43,99 zł
Jak „Gra o tron”, ale prawdziwa.
„The Observer”
Bernard Cornwell tworzy najlepsze sceny batalistyczne spośród wszystkich pisarzy, których czytałem.
George R.R. Martin
Trzeci tom bestsellerowej serii Bernarda Cornwella o losach bohaterskiego Uhtreda z Bebbanburga. Na jej podstawie BBC realizuje serial Upadek królestwa.
Zwycięstwo pod Ethandun drogo kosztowało Uhtreda – poległ jego przyjaciel, zginęła królowa cieni, jego kochanka. A za udział w bitwie otrzymał od króla Alfreda zaledwie marny spłachetek ziemi.
Uhtred opuszcza Wessex i wyrusza do Northumbrii, by odszukać i zabić swych wrogów: wuja, który przywłaszczył sobie jego ziemie, oraz Kjartana i Svena, którzy zamordowali jego przybranego ojca, jarla Ragnara. Czy dane mu będzie nasycić się zemstą?
Więcej o całej serii:
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 561
Data ważności licencji: 1/18/2028
Dla Eda Breslina
Com on wanre niht scriðan sceadugenga.
I przyszedł nocą po ciemku chodzący.Beowulf, tłum. Robert Stiller
W czasach anglosaskich sposób zapisu nazw geograficznych cechowała pewna dowolność – brakowało konsekwencji w pisowni, a nierzadko nawet zgody co do samej nazwy. I tak na przykład Londyn często określany był mianem Lundonii, Lundenbergu, Lundenne, Lundene, Lundenwicu, Lundenceasteru, a także Lundres. Bez wątpienia znajdą się czytelnicy będący zwolennikami innych wariantów nazw aniżeli te, których zdecydowałem się użyć w powieści* i których wykaz zamieszczam poniżej. W swoim wyborze kierowałem się zazwyczaj pisownią zaproponowaną w Oxford Dictionary of English Place--Names dla okresu przypadającego na lata panowania Alfreda, to jest 871–899, lub możliwie mu najbliższego. Mam jednak pełną świadomość, że nawet ta strategia czasami okazywała się zawodna. Na przykład nazwa Hayling w 956 roku zapisywana była zarówno jako Heilincigae, jak i Haeglingaiggae. Przyznaję, że i ja nie zawsze byłem wierny przyjętemu kluczowi: wolałem posługiwać się współczesną nazwą Anglia niż staroangielskim terminem Englaland, a zamiast Nordhymbralond wybrałem Northumbrię, by uniknąć posądzenia o to, iż sugeruję, że granice tego historycznego królestwa były zbieżne ze współczesnymi granicami hrabstwa Northumberland. Dlatego prezentowaną tu listę nazw – jak i samą ich pisownię – cechuje swoista kapryśność.
(tłum. Amanda Bełdowska)
Aethelingaeg
Athelney, hrabstwo Somerset
Alclyt Bishop
Auckland, hrabstwo Durham
Badhum
Bath nad rzeką Avon
Bebbanburg
zamek Bamburgh, hrabstwo Northumberland
Berrocscire
hrabstwo Berkshire
Cair Ligualid
Carlisle, hrabstwo Yorkshire
Cetreht
Catterick, hrabstwo Yorkshire
Cippanhamm
Chippenham, hrabstwo Wiltshire
Contwaraburg
Canterbury, hrabstwo Kent
Cuncacester
Chester-le-Street, hrabstwo Durham
Cynuit
fort na wzgórzu Cynuit koło Cannington w hrabstwie Somerset
Defnascir
hrabstwo Devonshire (nieoficjalna nazwa hrabstwa Devon)
Dornwaraceaster
Dorchester, hrabstwo Dorset
Dunholm
Durham, hrabstwo Durham
Dyflin
Dublin, Irlandia
Eoferwic
York (pod rządami duńskimi przemianowany na Jorvik)
Ethandun
Edington, hrabstwo Wiltshire
Exanceaster
Exeter, hrabstwo Devon
Fifhaden
Fyfield, hrabstwo Wiltshire
Gleawecestre
Gloucester, hrabstwo Gloucestershire
Gyruum
Jarrow, hrabstwo Durham
Hamptonscir
hrabstwo Hampshire
Haithabu
Hedeby, duży port handlowy w południowo-wschodniej Jutlandii (Dania)
Heagostealdes
Hexam, hrabstwo Northumberland
Hedene
rzeka Eden, Kumbria
Hocchale
Houghall, hrabstwo Durham
Horn
Höfn, Islandia
Hreapandune
Repton, hrabstwo Derbyshire
Kenet
rzeka Kennet
Lindisfarena
Lindisfarne (Holy Island – Święta Wyspa), stanowi część hrabstwa Northumberland
Onhripum
Ripon, hrabstwo Yorkshire
Pedredan
rzeka Parrett
Readingum
Reading, hrabstwo Berkshire
Scireburnan
Sherborne, hrabstwo Dorset
Snotengaham
Nottingham, hrabstwo Nottinghamshire
Strath Clota
Strathclyde, dolina rzeki Clyde, Szkocja
Sumorsaete
hrabstwo Somerset
Synningthwait
Swinithwaite, hrabstwo Yorkshire
Thornsaeta
hrabstwo Dorset
Thresk
Thirsk, hrabstwo Yorkshire
Tine
rzeka Tyne
Tuede
rzeka Tweed
Wiire
rzeka Wear
Wiltun
Wilton, hrabstwo Wiltshire
Wiltunscir
hrabstwo Wiltshire
Wintanceaster
Winchester, hrabstwo Hampshire
* Z uwagi na funkcjonujące spolszczenia w tłumaczeniu postanowiono posługiwać się współczesnym terminem Londyn w miejsce proponowanego przez autora Lundene. Ten sam zabieg zastosowano w przypadku Tamizy (w dosłownym tłumaczeniu: rzeka Temes). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłum.).
Łaknąłem mroku. Owej letniej nocy półksiężyc płynął po niebie, wzbudzając mój niepokój, ilekroć jego świetlista tarcza wyłaniała się zza chmur. Pragnąłem mroku.
Niosłem dwie skórzane sakwy na szczyt niewielkiego wzniesienia wyznaczającego północną granicę ziem. Moich ziem. Posiadłość zwała się Fifhaden. Król Alfred nadał mi ją za zasługi, które oddałem mu pod Ethandun – na rozległym, zielonym wzgórzu, gdzie rozgromiliśmy armię duńską. Wyrosły tam naprzeciw siebie dwa mury tarcz, a wraz z końcem bitwy Alfred na powrót stał się prawdziwym królem. Duńczycy zostali pokonani, Wessex był ocalony. Śmiem twierdzić, że to zwycięstwo kosztowało mnie znacznie więcej niż pozostałych. Zginęła moja kobieta, poległ przyjaciel, a grot nieprzyjacielskiej włóczni rozpłatał mi prawe udo. Fifhaden miało być dla mnie zadośćuczynieniem za poniesione straty.
„Pięć łanów”* – to właśnie oznacza nazwa Fifhaden. Pięć łanów! Spłachetek ziemi, ledwie wystarczający do wyżywienia czterech rodzin niewolnych, którzy go uprawiali, strzygli owce i zastawiali sieci na ryby w rzece Kenet. Innym wojownikom przyznano rozległe majątki, a Kościół otrzymał wielkie zasobne knieje i żyzne pastwiska. Mnie w udziale przypadło marnych pięć łanów. Nienawidziłem żałosnego Alfreda, świętoszkowatego władcy, który skąpił mi zaufania, ponieważ nie byłem chrześcijaninem i pochodziłem z Północy, ale przede wszystkim dlatego, że to mnie zawdzięczał zwycięstwo pod Ethandun, że to dzięki mnie odzyskał królestwo. W podzięce za tę przysługę król mianował mnie panem Fifhaden. Draństwo.
Zaniosłem dwie sakwy na łagodny pagórek porośnięty wyskubaną przez owce trawą. Okolica była usiana szarymi głazami, które połyskiwały srebrzyście, gdy twarz księżyca wychylała się zza postrzępionych chmur. Przykucnąłem za potężnym kamieniem. Obok przyklękła Hild.
Była moją kobietą. Wcześniej pędziła żywot zakonnicy w Cippanhamm, lecz Duńczycy, zająwszy gród, zgwałcili ją. Teraz była ze mną. Czasem, w nocy, słyszałem jej modlitwy – rozpaczliwe, przerywane łkaniem litanie. Spodziewałem się, że prędzej czy później dziewczyna wróci do swojego boga, lecz na razie to u mnie znajdowała pocieszenie.
– Na co czekamy? – spytała.
Przytknąłem palec do ust. Hild patrzyła na mnie bacznie. Miała szczupłą, pociągłą twarz, z której wyzierały wielkie, pytające oczy. Spod okalającej jej głowę chustki wymykały się złote kosmyki. Uznałem, że marnowała się jako mniszka. Alfred, ma się rozumieć, pragnął, by powróciła do klasztoru. Dlatego właśnie ją przygarnąłem – ażeby uczynić wbrew temu głupcowi.
