekającą w kierunku mostu. – Za mną! Za mną! Montjoie Saint Denis! – ryknął, zwołując swych towarzyszy.

Blisko trzydziestu łuczników biegło do mostu, by przedostać się na drugi brzeg rzeki, ale gdy dotarli do skupiska krytych trzciną chałup, usłyszeli za plecami tętent kopyt. Strzelcy stanęli i odwrócili się przerażeni. Przez chwilę wydawało się, że znów wpadną w panikę, ale jeden z nich wykazał się przytomnością umysłu.

– Celujcie w konie, chłopcy – zakomenderował.

Jego towarzysze naciągnęli cięciwy, strzelili i białopióre strzały zagłębiły się w ciałach wierzchowców. Dwie z nich przeszyły pancerz i skórzaną zbroję ogiera księcia Burbona – zwierzę zachwiało się i upadło. Kolejne dwa zwaliły się na ziemię, wierzgając kopytami, a pozostali jeźdźcy zawrócili i odjechali w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy. Giermek księcia Burbona zeskoczył z konia i zaraz po tym, jak oddał go swemu panu, padł bez życia trafiony jedną ze strzał, które ze świstem nadleciały od strony wioski. Książę nie tracił czasu, by wdrapać się na wierzchowca, lecz człapiąc niezgrabnie w swojej ciężkiej zbroi, która chroniła go przed strzałami, oddalił się w stronę broniącej się zaciekle baszty. Ocalali z ataku na wały Anglicy utworzyli tam mur z tarcz, który otaczała horda żądnych krwi Francuzów.

– Nie brać jeńców! – krzyczał jakiś rycerz. – Żadnych jeńców!

Książę przywołał swoich ludzi, by podsadzili go na siodło.

Dwóch zbrojnych zeskoczyło z końskich grzbietów, żeby pomóc dowódcy dosiąść nowego wierzchowca. Wtedy usłyszeli tętent kopyt. Odwrócili się i ujrzeli, że od strony wioski szarżuje na nich grupa angielskich jeźdźców.

– Słodki Jezu! – Książę zawisł w pół drogi do siodła, z mieczem tkwiącym w pochwie, i zaczął się zsuwać, gdyż pomagający mu zbrojni zostawili go i chwycili za broń.

Skąd, do diabła, wzięli się ci Anglicy? Na szczęście inni zbrojni księcia, ujrzawszy zagrożenie, natychmiast przybyli z odsieczą. Zasłonili swego pana i zatrzasnęli przyłbice. Leżący na plecach książę usłyszał chrzęst stali, gdy jego ludzie zwarli się z oddziałem nieprzyjaciela.

Byli to ci sami jeźdźcy, których francuski król dostrzegł wcześniej na drodze. Zatrzymali się we wsi i byli świadkami rzezi w okopach. Już zawracali konie, aby odjechać, lecz wtedy zbliżyli się do nich ludzie księcia Burbona. Będąc tak blisko, nie mogli nie podjąć wyzwania, zatem stojący na czele oddziału lord dał swoim rycerzom rozkaz natarcia. Francuzi nie spodziewali się ataku, a szarża przeciwnika została przypuszczona we wzorowym szyku, kolano przy kolanie. Długie jesionowe kopie, które podczas szarży celowały w niebo, nagle znalazły się tuż przed twarzami Francuzów, aby zabijać, rozrywać kolczugi i przeszywać ciała przeciwników. Angielski dowódca miał na sobie błękitny płaszcz, a na nim widniał ukośny biały pas z trzema czerwonymi gwiazdami. Błękitne tło zdobiły złote lwy, które raptem poczerniały od krwi, gdy rycerz wbił miecz w odsłoniętą pachę francuskiego zbrojnego. Człowiek ten krzyknął z bólu i próbował zadać cios, ale inny Anglik uderzeniem buzdygana zmiażdżył mu przyłbicę. Z powstałych pęknięć trysnęła krew, a koń Francuza z podciętymi pęcinami zwalił się na ziemię.

– Trzymajcie szyk! – zawołał Anglik w jaskrawym płaszczu. – Trzymajcie szyk!

Jego wierzchowiec stanął dęba i uderzył podkową w głowę walczącego pieszo francuskiego rycerza, zgniatając mu hełm i czaszkę. Francuz upadł, a wtedy jeździec dostrzegł księcia stojącego bezradnie przy swoim rumaku i natychmiast ocenił ogromną wartość jego lśniącej zbroi. Spiął konia i rzucił się na Burbona, a ten sparował cios tarczą i zamachnął się swoim mieczem. Ostrze ześlizgnęło się po opancerzonej nodze jeźdźca. Nagle wróg jakby rozpłynął się w powietrzu.

Angielski rycerz odciągnął za uzdę konia swojego dowódcy. Ze wzgórza spływała nowa fala francuskich jeźdźców, których król posłał w nadziei, że schwytają lorda i jego drużynę. Inni Francuzi, nie mogąc dołączyć do szturmu na basztę, gdzie wokół garstki angielskich obrońców stłoczyło się już zbyt wielu żołnierzy, też ruszyli w stronę mostu.

– Odwrót! – nakazał Anglik, ale droga do wioski oraz wąski most były zatarasowane przez uciekających i Francuzów depczących im po piętach.

Angielski dowódca wiedział, że jego jeźdźcy byliby w stanie się przez nich przebić, oznaczałoby to jednak stratowanie własnych łuczników, a także, biorąc pod uwagę panikę i chaos, poświęcenie kilku własnych rycerzy. Mężczyzna rozejrzał się i dostrzegł ścieżkę biegnącą wzdłuż rzeki. Pomyślał, że może ona prowadzić na plażę. Miał nadzieję, że tam uda mu się zawrócić i podążyć na wschód, gdzie znów dołączy do angielskich oddziałów.

Anglicy spięli konie. Ścieżka była wąska, tylko dwóch jeźdźców mogło po niej jechać obok siebie. Po jednej stronie mieli rzekę, po drugiej grząskie bagna, lecz droga była sucha i Anglicy dojechali nią aż do położonego wyżej pasa terenu, na którym mogli się bronić. Tyle że stamtąd nie było ucieczki. Pagórek był niemalże wyspą, zewsząd otoczoną porośniętym trzcinami grzęzawiskiem. Byli w pułapce.