Odczekałem dłuższą chwilę, chcąc upewnić się, że nikt nas nie obserwuje. Nie wydawało się to wielce prawdopodobne, gdyż ludzie niechętnie opuszczają domostwa nocną porą, gdy po ziemi grasują przerażające istoty. Hild ściskała krucyfiks w dłoniach, lecz ja byłem spokojny. Od dziecięcych lat uczyłem się kochać mrok. Jam jest niczym sceadugenga, Kroczący Cień, jeden z budzących w ludziach strach demonów nocy.
Przekonawszy się, że oprócz nas na wzgórzu nie ma żywej duszy, dobyłem Żądło Osy, krótszy z moich mieczy, i jego ostrzem wyciąłem w darni czworokąt, który odłożyłem na bok. Zacząłem pogłębiać dół. Ziemię przesypywałem na rozłożony płaszcz. Broń raz po raz uderzała w kredową skałę i tkwiące w niej krzemienie. Wiedziałem, że klinga się wyszczerbi, ale póki jama nie była wielkości grobu dla dziecka, nie przerwałem pracy. Na dnie ułożyliśmy sakwy. Stanowiły one mój skarb. Znajdowało się w nich srebro i złoto, cały majątek, jaki zdołałem zgromadzić, a który w drodze byłby mi zbytnim ciężarem. Posiadałem tylko pięć łanów ziemi, dwa miecze, kolczugę, tarczę, hełm, konia i chudą zakonnicę. Nie miałem ludzi, którzy pod moją nieobecność strzegliby skarbu, dlatego zdecydowałem się go ukryć. Zatrzymałem jedynie kilka sztuk srebra, resztę zaś zagrzebałem. Zasypaliśmy dół, udeptaliśmy ziemię i umieściliśmy darń na swoim miejscu. Poczekałem, aż księżyc wychynie zza chmur, i przyjrzawszy się uważnie łące, uznałem, że nikt nie odkryje, iż gleba została wzruszona. Zapamiętałem odległość kryjówki od pobliskich kamieni. Wiedziałem, że pewnego dnia, kiedy będę w stanie zadbać o swój skarb, wrócę po niego. Hild stała nieruchomo, wbijając wzrok w miejsce, gdzie zakopaliśmy sakwy.
– Alfred mówi, że jesteś przypisany do tej ziemi – powiedziała.
– Alfred może naszczać sobie do gardła – odparowałem. – Najlepiej, gdyby bękart się przy tym udławił i zakończył żałosny żywot.
Nie zanosiło się na to, by król miał cieszyć się długim życiem, był bowiem nader chorowity. Liczył sobie dwadzieścia dziewięć wiosen, o osiem więcej niż ja sam, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Nie sądzę, aby ktokolwiek spodziewał się, by przeżył więcej niż kilka zim. Podstarzały władca wciąż narzekał na bóle brzucha i biegał do dołu kloacznego albo trząsł się w febrze.
Hild przesunęła dłonią po przykrywającej skarb trawie.
– Czy to oznacza, że wrócimy kiedyś do Wessexu? – zapytała.
– Znaczy to tyle – odparłem – że z bogactwem w sakwie nie należy podróżować po kraju pełnym nieprzyjaciół. Tutaj skarb będzie o wiele bezpieczniejszy. Jeśli przeżyjemy, wrócimy po niego. Gdybym zginął, sama po niego przyjedziesz.
Dziewczyna nic nie odrzekła. Ziemię, która pozostała na płaszczu, przenieśliśmy na brzeg rzeki i wrzuciliśmy do wody.
Z nadejściem świtu dosiedliśmy koni i ruszyliśmy na wschód. Wybieraliśmy się do Londynu, gdzie początek biorą wszystkie drogi. Prowadziło mnie przeznaczenie. Był rok 878. Miałem dwadzieścia jeden lat i byłem święcie przekonany, że mieczem wywalczę sobie cały świat. Ja, Uhtred z Bebbanburga, człowiek, który uśmiercił Ubbę Lodbroksona na morskim brzegu, a pod Ethandun pokonał Sveina z Białego Konia – jednym słowem wojownik, dzięki któremu Alfred odzyskał królestwo. Nienawidziłem Alfreda, toteż opuszczałem jego ziemie. Moją ścieżką była ścieżka miecza, która miała zaprowadzić mnie w rodzinne strony. Zmierzałem na północ.
Londyn to najwspanialsze miasto w całej Brytanii. Odkąd pierwszy raz ujrzałem to miejsce, nie mogłem oprzeć się urokowi na pół zniszczonych budowli i gwarnych ulic, jednak tym razem pozostałem tam z Hild tylko dwa dni. Zatrzymaliśmy się w saskiej gospodzie w nowym mieście, na zachód od rozpadających się rzymskich murów. Gród należał podówczas do Mercji i był obsadzony duńskim garnizonem. W przepełnionych tawernach nad kuflami ale zasiadali kupcy i właściciele statków, głównie cudzoziemcy. Jeden z nich imieniem Thorkild zgodził się zabrać nas do Northumbrii. Przedstawiłem się jako Ragnarson. Duńczyk przyjął to do wiadomości, nie zadając zbędnych pytań.
Przystałem na jego warunki. Wręczyłem mu dwie srebrne monety, dodatkowo przyrzekając zasiąść do jednego z wioseł. W moich żyłach płynęła saska krew, lecz władałem językiem rozmówcy jak własnym, wychowałem się bowiem wśród Duńczyków, więc Thorkild uznał mnie za krajana. Mój znakomity hełm, kolczuga i dwa miecze zdradzały wojownika. Kupiec przypuszczał zapewne, iż ma przed sobą jednego ze zbiegów z pokonanej armii, lecz chyba niewiele go to obeszło. Potrzebował ludzi. Wielu handlarzy obsadzało ławki wioślarskie niewolnikami, lecz Thorkild uważał to za zbyt kłopotliwe, dlatego brał na pokład wyłącznie ludzi wolnych.
Odbiliśmy, korzystając z odpływu. Brzuch łodzi wypełniały bele lnu, olej z kraju Franków, bobrowe skórki, dziesiątki siodeł najlepszego gatunku i skórzane sakwy z drogocennymi kminkiem i gorczycą. W miarę jak oddalaliśmy się od portu, Tamiza rozszerzała się, przechodząc w estuarium. Płynęliśmy przez Anglię Wschodnią, spowitą nieprzeniknionymi mgłami. Od początku podróży mleczne kłęby uparcie sunęły ku nam od morza, i to przez wiele dni. Kilkakrotnie niepogoda zmuszała nas do stawania na kotwicy. Nawet kiedy widoczność nieco się poprawiała, nie ryzykowaliśmy oddalania się od brzegu, nie chcąc stracić go z oczu.
Zdecydowałem się na drogę morską, sądząc, że w ten sposób dotrę do domu szybciej niż traktami. Tymczasem brnęliśmy mozolnie przez mglisty bezkres, mila za milą, klucząc wśród błotnistych mielizn, wyszukując przesmyki łączące małe zatoczki, często walcząc ze zdradliwymi pływami. Codziennie o zmierzchu cumowaliśmy lub kotwiczyliśmy łódź. Na dobitkę, po tym jak pękła nam stewa dziobowa, cały tydzień spędziliśmy unieruchomieni na jakichś zapomnianych przez bogów wschodnioangielskich moczarach. Nabieraliśmy wody szybciej, niż byliśmy w stanie ją wylewać. Chcąc nie chcąc musieliśmy wyciągnąć statek na mulistą plażę i przeprowadzić niezbędne naprawy. Wreszcie udało nam się uszczelnić kadłub. I wtedy również aura się odmieniła.
Mgła się rozeszła i na falach zagrały słoneczne iskry. Powiosłowaliśmy na północ, podobnie jak wcześniej zatrzymując się na noc, dla wytchnienia. Napotkaliśmy kilkanaście innych jednostek, dłuższych i smuklejszych niż statek Thorkilda. Były to duńskie okręty wojenne, bez wyjątku zmierzające w tym samym co my kierunku. Odgadywałem, że wiozły zbiegłych z rozgromionej armii Guthruma wojowników, kierujących się do portów Anglii Wschodniej, a potem zapewne do Danii albo Fryzji, lub też gdziekolwiek indziej, gdzie o łupy było łatwiej niż w rządzonym przez Alfreda Wessexie.
Thorkild był wysokim, posępnym mężczyzną, który, jak sam mówił, liczył sobie trzydzieści pięć lat. Długie, siwiejące włosy zaplatał w grube, sięgające pasa warkocze. Na ramionach nie nosił bransolet, które świadczyłyby o męstwie okazanym w walce.
– Nigdy nie paliłem się do boju – wyznał bez skrępowania. – Wychowano mnie na kupca. Całe życie param się handlem. Syna także przysposabiam do tego zajęcia, by zastąpił mnie, kiedy umrę.
– Mieszkasz w Eoferwicu? – zainteresowałem się.
– W Londynie. Ale w Eoferwicu mam skład. To dobre miejsce do skupu futer.
– Czy Ricsig wciąż króluje w tamtych stronach? – zapytałem.
Duńczyk potrząsnął głową.
– Będzie już ze dwa lata, odkąd pożegnał się z życiem. Jego miejsce zajął możny imieniem Egbert.
– Kiedy byłem dzieckiem, w Eoferwicu także panował król Egbert.
– Pewnie to jego syn, jeśli nie wnuk, a może kuzyn? W każdym razie to Sas.
– Kto zatem trzyma w garści Northumbrię?
– My, rozumie się – odparł zwięźle kupiec, mając na myśli Duńczyków.
Wikingowie mieli w zwyczaju nakładać korony na głowy potulnym Sasom. Egbert, kimkolwiek był, niewątpliwie należał do sfory monarchów prowadzanych na smyczy przez przybyłych z Północy zdobywców. Osadzając na tronie lokalnego wielmożę, najeźdźcy zachowywali pozory praworządności. Prawda jednak była taka, że cała władza skupiała się w rękach jarla Ivara, Duńczyka panującego nad większością ziem rozciągających się wokół Eoferwicu.
– To Ivar Ivarson – uściślił głosem przepełnionym dumą Thorkild. – Jego ojcem był sam Ivar Lodbrokson.
– Znałem Ivara Lodbroksona – rzekłem.
Nie sądzę, by dał wiarę moim słowom, chociaż mówiłem prawdę. Ivar Lodbrokson był siejącym postrach wodzem. Ten przeraźliwie chudy, przypominający chodzący szkielet, gwałtowny i upiorny w gniewie wojownik przyjaźnił się z jarlem Ragnarem, w którego domu dorastałem. Brat Ivara – Ubba – zginął od mojego miecza w bitwie nad brzegiem morskim.
– Ivar jest najpotężniejszym panem w Northumbrii – wyjaśnił Thorkild – wyjąwszy dolinę rzeki Wiire. Tam rządzi Kjartan. – Ręka kupca powędrowała ku zawieszonemu na szyi młotowi Thora. – Przylgnął do niego przydomek Kjartan Okrutny – dodał – a jego syn to jeszcze większy łotr.
– Sven – mruknąłem ponuro. Swego czasu poznałem zarówno Kjartana, jak i Svena. Obaj byli moimi zaprzysięgłymi wrogami.
– Sven Jednooki – dodał, krzywiąc się, Thorkild, ponownie dotykając amuletu, jakby chciał odpędzić nieszczęście, które mogło zostać sprowadzone samym wypowiedzeniem tych imion. – Na północ od nich – ciągnął – rządzi Aelfric z Bebbanburga.
Jego znałem równie dobrze. Aelfric z Bebbanburga był moim wujem. Przywłaszczył sobie należne mi ziemie.
– Aelfric? – zdziwiłem się. Udałem, że imię to nic mi nie mówi. – Kolejny Sas?
– Owszem – potwierdził Thorkild. – Jego twierdza jest zbyt potężna, by ją zdobyć – dorzucił, wyjaśniając przyczynę, dla której saskiemu ealdormanowi pozwolono władać nad częścią Northumbrii – a on nie wchodzi nam w drogę.
– Przyjaciel Duńczyków?
– Nie jest nam wrogiem – odparł. – Zasadniczo władza skupia się w rękach trzech wielkich panów: Ivara, Kjartana i Aelfrica. Co zaś się dzieje za górami, w Kumbrii**, kto wie? – Thorkild miał na myśli krainę leżącą na zachód od Northumbrii, nad Morzem Irlandzkim. – Dawniej królował tam potężny jarl – ciągnął – wołali na niego Hardkanut, lecz doszły mnie słuchy, jakoby poległ w jakiejś utarczce. A teraz? – rzucił pytanie i wzruszył ramionami.
Tak zatem miały się sprawy w Northumbrii, królestwie rządzonym przez rywalizujących panów, z których żaden nie miał powodów, aby darzyć mnie szczególną sympatią, a dwóch uradowałoby się, widząc mnie martwym. Lecz była to kraina, którą w myślach nazywałem domem, gdzie czekał mnie ważny obowiązek do wypełnienia. Dlatego właśnie podążałem drogą miecza.
Ciążyła na mnie powinność wynikła z krwawej rodowej waśni. Wszystko zaczęło się pięć lat wcześniej, kiedy Kjartan i jego ludzie pod osłoną nocy najechali dwór Ragnara. Podpalili zabudowania, mordując każdego, kto próbował wydostać się z objęć płomieni. Ragnar był człowiekiem, który przygarnął mnie i traktował jak własnego syna, a ja kochałem go jak ojca. Jego niegodna śmierć wołała o pomstę. Mój opiekun miał potomka, także o imieniu Ragnar, z którym łączyła mnie braterska więź, lecz Ragnar Młodszy nie mógł dokonać zemsty, gdyż był przetrzymywany jako zakładnik w Wessexie. Podążałem zatem na północ, by odnaleźć Kjartana i go zgładzić. Taki sam los czekał jego syna Svena Jednookiego, nędznika, który pojmał córkę Ragnara w niewolę. Czy Thyra wciąż żyła? Nie wiedziałem. Wiedziałem jedynie, że poprzysiągłem pomścić Ragnara Starszego.
Często kiedy napierałem na wiosła łodzi Thorkilda, dziwiłem się swej lekkomyślności. Wracałem w rodzinne strony, do Northumbrii, gdzie panowali moi śmiertelni wrogowie, lecz właśnie tam wiodło mnie przeznaczenie. Kiedy wreszcie ujrzałem szerokie ujście rzeki Humber, poczułem, jak wzruszenie ściska mnie za gardło.
Zbliżaliśmy się do płaskiego, błotnistego wybrzeża majaczącego na rozmokłym horyzoncie. Płycizny oznaczone były wierzbowymi witkami ułatwiającymi nawigację w górę niewidocznych nurtów. Pod stalowoszarą powierzchnią wody falowały palczaste algi i morszczyny. Znalazłszy się u ujścia rzeki, która prowadziła do Northumbrii, zrozumiałem, że podjąłem właściwą decyzję. Tutaj był mój dom. Nie w królestwie Alfreda, wśród żyznych pól i łagodnych pagórków. Dusiłem się w ujarzmionym przez króla i kościół Wessexie. Dopiero tutaj, pod niebem, po którym wędrują klucze dzikich ptaków, pełną piersią zaczerpnąłem rześkiego powietrza.
– To twoje rodzinne strony? – zapytała Hild, kiedy po obu burtach widać już było ląd.
– Moja ziemia leży na dalekiej północy – odparłem. – Tam jest Mercja. – Wskazałem południowy brzeg. – A tu zaczyna się Northumbria – wyjaśniłem, zwracając się w przeciwnym kierunku. – Tereny na północ od niej zajmują barbarzyńcy.
– Jacy barbarzyńcy?
– Szkoci – odrzekłem i splunąłem za burtę. – Zanim przybyli Duńczycy, to oni byli naszymi najgroźniejszymi wrogami. Nękali nas bezustannie, czyniąc zbrojne wypady na południe. Ich najazdy stały się rzadsze wraz z pojawieniem się Ludzi Północy, którzy gnębili ich tak samo jak nas, jednak niebezpieczeństwo ze strony dzikich sąsiadów nie zostało całkowicie zażegnane.
Powiosłowaliśmy w górę Ouse, miarowo mieląc wodę w rytm intonowanej pieśni. Prześlizgując się pod pochylonymi koronami wierzb i olch, mijaliśmy łąki i leśne ostępy. Teraz, kiedy znaleźliśmy się w granicach Northumbrii, Thorkild zdjął z dziobu wyrzezaną w drewnie psią głowę, by wściekle wyszczerzony pysk bestii nie obrażał panujących na tych ziemiach bóstw opiekuńczych. Zmierzchało, kiedy sunąc pod rozmytym niebem, dotarliśmy do Eoferwicu, najznaczniejszego grodu w całym królestwie, gdzie poległ mój ojciec i gdzie spotkałem Ragnara Starszego, który wychował mnie w głębokiej miłości do walecznych Duńczyków.
Nie wiosłowałem. Nasz statek zbliżał się do miasta. Thorkild zmienił mnie po tym, jak w rytm pieśni pracy zginałem kark przez cały długi dzień. Stałem na dziobie, patrząc w snujący się znad chałup dym. Wtedy w polu widzenia pojawiło się płynące z prądem ciało dzieciaka. Mógł liczyć dziesięć, najwyżej jedenaście wiosen. Był niemal nagi, jedynie jego biodra okrywały podarte łachmany. W jego gardle ziała rana, z której wody rzeki wypłukały całą krew. Długie, jasne włosy falowały wokół głowy topielca na podobieństwo wodorostów.
Nurt przyniósł dwa kolejne ciała, nim znaleźliśmy się na tyle blisko wałów, by dostrzec zebrane na nich liczne postaci mężczyzn z włóczniami i tarczami. Na brzegu rzeki oczekiwała nas gromada wojowników w pełnym bojowym rynsztunku. Mężczyźni czujnie się nam przyglądali. Byli w kolczugach i mieli dobyte miecze. Thorkild wydał komendę. Wiosła podniosły się i znieruchomiały. Woda ciekła z uniesionych piór. Łódź obróciła się z prądem. Usłyszałem dobiegające z miasta wrzaski.
Wróciłem do domu.
* Łan (ang. hide) – od VII do końca XII wieku podstawowa miara powierzchni gruntu w Anglii, lokalnie zróżnicowana – w południowej części kraju było to 48 akrów (około 19 hektarów), we wschodniej – 120 akrów (około 40 hektarów). Obszar taki wystarczał na utrzymanie jednej rodziny ze służbą. Pięć łanów starczało z kolei na utrzymanie rodziny oraz wyekwipowanie jednego wojownika uczestniczącego w fyrdzie.