Ustawiona przez Anglików ściana tarcz chwilowo zatrzymała ścigający ich oddział stu francuskich jeźdźców. Atakującym nie uśmiechało się przebijać przez tę stalową barierę, zawrócili więc w stronę baszty, gdzie wróg był łatwiejszy do pokonania. Łucznicy wciąż strzelali z blanek wieży, ale Genueńczycy nie pozostawali im dłużni, a do ataku dołączyły jeszcze setki Francuzów, które przypuściły atak na zbrojnych broniących się u podnóża baszty.

Francuzi atakowali pieszo. Letnie ulewy rozmiękczyły grunt i pod opancerzonymi stopami zmieniał się on w błoto. Francuscy dowódcy okrzykiem wojennym dali sygnał do natarcia na znacznie mniejsze siły wroga. Obrońcy zwarli tarcze i wysunęli je do przodu, by odeprzeć napierającą ludzką masę. Stalowe ostrza zazgrzytały o drewniane tarcze. Raz po raz rozlegał się krzyk, gdy komuś udawało się wślizgnąć ostrze pod krawędź tarczy i znaleźć ludzkie ciało. Anglicy z tylnego szeregu wymachiwali maczugami i mieczami, rażąc przeciwników ponad głowami towarzyszy z pierwszego rzędu.

– Święty Jerzy! – wołali i zbrojni ruszyli naprzód, by zrzucić z tarcz ciała poległych i umierających Francuzów. – Śmierć bękartom!

– Zabić ich! – krzyknął w odpowiedzi sir Geoffrey i Francuzi zaatakowali ponownie.

Wzmogli atak, prąc do przodu w swoich ciężkich zbrojach i potykając się o ciała rannych i martwych towarzyszy. Tym razem tarcze Anglików nie stykały się ze sobą wystarczająco ciasno i Francuzi znaleźli luki w obronie. Ich miecze waliły w płyty zbroi, przebijały kolczugi, wbijały się w hełmy. Garstka pozostałych przy życiu obrońców próbowała uciec przez rzekę, ale ich schwytanie nie nastręczyło Genueńczykom trudności. Wystarczyło przytrzymać zakutego w zbroję delikwenta pod wodą i poczekać, aż utonie, a następnie złupić jego zwłoki. Nielicznym Anglikom udało się przebrnąć na drugi brzeg, gdzie łucznicy formowali już szyk bojowy, gotując się do odparcia ataku przez rzekę Ham.

Przy baszcie jakiś Francuz raz po raz zadawał Anglikowi ciosy potężnym toporem. Rozpłatał mu naramiennik i znajdującą się pod nim kolczugę, mimo to nie przestawał rąbać, aż w otwartej klatce piersiowej ukazały się białe żebra. Spod stóp walczących bryzgała mieszanina błota i krwi. Na każdego Anglika przypadało trzech Francuzów. Wrota baszty pozostawiono otwarte na wypadek, gdyby walczący chcieli się wycofać, ale tym sposobem do środka wdarli się przeciwnicy. Zabili już ostatnich obrońców na zewnątrz, a teraz mieczami zaczęli wycinać sobie drogę na szczyt wieży.

Wiodące w górę stopnie zakręcały w prawo, co dawało przewagę obrońcom, którzy mogli swobodnie operować prawą ręką, podczas gdy nacierającym zawadzał potężny centralny filar. Mimo to francuski rycerz, który jako pierwszy wpadł do baszty, zdążył wypatroszyć jednego z obrońców ciosem krótkiej włóczni, zanim inny Anglik zamachnął się mieczem nad głową upadającego towarzysza i powalił intruza. W wieży panował mrok i atakujący pootwierali przyłbice, Anglicy więc bezlitośnie kłuli napastników w oczy. Francuzi usunęli ze schodów ciała zabitych, za wieloma ciągnęły się wnętrzności. W tak oczyszczonym przejściu natychmiast pojawiło się dwóch zbrojnych. Parli do góry, ślizgając się na rozlanych trzewiach, odpierając ciosy Anglików i wbijając miecze w ich pachwiny. Wieżę wypełnił straszliwy wrzask i ze schodów ściągnięto następne ciało, by zrobić miejsce dla kolejnych żołnierzy, których rzesze pchały się teraz do wieży. Zdobyto dalsze trzy stopnie i atakujący ruszyli wyżej po schodach.

– Montjoie Saint Denis!

Z góry zszedł Anglik z młotem kowalskim w dłoniach i zaczął tłuc nim w hełmy Francuzów. Zmiażdżył jednemu czaszkę, czym przeraził pozostałych do tego stopnia, że zaczęli się cofać. Wtedy jeden z atakujących rycerzy chwycił kuszę i ukradkiem wspiął się po schodach. Gdy ujrzał przed sobą Anglika z młotem, strzelił prosto w jego twarz. Bełt przeszedł mężczyźnie przez usta i oderwał mu tył czaszki. Francuzi z triumfalnym okrzykiem ruszyli do ataku. Stratowali konającego zbroczonymi krwią stopami, pokonali kamienne stopnie i dotarli do zwieńczenia baszty. Czekało tam na nich kilkunastu Anglików próbujących odeprzeć atak, z dołu jednak wciąż napierali kolejni napastnicy, którzy popchnęli tych znajdujących się na czele wprost na miecze obrońców. Depcząc po ciałach martwych i konających, Francuzi przedarli się na szczyt i roznieśli to, co zostało z angielskiego garnizonu. Zabito wszystkich, co do jednego. Ostatniemu z pozostałych przy życiu łuczników odrąbano palce i wyłupiono oczy. Nadal krzyczał, gdy zrzucano go z wieży na pastwę czekających poniżej mieczy.

Wśród zwycięzców rozległy się wiwaty. Na blankach baszty, która była teraz pełna ciał niczym kostnica, załopocze francuski sztandar. Okopy stały się dla Anglików grobem. Lecz gdy Francuzi zabrali się już do odzierania nieboszczyków z ubrań i przetrząsali je w poszukiwaniu monet, znów zagrała trąbka.

Na francuskim brzegu rzeki wciąż znajdowali się Anglicy. Na skrawku suchej ziemi pośród bagien broniła się grupa jeźdźców.

Zabijanie miało trwać nadal.

„Saint James” zakotwiczyła nieopodal plaży na południe od Calais, a łodzie wiosłowe zawiozły pasażerów na brzeg. Trzech spośród przybyszy było odzianych w kolczugi i mieli ze sobą mnóstwo pakunków. Opłacili dwóch członków załogi, by zanieśli ich bagaż do obozu armii angielskiej, gdzie podróżni rozpytywali o hrabiego Northampton. Obok zwykłych namiotów żołnierzy stały tam dwupiętrowe domy, na których wisiały szyldy warsztatów szewskich, płatnerskich i kowalskich, a także sadowników, rzeźników oraz piekarzy. Były tam również burdele, kaplice, budki wróżbitów i tawerny. Na ulicach dokazywały dzieci. Niektórzy chłopcy mieli małe łuki, z których strzelali tępymi strzałami do rozdrażnionych psów. Kwatery szlachty pilnowane przez strażników w zbrojach były oznaczone zatkniętymi na zewnątrz sztandarami. Na okolicznych bagnach rozciągało się obozowe cmentarzysko, gdzie w wilgotnych mogiłach chowano mężczyzn, kobiety i dzieci – ofiary gorączki szerzącej się na moczarach wokół Calais.

Trzej mężczyźni odszukali kwaterę hrabiego: duży drewniany dom postawiony w sąsiedztwie pawilonu, nad którym powiewał królewski sztandar. Najmłodszy i najstarszy z przybyszy zostali z bagażami, podczas gdy trzeci z nich udał się w stronę Nieulay. Powiedziano mu, że hrabia zabrał grupę jeźdźców na wypad w kierunku armii wroga.

– Są ich tysiące – opowiadał zarządca hrabiego. – Przeklęte bękarty, stoją na wzgórzu i łapią muchy. Jego lordowska mość pojechał trochę się z nimi zabawić. Widzicie, przykrzy mu się to czekanie. – Gospodarz spojrzał na dużą drewnianą skrzynię, której pozostali dwaj pilnowali jak oka w głowie. – Co tam takiego macie?

– Złapane muchy – odparł wysoki mężczyzna i zawiesił na ramieniu długi czarny łuk, podniósł z ziemi pokrowiec ze strzałami i wyszedł.

Na imię miał Thomas. Czasem nazywano go Thomasem z Hookton. Dla niektórych był Thomasem Bękartem, a żeby dodać sobie powagi, mógł przedstawiać się jako Thomas Vexille, lecz rzadko to robił. Vexille’owie byli szlacheckim rodem z Gaskonii, a Thomas – nieślubnym synem zbiegłego członka rodu, co nie czyniło go ani szlachetnie urodzonym, ani Vexille’em. A już na pewno nie Gaskończykiem. Sam uważał się przede wszystkim za angielskiego łucznika.

Thomas przyciągał spojrzenia mieszkańców obozowiska. Był młody, wysoki, z długimi czarnymi włosami wylewającymi się spod hełmu, choć jego młodzieńczą twarz zahartowały już trudy wojny. Miał zapadnięte policzki, czujne oczy i długi, skrzywiony nos, który nosił ślady złamania. Ubrany był w zmatowiałą podczas długiej podróży kolczugę, pod nią zaś założył skórzany kaftan. Na nogach miał czarne bryczesy i wysokie, pozbawione ostróg buty do jazdy tego samego koloru. Przy lewym biodrze nosił miecz w czarnej skórzanej pochwie, przez plecy przewiesił torbę, a do prawego boku przytroczył biały pokrowiec na strzały. Chłopak lekko utykał, co mogło sugerować, że został ranny w walce, choć w rzeczywistości okaleczył go człowiek kościoła, który wierzył, że czyni to w imię Boga. Większość ran po torturach już się zabliźniła, z wyjątkiem połamanych palców: pozostały one krzywe i zgrubiałe, lecz na szczęście wciąż mógł naciągać nimi łuk. Mimo dwudziestu trzech lat Thomas był bowiem zawodowym zabójcą.

Chłopak minął namioty łuczników, z których duża część była obwieszona wojennymi trofeami. Dostrzegł przebity strzałą francuski napierśnik z litej stali, zatknięty wysoko na palu, mający demonstrować, jaki los czeka rycerzy po spotkaniu z angielskim łucznikiem. Przy kolejnych namiotach ujrzał przytwierdzone do słupa końskie ogony. W innym miejscu na gałęzi młodego drzewka powieszono zardzewiałą zniszczoną kolczugę, wypchaną słomą i podziurawioną strzałami. Za namiotami zaś znajdowało się cuchnące nieczystościami bagno. Thomas maszerował dalej, obserwując francuską armię ustawioną w szyku na wzgórzach. Z niepokojem stwierdził, że nieprzyjaciół jest cała masa, o wiele więcej niż na polach pod Crècy, gdzie Anglicy urządzili im prawdziwą rzeź. Zabij jednego Francuza, pomyślał, a na jego miejsce wskoczy dwóch kolejnych. Przed sobą zobaczył most i położoną za rzeką małą osadę. Za plecami chłopaka na skraju obozu formował się szyk bojowy mający bronić mostu przed wrogiem, który zaatakował angielski przyczółek na przeciwległym brzegu rzeki. Thomas widział spływający ze stoku oddział nieprzyjaciół i małą grupkę jeźdźców, najpewniej hrabiego i jego ludzi. Łucznika dobiegł daleki huk angielskiej armaty, w wyszczerbione mury Calais zapewne leciał właśnie kolejny kamienny pocisk. Grzmot przetoczył się nad bagnami i wybrzmiał, a zastąpił go dochodzący z angielskich okopów szczęk stali.

Thomas nie spieszył się. To nie była jego bitwa. Mimo to na wszelki wypadek zdjął z pleców łuk i naciągnął cięciwę. Zauważył, że poszło mu to zbyt łatwo – znak, że łuk był już stary i zaczynał się zużywać. Czarne łęczysko, niegdyś proste jak struna, było lekko wygięte. Podążyło za cięciwą, jak mawiali łucznicy. Chłopak wiedział, że nadszedł już czas, by sprawić sobie nową broń. Zanim to się jednak stanie, ten stary, pomalowany przez niego własnoręcznie na czarno łuk, do którego przybił srebrną płytkę przedstawiającą cudaczną bestię trzymającą kielich, mógł jeszcze posłać kilka francuskich dusz do diabła.