** Kumbria (Cumbria) – kraina w północno-zachodniej Anglii. W wiekach V–VII centrum celtyckiego królestwa Rheged zamieszkiwanego przez Cymrów – Walijczyków. W VII stuleciu większą część Kumbrii zajęli Anglosasi z Northumbrii, a mniejszą Szkoci. W IX wieku Kumbria została podbita przez wikingów duńskich i norweskich.
Thorkild pozwolił, by statek popłynął sto kroków z prądem, po czym naparł na ster. Dziób zarył w brzeg nieopodal rosochatej wierzby. Szyper wyskoczył na ląd, trzymając cumę z foczych skór, którą obwiązał wokół pnia. Wtedy, rzuciwszy pełne trwogi spojrzenie w kierunku zbrojnej drużyny obserwującej nas ze szczytu skarpy podmywanej przez Ouse, śpiesznie wdrapał się na łódź.
– Ty – wskazał na mnie – sprawdź, co się tam dzieje.
– Kłopoty – stwierdziłem – to chyba jasne. Cóż jeszcze trzeba ci wiedzieć?
– Co się stało z moim składem – oznajmił. I dorzucił, wskazując spojrzeniem zbrojnych na brzegu: – Nie chcę pytać tych tam. Możesz to zrobić za mnie.
Wybór padł na mnie, ponieważ byłem wojownikiem, a także dlatego, że gdybym zginął, szyper nic by na tym nie stracił. Jego wioślarze w większości potrafili posługiwać się bronią, jednakże Thorkild unikał walki, jeśli tylko było to możliwe, gdyż krwawe niesnaski nie idą w parze z handlem. Grupa uzbrojonych mężczyzn ruszyła w naszym kierunku. Było ich sześciu. Zbliżali się powoli, onieśmieleni widokiem dwukrotnie liczniejszej, zebranej na dziobie załogi, dzierżącej topory i włócznie.
Wciągnąłem kolczugę i wyjąłem z sakwy okazały hełm zwieńczony figurką wilka, który niegdyś zdobyłem na duńskim okręcie wziętym przez nas abordażem na walijskim wybrzeżu. Przypasałem Oddech Węża i Żądło Osy. Przygotowany do walki, niezdarnie zeskoczyłem na brzeg. Poślizgnąłem się na stromej skarpie, chwyciłem za kępę pokrzyw, by nie spaść do wody. Przeklinając piekący ból dłoni, wdrapałem się na niewysoki klif. Rozpoznawałem okolicę. Znajdowałem się na skraju rozległej łąki, skąd przed laty mój ojciec powiódł atak na Eoferwic. Założyłem hełm i krzyknąłem do Thorkilda, by rzucił moją tarczę. Kupiec uczynił, o co go prosiłem. Już się odwracałem, by wyjść na spotkanie szóstce mężczyzn, którzy, zatrzymawszy się, spoglądali na nas, trzymając w rękach miecze, kiedy i Hild zeskoczyła z burty.
– Powinnaś była zostać na pokładzie – zbeształem ją.
– Na pewno nie bez ciebie – odparła. Na plecach miała sakwę, w której mieścił się cały nasz skromny dobytek: zapasowe okrycia, nóż i krzesiwo. – Kim są ci ludzie? – zapytała, wskazując wzrokiem mężczyzn stojących bez ruchu w odległości około pięćdziesięciu kroków.
– Zaraz się przekonamy – stwierdziłem, dobywając Oddech Węża.
Na ziemi kładły się długie cienie, a nad miastem unosiła się purpurowozłota łuna, rozświetlając ciemniejące niebo, przecinane sylwetkami powracających do gniazd gawronów. W oddali dostrzegłem pędzone na wieczorny udój krowy. Ruszyłem w stronę zastygłych w oczekiwaniu wojowników. Miałem zbroję, tarczę i dwa saksy. Me ramiona zdobiły liczne bransolety, a chroniący głowę, godny króla hełm wart był trzech wyśmienitych kolczug. Mój bitewny splendor ostudził zapał szóstki wojów, którzy, zbiwszy się w ciasną gromadę, oczekiwali, aż się zbliżę. Każdy z nich dzierżył miecz. Spostrzegłem, że dwóch młodzieńców miało na szyi krucyfiksy, co kazało mi sądzić, iż są Sasami.
– Kiedy wojownik powraca do domu – zawołałem do nich po angielsku – nie spodziewa się widoku nagich ostrzy.
Jedynie dwóch nosiło zbroje. Byli starsi od pozostałych. Musieli mieć już dobrze ponad trzydzieści wiosen. Ich twarze były okolone bujnymi brodami. Towarzyszący im czterej młodzieńcy nosili tylko skórzane kaftany. Liczyli po siedemnaście, osiemnaście lat i z bronią w ręku wyglądali równie nieporadnie, jak ja prezentowałbym się, dajmy na to, z radłem.
Ani chybi wzięli mnie za Duńczyka. Przybyłem wszak na pokładzie statku Thorkilda. Musieli zdawać sobie sprawę, że w sześciu pokonają jednego wojownika, wiedzieli jednak doskonale, że jeden zaprawiony w walce na miecze Duńczyk w pełnym rynsztunku zabiłby co najmniej dwóch przeciwników, zanim oddałby życie. Kiedy przemówiłem po angielsku, lęk na ich obliczach ustąpił miejsca zaciekawieniu.
– Ktoś ty? – wrzasnął jeden z brodaczy.
W milczeniu zbliżałem się do nieznajomych. Gdyby zdecydowali się zaatakować, byłbym zmuszony do haniebnej ucieczki lub nierównej walki, w wyniku której niechybnie bym zginął, lecz szedłem pewnie, z opuszczoną tarczą, czubkiem Oddechu Węża szorując po długiej trawie. Tamci wzięli me milczenie za wyraz pychy, podczas gdy w istocie jego źródłem było zwyczajne wahanie. Nagle uprzytomniłem sobie, że winienem podać im jakiekolwiek miano, byle nie własne. Nie chciałem wszak, by wieść o moim powrocie do Northumbrii dotarła do Kjartana albo mego podstępnego wuja. Równocześnie moje imię wzbudzało powszechny respekt, więc poczułem nieprzepartą pokusę, by się nim posłużyć, napawając ich trwogą. Naraz doznałem niespodziewanego olśnienia.
– Zwą mnie Steapa z Defnasciru – oznajmiłem, a na wypadek, gdyby chwalebne czyny tego wojownika nie były znane w Northumbrii, oświadczyłem z dumą: – Jestem tym, który posłał Sveina z Białego Konia na długi spoczynek pod ziemią.
Człowiek, który mnie zagadnął, cofnął się o krok, słysząc te przechwałki.
– Tyś jest Steapa w służbie Alfreda?
– Ten sam.
– Panie.
Brodacz skłonił się kornie, opuszczając klingę. Jeden z młodszych mężczyzn dotknął krucyfiksu i przykląkł na jedno kolano. Kiedy pierwszy z nich wsunął miecz do pochwy, pozostali uznali za roztropne pójść za jego przykładem.
– A wy komu służycie? – spytałem.
– Królowi Egbertowi – odrzekł drugi brodacz.
– A te trupy? – wypytywałem, Oddechem Węża wskazując powierzchnię wody, na której powoli obracało się następne nagie ciało. – Co to za jedni?
– Duńczycy, panie.
– Zatem wyrzynacie Duńczyków?
– Wypełniamy Bożą wolę, panie – odrzekł zapytany.
Machnąłem mieczem w stronę łodzi Thorkilda.
– Szyper tego statku to Duńczyk. Jest moim przyjacielem. Czy jego także zabijecie?
– Znamy Thorkilda, panie – usłyszałem w odpowiedzi. – Jeśli przybywa w pokoju, jego życiu nic nie grozi.
– A ja? – dopytywałem się. – Jak mnie przywitacie?
– Król Egbert przyjmie cię z otwartymi ramionami, panie. Podejmie cię z honorami należnymi bohaterowi, który urządził rzeź wikingom.
– Taką rzeź? – rzuciłem z pogardą, mierząc klingą w płynącego z prądem topielca.
– Król będzie zaszczycony, goszcząc jednego z pogromców armii Guthruma, panie. Czy to prawda, co powiadają?
– Jak najbardziej – odrzekłem. – Byłem tam – dodałem i wsunąłem Oddech Węża do pochwy.
Gestem przywołałem Thorkilda. Ten odcumował łódź, która pchnięta tuzinem wioseł poczęła sunąć pod prąd. Pokrzykując z brzegu, przekazałem mu po duńsku, że Sasi Egberta powstali zbrojnie przeciwko Duńczykom, a także zobowiązali się nie czynić mu wstrętów, jeśli jego zamiary są przyjazne.
– A co ty byś uczynił na moim miejscu? – odkrzyknął Thorkild.
Jego ludzie rytmicznie wykonywali krótkie pociągnięcia wiosłami, utrzymując statek w miejscu.
– Płyń w dół rzeki – zawołałem. – Znajdź duńskich wojowników i trzymaj się ich, póki nie będziesz pewien, co się święci.
– A ty? – huknął Thorkild.
– Zostaję tutaj – odpowiedziałem.
Kupiec pogmerał w sakiewce i rzucił w moim kierunku lśniący w świetle zachodzącego słońca przedmiot, który zniknął pośród nakrapianej jaskrami ciemnej trawy.
– To za twoją poradę – zawołał na pożegnanie. – Obyś żył długo, kimkolwiek jesteś.
Szyper obrócił statek, który długością niemalże równał się szerokości Ouse. Był to trudny manewr, lecz kupiec poradził sobie z godną podziwu sprawnością. Łódź Thorkilda puściła się w dół rzeki, ponaglana długimi pociągnięciami wioseł, znikając już na zawsze z mojego życia. Później dowiedziałem się, że jego skład został splądrowany. Jednoręki Duńczyk, który sprawował nad nim pieczę, został zasieczony na śmierć, a jego córka zhańbiona. Moja rada okazała się warta sztuki srebra, którą rzucił mi Thorkild.
– Odprawiłeś go? – zapytał pełnym urazy tonem jeden z brodaczy.
– Mówiłem wam, że to przyjaciel – rzekłem, schylając się, by wyłuskać szylinga z gęstej trawy. – Jak dotarły do was wieści o zwycięstwie Alfreda? – zainteresowałem się.
– Przyjechał ksiądz, panie – odrzekł tamten – i wszystko nam opowiedział.
– Ksiądz?
– Przybył z dalekiego Wessexu, panie, z nowinami od króla Alfreda.
Powinienem był się domyślić, że Alfred zadba, by opowieść o triumfalnym rozbiciu armii Guthruma dotarła do najdalszych zakątków Anglii. Rzeczywiście wysłał księży do wszystkich zamieszkanych przez Anglów i Sasów krain. Emisariusze wszem wobec głosili pomyślną nowinę: Wessex zwyciężył, a stało się tak dzięki wstawiennictwu Boga i oddanych mu świętych. W przeddzień mojego przybycia do Eoferwicu jeden z księży dotarł do króla Egberta, stając się przyczyną zbiorowego szaleństwa.
Duchowny odbył podróż na końskim grzbiecie, z sutanną zwiniętą w kłąb w jukach. Przemierzał znajdującą się w duńskim władaniu Mercję, wędrując od jednej saskiej zagrody do drugiej. Sasi wspomagali emisariusza, dostarczając mu świeżych wierzchowców. Eskortowali go, gdy szlak wiódł w pobliżu obsadzonych przez Duńczyków twierdz, aż wreszcie duchowny dotarł do stolicy Northumbrii, by przekazać królowi Egbertowi radosną nowinę, że Sasi zachodni rozbili Wielką Armię Duńczyków*.
Tym, co najbardziej uradowało northumbryjskich Sasów, był bulwersujący koncept, jakoby Święty Kutbert miał ukazać się Alfredowi we śnie, wskazując mu drogę do zwycięstwa. Prorocze widzenie nawiedziło ponoć władcę Wessexu owej zimy, kiedy poniósł on klęskę pod Aethelingaeg. Garstka saskich zbiegów schroniła się tam wówczas przed zwycięskimi Duńczykami. Opowiastka o królewskim objawieniu była wycelowana w Sasów Egberta na podobieństwo myśliwskiej strzały, albowiem na północ od rzeki Humber żaden święty nie był otoczony czcią większą niż Kutbert. Uważany za najświętszego wśród chrześcijan, jacy kiedykolwiek stąpali po ziemi, Kutbert był lokalnym bożyszczem. W każdej bogobojnej zagrodzie w Northumbrii dzień w dzień wznoszono do niego modły.
Gdy tylko wyobrażenie cudownego patrona Northumbrii, prowadzącego wojska Wessexu do zwycięstwa nad Duńczykami, powstało w głowie Egberta, wszystkie rozumne myśli pierzchły z niej jak kuropatwy w czas żniw. Król miał wszelkie powody, by cieszyć się sukcesem Alfreda, gdyż nie uśmiechała mu się rola popychadła pod duńskim władztwem, lecz gdyby miał trochę oleju w głowie, powinien był serdecznie podziękować posłańcowi za wspaniałe wieści, zakazując mu dalszego ich rozgłaszania. Najlepiej uczyniłby, zamykając księdza jak psa w budzie. Jednak Egbert postąpił inaczej.
Wezwał Wulfhere’a, miejscowego arcybiskupa, przykazując mu odprawić pochwalne nabożeństwo w największym z kościołów w mieście. Ale przewielebny nie należał do głupców – z miejsca nabawił się febry, wskoczył na koński grzbiet i opuścił Eoferwic, aby kurować się na wsi. Znalazł się wszakże gamoń, ojciec Hrothweard, który zastąpił przezornego dostojnika. Napawające nadzieją kazanie wzbudziło gromkie echa w przestronnym wnętrzu świątyni. Duchowny grzmiał o tym, jak to Święty Kutbert zstąpił z niebios, by powieść Sasów zachodnich ku chwalebnemu zwycięstwu. Ta durna historia napełniła chrześcijan wiarą, że Bóg i Święty Kutbert stawią się także w Eoferwicu, by wyzwolić Northumbrię spod duńskiego jarzma. Wierni, zainspirowani płomienną oracją, opuścili kościół. I polała się krew.
Wysłuchałem relacji z tych zdarzeń w drodze do miasta. Powiadano, że w Eoferwicu przebywało podówczas zaledwie stu duńskich wojowników, gdyż większość ruszyła na północ pod wodzą jarla Ivara, by stawić czoło armii szkockiej, która ważyła się przekroczyć północną granicę Northumbrii. Nikt z żyjących nie przypominał sobie podobnego najazdu. W południowej Szkocji nowy król, zasiadłszy na tronie, poprzysiągł uczynić z Eoferwicu swą nową stolicę. Ivar, zebrawszy wojska, powiódł je na północ, by dać zuchwalcowi nauczkę.
Ivar był najpotężniejszym władcą w południowej Northumbrii. Gdyby zechciał obwołać się królem, nikt by się temu nie sprzeciwił. Jednak wygodniej mu było osadzić na tronie wiernopoddańczego Sasa, obciążając go nużącymi obowiązkami: ściąganiem podatków i uciszaniem krajan. Tym sposobem Ivar mógł swobodnie oddawać się zajęciu, do którego został stworzony – prowadzeniu wojen. Był wszak potomkiem Lodbroka. Jego ród szczycił się tym, że żaden należący do niego mąż nie dokonał żywota w łożu. Ta waleczna brać ginęła wśród szczęku oręża, z mieczem w dłoni. Ojciec Ivara Ivarsona i jeden z jego wujów zginęli w Irlandii, podczas gdy Ubba, brat Ivara Lodbroksona, poległ pod Cynuit, od mojego miecza. Teraz ostatni z wojowniczych Duńczyków z tego miłującego szczęk oręża rodu maszerował na czele armii, zaklinając się, że przywlecze do Eoferwicu bezczelnego szkockiego władcę zakutego w kajdany.
Nie sądziłem, by jakikolwiek Sas przy zdrowych zmysłach ważył się podnieść rękę na ludzi Ivara, który to uchodził za równie bezwzględnego władcę co jego ojciec – Ivar bez Kości. Niemniej jednak wieść o dokonaniach Alfreda i opowieść o zwycięstwie Sasów, które rzekomo zawdzięczali protekcji Świętego Kutberta, stały się zarzewiem szaleństwa. Jego płomienie ogarnęły cały Eoferwic. Oliwy do ognia dolał ojciec Hrothweard, gromko zapewniając wiernych, że Bóg w asyście Świętego Kutberta i anielskich legionów zstąpi na ziemię, by ostatecznie przegnać Duńczyków z Northumbrii.
Moje przybycie zostało poczytane za dobry znak, podsycając nadzieje ogarniętych obłędem tubylców.
– Bóg cię nam zsyła – nagabywali mnie na ulicy.
Wstrzymywali nasz pochód i wołali przy tym gromko, że oto idzie pogromca Sveina. Podążaliśmy wraz z Hild wąskimi uliczkami, depcząc czerwone od duńskiej krwi błoto, aż dotarliśmy do pałacu otoczeni przez rozemocjonowaną gawiedź.
Gościłem onegdaj w siedzibie króla Northumbrii. Była to imponująca budowla wzniesiona przez Rzymian z przemyślnie ciosanego, jasnego kamienia. Potężne kolumny podpierały kryty dachówką, gdzieniegdzie załatany poczerniałą słomą dach. Posadzka, wyłożona barwnymi płytkami układającymi się w mozaiki przedstawiające rzymskich bogów, zachowała się jedynie we fragmentach. To, co z niej pozostało, zaścielone było matami z sitowia noszącymi znamiona krwawej masakry ostatnich dni. W obszernych komnatach cuchnęło jak w rzeźni. Duszący swąd stęchłej posoki mieszał się z dymem kopcących pochodni.