Ze swego miejsca nie mógł obserwować szarży angielskiej konnicy, która wbiła się we flankę nacierających Francuzów, ponieważ widok przesłaniały mu chałupy Nieulay. Widział za to, jak most zapełnia się czeredą przepychających się i wpadających na siebie Anglików, w popłochu starających się ujść przed furią rozjuszonego wroga. Ponad ich głowami na przeciwległym brzegu rzeki dostrzegł sylwetki galopujących w stronę morza rycerzy. Thomas opuścił obwałowaną drogę i poszedł w tym samym kierunku. Skacząc z kępy na kępę, miejscami brodząc w wodzie i zapadając się w grzęzawisku, które usiłowało wessać mu buty, dotarł do brzegu rzeki. Przypływ już się rozpoczął i muliste wody cienkimi strużkami sączyły się w głąb lądu. Wiatr niósł ze sobą zapach soli i zgnilizny.

Wtedy go zobaczył. Hrabia Northampton był jego lordem i chłopak miał obowiązek mu służyć, aczkolwiek on jako pan dawał swoim ludziom dużo swobody, słynął też ze szczodrej sakiewki. Hrabia obserwował właśnie zwycięskich Francuzów, spodziewając się, że wkrótce przyjdą po jego drużynę, a jeden z jego żołnierzy zsiadł z konia i starał się znaleźć ścieżkę ku rzece na tyle pewną, by mogły nią przejść opancerzone konie. Tuzin pozostałych rycerzy hrabiego, klęcząc lub stojąc ze zwartymi tarczami i z mieczami w gotowości, zagradzało drogę, którą miał zbliżyć się nieprzyjacielski pościg. Tymczasem w Nieulay, gdzie rzeź angielskiego garnizonu miała się ku końcowi, żądni krwi Francuzi łypali już na uwięziony na mokradłach oddział niczym wygłodniałe wilki.

Thomas wszedł do wody, niosąc łuk wysoko nad głową, aby nie zmoczyć cięciwy. Podczas przypływu nie było to łatwe zadanie. W pewnym momencie woda sięgała mu aż do pasa, poczuł więc ulgę, gdy wreszcie wdrapał się na mulisty brzeg. Puścił się biegiem i wkrótce znalazł się przy ścianie tarcz uformowanej przez zbrojnych lorda Northampton. Przyklęknął obok nich na błotnistej ziemi, rozłożył przed sobą strzały i wybrał jedną.

Drogą nadciągała liczna grupa Francuzów. Przodem jechał tuzin jeźdźców, którzy trzymali się ścieżki, a po bokach przez moczary podążali uzbrojeni piesi. Łucznik postanowił nie przejmować się na razie piechurami, gdyż założył, że dojście do suchego lądu zajmie im jeszcze trochę czasu. Zaczął zatem strzelać do rycerzy zbliżających się na wierzchowcach.

Strzelał bez zastanowienia. Nie celował. Był w swoim żywiole. Strzelanie z łuku było jego całym życiem i czuł się dumny ze swoich umiejętności. Chwytał cisowy łuk o łęczysku dłuższym niż wysokość dorosłego mężczyzny, nakładał na cięciwę zakończoną gęsimi piórami jesionową strzałę i posyłał jej spiczasty grot wprost w nieprzyjaciela. Cięciwę długiego łuku napinało się aż do ucha, zatem nie było sensu strzelać, celując okiem. Dobry łucznik miał za sobą lata praktyki i dzięki temu bez patrzenia wiedział, dokąd zmierzają jego strzały. Thomas strzelał w szalonym tempie, zwalniając cięciwę co trzy–cztery sekundy. Białopióre pociski świszczały nad grzęzawiskiem, ich długie, stalowe groty przeszywały metalowe lub skórzane pancerze i wbijały się w brzuchy, piersi oraz uda napastników. Wydając dźwięki brzmiące jak uderzenia tasaków do mięsa, strzały po kolei eliminowały atakujących. Dwaj prowadzący natarcie rycerze konali na ziemi, trzeci leżał ze strzałą w grdyce, czwartemu zaś pocisk przeszył udo. Ścieżka była zbyt wąska, by nacierający z tyłu jeźdźcy mogli ominąć ciała rannych towarzyszy, więc chłopak skupił się teraz na piechurach. Siła wystrzału odrzucała przeciwników do tyłu. Francuzom, którzy podnosili tarcze wysoko, by chronić górną część ciała, strzelał w nogi. Choć jego czarny łuk miał już swoje lata, wciąż był śmiercionośnym narzędziem. Thomas spędził przeszło tydzień na morzu, przez co zastane mięśnie pleców bolały go, kiedy naciągał cięciwę. Nawet przy nieco osłabionym łuku wciąż wymagało to tyle samo wysiłku co podniesienie dorosłego mężczyzny, a włożona siła przekładała się potem na moc wystrzału. Jakiś jeździec starał się okrążyć poległych, przedzierając się przez błota, ale jego ciężki rumak ugrzązł w rozmokłym poboczu. Thomas wybrał strzałę z szerokim trójkątnym grotem z zadziorami, by idealnie wgryzła się w trzewia wierzchowca, nałożył ją i zwolnił cięciwę. Ogier Francuza zachwiał się, a łucznik podniósł z ziemi kolejną strzałę, tym razem zakończoną szpikulcem, i posłał ją w kierunku zbrojnego z otwartą przyłbicą. Nie marnował czasu na sprawdzanie, czy wystrzelone pociski trafiają w cel, po prostu strzelał, wybierał kolejną strzałę i ponownie zwalniał cięciwę, która smagała kościany ochraniacz noszony przez niego na lewym nadgarstku. Nigdy wcześniej nie osłaniał ręki – uwielbiał czuć smagnięcie cięciwy na skórze. Zaczął nakładać karwasz dopiero po torturach zadanych mu przez dominikanina, które zostawiły na jego przedramieniu rozległe blizny.

Ów dominikanin już nie żył.