Panujący obecnie król Egbert objął tron po swym wuju i imienniku. Podobnie jak poprzednik, miał kapryśnie wydęte usta i rozbiegane, lękliwe spojrzenie. Władca niepewnie wstąpił na podest. Nie zdziwiłem się, widząc go sparaliżowanego strachem. Najwyraźniej rozumiał powagę swego położenia. Obłąkany Hrothweard rozpętał burzę i saski władca musiał spodziewać się okrutnej zemsty Duńczyków Ivara. Jednak królewscy zwolennicy byli zbyt przejęci, by czymkolwiek się troskać, mieli bowiem pewność, że zwycięstwo Alfreda zwiastuje sromotną klęskę Ludzi Północy. Moje pojawienie się na dworze uznane zostało za kolejny znak od niebios. Wypchnięto mnie na środek, obwieszczając moje przybycie. Egbert zdawał się skonsternowany, tym bardziej że wśród zgromadzonych ozwał się jakiś głos, którego z początku nie rozpoznałem, wykrzykujący moje prawdziwe imię.
– Uhtredzie! Uhtredzie!
Odnalazłem wzrokiem doskonale mi znaną postać ojca Willibalda.
– Uhtredzie! – zawołał ucieszony tym, że mnie widzi. Egbert zmierzył mnie spojrzeniem spod zmarszczonych brwi, po czym spojrzał na Willibalda. – Uhtredzie! – powtarzał ksiądz i nie zważając na zdumienie króla, opuścił podium, by mnie uściskać.
Ojciec Willibald był zacnym człowiekiem i moim serdecznym przyjacielem. Poznałem go w Wessexie, gdzie był kapelanem floty Alfreda. Los zrządził, że to właśnie jego osobę król Sasów zachodnich posłał na północ z misją obwieszczenia Sasom z Northumbrii zwycięstwa pod Ethandun.
Wrzawa w komnacie ucichła. Egbert usiłował zapanować nad sytuacją.
– Zwą cię… – przemówił, lecz urwał, zdając sobie sprawę, że nie zna mego imienia.
– Steapa! – pośpieszył z pomocą jeden z drużynników króla.
– Uhtred! – wykrzyknął niemalże jednocześnie Willibald z oczyma pałającymi entuzjazmem.
– Jestem Uhtred z Bebbanburga – oświadczyłem, nie znajdując sposobu, by dłużej ukrywać łgarstwo.
– Wojownik, który położył trupem Ubbę Lodbroksona! – zakrzyknął Willibald, chwytając mnie za rękę, by unieść ją, tak jak czyni się po pojedynku, wskazując zwycięzcę. – Śmiałek – trąbił bez opamiętania – który pod Ethandun wysadził z siodła Sveina z Białego Konia.
Wystarczą dwa dni – myślałem w duchu – a wieść o mym przybyciu do Northumbrii dotrze do Kjartana Okrutnego. Dzień później dobiegnie ona uszu wuja Aelfrica. Gdybym miał choć krztynę rozsądku, przecisnąłbym się wówczas przez zgromadzony w królewskiej komnacie tłum i wraz z Hild wymknął się na południe – równie prędko, jak dzień wcześniej uczynił to dla ratowania skóry biskup Wulfhere.
– Walczyłeś pod Ethandun? – zainteresował się król.
– Tak, panie.
– Co się tam wydarzyło?
Mieszkańcy Eoferwicu słyszeli już opowieść o bitwie z ust Willibalda, lecz była to relacja księdza, gęsto przetykana opisami cudów i nabożnymi litaniami. Ja przedstawiłem im zgoła odmienny, bo widziany oczyma wojownika obraz, który bez wątpienia bardziej przypadł im do gustu – opisałem śmierć Duńczyków wśród pieśni naszych mieczy. Ilekroć brałem oddech, ksiądz o ognistym wejrzeniu, szczeciniastych włosach i splątanej brodzie wykrzykiwał głośne „Alleluja!”. Odgadłem, że to ojciec Hrothweard, którego wysiłki doprowadziły do masakry w Eoferwicu. Nie mógł być wiele starszy ode mnie, lecz dysponował donośnym, władczym głosem, którego mocy dodawała ekstatyczna żarliwość okrzyków. Każdemu zapamiętałemu „Alleluja!” towarzyszył rozprysk śliny.
W chwili gdy opisywałem słuchaczom, jak pokonani Duńczycy pierzchali w popłochu ze zboczy Ethandun, Hrothweard wypadł na środek i zakrzyknął do zebranych:
– Oto Uhtred! – zawołał, dźgając palcem w me okryte kolczugą żebra. – Uhtred z Northumbrii, Uhtred z Bebbanburga, pogromca pogan, jego miecz to bicz Boży na Duńczyków! Tak jak Święty Kutbert zjawił się, by służyć pomocą Alfredowi, tak i on przybywa, aby nas wybawić w godzinie udręki! Oto są widome znaki od Wszechmogącego!
Tłum wznosił gromkie owacje. Król struchlał do szczętu. Hrothweard, zawsze gotów, by wygłosić płomienne kazanie, począł tryskać śliną, roztaczając wizję krwawej łaźni, jaka czekała wszystkich Duńczyków w Northumbrii.
Dyskretnie odsunąłem się od Hrothwearda i przecisnąłem na tyły podestu, gdzie stał ojciec Willibald. Chwyciłem jego chudą szyję i popchnąłem do prowadzącego ku królewskim komnatom korytarza.
– Jesteś skończonym jełopem – warknąłem. – Dupowatym paplą, durnym, głupim, zaślinionym wypierdkiem. Oto, czym jesteś. Powinienem rozpruć twe żałosne bebechy i nakarmić nimi świnie.
Bezradny Willibald otworzył usta, by po chwili zamknąć je, nie wypowiadając ani słowa.
– Kiedy wrócą Duńczycy, to miejsce spłynie krwią – ostrzegłem go.
Ksiądz ponownie rozwarł usta, nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
– Dobrze ci radzę – rzuciłem – przepraw się na drugi brzeg Ouse i gnaj na południe tak szybko, jak cię nogi poniosą.
– Ale to sama prawda – zaskamlał żałośnie Willibald.
– Co takiego?
– To, że Święty Kutbert poprowadził nas do zwycięstwa.
– To wierutne brednie! – parsknąłem. – Wytwór wyobraźni Alfreda. Naprawdę sądzisz, że Kutbert nawiedził Aethelingaeg? Dlaczego zatem, powiedz mi, król nie opowiedział nam wtedy o swym cudownym widzeniu? Dlaczego czekał z pokrzepiającą nowiną aż do zakończenia bitwy? – Umilkłem, lecz Willibald wydał z siebie jedynie zdławiony pomruk. – Ponieważ – wyłuszczyłem mu – ta opowiastka została zmyślona.
– Ależ…
– Dopiero po Ethandun wymyślił całą tę historię. – Nie pozwoliłem mu dojść do słowa. – Ponieważ zależy mu na tym, by Sasi z Northumbrii zdali się na przywództwo Wessexu w batalii przeciwko Duńczykom. Czyżbyś tego nie pojmował? Nie idzie tu jedynie o Northumbrię. Ani chybi Alfred wyekspediował podobnych ci bęcwałów, by rozgłaszali po całej Mercji, że jeden z ich przeklętych świętych ukazał mu się we śnie.
– Otóż to – przerwał mi Willibald. Wpatrywałem się w niego z politowaniem, podczas gdy on tłumaczył z powagą: – Tak właśnie było! Święty Kutbert objawił mu się w Aethelingaeg. Przyszedł we śnie i wyjawił Alfredowi, że czeka go zwycięstwo.
– Nic takiego się nie wydarzyło – odparłem, z trudem zachowując spokój.
– To najprawdziwsza prawda! – upierał się. – Alfred sam mi to powiedział! To dzieło Boga, Uhtredzie, olśniewający cud!
Chwyciłem poczciwca za wątłe ramiona i przyparłem do ściany.
– Stoisz przed prostym wyborem, ojcze – rzekłem. – Uchodź z Eoferwicu, zanim dopadną cię tu Duńczycy, lub, jeśli wolisz, możesz przechylić głowę na dowolnie wybraną stronę.
– Co mogę uczynić? – zdziwił się.
– Przechyl łepetynę – powtórzyłem. – Wtedy palnę cię w ucho tak, by przez drugie wyleciały bzdury, którymi nabiłeś sobie głowę.
Willibald pozostał jednak głuchy na moje racje. Nieszczęśnik był przekonany, że chwała Boża, rozpalająca wyobraźnię zwycięzców spod Ethandun i podsycana kłamliwą historią o Świętym Kutbercie, ogarnia swą opiekuńczą jasnością całą Northumbrię. Dufny w swego boga wyczekiwał niezwykłych wydarzeń.
Następnie podjęto nas niewyszukanym poczęstunkiem, na który składały się solone śledzie, ser, czerstwy chleb i zwietrzałe piwo. Ojciec Hrothweard jeszcze raz popisał się krasomówstwem. Płomiennymi słowy oświecał biesiadników, twierdząc, że Alfred przysłał mnie, swego najznaczniejszego wojownika, bym przygotował Eoferwic do obrony. Mówił także, iż po naszej stronie stanie niebiański fyrd.
Willibald co chwila wtrącał swoje „Alleluja!”, najwyraźniej wierząc we wszystkie te niedorzeczności. Dopiero następnego dnia, gdy z nieba zaczął się sączyć drobny deszcz, a ulice zasnuła szara mgła, zmarkotniały ksiądz począł powątpiewać w rychłe nadejście walecznych aniołów.
Ludność opuszczała Eoferwic. Powiadano, że watahy duńskich wojowników zbierają się na północ od miasta. Hrothweard wciąż wykrzykiwał głupstwa. Rozmokłymi uliczkami poprowadził procesję złożoną z miejscowych księży i mnichów, którzy trzymali nad głowami relikwie i kościelne sztandary. Lecz miejscowi poszli po rozum do głowy i uznali, że Ivar i jego armia najprawdopodobniej pojawią się w Eoferwicu na długo przed niebiańskimi zastępami Świętego Kutberta.
Egbert przysłał umyślnego. Człowiek ten przekazał mi wolę króla, który chciał mnie widzieć. Pozwoliłem sobie zignorować jego wezwanie, przekonany, iż los saskiego władcy został już przesądzony.
Egbert musiał zdać się na własne siły. Podobnie miała się sprawa ze mną. Musiałem zadbać o siebie. Nade wszystko chciałem znaleźć się jak najdalej od Eoferwicu, nim spadnie na mnie gniew Ivara. W sąsiadującej z północną bramą karczmie Pod Skrzyżowanymi Mieczami z kłopotu wybawił mnie Duńczyk imieniem Bolti. Zdołał przetrwać pogrom dzięki saskiej małżonce, której rodzina udzieliła mu schronienia. Człowiek ten podszedł do mnie i zapytał, czy jestem Uhtredem z Bebbanburga.
– We własnej osobie – odparłem.
Nieznajomy usiadł naprzeciw mnie, skłonił się z szacunkiem przed Hild i strzelił palcami, przywołując dziewkę z kuflami ale. Był tęgim mężczyzną, zupełnie wyłysiałym, o twarzy poznaczonej dziobami po ospie, krzywo zrośniętym nosie i przelęknionym wejrzeniu. Jego dwaj synowie, pół Sasi, pół Duńczycy, kręcili się w pobliżu. Jeden z nich liczył sobie około piętnastu wiosen, drugi był mniej więcej w moim wieku. Obaj mieli przypasane miecze, chociaż nie wyglądało na to, by wiedzieli, do czego służą.
– Znałem jarla Ragnara – zagadnął Bolti.
– Ja również – odrzekłem. – Lecz nie przypominam sobie, bym cię wcześniej widział.
– Przed jego ostatnią wyprawą dostarczałem wiosła i liny na Żmiję Wichrów – rzekł.
– Naciągnąłeś go? – zapytałem szyderczo.
– Szczerze go lubiłem – obruszył się kupiec.
– A ja kochałem jak ojca – stwierdziłem.
– Wiem o tym – odrzekł Bolti – pamiętam cię z tamtych czasów – dorzucił i urwał, zezując ku Hild. – Byłeś wtedy bardzo młody – stwierdził, zwracając się do mnie. – Prowadzałeś się z drobną, ciemną dziewczyną.
– Zgadza się, masz dobrą pamięć – oświadczyłem i zamilkłem na widok dziewki niosącej piwo.
Zauważyłem, że Bolti, mimo iż podawał się za Duńczyka, na szyi miał zawieszony krucyfiks. Kupiec dostrzegł moje pytające spojrzenie.
– W Eoferwicu – wyjaśnił, dotykając krzyża – to oznacza życie. – Po tych słowach dyskretnie uchylił połę płaszcza, pod którym miał ukryty młot. – Ostatnio zginęło tu wielu pogan – dodał.
Ja również wyciągnąłem spod kaftana amulet Thora.
– Czy wielu Duńczyków przyjmuje chrzest? – spytałem.
– Niektórzy – przyznał niechętnie. – Chcesz coś przegryźć?
– Chcę wiedzieć, z czym do mnie przychodzisz – odrzekłem.
Bolti pragnął opuścić miasto. Nie miał zamiaru czekać wraz z żoną, dwójką synów i dwójką córek, aż żądni zemsty Duńczycy urządzą w Eoferwicu krwawą masakrę. Potrzebował zbrojnej eskorty. Wpatrywał się we mnie wzrokiem pełnym desperackiej nadziei, nie domyślając się nawet, że jego prośba była mi jak najbardziej na rękę.
– Dokąd się wybierasz? – wypytywałem.
– Na pewno nie na zachód – rzekł, wzruszając ramionami. – W Kumbrii mordują.
– Tak było od zawsze – stwierdziłem.
Mianem Kumbrii określano nieprzystępne, górzyste, leżące nad Morzem Irlandzkim rubieże Northumbrii, nękane przez najazdy Szkotów ze Strath Cloty, wikingów z Irlandii i Brytów z północnej Walii. Osiadli tam Duńczycy nie byli wystarczająco liczni, by zapobiec ciągłym napaściom plemion pustoszących te ziemie.
– Pożeglowałbym do Danii – podjął Bolti – ale nie znajdę tu żadnego okrętu. – Jedynymi zacumowanymi na brzegu Ouse statkami były saskie łodzie kupieckie, lecz żaden szyper nie ważyłby się puścić na pełne morze w obawie przed duńskimi piratami, którzy zbierali flotę w dolnym biegu rzeki Humber.
– Co zatem proponujesz? – chciałem wiedzieć.
– Chcę ruszyć na północ – odrzekł – wyjść naprzeciw armii Ivara. Mogę cię suto opłacić.
– Sądzisz, że moja osoba zapewni ci bezpieczeństwo na terytorium Kjartana?
– Myślę, że mam większe szanse na ocalenie, gdy u mego boku kroczy syn Ragnara, niż wędrując samopas – przyznał otwarcie. – Wielu mężczyzn dołączy do nas, gdy dowiedzą się, że służysz mi ramieniem.
Przystałem na jego propozycję, każąc sobie zapłacić szesnaście szylingów. Zażądałem ponadto dwóch klaczy i karego wierzchowca, którego jakiś człowiek prowadzał po ulicach, chcąc go przehandlować. Bolti pobladł, usłyszawszy cenę, lecz się nie sprzeciwiał. Możliwość opuszczenia Eoferwicu była dla niego warta czterdziestu szylingów. Karosz został przyuczony do walki, by nie płoszył się wśród wrzawy bitewnej. Posłusznie reagował na spięcie kolanami, co pozwalało wojownikowi na powodowanie wierzchowcem bez użycia rąk, które powinny dzierżyć tarczę i miecz. Domyślałem się, że zwierzę zostało odebrane jednemu z zamordowanych w ostatnich dniach Duńczyków, gdyż nikt nie znał jego imienia. Nazwałem go Witnere, czyli Dręczyciel, co okazało się trafnym wyborem, gdyż ogier z miejsca poczuł niechęć do pary klaczy i przy każdej okazji starał się je dosięgnąć zębami.
Klaczy dosiadać mieli Willibald i Hild. Powtarzałem księdzu, by ruszył na południe, lecz ten, lękając się samotnej podróży, nalegał, bym pozwolił mu towarzyszyć sobie w dalszej drodze. Nazajutrz, nie zwlekając, udaliśmy się prowadzącym na północ rzymskim traktem. Dołączyło do nas kilkunastu mężczyzn. Było wśród nich trzech Duńczyków i dwóch Norwegów, którym udało się uniknąć śmierci z rąk oszalałego motłochu, podburzonego przez Hrothwearda. Pozostali byli Sasami uciekającymi z Eoferwicu w obawie przed odwetem Ivara. Wszyscy byli uzbrojeni. Bolti wręczył mi garść monet, bym wynagrodził tym ludziom służbę w jego obronie. Nie było tego wiele, ale w sam raz, by się najedli do syta i napili. Obecność grupy wojowników pozwalała nam podróżować bez lęku przed grasującymi po drogach bandami rzezimieszków.
Naszła mnie pokusa, by pojechać do Synningthwaitu, gdzie Ragnar i jego ludzie mieli swe ziemie. Wiedziałem jednak, że tam zebrałbym ledwie garstkę mężczyzn, ponieważ większość toczyła boje na południu. Wojownicy, którzy nie polegli pod Ethandun, znajdowali się w Mercji wraz z Guthrumem. Udzielny władca Anglii Wschodniej zawarł z Alfredem pokój. Według słów Willibalda, Guthrum przyjął chrzest, co duchowny nazywał kolejnym cudem. Nie mogłem się spodziewać, by w Synningthwaicie pozostawało wielu zdolnych do walki ludzi. Nie znalazłbym tam bezpiecznego schronienia przed morderczymi zakusami mego wuja ani przed zemstą Kjartana. Wędrowałem zatem, bez jasno nakreślonego planu, ufnie zdając się na wyroki przeznaczenia. Zgodnie z obietnicą prowadziłem Boltiego ku terytorium Kjartana, które rozciągało się nad horyzontem jak ciemna chmura. Aby przekroczyć ową dolinę, należało uiścić pokaźne myto. Jedynie potężni panowie, pokroju Ivara, których wojska były liczniejsze niż zastępy Kjartana, mogli przedostać się na drugą stronę rzeki Wiire, nie dbając o mostowe.
– Wszak możesz sobie pozwolić na uszczuplenie majątku – droczyłem się z Boltim. Każdy z jego synów prowadził objuczonego wierzchowca. W sakwach zapewne znajdowały się monety – starannie pozawijane w materiał lub runo owcze, żeby nie brzęczały.