Thomasowi zostało sześć strzał. Francuzi cofali się, ale bynajmniej nie rezygnowali z walki. Wołali do swoich, żeby przysłali im kuszników i więcej zbrojnych. Chłopak przyłożył dwa palce do ust i przenikliwie zagwizdał. Dwie następujące po sobie nuty, wyższa i niższa, rozniosły się po bagnach. Powtórzył to trzykrotnie, odczekał chwilę i ponownie zagwizdał sygnał dla łuczników, którzy usłyszawszy serię naprzemiennych dźwięków, rzucili się biegiem w kierunku rzeki. Była wśród nich garstka ludzi, którzy wycofali się z Nieulay, a inni żołnierze odłączyli się od szyku na wyraźny sygnał, że ich towarzysz broni potrzebuje pomocy.

Thomas zebrał sześć pozostałych strzał. Obejrzał się i zobaczył, że ludzie hrabiego znaleźli suchą ścieżkę do rzeki i pierwsi z nich prowadzili już swoje ciężko opancerzone konie przez wirujący nurt. Potrzebowali jeszcze paru chwil, by znaleźć się na drugim brzegu, na szczęście łucznicy już się do nich zbliżali, a ci znajdujący się bliżej Nieulay ostrzeliwali zmierzającą ku angielskim rycerzom grupę kuszników. Ze wzgórz Sangatte spływało coraz więcej jeźdźców, rozwścieczonych widokiem wymykających się z pułapki Anglików. Dwóch Francuzów zapędziło się na moczary, gdzie ich konie miotały się na zdradliwym podłożu. Thomas nałożył na cięciwę jedną z ostatnich strzał, doszedł jednak do wniosku, że wróg i tak nie ma szans pokonać bagniska, szkoda mu więc było marnować pocisków.

Wtem za plecami usłyszał głos.

– Thomasie… Czy to ty?

– Tak, panie. – Chłopak ściągnął hełm i obrócił się na klęczkach.

– Dobrze ci idzie z tym łukiem, co? – zagaił sarkastycznie hrabia.

– Lata praktyki, panie.

– Tudzież wredny charakter – skwitował William Bohun, dając Thomasowi znak, by powstał.

Hrabia był krępym, beczkowatym mężczyzną o ogorzałej twarzy, która, jak mawiali jego łucznicy, przypominała skórę na zadku byka. Uważali przy tym, że był szlachetnym człowiekiem i wielkim wojownikiem, tak samo zaprawionym w boju jak jego podkomendni. Chociaż lord przyjaźnił się z samym królem, każdy, kto nosił jego herb, również miał w nim przyjaciela. Był człowiekiem honorowym, który nie wysyłał ludzi do walki, jeśli sam nie stawał na ich czele. Teraz zsiadł z konia i zdjął hełm, by żołnierze z tylnej straży wiedzieli, że ich dowódca także wystawia się na niebezpieczeństwo.

– Myślałem, że wciąż jesteś w Anglii – stwierdził hrabia.

– Byłem, panie. – Thomas mówił teraz po francusku, bo wiedział, że lord Northampton swobodniej czuje się, rozmawiając w tym języku. – Później udałem się do Bretanii.

– A teraz ratujesz mi skórę. – Hrabia wyszczerzył się, ukazując braki w uzębieniu. – I pewnie w nagrodę będziesz chciał ode mnie dzbanek piwa, co?

– Cóż za niebywała szczodrość, panie.

Hrabia wybuchnął śmiechem.

– Zrobiliśmy z siebie kompletnych głupców, nie sądzisz? – Lord obserwował Francuzów, którzy ujrzawszy, że na brzegu ustawiła się ponad setka angielskich łuczników, zdawali się głęboko rozważać sens ponownego ataku. – Zamierzaliśmy sprowokować do honorowej walki przy wiosce jakieś czterdziestu ludzi, a ze wzgórza runęła na nas połowa ich przeklętej armii. Czy przynosisz mi jakieś wieści o Willu Skeacie?

– Nie żyje, mój panie. Zginął w walce pod La Roche-Derrien.

Hrabia wzdrygnął się i uczynił znak krzyża.

– Biedny Will. Tylko Bóg wie, jak bardzo go miłowałem. Nie było lepszego żołnierza nad niego. – Spojrzał na Thomasa. – I jeszcze jedno. Czy przywozisz mi to, o czym rozmawialiśmy? – spytał lord, mając na myśli Graala.

– Przywożę ci złoto, mój panie. I tylko to – odparł łucznik.

Hrabia poklepał chłopaka po ramieniu.

– Jeszcze porozmawiamy, ale najpierw wydostańmy się stąd – rzekł i potoczył wzrokiem po swoich ludziach. – Odwrót, chłopcy! Wycofujemy się! – zawołał.

Zbrojni z tylnej straży, których konie były już na drugim brzegu, pobiegli ku rzece i przeprawili się przez wezbrany nurt. Za nimi brodził Thomas, a hrabia Northampton, z mieczem uniesionym nad głową, pokonał rzekę jako ostatni. Francuzom uciekł sprzed nosa cenny łup, nie pozostało im więc nic innego, jak szydzić z odwrotu lorda.

Tego dnia walki dobiegły końca.

Francuzi odeszli. Co prawda bez większych trudności wycięli w pień garnizon w Nieulay, ale nawet najbardziej gorącokrwiści rycerze króla Filipa zdawali sobie sprawę, że nie zdziałają wiele więcej. Anglików było zbyt dużo. Pod murami Calais obozowały tysiące łuczników, którzy modlili się o to, żeby Francuzi przekroczyli rzekę i stoczyli z nimi regularną bitwę. Filip Walezjusz nie miał jednak zamiaru posłać swoich ludzi na rzeź, zarządził zatem odwrót. Jego wojska odmaszerowały, zostawiając za sobą puste, smagane wiatrem wzgórza Sangatte i okopy wypełnione ciałami poległych. Dzień później Calais skapitulowało. W pierwszej chwili Edward III chciał nakazać wyrżnięcie wszystkich mieszkańców, odcięcie im głów i ułożenie ich wymizerowanych zwłok wzdłuż fosy, ale doradcy zdołali wyperswadować królowi ten pomysł. Ostrzegli go, że wówczas Francuzi nie zawahają się zrobić tego samego z każdym opanowanym przez Anglików miastem w Gaskonii czy Flandrii, i król niechętnie powściągnął swoje mściwe zapędy. W zamian postanowił posłać na stracenie zaledwie sześć dusz.

Sprowadzono więc z miasta sześciu wychudzonych mężczyzn w pokutnych szatach, ze stryczkami na szyjach. Byli to kupcy lub rycerze, ludzie zamożni i wpływowi, i to oni mieli odpowiedzieć za sprzeciw wobec angielskiego króla, którego skutkiem było trwające jedenaście miesięcy oblężenie. Mężowie ci nieśli na atłasowych poduszkach klucze do bram miasta, by złożyć je u stóp Edwarda III, a następnie paść na twarz przed drewnianym podestem. Na nim, w otoczeniu magnaterii, zasiadali król i królowa Anglii. Mężczyźni błagali o darowanie im życia, lecz Edward był niewzruszony. Rozsadzała go wściekłość na śmiałków, którzy mieli czelność mu się przeciwstawić. Wezwano kata. Angielscy lordowie znów jęli przekonywać, że takie działania pociągną za sobą retorsje, i nawet sama królowa padła mężowi do kolan, błagając o oszczędzenie sześciu nieszczęśników. Wtedy władca mruknął z niezadowoleniem, spojrzał z niechęcią na rozciągniętych na ziemi pokutników i darował im życie.

Przymierającym głodem mieszczanom rozdano jedzenie, lecz na tym skończyła się łaska króla. Zostali wygnani z domostw i przepędzeni z miasta. Odebrano im wszystko prócz odzienia na grzbiecie, które przedtem dokładnie przeszukano, aby upewnić się, że nie przemycają w nim klejnotów czy monet. Wspaniałe portowe miasto, z cytadelą i fosami, pełne składów, sklepów, tawern i domów dla ośmiu tysięcy obywateli należało teraz do Anglii.

– Otworzyliśmy wrota Francji. – Hrabia Northampton wręcz nie posiadał się z zachwytu.

Sam zajął rezydencję jednego z sześciu cudem ocalonych mężczyzn, który wraz z rodziną tułał się teraz po drogach Pikardii niczym żebrak. Było to okazałe kamienne domostwo u stóp cytadeli, z widokiem na nabrzeże portowe, przy którym cumowały liczne angielskie statki.

– Wypełnimy to miasto porządnymi Anglikami – rzekł hrabia. – Chciałbyś tu zamieszkać, Thomasie?

– Nie, mój panie.

– Ani ja – przyznał lord. – To zwykły chlew na bagnach, nic więcej. Ale jest nasz. Zatem czego ci trzeba, młody człowieku?

Był ranek, trzeci dzień po kapitulacji miasta, i skonfiskowane dobra znajdowały nowych właścicieli wśród zwycięzców. Tego dnia fortuna uśmiechnęła się do hrabiego podwójnie, gdyż wielką skrzynię, którą Thomas przywiózł ze sobą z Bretanii, po brzegi wypełniały złote i srebrne monety. Skarb pochodził z łupu zdobytego w obozie Karola z Blois, który poniósł klęskę pod La Roche-Derrien. Ludzie lorda rachowali monety i dzielili je: jedna trzecia zdobytego majątku należała się hrabiemu Northampton, a z kolei jedną trzecią jego przydziału przekazywano królowi Anglii.

Łucznik zdał lordowi relację ze swojej wyprawy. Najpierw zgodnie z jego poleceniem udał się do Anglii, aby w przeszłości swojego ojca poszukać wskazówek, które doprowadziłyby go do Graala. Nie znalazł nic prócz oprawionych zapisków. Ojciec Thomasa, ksiądz z Hookton, robił w nich wprawdzie aluzje do świętego kielicha, lecz chłopak wątpił w ich przydatność. Nie było bowiem tajemnicą, że umysł ojca Ralpha wędrował swoimi ścieżkami i że zatracał czasem granice między snem a jawą. Thomas nie dowiedział się z notatnika niczego konkretnego, a potem księga została mu odebrana przez pewnego dominikanina, który torturował chłopaka, by wydusić z niego informacje na temat relikwii. Wcześniej jednak dziennik został skopiowany i te właśnie zapiski Thomas wręczył młodemu angielskiemu księdzu, który zasiadł nad nimi w słonecznej komnacie hrabiego i próbował nadać im jakiś sens.

– Chcę dowodzić oddziałem łuczników – oznajmił Thomas hrabiemu.

– Bóg wie, czy w najbliższym czasie w ogóle trafi się okazja do walki. – Hrabia się zasępił. – Edward wspominał o ataku na Paryż, ale wątpię, że do tego dojdzie. Będzie rozejm, Thomasie. Poprzysięgniemy sobie z Francją wieczną przyjaźń i wrócimy do domów ostrzyć miecze.

Pergamin zaszeleścił i ksiądz zabrał się do czytania kolejnej strony. Ojciec Ralph prowadził w swoim dzienniku zapiski po łacinie, w grece, po hebrajsku i francusku, a młody duchowny zdawał się wszystko rozumieć. Uważnie studiował tekst i od czasu do czasu robił notatki na osobnym arkuszu. Na nabrzeżu z hukiem przypominającym burzowe grzmoty rozładowywano wielkie beczki z piwem. Maszt cytadeli zdobiła powiewająca flaga króla Anglii przedstawiająca lamparty i kwiaty lilii, pod nią zaś prześmiewczo zawieszono francuski sztandar odwrócony do góry nogami. Dwóch towarzyszy Thomasa stało w kącie komnaty, czekając, aż lord włączy ich do rozmowy.

– Bóg jeden wie, czy dla łuczników znajdzie się jeszcze jakieś zajęcie – kontynuował hrabia Northampton. – Chyba że strzeżenie murów fortecy. Czy to cię zadowoli?

– Nadaję się tylko do jednego, panie. Do strzelania z łuku. – Thomas przemawiał do hrabiego, używając normandzkiej odmiany francuskiego, języka angielskiej arystokracji, którego nauczył go ojciec. – Mam też złoto – dodał, sugerując, że stać go na zrekrutowanie oddziału łuczników, zapewnienie im koni i oddanie ich w służbę hrabiemu, który nie poniesie z tego tytułu żadnych kosztów, a będzie mógł zgarnąć trzecią część wszelkich łupów wojennych, jakie uda im się zrabować.

W podobny sposób wyrobił sobie nazwisko pochodzący z gminu Will Skeat. Hrabia cenił sobie takich ludzi, zwłaszcza że przynosili mu spore korzyści, kiwnął więc głową na znak aprobaty.

– Tylko dokąd poprowadzisz swoich łuczników? – spytał z powątpiewaniem w głosie. – Nie znoszę rozejmów – narzekał.

W tym momencie ze stołu pod oknem do rozmowy włączył się młody ksiądz.

– Jego Wysokość król Anglii życzyłby sobie raczej, by w końcu odnaleziono Graala.

– Nazywa się John Buckingham – przedstawił księdza hrabia Northampton – i sprawuje urząd kanclerza skarbu. Zapewne niewiele ci to mówi, młody przyjacielu, ale oznacza to, że ojciec John służy naszemu królowi i prawdopodobnie zostanie arcybiskupem Canterbury, nim skończy trzydzieści lat.

– To mało prawdopodobne, milordzie – skromnie oponował duchowny.

– To jasne, iż Jego Wysokość pragnie odnalezienia Graala – podjął lord. – Wszyscy tego pragniemy. Sam chciałbym zobaczyć ten cholerny kielich w Opactwie Westminsterskim! Chciałbym, żeby sam król Francji, niech będzie przeklęty, przyczołgał się tu na kolanach, by się do niego pomodlić. Chcę, aby ściągali tu pielgrzymi z całego chrześcijańskiego świata i przynosili nam swoje złoto! Na miłość boską, Thomasie, czy ten cały Graal w ogóle istnieje? Czy twój ojciec go miał?

– Nie znam odpowiedzi, mój panie – odparł chłopak. – To marny z ciebie pożytek – burknął lord.

John Buckingham spojrzał na swoje zapiski.

– Masz kuzyna imieniem Guy Vexille?

– Mam – potwierdził Thomas.

– Który także szuka Graala?

– Śledzi każdy mój krok – wyjaśnił łucznik. – Ale ja nie mam pojęcia, gdzie szukać tego skarbu.

– Szukał Graala, zanim dowiedział się o twoim istnieniu – zauważył młody ksiądz. – Co każe mi sądzić, że jego wiedza w tym zakresie może być większa od naszej. Radziłbym, milordzie, odszukać tego Guya Vexille’a.

– Wówczas będziemy się kręcić w kółko niczym dwa psy goniące swoje ogony – zauważył gorzko Thomas.

Hrabia gestem ręki nakazał mu milczeć. Duchowny przebiegł wzrokiem po swoich zapiskach.

– Notatki te, jakkolwiek zagmatwane – tu ksiądz skrzywił się z dezaprobatą – zawierają pewną dobrze rokującą wskazówkę. Otóż zdają się one sugerować, że Graal był ukryty w Astarac.

– Tak, lecz został stamtąd skradziony! – zaprotestował Thomas.

– Jeśli stracisz coś cennego… – zauważył Buckingham – gdzie rozpoczniesz poszukiwania? Oczywiście, że w miejscu, w którym widziano tę rzecz po raz ostatni! Gdzie leży Astarac?

– W Gaskonii – odparł chłopak. – Należy do lenna Berat.

– Aha! – powiedział hrabia i zamilkł.

– Czy byłeś już w Astarac? – Buckingham mimo młodego wieku budził respekt, który zdawał się przerastać szacunek należny mu ze względu na piastowanie urzędu w królewskim skarbcu.

– Nie, nigdy.

– Zatem sugeruję ci, abyś się tam udał i sprawdził, czego w tym miejscu można się dowiedzieć. Jeśli narobisz wokół swojej misji wystarczająco dużo hałasu, twój kuzyn ruszy za tobą, a ty przekonasz się, co on wie na ten temat – powiedziawszy to, ksiądz uśmiechnął się, jakby dawał do zrozumienia, że problem został rozwiązany.

Zapadło milczenie. W ciszy słychać było, jak jeden z myśliwskich ogarów hrabiego drapał się w rogu komnaty, a na nabrzeżu jakiś marynarz rzucił tak soczystą wiązankę, że wywołałaby rumieniec wstydu na twarzy samego diabła.

– Sam nie dam rady schwytać Guya – oponował Thomas. – Poza tym hrabia Berat nie złożył hołdu naszemu królowi.

– Oficjalnie – rzekł Buckingham – Berat jest lennikiem hrabiego Tuluzy, co oznacza lojalność wobec króla Francji. Hrabia Berat jest więc naszym wrogiem.

– Rozejm nie został jeszcze podpisany – wtrącił z wahaniem Northampton.

– I jeszcze sporo wody w Tamizie upłynie, zanim to się stanie – podchwycił Buckingham

Hrabia spojrzał Thomasa.

– Zatem chcesz łuczników?

– Chcę ludzi Willa Skeata, mój panie.

– Nie mam wątpliwości, że chętnie będą ci służyć, ale, Thomasie, nie możesz dowodzić zbrojnymi. – Lord Northampton miał na myśli to, że wprawdzie chłopak miał posłuch wśród łuczników i mógł ich poprowadzić do walki, lecz mianowanie młodego i nisko urodzonego człowieka dowódcą zbrojnych, którzy uważali się za lepszych od niego, wywołałoby w ich szeregach oburzenie. Co prawda zaakceptowali w tej roli pochodzącego z gminu Willa Skeata, ten był jednak starszy i o wiele bardziej doświadczony od Thomasa.

– Ja mogę poprowadzić zbrojnych – oznajmił jeden ze stojących pod ścianą towarzyszy łucznika.

Chłopak przedstawił hrabiemu obu mężczyzn. Ten, który przemówił, był starszym człowiekiem, twardym jak stal, o twarzy poznaczonej bliznami i tylko jednym oku. Nazywał się sir Guillaume d’Evecque, niegdysiejszy lord Evecque i były posiadacz lenna w Normandii, które stracił, kiedy jego suweren, król Francji, zwrócił się przeciwko niemu i skazał go na wygnanie. Był teraz zubożałym szlachcicem, wojownikiem i bliskim przyjacielem Thomasa. Przyjacielem łucznika był też drugi z mężczyzn, znacznie młodszy Szkot, Robbie Douglas, rok wcześniej wzięty do niewoli w Durham.

– Na rany Chrystusa – zawołał hrabia, gdy Thomas przedstawił mu sytuację Robbiego. – Ale do tej pory zebrałeś chyba wystarczającą sumę, żeby się wykupić?

– Zebrałem, panie – przyznał Robbie – i przegrałem.

– Przegrałeś?!

Robbie wbił wzrok w podłogę, więc łucznik wyjaśnił za przyjaciela:

– Kości – skwitował krótko.

Hrabia zrobił zniesmaczoną minę, po czym zwrócił się do sir Guillaume’a.

– Słyszałem o tobie – powiedział i zabrzmiało to jak komplement. – Zdaję sobie sprawę, że możesz poprowadzić oddział zbrojnych, jednakowoż chciałbym wiedzieć, komu służysz?

– Nikomu, panie.

– Zatem nie możesz dowodzić moimi ludźmi – stwierdził dobitnie hrabia i czekał.

Sir Guillaume zawahał się. Miał swoją dumę, trzydzieści pięć lat, a wojna była mu chlebem powszednim. Dobre imię zawdzięczał sukcesom w walkach przeciw Anglikom. Teraz jednak, pozbawiony ziemi i pana, nie znaczył więcej niż włóczący się po gościńcach wagabunda. Po chwili zastanowienia podszedł więc do hrabiego, uklęknął przed nim i podniósł ręce jak do modlitwy, lord zaś ujął je w swoje dłonie.

– Czy przyrzekasz wiernie mi służyć? – zapytał. – Być moim wasalem i nie mieć nade mną innego suwerena?

– Przyrzekam – powiedział z powagą sir Guillaume, po czym Northampton pomógł mu wstać i obaj mężczyźni pocałowali się w usta.

– To dla mnie zaszczyt – powiedział hrabia, poklepując rycerza po ramieniu, i ponownie zwrócił się do Thomasa. – Zatem werbuj solidny oddział. Ilu ludzi będziesz potrzebował? Z pięćdziesięciu? Z czego połowa łuczników.

– Pięćdziesięciu żołnierzy w odległym lennie – zastanawiał się na głos chłopak. – Nie wytrwają nawet miesiąca, panie.

– Ależ wytrwają – zapewnił hrabia, po czym wyjaśnił, dlaczego wcześniej był tak zdumiony, słysząc, że Astarac należy do hrabstwa Berat. – Lata temu, młody Thomasie, gdy wisiałeś jeszcze na cycku matki, Anglia miała swoje włości w Gaskonii. Straciliśmy je, ale formalnie nigdy się ich nie zrzekliśmy, istnieją zatem w Berat trzy lub cztery twierdze, wobec których mam uzasadnione roszczenia.

John Buckingham podniósł wzrok znad notatek ojca Ralpha i zmarszczył brwi na znak, że podstawa tego roszczenia jest według niego co najmniej słaba. Postanowił to jednak przemilczeć.

– Udaj się tam i zajmij jeden z tych zamków – rzekł hrabia Northampton. – Najeżdżaj, plądruj okolicę, a ludzie do was dołączą.

– Wielu też stanie przeciwko nam – spokojnie zauważył Thomas.

– Tak, Guy Vexille będzie jednym z nich – dopowiedział lord. – I to będzie twoja szansa. Wykorzystaj ją, Thomasie, i znikaj stąd, zanim podpiszą rozejm.

Łucznik zawahał się przez chwilę. Propozycja hrabiego wydawała się szalona. Miał poprowadzić ludzi na dalekie pogranicze francuskiego terytorium, zdobyć i utrzymać fortecę, a do tego jeszcze pojmać swojego kuzyna, dotrzeć do Astarac, przetrząsnąć je w poszukiwaniu wskazówek i dalej polować na Graala. Tylko głupiec podjąłby się takiego zadania, lecz jaką miał alternatywę? Wszystko było lepsze, niż gnić bezczynnie w mieście jak inni łucznicy.

– Tak zrobię, mój lordzie.

– Doskonale. A zatem do roboty! Żegnam panów. – Hrabia odprowadził gości do drzwi, lecz gdy tylko Robbie i sir Guillaume znaleźli się na schodach, odciągnął Thomasa na stronę. – Nie bierz ze sobą Szkota – powiedział.

– Dlaczego, panie? To mój przyjaciel.

– To przeklęty Szkot, nie ufam im. Wszyscy Szkoci to kłamcy i złodzieje. Są gorsi od cholernych Francuzów. Czyim jest jeńcem?

– Lorda Outhwaite’a.

– I Outhwaite pozwala mu tak z tobą podróżować? Zdumiewające. Tak czy siak, odeślij swego szkockiego kompana z powrotem do Outhwaite’a i niech tam gnije, aż jego rodzina uzbiera na okup. Nie dopuszczę do tego, żeby jakiś parszywy Szkot wywiózł Graala z Anglii. Zrozumiałeś?

– Tak, panie.

– Równy gość z ciebie. – Hrabia poklepał chłopaka po plecach – A teraz idź i niech ci się wiedzie.

Raczej idź i giń, pomyślał Thomas, w dodatku wykonując robotę głupiego. Bez względu na to, jak bardzo by tego chciał, nie wierzył w to, że Graal istnieje. Pragnął zaufać słowom swojego ojca, jednak ojciec Ralph często zachowywał się jak szaleniec, bywał też przekorny i złośliwy, a Thomas miał przecież własne aspiracje. Pragnął zostać dowódcą równie dobrym co Will Skeat. Pragnął być łucznikiem. Z drugiej strony wyprawa ta dawała mu sposobność zwerbowania własnej drużyny i podążenia za swoim marzeniem. To dlatego zgodził się dalej szukać Graala i zdać się na to, co przyniesie los.

Udał się więc do angielskiego obozu i zaczął bić w bęben. Nadchodziły czasy pokoju, tymczasem Thomas z Hookton zbierał ludzi i szykował się na wojnę.