– Nie mogę pozwolić, by byle nikczemnik odebrał mi córki – oparł chłodno, spoglądając na liczące dwanaście, może trzynaście wiosen bliźniaczki o jasnych włosach i perkatych nosach. Niskie, pulchne i niemożliwe do odróżnienia dziewczęta były w wieku stosownym do ożenku.
– Czy tak właśnie poczyna sobie Kjartan?
– Sięga po wszystko, co mu się spodoba – odrzekł cierpko Bolti. – Powszechnie wiadomo, że łajdak gustuje w młódkach, chociaż domyślam się, że bardziej zależałoby mu na twojej skórze.
– Skąd takie mniemanie? – zapytałem spokojnie.
– Powiadają, że jego syn za twoją sprawą stracił oko.
– Sven zasłużył na swój przydomek – odparłem – zdzierając suknię z piersi córki jarla Ragnara.
– Lecz to ciebie obarcza winą za kalectwo.
– To prawda – przytaknąłem.
Podówczas ledwie odrośliśmy od ziemi, lecz urazy zadane w dzieciństwie tkwią w nas jak zadry. Byłem przekonany, że Sven Jednooki z lubością odwdzięczyłby mi się w dwójnasób za utracone w szczenięctwie oko.
Dlatego kiedy znaleźliśmy się w pobliżu Dunholmu, odbiliśmy na zachodnie wzgórza, by nie napotkać ludzi Kjartana. Choć trwało lato, aura nie dopisywała. Przenikliwy wiatr przeganiał niskie chmury, z których sączyła się chłodna mżawka. Na całe szczęście byłem odziany w kolczugę ze skórzanym podbiciem. Hild zawczasu natarła pierścienie zbroi lanoliną ze świeżych owczych skór, co świetnie chroniło metal przed rdzą. Natłuściła także mój hełm i klingi obu mieczy.
Pięliśmy się uczęszczanym traktem. Kilka mil za nami, w dolinie, dostrzegliśmy podobną nam grupę. W rozmokłej ziemi widoczne były świeże ślady kopyt, wskazujące, że niedawno przejeżdżali tędy inni jeźdźcy. Widząc rozdeptane podłoże, powinienem był wyciągnąć odpowiednie wnioski. Kjartan Okrutny i Sven Jednooki utrzymywali się z tego, co udało im się ściągnąć od zapuszczających się w te strony wędrowców. Jeśli podróżny stawiał opór, był sprzedawany w niewolę lub uśmiercany, a jego majątek trafiał w ręce panów doliny Wiire. Kjartan i jego ludzie musieli wiedzieć, że przemierzający ich terytorium ludzie omijają Dunholm szerokim łukiem, jadąc po okolicznych wzgórzach. Powinienem był mieć się na baczności. Bolti nie okazywał zaniepokojenia, ufając moim przeczuciom. W drodze opowiadał mi, jak władający okolicą ojciec i syn dochrapali się fortuny na handlu niewolnymi.
– Skują w kajdany każdego, Duńczyka czy Sasa – mówił – by przefrymarczyć go w zamorskich stronach. Jeśli masz szczęście, wykupią cię bliscy, lecz niewielu stać na wygórowany okup. – Oglądając się na ojca Willibalda, dorzucił: – Kjartan zabija księży. Wszystkich bez wyjątku.
– Doprawdy?
– Nienawidzi chrześcijańskich kapłanów. Uważa ich za czarowników. Zakopuje klechy po pas w ziemi i spuszcza wygłodzone psy.
– Co on powiedział? – zainteresował się Willibald, odciągając klacz na bezpieczną odległość, by Witnere nie mógł jej dosięgnąć.
– Powiada, że gdyby Kjartan cię schwytał, pozbawiłby cię życia, ojcze.
– Zabije mnie?
– Nakarmi tobą psy.
– Słodki Boże – westchnął cicho Willibald.
Z dala od rodzinnych stron czuł się zagubiony i nieszczęśliwy. Wciąż niespokojnie rozglądał się na boki, wodząc spojrzeniem po obcej mu, północnej krainie.
Zupełnie inaczej niż Hild, która jechała wyprostowana i pogodna. Dobiegła już dziewiętnastego roku życia i nauczyła się cierpliwie znosić przeciwności losu. Pochodziła z zamożnej saskiej rodziny, która chociaż nie mogła się pochwalić żadnymi tytułami, miała dość ziemi, aby żyć w dostatku. Przyszła na świat jako najmłodsze z ośmiorga dzieci. Kiedy matka walczyła ze śmiercią podczas połogu, ojciec poprzysiągł oddać dziecię w służbę Kościoła. Tak też się stało. W wieku jedenastu lat Hild, której właściwe imię brzmiało Hildegyth, została oddana pod opiekę siostrom zakonnym z Cippanhamm. Dziewczyna spędziła lata młodzieńcze odcięta od świata, za murami klasztoru, gdzie na zmianę modliła się i przędła, przędła i się modliła. Aż pewnego dnia zjawili się Duńczycy i wzięli ją sobie za dziewkę.
Wielokroć słyszałem, jak majaczy przez sen, i domyślałem się, że nękają ją wspomnienia doznanych krzywd. Dopiero gdy opuściła rodzinne strony, gdzie od rana do nocy nakłaniano ją, by na powrót oddała się Bogu, wyraźnie nabrała chęci do życia. Wtedy Willibald począł ją nagabywać, ględząc o świętości. Dopiero gdy zagroziłem mu, że jeśli nie zaprzestanie kazań, otworzę mu brzuch, dał jej pokój.
Teraz Hild upajała się każdym nowym widokiem, popadając w niemal dziecięcy zachwyt. Jej blada twarz z dnia na dzień nabierała słonecznego blasku, który pasował do ciepłej barwy jej włosów. Była bystrą kobietą, chociaż znałem bystrzejsze, ale odznaczała się wyjątkową mądrością życiową. Chodziłem po tym świecie już dość długo, by nauczyć się odróżniać kobiety, które oznaczają wieczne kłopoty, od tych, które są doskonałymi towarzyszkami. Hild należała do najprzyjaźniejszych istot, jakie kiedykolwiek miałem szczęście napotkać na swej drodze. Szybko zżyliśmy się ze sobą. Została moją kobietą, choć nigdy nie byliśmy w sobie zakochani.
Dręczyło ją poczucie winy, lecz nie dawała tego po sobie poznać, skarżąc się jedynie swojemu Bogu. Za dnia śmiała się promiennie, czerpiąc radość z drobnych, codziennych zdarzeń. Lecz od czasu do czasu, kiedy świat ciemniał jej przed oczami, kwiliła żałośnie. Jej kościste palce zaciskały się wokół krucyfiksu i wiedziałem, że szpony Boga targają jej znękaną duszę.
Wędrowaliśmy przez górzystą okolicę. Powinienem był mieć się na baczności. To Hild pierwsza dostrzegła jeźdźców. Oddział liczył dziewiętnastu mężczyzn, z których większość odziana była w skórzane kaftany. Tylko trzech nosiło kolczugi. Wojownicy zatoczyli szeroki łuk, by zająć pozycję za nami, nie pozostawiając mi żadnych wątpliwości do swoich intencji. Byliśmy pędzeni jak stado owiec. Szlak, którym podążaliśmy, wił się u stóp góry. Po prawej stronie mieliśmy jar, na którego dnie szumiał wartki potok. Co prawda mogliśmy próbować ucieczki w dolinę, lecz bylibyśmy zdecydowanie powolniejsi od wojowników, którzy niespiesznie podążali naszym śladem, nie starając się zmniejszyć dzielącego nas dystansu. Byliśmy uzbrojeni, a oni najwyraźniej nie mieli zamiaru wdawać się w bijatyki. Chcieli jedynie mieć pewność, że będziemy dalej brnąć na północ, zdając się na to, co gotował nam los.
– Dlaczego po prostu się z nimi nie rozprawisz? – chciał wiedzieć Bolti.
– Trzynastu przeciwko dziewiętnastu? – spytałem zdumiony. – Pewnie – ciągnąłem – ale tylko pod warunkiem, że naszych trzynastu rzeczywiście stanie do walki – oznajmiłem, wskazując grupę uzbrojonych mężczyzn, których Bolti opłacał, by służyli mu ramieniem. – Tacy jak oni nadają się do odstraszania przydrożnych rzezimieszków, lecz nie są na tyle głupi, by mierzyć się z drużyną Kjartana. Gdybym rozkazał im walczyć z tamtymi, najprawdopodobniej
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Dostępne w wersji pełnej.
Tytuł oryginału: The Lords of the Northn
Copyright © Bernard Cornwell 2006
Copyright for this edition: © Wydawnictwo Otwarte 2019
Tłumaczenie: Mateusz Pyziak
Opracowanie tłumaczenia: Emilia Rydzewska
Wydawca prowadzący: Olga Orzeł-Wargskog, Monika Rossiter
Redaktor prowadzący: Anna Małocha
Opracowanie typograficzne książki: Daniel Malak
Adiustacja i korekta: d2d.pl
Projekt okładki i wyklejek: Eliza Luty
ISBN 978-83-7515-588-4
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o., ul. Smolki 5/302, 30-513 Kraków
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek
