Excalibur - Cornwell Bernard - ebook + audiobook + książka

Excalibur ebook

Cornwell Bernard

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

"Excalibur" kontynuuje opowieść o mrocznych czasach w historii Brytanii. Starzy bogowie opuścili królestwo, a nowej religii Brytowie nie chcą zaakceptować. Osłabiony i zdradzony Artur zmaga się z saksońskim wrogiem, próbuje ratować małżeństwo i marzenia. Wydaje się, że wszystkie siły ziemskie i nadprzyrodzone zjednoczyły się w złowieszczym spisku, by doprowadzić go do upadku. Nawet Excalibur może okazać się niewystarczająco ostry, by przeciąć pasmo niepowodzeń…

Czy w gasnącą miłość uda się tchnąć nowy żar?

Jakie siły pomogą Arturowi odeprzeć kolejny najazd i czy Brytania pod wodzą osłabionego militarnie władcy wygra tę ostatnią, najtrudniejszą bitwę?

Oto historia miłości i wojny, lojalności i zdrady.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 719

Data ważności licencji: 1/18/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Johna i Sharon Martinów

Postaci

AELLE

król Saksonów

AGRYKOLA

wódz naczelny Gwentu

AMHAR

nieślubny syn Artura i Ailleann, bliźniak Loholta

ARGANTE

księżniczka Demecji, córka Oengusa Mac Airema

ARTUR

nieślubny syn Uthera, wódz naczelny Dumonii, później gubernator Sylurii

ARTUR-BACH

wnuk Artura, syn Morwenny i Gwydre’a

BALIG

rybak, szwagier Derfla

BALIN

jeden z wojowników Artura

BALISE

dawny druid Dumnonii

BORS

kuzyn Lancelota i jego czempion

BROCHVAEL

król Powys po śmierci Artura

BUDIC

król Broceliandy, mąż Anny (siostry Artura)

BYRTHIG

król Gwynedd

CADDWG

rybak, poddany Merlina

CEINWYN

siostra Cuneglasa, życiowa partnerka Derfla

CERDYK

saksoński król [Cerdik]

*

CILDYDD

zarządca Aquae Sulis

CHLODWIG

król Franków

CULHWCH

kuzyn Artura, wojownik

CUNEGLAS

król Powys, syn Gorfyddyda

CYWWYLOG

niegdyś kochanka Mordreda, służąca Merlina

DAFYDD

skryba tłumaczący opowieść Derfla

DERFEL CADARN

narrator saksońskiego pochodzenia, jeden z wojowników Artura, później mnich

DIWRNACH

król Lleyn

EACHERN

jeden z włóczników Derfla

EINION

syn Culhwcha

EMRYS

biskup Dumnonii, następca Bedwina

ERCE

matka Derfla

FERGAL

druid Argante

GALAHAD

przyrodni brat Lancelota, książę Benoic

GAWAIN

książę Broceliandy, syn króla Budica

GINEWRA

żona Artura

GWYDRE

syn Artura i Ginewry

HYGWYDD

służący Artura

IGRAINE

królowa Powys po śmierci Artura, żona Brochvaela

ISSA

jeden z włóczników Derfla, później jego zastępca

LANCELOT

wygnany król Benoic

LANVAL

jeden z wojowników Artura

LIOFA

czempion Cerdyka

LLADARN

biskup Gwentu

LOHOLT

nieślubny syn Artura i Ailleann, bliźniak Amhara

MARDOC

nieślubny syn Mordreda i Cywwylog

MERLIN

główny druid Dumnonii

MEURIG

następca tronu Gwentu, później król

MORDRED

król Dumnonii

MORFANS

„Brzydal”, jeden z wojowników Artura

MORGANA

starsza siostra Artura, niegdyś główna kapłanka Merlina

MORWENNA

najstarsza córka Derfla

NIALL

dowódca oddziału Czarnych Tarcz Argante

NIMUE

kapłanka Merlina

OENGUS MAC AIREM

król Demecji, główny dowódca Czarnych Tarcz

OLWENA SREBRZYSTA

poddana Merlina i Nimue

PERDDEL

syn Cuneglasa, później król Powys

PEREDUR

syn Lancelota i Ade

PYRLIG

bard Derfla

SAGRAMOR

numidyjski dowódca wojsk Artura

SANSUM

biskup Dumnonii, później przełożony Derfla w Dinnewrac

SCARACH

żona Issy

SEREN (1)

druga córka Derfla

SEREN (2)

córka Morwenny i Gwydre’a, wnuczka Artura

TALIESIN

okryty sławą bard

TEWDRYK

król Gwentu, ojciec Meuriga, później pustelnik [Tewdrik]

TUDWAL

mnich z Dinnewrac

UTHER

nieżyjący król Dumnonii, Wielki Król Brytanii, ojciec Artura, dziadek Mordreda

* W nawiasach kwadratowych podano wersje imion pojawiające się w pierwszej części trylogii.

Miejsca

Nazwy oznaczone gwiazdką są fikcyjne.

AQUAE SULIS

Bath, Avon

BEADEWAN

Baddow, Essex

BURRIUM

stolica Gwentu; Usk, Gwent

CAER AMBRA*

Amesbury, Wiltshire

CAER CADARN*

South Cadbury, Somerset

CAMLANN

prawdziwa lokalizacja jest nieznana, w książce zasugerowano Dawlish Warren w Devon

CELMERESFORT

Chelmsford, Essex

CICUCIUM

rzymska twierdza niedaleko Sennybridge, Powys

CORINIUM

Cirencester, Gloucestershire

DUN CARIC*

Castle Cary, Somerset

DUNUM

Hod Hill, Dorset

DURNOVARIA

Dorchester, Dorset

GLEVUM

Gloucester

GOBANNIUM

Abergavenny, Monmouthshire

ISCA

(Dumnonia)

Exeter, Devon

ISCA

(Syluria)

Caerleon, Gwent

LACTODURUM

Towcester, Northamptonshire

LEODASHAM

Leaden Roding, Essex

LINDINIS

Ilchester, Somerset

LYCCEWORD

Letchworth, Hertfordshire

MAI DUN

Maiden Castle, Dorset

MORIDUNUM

Carmarthen

MYNYDD BADDON

prawdziwa lokalizacja jest nieznana, w książce zasugerowano Little Solsbury Hill niedaleko Bath

SORVIODUNUM

Old Sarum, Wiltshire

STEORTFORD

Bishop’s Stortford, Hertfordshire

THUNRESLEA

Thundersley, Essex

VENTA

Winchester, Hampshire

WICFORD

Wickford, Essex

YNYS WAIR

wyspa Lundy, Kanał Bristolski

YNYS WYDRYN

Glastonbury, Somerset

CZĘŚĆ PIERWSZA OGNIE MAI DUN

Kobiety! Ach, jakże kładą się cieniem na tej opowieści.

Kiedy zaczynałem spisywać historię Artura, myślałem, że będzie to opowieść o mężczyznach – kronika mieczy i włóczni, zwycięskich bitew i wyznaczanych granic, zerwanych przymierzy i upadłych królów… Bo czyż nie tak tworzy się historię? Kiedy wspominamy pochodzenie naszych władców, nie wymieniamy imion ich matek i babek. Mówimy: „Mordred, syn Mordreda, syna Uthera, syna Kustennina, syna Kynnara” i tak dalej, aż do wielkiego Beli Mawra, który jest ojcem nas wszystkich. Historia jest opowieścią snutą przez mężczyzn i przez nich tworzoną, jednak w opowieści o Arturze kobiety lśnią niczym łuska łososia w mętnych, ciemnych wodach.

Mężczyźni tworzą historię i nie da się zaprzeczyć, że to oni przywiedli Brytanię do zguby. Były nas setki – odzianych w skórę i żelazo, uzbrojonych w tarcze, miecze i włócznie. Myśleliśmy, że panujemy nad Brytanią, byliśmy bowiem wojownikami, ale wystarczyli jeden mąż i jedna niewiasta, by rzucić ją na kolana, a z tych dwojga to kobieta wyrządziła więcej szkód. Jedną klątwą zgładziła całą armię. Teraz to jej opowieść, gdyż była wrogiem Artura.

„O kim mowa?” – zapyta Igraine, kiedy to przeczyta.

Igraine to moja królowa. Jest brzemienna, co wielce nas wszystkich raduje. Jej mąż, król Brochvael, władca Powys, udzielił mi schronienia w małym klasztorze w Dinnewrac, gdzie spisuję dzieje Artura. Piszę z rozkazu królowej Igraine, zbyt młodej, by znać imperatora. Oto jak nazywaliśmy Artura – imperator albo amherawdr w mowie Brytów, choć on sam rzadko się tak tytułował. Piszę w języku Saksonów, gdyż sam jestem Saksonem i dlatego że biskup Sansum, święty, który rządzi naszą małą społecznością tu, w Dinnewrac, nigdy nie wyraziłby zgody, bym spisał historię Artura. Sansum nienawidzi Artura, szarga pamięć o nim i nazywa go zdrajcą, dlatego oboje z Igraine powiedzieliśmy mu, że piszę saksoński przekład Ewangelii Pana naszego Jezusa Chrystusa, a ponieważ Sansum nie mówi w języku Saksonów ani nie potrafi czytać, jak dotąd nikt nie przejrzał naszego podstępu.

Z upływem czasu opowieść ta staje się coraz bardziej mroczna i snucie jej przychodzi mi z coraz większym trudem. Czasami, kiedy myślę o mym ukochanym Arturze, czas jego rządów jawi mi się jako słoneczny poranek, wciąż jednak pamiętam, jak szybko niebo zasnuło się chmurami. Chmury te wprawdzie się rozproszyły, ustępując miejsca słońcu, wkrótce jednak nadeszła noc, która trwa nieprzerwanie aż do dziś.

To Ginewra zaciemniła słońce. Stało się to podczas rebelii, kiedy Lancelot, którego Artur uważał za swego przyjaciela, próbował zagrabić dla siebie tron Dumnonii. Wsparli go w tym chrześcijanie oszukani przez swych przywódców – w tym biskupa Sansuma – którzy wmówili im, że ich świętym obowiązkiem jest oczyścić ich ziemię z pogan i przygotować Brytanię na powtórne nadejście Pana Jezusa Chrystusa w roku Pańskim pięćsetnym. Lancelotowi pomógł również saksoński król Cerdyk, który przypuścił straszliwy atak w dolinie Tamizy, próbując podzielić Brytanię. Gdyby Saksonowie dotarli do zatoki Severn, północne królestwa Brytanii zostałyby odcięte od południowych. Tymczasem z pomocą bogów pokonaliśmy nie tylko Lancelota i jego chrześcijański motłoch, ale i króla Cerdyka. Jednak zwyciężając, Artur odkrył zdradę Ginewry. Zastał ją nagą w objęciach innego mężczyzny i widok ten sprawił, że jego słońce zgasło.

– Nie rozumiem – powiedziała Igraine pewnego dnia, kiedy lato miało się ku końcowi.

– Czego nie rozumiesz, pani? – zapytałem.

– Artur kochał Ginewrę, czyż nie?

– Tak, kochał ją.

– Dlaczego więc nie mógł jej wybaczyć? Ja wybaczyłam Brochvaelowi Nwylle. – Nwylle była kochanką Brochvaela, jednak zachorowała na chorobę skóry, która pozbawiła ją urody. Podejrzewam, choć nigdy o to nie pytałem, że Igraine rzuciła na nią urok. Moja królowa może nazywać siebie chrześcijanką, ale chrześcijaństwo nie jest religią, która pozwala swoim wyznawcom zakosztować smaku zemsty. W tym celu należy udać się do staruchy, która wie, jakie zerwać zioła i jakie zaklęcia szeptać pod ubywającym księżycem.

– Ty, pani, wybaczyłaś Brochvaelowi – przyznałem – ale czy on wybaczyłby tobie?

Słysząc to, zadrżała.

– Oczywiście, że nie! Spaliłby mnie żywcem, ale tak stanowi prawo.

– Artur mógł kazać spalić Ginewrę – odparłem – i wielu doradzało mu, by tak właśnie uczynił, lecz on ją kochał. Kochał ją prawdziwie i namiętnie i dlatego ani nie mógł jej zabić, ani nie potrafił jej wybaczyć. Przynajmniej na początku.

– A zatem był głupcem! – odparła Igraine. Jest bardzo młoda i jak to młodzi ma w sobie cudowną pewność.

– Artur był bardzo dumny – ciągnąłem – i może to czyniło go głupcem jak nas wszystkich. – Urwałem i zadumałem się. – Pragnął wielu rzeczy – podjąłem po chwili. – Wolnej Brytanii i klęski Saksonów, jednak w głębi duszy łaknął ciągłych zapewnień Ginewry, że jest dobrym człowiekiem. Kiedy więc poszła do łoża z Lancelotem, był to dla Artura znak, że jest człowiekiem poślednim. Naturalnie nie była to prawda, ale dotknęło go to do żywego. Ach, jakże cierpiał! Nigdy nie widziałem, by ktoś tak bardzo cierpiał. Ginewra rozdarła mu serce.

– A zatem ją uwięził? – spytała Igraine.

– Uwięził – odparłem i przypomniałem sobie, jak zmuszono mnie, bym zabrał Ginewrę do klasztoru Świętego Ciernia w Ynys Wydryn, gdzie pieczę nad nią sprawowała Morgana, siostra Artura. Morgana i Ginewra nigdy nie darzyły się sympatią. Jedna była poganką, druga chrześcijanką i dzień, w którym zamknąłem Ginewrę w sanktuarium, był jednym z niewielu, gdy widziałem, jak płacze. „Zostanie tam – powiedział mi Artur – aż do śmierci”.

– Mężczyźni to głupcy – oświadczyła Igraine, zerkając na mnie ukradkiem. – Zdradziłeś kiedyś Ceinwyn?

– Nie – odparłem zgodnie z prawdą.

– A chciałeś?

– Ależ tak. Szczęście, pani, nie sprawia, że człowiek przestaje odczuwać pożądanie. Poza tym… jaką wartość miałaby wierność, gdyby nie próby, którym ją poddajemy?

– Tak wysoce cenisz wierność? – zapytała, a ja zacząłem się zastanawiać, który z młodych, przystojnych wojowników jej męża zawrócił jej w głowie. To, że jest brzemienna, na jakiś czas położy kres wszelkim spekulacjom, ale obawiałem się, co stanie się później. Może szczęśliwie nic.

Uśmiechnąłem się.

– Wymagamy wierności od naszych kochanków, pani, czy więc nie jest oczywiste, że i oni wymagają jej od nas? Wierność to dar, który oferujemy tym, których kochamy. Artur ofiarował go Ginewrze, ale ona nie mogła odwdzięczyć mu się tym samym. Pragnęła bowiem czegoś innego.

– Czyli czego?

– Chwały, tak obmierzłej Arturowi. Okrył się nią, to prawda, ale nigdy się nią nie upajał. Ginewra pragnęła orszaku tysiąca konnych, barwnych sztandarów, które powiewałyby nad jej głową, i Brytanii, która padłaby jej do stóp. On zaś ponad wszystko pragnął sprawiedliwości i obfitych zbiorów.

– Wolnej Brytanii i klęski Saksonów – przypomniała mi chłodno Igraine.

– Tego również – przyznałem. – I jeszcze czegoś. Pragnął tego ponad wszystko inne. – Uśmiechnąłem się na wspomnienie i naszła mnie refleksja, że spośród wszystkich rzeczy upragnionych przez Artura ta jedna była najtrudniejsza do spełnienia, i nawet ci nieliczni, którzy byli mu przyjaciółmi, nie wierzyli, że naprawdę mu na tym zależy.

– Mów dalej – ponagliła mnie Igraine, przeczuwając, że zaraz zacznę przysypiać.

– Pragnął dla siebie kawałka ziemi – odparłem. – Dworu, bydła i własnej kuźni. Chciał wieść normalne życie. Pragnął, by inni sprawowali pieczę nad Brytanią, gdy on tymczasem będzie szukał szczęścia.

– I nigdy go nie znalazł? – dociekała moja rozmówczyni.

– Ależ znalazł – zapewniłem ją. – Lecz nie tamtego lata po rebelii Lancelota. To było lato krwi, pora zemsty, kiedy to Artur nagiął Dumnonię do swej woli.

Lancelot uciekł na południe do królestwa Belgae. Artur z chęcią wyruszyłby za nim w pościg, lecz saksońscy najeźdźcy Cerdyka stanowili wówczas większe zagrożenie. Przed końcem rebelii dotarli aż do Corinium i niechybnie zajęliby miasto, gdyby bogowie nie zesłali na nich zarazy, która zdziesiątkowała ich armię. Ludzie Cerdyka wypróżniali się bezustannie, rzygali krwią, słabli, aż nie byli w stanie utrzymać się na nogach, a gdy zaraza zbierała swe największe żniwo, ludzie Artura na nich uderzyli. Cerdyk próbował zebrać swych wojów, ale Saksonowie uwierzyli, że bogowie odwrócili się od nich, i uciekli.

– Oni wrócą – zapowiedział wówczas Artur, gdy staliśmy wśród skrwawionych resztek tego, co zostało z tylnej straży Cerdyka. – Wrócą wiosną. Za rok.

Wytarł ostrze Excalibura w zakrwawiony płaszcz i schował miecz do pochwy. Zapuścił siwą brodę, która znacznie go postarzała, a ból po zdradzie Ginewry odbił się na jego pociągłej twarzy, sprawiając, że zdawała się wymizerowana, przez co ludzie, którzy tego lata pierwszy raz ujrzeli go na oczy, twierdzili, że samym już wyglądem budził grozę. On natomiast nie robił nic, by złagodzić to wrażenie. Dawniej cierpliwy, teraz przy byle okazji wybuchał gniewem.

To było lato krwi, pora zemsty, a Ginewra decyzją Artura miała pozostać w zamknięciu pod okiem Morgany. Artur skazał żonę na dożywotnie więzienie i przykazał swym ludziom, by mieli nad nią pieczę. Ginewra, księżniczka Henis Wyren, przestała istnieć dla świata.

– Nie pleć bzdur, Derflu – tydzień później warknął na mnie Merlin. – Wyjdzie stamtąd za dwa lata! Najpewniej za rok. Gdyby Artur chciał pozbyć się jej na dobre, kazałby ją spalić. Co też powinien był zrobić. Nic nie poprawia kobiecej obyczajności tak jak ogień, ale nie ma sensu mówić tego Arturowi. Ten półgłówek kocha ją nad życie! Tak, dobrze słyszałeś, „półgłówek”. Pomyśl tylko… Lancelot żyje, Mordred żyje, Cerdyk żyje, podobnie jak Ginewra! Jeśli jest na tym świecie dusza, której marzy się życie wieczne, najlepiej będzie, jeśli zostanie wrogiem Artura. A przy okazji, czuję się świetnie. Dziękuję, że zapytałeś.

– Pytałem wcześniej, panie – odparłem cierpliwie. – Lecz mnie zignorowałeś.

– Wszystko przez mój słuch, Derflu. Coraz z nim gorzej. – Mówiąc to, uderzył się w ucho. – Jestem głuchy jak pień. To starość, Derflu. Starzeję się.

Nic podobnego. Dawno już nie wyglądał tak dobrze, a słuch – byłem o tym przekonany – miał równie dobry jak wzrok, a ten był bystry jak u sokoła, mimo iż Merlin liczył sobie osiemdziesiąt lat albo nawet więcej. Merlinowi daleko było do starości. Wręcz przeciwnie, zdawał się tryskać energią pozyskaną dzięki Skarbom Brytanii. Te trzynaście skarbów było równie stare jak Brytania i choć przez wieki uznawane były za zaginione, Merlinowi udało się je odnaleźć. Powiadano, że miały moc przywoływania dawnych bogów. Mimo że ta moc nigdy nie została wypróbowana, Merlin zamierzał zrobić z niej użytek w roku, w którym Dumnonia pogrążyła się w chaosie.

Szukałem Merlina w dniu, w którym odwiozłem Ginewrę do Ynys Wydryn. Lało wówczas jak z cebra. Wspiąłem się na wzgórze Tor, spodziewając się, że znajdę tam druida, jednak szczyt był pusty i posępny. Niegdyś stał tam dwór Merlina z przyłączoną do niego Wieżą Snów, ale został spalony. Stałem więc pośród ruin samotny i przygnębiony. Artur, mój przyjaciel, cierpiał. Ceinwyn, moja kobieta, była daleko stąd, w Powys. Morwennę i Seren, moje dwie córki, zostawiłem pod jej opieką, podczas gdy najmłodsza Dian błąkała się w Krainie Cieni, dokąd swym mieczem posłał ją jeden z wojowników Lancelota. Moi przyjaciele nie żyli albo byli gdzieś daleko. Saksonowie szykowali się, żeby najechać nas w przyszłym roku, mój dom obrócił się w popiół, a życie straciło sens. Może udzielił mi się smutek Ginewry, ale tamtego ranka na sieczonym deszczem wzgórzu Ynys Wydryn czułem się bardziej samotny niż kiedykolwiek, tak więc ukląkłem w błotnistych popiołach i modliłem się do Bela. Niczym przerażone dziecko błagałem go, by nas ocalił i by zesłał nam znak, że nie jesteśmy mu obojętni.

Tydzień później otrzymałem ów znak. Artur pojechał na wschód, by pustoszyć granicę saksońską, ja jednak zostałem w Caer Cadarn, czekając na powrót Ceinwyn i moich dwóch córek. Kilka dni później Merlin i jego towarzyszka Nimue przybyli do wielkiego, pustego pałacu nieopodal Lindinis. Swego czasu mieszkałem tam, strzegąc naszego króla Mordreda, ale kiedy Mordred osiągnął pełnoletność, pałac przekazano biskupowi Sansumowi jako klasztor. Mnisi Sansuma zostali przegnani z rzymskich sal przez mściwych włóczników, i tak oto okazała budowla świeciła pustkami.

To od miejscowych dowiedzieliśmy się o przybyciu druida. Opowiadali historie o zjawach, cudownych znakach i bogach, których widywali nocami, udałem się więc do pałacu, ale nie zastałem w nim Merlina. Przed bramami obozowało dwustu– trzystu ludzi, którzy ochoczo powtarzali opowieści o nocnych widzeniach. Słuchając ich, coraz bardziej podupadałem na duchu. Po tym, jak Dumnonię ogarnęła gorączka chrześcijańskiej rebelii podsycanej takimi właśnie przesądami, obawiałem się, że chrześcijańskie szaleństwo udzieliło się poganom. Otworzyłem bramy zamku, przeciąłem rozległy dziedziniec i wszedłem do opuszczonych sal Lindinis. Wzywałem Merlina, ale nikt mi nie odpowiadał. W jednej z kuchni znalazłem ciepłe jeszcze palenisko, inna izba zdawała się świeżo zamieciona, jednak w pałacu oprócz szczurów i myszy nie było żywego ducha.

Przez cały dzień do Lindinis ściągali kolejni ludzie. Przybywali z najdalszych zakątków Dumnonii, a z ich twarzy można było wyczytać żałosną nadzieję. Byli wśród nich kalecy i chorzy. Wszyscy razem czekali do zmierzchu, kiedy to bramy pałacu stanęły otworem, a oni weszli, poczołgali się lub dali się zanieść na zewnętrzny dziedziniec. Mógłbym przysiąc, że w rozległym gmaszysku nie było nikogo, a jednak ktoś otworzył bramy i zapalił pochodnie, których blask oświetlał teraz arkady.

Dołączyłem do tłuszczy gromadzącej się na dziedzińcu. Towarzyszył mi Issa, mój zastępca, i otuleni szczelnie długimi, czarnymi płaszczami stanęliśmy przy bramie. Tłum składał się głównie z wieśniaków – odzianych w łachmany biedaków o ogorzałych od słońca, wymizerowanych twarzach ludzi, którzy utrzymują się z ciężkiej pracy na roli. A jednak w blasku pochodni twarze te pełne były nadziei. Arturowi by się to nie spodobało, nie lubił bowiem, gdy cierpiący szukali pociechy w gusłach i siłach nadprzyrodzonych. Jakże ci ludzie potrzebowali nadziei! Kobiety podnosiły do góry chore dzieci, a kalekie wypychały przed tłum. Wszyscy z zapartym tchem wysłuchiwali cudownych opowieści o widziadłach Merlina. To była trzecia noc cudów i tak wielu ludzi zapragnęło ich doświadczyć, że dziedziniec nie był w stanie pomieścić ich wszystkich. Jedni przycupnęli na murze za moimi plecami, drudzy tłoczyli się w bramie, ale nikt nie ośmielił się wejść na arkady, które otaczały dziedziniec z trzech stron. Podtrzymywane kolumnami, zadaszone wejście strzeżone było przez czterech włóczników, których długie drzewce trzymały tłum w bezpiecznej odległości. Włócznicy należeli do Czarnych Tarcz, irlandzkich wojowników z Demecji, królestwa Oengusa Mac Airema. Patrząc na nich, zastanawiałem się, co robią tak daleko od domu.

Gdy mrok wyssał z nieba ostatnie promienie słońca, a wokół pochodni zaczęły śmigać nietoperze, zgromadzona na dziedzińcu ciżba usiadła na kocich łbach i spojrzała wyczekująco na pałacowe wrota, na wprost bramy wjazdowej. W ciszy, która nastała, od czasu do czasu słychać było głośne kobiece westchnienia. Płaczące dzieci uciszano szeptem. Czterej włócznicy usiedli w kucki w kątach arkad.

Czekaliśmy. Miałem wrażenie, że mijają godziny, zacząłem więc rozmyślać o Ceinwyn i mojej biednej, nieżyjącej córce Dian, gdy nagle w pałacu dał się słyszeć szczęk żelaza, jak gdyby ktoś uderzył włócznią w kocioł. Tłum wstrzymał oddech. Niektóre kobiety podniosły się z ziemi i w blasku pochodni zaczęły kołysać się na boki. Machały rękami i przyzywały bogów, nic jednak się nie wydarzyło, a drzwi do pałacu pozostały zamknięte. Dotknąłem żelaznej rękojeści Hywelbane’a i bliskość miecza dodała mi otuchy. Tłum był bliski histerii. Niepokoiło mnie to, ale jeszcze bardziej martwiła mnie cała ceremonia, albowiem Merlin nigdy nie odprawiał swoich czarów na oczach ciżby. Co więcej, pogardzał druidami, którzy mieli to w zwyczaju.

– Byle szarlatan zrobi wrażenie na półgłówkach – mawiał, ale tej nocy w Lindinis wszystko wskazywało na to, że on również pragnie wszystkich oczarować. Zawładnął tłumem, sprawił, że ludzie zawodzili i kołysali się na boki, a gdy znów usłyszeli ów metaliczny dźwięk, poderwali się z ziemi i zaczęli wykrzykiwać jego imię.

W końcu pałacowe wrota stanęły otworem i na dziedzińcu powoli zaległa cisza.

Przez chwilę widzieliśmy jedynie plamę czerni, po czym naszym oczom ukazał się młody wojownik w pełnej zbroi, który wyszedł z mroku i stanął na szczycie schodów.

W jego wyglądzie nie dostrzegłem nic magicznego poza tym, że był wyjątkowo piękny. Żadne inne słowo nie oddawało jego urody. W świecie powykręcanych kończyn, kalekich nóg, wiszących woli, oszpeconych bliznami twarzy i udręczonych dusz wojownik ten mógł uchodzić za wyjątkowo urodziwego. Był wysoki i smukły, miał złociste włosy i emanującą spokojem twarz, którą najlepiej opisywały takie słowa jak „dobrotliwa”, a nawet „łagodna”. Jego oczy błyszczały zdumiewającą barwą błękitu. Nie nosił hełmu, tak więc włosy długie jak u niewiasty opadały mu na ramiona. Lśniący napierśnik wojownika był równie biały jak nagolenice i pochwa jego miecza. Widząc tak kosztowny rynsztunek, zadałem sobie pytanie, kim jest ów młodzieniec. Myślałem, że znam większość wojowników Brytanii – przynajmniej tych, którzy mogli sobie pozwolić na takie wyposażenie – ale ten był mi zupełnie obcy. Uśmiechnął się do tłumu i ruchem rąk nakazał zgromadzonym, aby uklękli.

Issa i ja nadal staliśmy. Może przemawiała przez nas buta wojowników, a może chciałem dostrzec coś ponad morzem głów.

Długowłosy młodzieniec nie wyrzekł ani słowa, lecz kiedy ludzie opadli na kolana, uśmiechnął się w podzięce i zaczął przechadzać się arkadami, gasząc pochodnie w przygotowanych zawczasu, napełnionych wodą beczkach. Zdałem sobie sprawę, że oto jestem świadkiem starannie przygotowanego przedstawienia. Mrok na dziedzińcu gęstniał z każdą chwilą, aż ze wszystkich pochodni pozostały jedynie te dwie, które paliły się po obu stronach wejścia do pałacu. Księżyc był w nowiu, a noc była wyjątkowo ciemna i chłodna.

Biały wojownik stanął między ostatnimi dwoma pochodniami.

– Dzieci Brytanii! – zwrócił się do zgromadzonych. Jego głos był łagodny, ciepły i równie piękny jak on sam. – Módlcie się do waszych bogów! W tych murach zgromadzono Skarby Brytanii i wkrótce, już niebawem, ich moc zostanie uwolniona. Zanim to jednak nastąpi, pozwólmy przemówić bogom, tak byście mogli zakosztować ich potęgi. – Po tych słowach zgasił ostatnie dwie pochodnie i dziedziniec pogrążył się w ciemności.

Nic się nie wydarzyło. Tłum mamrotał, wzywając Bela, Gofannona, Grannosa i Dona, by objawili swoją moc. Ciarki przebiegły mi po plecach i instynktownie zacisnąłem palce na rękojeści miecza. Czy bogowie krążyli wokół nas? Zadarłem głowę, spojrzałem w niebo, gdzie nieliczne gwiazdy przeświecały spomiędzy chmur, i wyobraziłem sobie potężnych bogów, którzy patrzyli na nas z góry. Chwilę później usłyszałem stłumiony jęk Issy. Spuściłem wzrok.

I mnie również zaparło dech w piersi.

W ciemności bowiem pojawiła się dziewczyna – już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta. Była delikatna, urocza w swojej młodości, pełna wdzięku i naga jak nowo narodzone dziecię. Miała szczupłą budowę ciała, drobne piersi i długie, smukłe uda. W jednej dłoni trzymała bukiet lilii, a w drugiej dzierżyła miecz o wąskim ostrzu.

Wpatrywałem się w nią jak urzeczony, albowiem w lodowatym mroku, który nastał po wygaszeniu ostatnich pochodni, dziewczę lśniło. Prawdziwie lśniło. Emanowało migotliwym, białym światłem. Nie był to oślepiający blask, przypominał raczej rzucony na bladą skórę gwiezdny pył. Sypką światłość, która osiadła na ciele dziewczyny, na jej nogach, ramionach i włosach, ale nie na twarzy. Jaśniały nim lilie i długie, wąskie ostrze miecza.

Świetlista dziewczyna przechadzała się arkadami. Nie zważała na zgromadzony na dziedzińcu tłum, który wyciągał ku niej swoje uschnięte kończyny i chorowite dzieci. Ignorując ich, podążała lekkim, sprężystym krokiem z twarzą ukrytą w cieniu i wzrokiem wbitym w kamienną posadzkę. Wyglądała, jakby płynęła w powietrzu. Ludzie jęczeli i przyzywali ją, ale była tak pochłonięta sobą i zamyślona, że nawet na nich nie spojrzała. Szła przed siebie i choć przedziwny blask, który rozświetlał jej ramiona, nogi i długie czarne włosy, zmieniał jej twarz w upiorną czarną maskę, wyczuwałem, że jest piękna. Kiedy podeszła do miejsca, w którym staliśmy z Issą, zatrzymała się, uniosła głowę i spojrzała w naszą stronę. Poczułem znajomy zapach morza i chwilę później dziewczyna równie nagle, jak się pojawiła, zniknęła za drzwiami. Tłum westchnął.

– Co to było? – szepnął do mnie Issa.

– Nie wiem – odparłem zlękniony. Nie było to szaleństwo, lecz coś rzeczywistego, albowiem widziałem wszystko na własne oczy. Tylko co tak naprawdę widziałem? Boginię? Dlaczego więc czułem woń morza? – Może był to jeden z duchów Manawydana – zwróciłem się do Issy. Manawydan był bogiem morza, a jego nimfy z pewnością roztaczały wokół siebie słonawą woń.

Długo czekaliśmy na drugie widziadło, a gdy się pojawiło, było mniej imponujące niż emanująca blaskiem wodna nimfa. Na pałacowym dachu pojawił się cień – czarna sylwetka, która z wolna nabrała kształtów uzbrojonego, odzianego w pelerynę wojownika w imponujących rozmiarów hełmie zwieńczonym porożem jelenia. Postać była ledwie widoczna, lecz gdy księżyc wychynął zza chmur, zobaczyliśmy ją w całej okazałości. Tłum jęknął, gdy ów wojownik stał ponad nami z rozłożonymi rękami i twarzą ukrytą za policzkami wielkiego hełmu. Był uzbrojony we włócznię i miecz. Po chwili on również zniknął, choć mógłbym przysiąc, że zniknięciu temu towarzyszył chrzęst dachówek pod stopami.

Ledwie straciliśmy go z oczu, gdy na pałacowych schodach zmaterializowała się ta sama naga dziewczyna. W miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu nie było nic prócz ciemności, krótko potem zobaczyliśmy jej naprężone niczym struna, smukłe, emanujące księżycową poświatą ciało. Skryta w mroku twarz przywodziła na myśl utkaną z cieni maskę, okoloną świetlistymi włosami. Przez chwilę stała bez ruchu, a w końcu zaczęła tańczyć, drobiąc w miejscu, obciągając palce u stóp i z wolna wykonując sekwencję skomplikowanych kroków. Wzrok miała wbity w podłogę. Patrząc na nią, miałem wrażenie, że ów nieziemski blask został naniesiony na jej skórę, albowiem miejscami zdawał się bardziej intensywny. Pewne było jednak, że nie był on dziełem ludzkich rąk. Issa i ja upadliśmy na kolana, gdyż był to niewątpliwie znak od bogów. Zobaczyliśmy światło pośród mroku, piękno pośród szczątków. Nimfa nie przestawała tańczyć, blask na jej ciele z wolna przygasał. Gdy sylwetka w arkadach była już niczym więcej jak swoim własnym cieniem, zatrzymała się i rozłożywszy ramiona oraz nogi, znikła.

Chwilę później z pałacu wyniesiono płonące pochodnie. W tłumie podniosła się wrzawa, ludzie przyzywali bogów i pragnęli zobaczyć Merlina, który w końcu pojawił się na szczycie schodów. Odziany na biało wojownik trzymał w dłoni jedną pochodnię, drugą niosła jednooka Nimue.

Merlin zatrzymał się na najwyższym stopniu – dumny i wyprostowany w swej powłóczystej białej szacie. Nie uciszał tłumu. Długie siwe włosy i sięgającą pasa, siwą brodę nosił zaplecione w warkoczyki związane czarnymi wstążkami. W dłoni dzierżył czarną laskę, a gdy ją uniósł, tłum zamilkł.

– Czy coś widzieliście? – zapytał z niepokojem.

– Tak, tak! – odkrzyknęła ciżba. Na starej, mądrej i psotnej twarzy Merlina odmalowało się radosne zaskoczenie, jak gdyby nie wiedział, co takiego wydarzy się na dziedzińcu.

Zaraz potem uśmiechnął się, odstąpił na bok i wolną ręką dał znak. Z pałacu wyszło dwoje dzieci – chłopiec i dziewczynka – niosąc Kocioł z Clyddno Eiddyn. Większość Skarbów Brytanii stanowiły drobne, można by rzec pospolite przedmioty, ale Kocioł był prawdziwym skarbem i ze wszystkich trzynastu to właśnie on posiadał największą moc. Była to wielka, srebrna misa, ozdobiona złotym wzorem przedstawiającym wojów i rozmaite bestie. Dzieci uginały się pod jego ciężarem, w końcu jednak postawiły Kocioł obok druida.

– Mam Skarby Brytanii! – ogłosił Merlin, na co tłum zareagował gremialnym westchnieniem. – Wkrótce, już niedługo – ciągnął druid – uwolnimy ich moc. Brytania odzyska dawną chwałę. Nasi wrogowie zostaną zmiażdżeni! – Zamilkł, czekając, aż ucichną echa okrzyków. – Dziś wieczorem byliście świadkami potęgi bogów, jednak to, co widzieliście, to nic, ledwie zapowiedź tego, co się wydarzy. Niebawem cała Brytania zobaczy, na co nas stać, ale jeśli mamy przywołać dawnych bogów, będę potrzebował waszej pomocy.

Słysząc okrzyki poparcia, Merlin się rozpromienił. Jego życzliwy uśmiech wzbudził jednak moje podejrzenia. Domyślałem się, że prowadzi z tymi ludźmi jakąś grę, ale powtarzałem sobie, że nawet on nie był w stanie sprawić, by dziewczyna lśniła w ciemności. A przecież widziałem ją i rozpaczliwie pragnąłem wierzyć, że nie była to żadna sztuczka. Wspomnienie tego gibkiego, świetlistego ciała utwierdzało mnie w przekonaniu, że bogowie nas nie porzucili.

– Musicie przybyć do Mai Dun! – ciągnął z powagą Merlin. – Musicie przybyć na tak długo, jak będziecie mogli, i przynieść ze sobą jadło. Jeśli macie broń, ją również weźcie. W Mai Dun czeka nas długa, ciężka praca, ale w Samain, kiedy umarli kroczą pośród ludzi, wspólnie przyzwiemy bogów. Wy i ja! – Urwał i wymierzył w tłum czubek laski. Czarny kij drżał, jak gdyby szukał kogoś w stłoczonej przed pałacem ciżbie, i zatrzymał się na mnie.

– Lordzie Derflu Cadarnie! – wykrzyknął Merlin.

– Panie? – odparłem zawstydzony, że oto wybrał właśnie mnie.

– Zostaniesz, Derflu. Reszta może odejść. Wracajcie do domów, albowiem bogowie nie wrócą aż do wigilii Samain. Idźcie do domów, zadbajcie o pola i przyjdźcie do Mai Dun. Przynieście topory, strawę i przygotujcie się na powrót bogów w całej ich chwale! A teraz idźcie już. Idźcie!

Tłum posłuszny jego słowom zaczął się rozchodzić. Wielu ludzi przystawało, żeby dotknąć mojego płaszcza, gdyż byłem jednym z wojowników, którzy zabrali Kocioł z kryjówki w Ynys Mon, co w oczach pogan czyniło ze mnie bohatera. Dotykali też Issy, albowiem on również był wojownikiem cudownego Kotła, lecz kiedy ludzie opuścili dziedziniec, Issa został przy bramie, podczas gdy ja udałem się na spotkanie z Merlinem. Przywitawszy się z nim, zapytałem go o zdrowie, on jednak zbył moje słowa machnięciem ręki, dopytując, jak podobały mi się przedziwne wydarzenia, których byłem świadkiem.

– Co to było? – spytałem.

– O co właściwie pytasz? – odparł z miną niewiniątka.

– O dziewczynę w ciemnościach.

Spojrzał na mnie z udawanym zaskoczeniem.

– A więc znowu tu była, tak? Fascynujące! Mówisz o dziewczynie ze skrzydłami czy o tej, która świeci? Ach, o tej świetlistej! Nie mam pojęcia, co to za jedna, Derflu. Nie jestem w stanie rozwiązać wszystkich zagadek tego świata. Zbyt długo przebywałeś z Arturem i podobnie jak on wierzysz, że wszystko da się wyjaśnić. Niestety, bogowie rzadko wyrażają się jasno. A teraz przydaj się na coś i wnieś Kocioł do środka.

Podniosłem ciężkie naczynie i zaniosłem je do sali kolumnowej pałacu. Kiedy byłem tu za dnia, pomieszczenie było puste. Teraz ujrzałem posłanie, niski stół i cztery żelazne stojaki, na których ustawiono lampki oliwne. Z legowiska uśmiechał się do mnie długowłosy wojownik w białej zbroi, podczas gdy odziana w obdartą, czarną szatę Nimue po kolei zapalała lampki.

– Dziś po południu nie było tu tego – rzuciłem oskarżycielsko.

– Tak ci się tylko zdawało – odparł beztrosko Merlin. – A może po prostu nie chcieliśmy, żebyś nas widział. Poznałeś już księcia Gawaina? – Mówiąc to, wskazał dłonią młodego mężczyznę, który podniósł się z posłania i skłonił przede mną. – Gawain jest synem króla Budica z Broceliandy – Merlin przedstawił księcia – co czyni go siostrzeńcem Artura.

– Książę – zwróciłem się do Gawaina. Słyszałem o nim, ale nigdy go nie poznałem. Brocelianda była zamorskim królestwem Brytów w Armoryce. Odkąd Frankowie gnębili najazdami ich granice, rzadko mieliśmy okazję gościć kogoś z tamtych stron.

– Poznać cię to prawdziwy zaszczyt, lordzie Derflu – odparł uprzejmie Gawain. – O twej sławie mówi się poza granicami Brytanii.

– Nie gadaj bzdur, Gawainie – warknął Merlin. – O sławie Derfla nie mówi nikt poza nim samym. Gawain przybył tu, żeby mi pomóc – zwrócił się do mnie.

– W czym? – spytałem.

– Jak to w czym? W ochronie Skarbów, oczywiście. To wytrawny włócznik, tak mi przynajmniej powiedziano. To prawda, Gawainie? Jesteś wytrawnym włócznikiem?

Gawain tylko się uśmiechnął. Nie wyglądał na zaprawionego w bojach. Był młody, liczył sobie piętnaście–szesnaście wiosen i nadal się nie golił. Długie, jasne włosy przydawały jego twarzy dziewczęcego uroku, a biała zbroja, która uprzednio wydała mi się tak kosztowna, okazała się pobielonym wapnem, zwykłym żelaznym pancerzem. Gdyby nie pewność siebie i wyjątkowa uroda, mógłby uchodzić za śmiesznego.

– A więc co porabiałeś od naszego ostatniego spotkania? – zapytał Merlin. To wówczas opowiedziałem mu o Ginewrze i o tym, że już do końca życia pozostanie w więzieniu, na co on prychnął z pogardą. – Artur to półgłówek – warknął. – Ginewra może i jest zmyślna, ale nie potrzebuje jej. Potrzeba mu kogoś prostego i głupiutkiego, kto grzałby mu łoże, kiedy on będzie zamartwiał się Saksonami. – Usiadł na posłaniu i uśmiechnął się, gdy dzieci, które wyniosły Kocioł, postawiły przed nim tacę z chlebem i serem oraz dzbanek miodu. – Wieczerza! – zawołał uradowany. – Przyłącz się do mnie, Derflu, albowiem chcemy z tobą porozmawiać. Siadaj! Przekonasz się, że posadzka wcale nie jest taka twarda, jak mogłoby się wydawać. Usiądź obok Nimue.

Usiadłem. Do tej pory Nimue w ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Oczodół bez gałki ocznej, wyłupionej przez króla, zakrywała opaska, a jej włosy, obcięte tuż przy skórze przed podróżą na południe do morskiego pałacu Ginewry, zaczynały już odrastać, choć wciąż były tak krótkie, że przydawały jej chłopięcego wyglądu. Sprawiała wrażenie zagniewanej, ale Nimue zawsze wydawała się zagniewana. Całe swoje życie poświęciła jednej tylko rzeczy – poszukiwaniu bogów – i gardziła wszystkim, co mogło sprawić, że zboczy z raz obranej drogi. Być może teraz myślała, że ironiczne żarty Merlina to zwyczajnie strata czasu. Nimue i ja dorastaliśmy razem, a odkąd przestaliśmy być dziećmi, nieraz uratowałem jej życie. Dbałem o to, by miała co zjeść i w co się ubrać, a mimo to nadal traktowała mnie jak głupca.

– Kto rządzi Brytanią? – spytała mnie ni stąd, ni zowąd.

– To niewłaściwe pytanie! – Gwałtowność w głosie Merlina mnie zaskoczyła. – Niewłaściwie pytanie!

– A więc? – powtórzyła Nimue, ignorując ten niespodziewany wybuch złości.

– Nikt nie rządzi Brytanią – odparłem.

– Poprawna odpowiedź – rzucił mściwie Merlin. Jego podły nastrój wyraźnie niepokoił Gawaina, który stojąc za plecami druida, nerwowo wpatrywał się w Nimue. Bał się jej, ale wcale mnie to nie dziwiło. Nimue budziła lęk u większości ludzi.

– A zatem kto rządzi Dumnonią? – zapytała.

– Artur – odparłem.

Nimue posłała Merlinowi triumfalne spojrzenie, on jednak tylko pokręcił głową.

– Właściwe słowo to rex – odezwał się. – I jeśli któreś z was choć trochę znałoby łacinę, wiedziałoby, że rex znaczy „król”, nie „władca”. Po łacinie „władca” to imperator. Mamy położyć wszystko na jednej szali tylko dlatego, że nie macie wykształcenia?

– Artur rządzi Dumnonią – upierała się Nimue.

Merlin ją zignorował.

– Kto tu jest królem? – zwrócił się do mnie.

– Mordred, to oczywiste.

– Oczywiste – powtórzył. – Mordred! – warknął do Nimue. – Mordred!

Nimue odwróciła się, jak gdyby nużyła ją ta rozmowa. Nie rozumiałem, jaki jest cel tej kłótni, i nie miałem szansy zapytać, bo wisząca w drzwiach zasłona poruszyła się nagle i usługujące nam dzieci doniosły chleba i sera. Kiedy kładły półmiski na podłodze, wyczułem znajomą woń morza, zapach soli i wodorostów, który towarzyszył pojawieniu się nagiej dziewczyny. Zniknął on jednak w chwili, gdy dzieci wróciły za kotarę.

– A zatem – Merlin zwrócił się do mnie zadowolonym głosem człowieka, który właśnie wygrał spór. – Czy Mordred ma dzieci?

– Pewnie niejedno – odparłem. – Odkąd pamiętam, chędożył dziewki.

– Jak wszyscy królowie – rzucił niedbale Merlin. – I książęta. Ty też chędożysz dziewki, Gawainie?

– Nie, panie! – Gawain był wyraźnie wstrząśnięty tą sugestią.

– Mordred lubuje się w gwałtach – ciągnął Merlin. – Pod tym względem wdał się w ojca i dziada, choć muszę przyznać, że w porównaniu z nim obaj byli dużo łagodniejsi. Uther nie przepuścił żadnej ładnej dziewce. A bywało, że i tych szpetnych nie omijał. Artur tymczasem nigdy nie był brutalny wobec kobiet. Jest w tym podobny do ciebie, Gawainie.

– Miło mi to słyszeć – odparł Gawain, na co Merlin przewrócił oczami z udawaną złością.

– Co więc Artur uczyni z Mordredem? – Pytanie druida skierowane było do mnie.

– Uczyni to miejsce jego więzieniem. – Zatoczyłem ręką łuk, wskazując pałac.

– Więzieniem! – powtórzył rozbawiony Merlin. – Uwięził Ginewrę i biskupa Sansuma. Jeśli dalej tak pójdzie, wszyscy z otoczenia Artura zostaną uwięzieni! Będziemy żyć o wodzie i spleśniałym chlebie. Cóż za głupiec z tego Artura! Powinien rozwalić Mordredowi łeb. – Mordred był dzieckiem, kiedy odziedziczył koronę, ale tak naprawdę w jego imieniu rządził Artur. Kiedy jednak Mordred osiągnął pełnoletność, Artur wypełnił obietnicę złożoną Wielkiemu Królowi Utherowi i przekazał panowanie jego synowi. Mordred nadużył władzy, a nawet spiskował przeciwko Arturowi, co zachęciło Sansuma i Lancelota do wszczęcia rebelii. Teraz miał zostać uwięziony, choć Artur upierał się, że prawowity król Dumnonii, w którego żyłach płynie krew bogów, powinien być traktowany z należytym szacunkiem, nawet po tym, jak został pozbawiony władzy. Postanowiono zatem, że Mordred będzie trzymany pod strażą w tym okazałym pałacu, opływając we wszelkie luksusy, byle tylko nie robił głupstw. – Twierdzisz więc – Merlin ponownie zwrócił się do mnie – że Mordred ma bękarty?

– Myślę, że co najmniej kilkanaścioro.

– Jeśli kiedykolwiek zdarza ci się myśleć – warknął na mnie. – Podaj mi imię, Derflu! Choćby jedno imię!

Zastanawiałem się przez moment. Lepiej niż ktokolwiek znałem grzechy Mordreda, pilnowałem go bowiem, kiedy był jeszcze dzieckiem, i wykonywałem to zadanie równie niechętnie, co kiepsko. Nie potrafiłem być mu ojcem i choć Ceinwyn starała się mu matkować, oboje zawiedliśmy, przez co wyrósł na ponurego okrutnika.

– Była tu służąca – odparłem po chwili – z którą spędzał dużo czasu.

– Podaj mi jej imię – zażądał Merlin z ustami pełnymi sera.

– Cywwylog.

– Cywwylog! – Coś w tym imieniu najwyraźniej go rozbawiło. – Twierdzisz więc, że miał z nią dziecko?

– Chłopca – dodałem. – Jeśli dziecko było jego, a prawdopodobnie było.

– Ta cała Cywwylog – ciągnął, wymachując nożem – gdzie może się podziewać?

– Pewnie jest gdzieś blisko – odparłem. – Nie udała się z nami do grodu Ermida i Ceinwyn podejrzewała, że Mordred dał jej pieniądze.

– A więc miał do niej słabość?

– Chyba tak. Tak.

– Dobrze wiedzieć, że w tym okropnym chłopaku jest chociaż odrobina dobra. Cywwylog, powiadasz. Możesz ją znaleźć, Gawainie?

– Spróbuję, panie – odparł żarliwie Gawain.

– Nie chcę, żebyś próbował, chcę, żebyś ją znalazł – warknął Merlin. – Derflu, jak wyglądała ta dziewka o osobliwym imieniu?

– Była niska, pulchnawa i miała czarne włosy.

– To zawęża nasze poszukiwania do każdej dziewki w Brytanii, która nie ma jeszcze dwudziestu wiosen. Możesz podać trochę więcej szczegółów? Ile lat może mieć teraz chłopiec?

– Sześć – odparłem – i jeśli dobrze pamiętam, był rudy.

– A dziewczyna?

Pokręciłem głową.

– Dość ładna, ale niewarta, by ją zapamiętać.

– Wszystkie dziewki są warte tego, by je zapamiętać – burknął wyniośle Merlin. – Zwłaszcza te o imieniu Cywwylog. Znajdź ją, Gawainie.

– Po co ci ona? – spytałem.

– Czy ja wtykam nos w twoje sprawy? – Merlin odpowiedział pytaniem na pytanie. – Czy wypytuję głupio o twoje włócznie i tarcze? Czy zamęczam cię idiotycznymi pytaniami o to, jak wymierzasz sprawiedliwość? Czy interesuję się twoimi zbiorami? Krótko mówiąc, czy naprzykrzam ci się i wtrącam się w twoje życie, Derflu?

– Nie, panie.

– Więc bądź tak miły i nie wtrącaj się w moje. Mysz nigdy nie pojmie, co kieruje orłem. A teraz zjedz trochę sera.

Nimue odmówiła wieczerzy. Była zamyślona i zła na Merlina za to, jak zbył jej twierdzenie, że Artur jest prawdziwym władcą Dumnonii. Tymczasem Merlin nie zwracał na nią uwagi i wolał droczyć się z Gawainem. Nie wspominał więcej o Mordredzie ani nie mówił o tym, co zamierza uczynić w Mai Dun, ale odprowadzając mnie do zewnętrznej bramy pałacu, gdzie czekał na mnie Issa, w końcu zaczął opowiadać o Skarbach. Jego czarny kostur stukał na bruku, kiedy przecinaliśmy dziedziniec, gdzie jeszcze niedawno tłum obserwował pojawiające się i znikające widziadła.

– Widzisz, potrzeba mi ludzi – zaczął Merlin. – Bo jeśli mamy przyzwać bogów, czeka nas mnóstwo pracy, a Nimue i ja nie poradzimy sobie sami. Będziemy potrzebować stu ludzi, może nawet więcej!

– Do czego?

– Zobaczysz, zobaczysz. Co sądzisz o Gawainie?

– Wydaje się pełen zapału.

– O, tak, ale czy to cecha godna podziwu? Psy też potrafią się do czegoś zapalić. Przypomina mi Artura, kiedy był młody. To jego gorące pragnienie, żeby czynić dobro… – Roześmiał się.

– Panie, co wydarzy się w Mai Dun? – spytałem, licząc na słowa otuchy.

– Wezwiemy bogów, oczywiście. To skomplikowany rytuał i modlę się o to, żeby wszystko poszło, jak trzeba. Boję się jednak, że to nie pomoże. Nimue, jak pewnie zdążyłeś zauważyć, jest zdania, że postępuję niewłaściwie, ale zobaczymy. Zobaczymy. – Przez chwilę szedł w milczeniu. – Ale jeśli się uda, Derflu, jeśli rytuał się powiedzie, pomyśl tylko, co ujrzą nasze oczy! Bogowie przybędą do nas w całej swej mocy. Manawydan wyjdzie z morza, lśniący od wody i wspaniały. Taranis rozszczepi niebo piorunem, Bel zstąpi z niebios, ciągnąc za sobą ognisty ogon, a Don przegna chmury swoją płomienną włócznią. To dopiero napędzi chrześcijanom stracha! – Uradowany, zadreptał w miejscu jak niezgrabny tancerz. – Biskupi poszczają się w te swoje czarne szaty.

– Nie możesz być tego pewien, panie – odparłem, licząc, że mnie uspokoi.

– Nie pleć bzdur, Derflu. Dlaczego zawsze oczekujesz ode mnie słów potwierdzenia? Ja mogę jedynie odprawić rytuał i mieć nadzieję, że wszystko się powiedzie! Dziś wieczorem byłeś przecież świadkiem czegoś wyjątkowego. Czy to cię nie przekonuje?

Zawahałem się, zachodząc w głowę, czy to, co widziałem, nie było jakąś sztuczką. Ale jaka sztuczka może sprawić, by skóra dziewczęcia lśniła w ciemności?

– A czy bogowie uderzą na Saksonów? – spytałem.

– Właśnie po to ich przywołujemy, Derflu – odparł cierpliwie Merlin. – Naszym celem jest przywrócić Brytanii jej dawną potęgę z czasów przed pojawieniem się przeklętych Saksonów i chrześcijan. – Zatrzymał się przy bramie i spojrzał w mrok. – Kocham Brytanię – szepnął nagle. – Kocham tę wyspę. To wyjątkowe miejsce. – Położył mi rękę na ramieniu. – Lancelot spalił twój dom. Gdzie teraz będziesz mieszkał?

– Muszę zbudować nowy – odparłem. Wiedziałem jednak, że nie stanie on w grodzie Ermida, gdzie zginęła moja mała Dian.

– Dun Caric stoi pusty – ciągnął Merlin. – Pozwolę ci tam zamieszkać, pod jednym wszakże warunkiem: kiedy zakończę swoje dzieło i sprowadzę dawnych bogów, przyjmiesz mnie tam, bym mógł w spokoju umrzeć.

– Możesz przyjść tam i żyć, panie – zapewniłem go.

– Umrzeć, Derflu, umrzeć. Jestem stary. Pozostało mi do wykonania jedno tylko zadanie i w Mai Dun wypełni się moje przeznaczenie. – Nie zdejmował ręki z mojego ramienia. – Myślisz, że nie wiem, co ryzykuję?

Wyczułem, że się lęka.

– O jakim ryzyku mówisz, panie? – spytałem niezręcznie.

W ciemności zahuczała sowa. Merlin przechylił głowę, czekając, aż powtórzy wołanie, ale to nie nadeszło.

– Całe swoje życie – zaczął po chwili – szukałem sposobów, by sprowadzić bogów z powrotem do Brytanii. Teraz mam ku temu środki, ale nie wiem, czy mi się uda. Nie wiem nawet, czy jestem właściwym człowiekiem do odprawienia rytuału ani czy dożyję tego dnia. – Zacisnął palce na moim ramieniu. – Idź, Derflu. Idź już. Muszę się zdrzemnąć, bo jutro wyruszam na południe. Przybądź na Samain do Durnovarii. Przybądź i stań się świadkiem powrotu bogów.

– Będę tam, panie.

Uśmiechnął się i odwrócił. Wracałem do Caer pełen nadziei i nienazwanych lęków, zastanawiając się, dokąd zawiedzie nas magia i czy nie rzuci nas wprost pod nogi Saksonów, kiedy wiosną powrócą do Brytanii. Bo jeśli Merlin nie zdoła przywołać bogów, los Brytanii będzie przesądzony.

Powoli, jak na zmącone wody sadzawki, które z czasem się wygładzają, do Brytanii wracał spokój. Lancelot skrył się w Vencie, obawiając się zemsty Artura. Mordred, nasz prawowity władca, przybył do Lindinis, gdzie pod okiem włóczników opływał w dostatki. Ginewra pozostawała w Ynys Wydryn strzeżona przez Morganę, a Sansum, mąż Morgany, został uwięziony w kwaterach gościnnych Emrysa, biskupa Durnovarii. Saksonowie wycofali się poza swoje granice, choć gdy żniwa dobiegły końca, obie strony łupiły się wzajemnie bez litości. Sagramor, numidyjski dowódca Artura, strzegł granicy saksońskiej, podczas gdy Culhwch, kuzyn Artura i jeden z jego dowódców, obserwował belgijską granicę ze swojej fortecy w Dunum. Nasz sojusznik, król Cuneglas z Powys, zostawił pod rozkazami Artura setkę włóczników, a w drodze do królestwa spotkał swoją siostrę, księżniczkę Ceinwyn, która wracała do Dumnonii. Ceinwyn była moja, tak jak ja byłem jej, choć przysięgła nigdy nie wychodzić za mąż. Wczesną jesienią wróciła z naszymi dwiema córkami i muszę wyznać, że do tego czasu nie wiedziałem, co to prawdziwe szczęście. Spotkałem ją na drodze do Glevum i długo nie wypuszczałem z ramion, albowiem były chwile, gdy myślałem, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Piękna była ta moja Ceinwyn, złotowłosa księżniczka, która kiedyś, dawno temu, przyrzeczona była Arturowi. Gdy ten porzucił ją dla Ginewry, rękę Ceinwyn obiecano innym wielkim książętom. Ceinwyn uciekła jednak ze mną i śmiem twierdzić, że oboje słusznie postąpiliśmy.

Zamieszkaliśmy w naszym nowym domu w Dun Caric, niedaleko na północ od Caer Cadarn. Dun Caric znaczy „wzgórze przy pięknym strumieniu” i była to trafna nazwa dla tego uroczego miejsca. Miałem nadzieję, że odnajdziemy w nim szczęście. Dębowy dwór na szczycie wzgórza był kryty strzechą, a wewnątrz butwiejącej palisady znajdowało się kilkanaście budynków gospodarczych. Ludzie mieszkający w małej wiosce u podnóża wzniesienia wierzyli, że dwór jest nawiedzony, gdyż Merlin pozwolił, by stary druid Balise dożył w nim końca swoich dni, ale moi włócznicy pozbyli się ptasich gniazd, szkodników i pozostałości po rytuałach Balise’a. Nie miałem wątpliwości, że wieśniacy mimo lęku przed starym dworem wynieśli z niego kotły, trójnogi i wszystko to, co przedstawiało sobą jakąkolwiek wartość, tak więc nam pozostało wynieść wylinki węży, stare kości i wysuszone ptasie truchła, a wszystko aż lepkie od pajęczyn. Znaleźliśmy też stosy ludzkich kości, które zakopaliśmy w kilku dołach, żeby duchy zmarłych nie mogły się zjednoczyć i powrócić, by nas prześladować.

Artur przysłał mi kilkudziesięciu młodzików, żebym zrobił z nich wojowników, tak więc całą jesień uczyłem ich walczyć włócznią i tarczą, a raz w tygodniu, bardziej z obowiązku niż dla przyjemności odwiedzałem Ginewrę w pobliskim Ynys Wydryn. Zanosiłem jej strawę, a wraz z nastaniem chłodów podarowałem piękną pelerynę z niedźwiedziego futra. Czasami brałem ze sobą jej syna Gwydre’a, ale ona nigdy nie czuła się swobodnie w jego towarzystwie. Nudziły ją jego opowieści o łowieniu ryb w strumieniu Dun Caric i łowach w pobliskich lasach. Ona sama uwielbiała polować, ale odkąd ta przyjemność została jej odebrana, Ginewra spędzała czas, przechadzając się po okolicach klasztoru. Niewola nie odebrała jej urody, przeciwnie – napełniła jej duże oczy blaskiem, którego nie widziałem w nich wcześniej. Ginewra nigdy jednak nie skarżyła się na swój los. Była na to zbyt dumna. Mimo to wiedziałem, że jest nieszczęśliwa. Morgana nękała ją, sączyła jej do ucha chrześcijańskie nauki i oskarżała ją o to, że jest ladacznicą Babilonu. Ginewra znosiła to cierpliwie i tylko raz usłyszałem z jej ust skargę. Było to wczesną jesienią, kiedy nocy przybywało, a pierwsze przymrozki pobieliły okoliczne doliny. Powiedziała mi wówczas, że w komnatach panuje chłód. Artur natychmiast położył temu kres i zarządził, że Ginewra może zużywać tyle drewna, ile jej się żywnie podoba. Nadal ją kochał, choć nie mógł znieść brzmienia jej imienia. Jeśli chodzi o Ginewrę, nie wiedziałem, kogo naprawdę kocha. Zawsze rozpytywała mnie o Artura i ani słowem nie wspominała o Lancelocie.

Artur także był więźniem swoich własnych katuszy. Jego domem, jeśli w ogóle go miał, był pałac królewski w Durnovarii, on jednak wolał objeżdżać Dumnonię, podróżować od fortecy do fortecy i przygotowywać nas na wojnę z Saksonami, która miała nastać wraz z nadejściem wiosny. Jeśli jednak było miejsce, które upodobał sobie bardziej niż pozostałe, było nim Dun Caric. Ze szczytu wzgórza widzieliśmy, jak nadjeżdża, a chwilę później dźwięk rogu oznajmiał nam przybycie jeźdźców, którzy przeprawiali się przez strumień. Gwydre, jego syn, wybiegał mu na powitanie. Artur pochylał się wówczas na grzbiecie Llamrei, by posadzić go przed sobą na siodle i razem z nim dotrzeć do bram dworu. Jak wszystkim dzieciom, także i jemu okazywał czułość, lecz wobec dorosłych zachował chłodną rezerwę. Dawny Artur, człowiek pełen radosnego entuzjazmu, zniknął. Tylko przed Ceinwyn obnażał swoją duszę, a ich rozmowy, gdy zjeżdżał do Dun Caric, ciągnęły się godzinami. Zapewne rozprawiali o Ginewrze, bo i o kim innym mieliby toczyć tak długie dyskusje?

– On wciąż ją kocha – powiedziała mi Ceinwyn.

– Powinien wziąć inną żonę – odparłem.

– Jak? – zapytała. – Skoro myśli tylko o niej.

– I co mu powiedziałaś?

– Żeby jej wybaczył. Wątpię, żeby kolejny raz popełniła głupstwo, a jeśli jest jedyną kobietą, która może go uszczęśliwić, powinien schować honor do kieszeni i przyjąć ją z powrotem.

– Jest na to zbyt dumny.

– Na to wygląda – odparła z dezaprobatą. Odłożyła kądziel i wrzeciono. – Myślę, że wpierw musi zabić Lancelota. To sprawi, że poczuje się szczęśliwy.

Artur spróbował jeszcze tej jesieni. Najechał Ventę, stolicę Lancelota, ale Lancelot uprzedzony o ataku zbiegł do Cerdyka, swojego protektora. Zabrał ze sobą Amhara i Loholta, synów, których powiła Arturowi jego irlandzka kochanka Ailleann. Bliźniacy, nie mogąc pogodzić się ze swoim bękarctwem, sprzymierzyli się z wrogami ojca. Artur nie znalazł wprawdzie Lancelota, ale przywiózł bogate łupy w zbożu, jakże potrzebne po tym, jak letnie niepokoje odbiły się niekorzystnie na naszych zbiorach.

W połowie jesieni, dwa tygodnie przed wigilią Samain, tuż po powrocie z Venty, Artur ponownie zjechał do Dun Caric. Był jeszcze chudszy, twarz miał wymizerowaną. Swoim wyglądem nigdy nie budził przerażenia, jednak od jakiegoś czasu skrzętnie ukrywał swoje myśli i powściągliwość ta przydawała mu tajemniczości, podczas gdy smutek, który zagościł w jego duszy, dodawał surowości jego twarzy. Dawniej nieskory do złości, teraz łatwo wpadał w gniew. Przede wszystkim był zły na siebie, albowiem uważał się za nieudacznika. Jego dwaj synowie odwrócili się od niego, małżeństwo legło w gruzach, a wraz z nim Dumnonia. Dawniej wierzył, że uda mu się stworzyć królestwo idealne, bastion sprawiedliwości, bezpieczeństwa i pokoju, jednakże chrześcijanie woleli rzeź. Obarczał siebie winą za to, że nie przewidział biegu wydarzeń, i teraz w ciszy, która nastała po burzy, zaczął wątpić we własną wizję.

– Musimy zadowolić się drobiazgami, Derflu – powiedział do mnie tamtego dnia.

Był to piękny jesienny dzień. Spomiędzy porozrywanych chmur przeświecały promienie słońca, które kładły się plamami na ciągnącym się aż po zachodni horyzont złocistobrązowym krajobrazie. Artur wyjątkowo nie szukał towarzystwa Ceinwyn i wyprowadził mnie na spłachetek zieleni tuż za palisadą, skąd spoglądał tęsknym wzrokiem na widoczną w oddali górę Tor i Ynys Wydryn, gdzie przebywała Ginewra.

– Drobiazgami? – powtórzyłem.

– Zwycięstwem nad Saksonami. – Skrzywił się, wiedząc, że pokonanie Saksonów to nie żaden drobiazg. – Nie chcą z nami rozmawiać. Jeśli wyślę emisariuszy, zabiją ich. Oto co mi powiedzieli w ubiegłym tygodniu.

– Oni?

– Oni – potwierdził posępnie, mając na myśli Cerdyka i Aelle’a. Dzięki naszym przekupstwom dwaj saksońscy królowie zwykle skakali sobie do gardeł, wyglądało jednak na to, że oni również pojęli to, co Artur od dawna wpajał władcom Brytów: że w jedności siła. Saksońscy władcy zwarli więc szeregi, by zmiażdżyć Dumnonię, a ich decyzja o nieprzyjmowaniu emisariuszy była tego najlepszym dowodem. Wiedzieli, że posłańcy Artura mogą przywozić łapówki, by osłabić wolę ich przywódców, a wszyscy emisariusze, bez względu na to, jak pięknie mówili o pokoju, przybywają na przeszpiegi. Cerdyk i Aelle woleli nie ryzykować. Postanowili zapomnieć o wzajemnych niesnaskach, połączyć siły i zgnieść nas pod butem.

– Miałem nadzieję, że zaraza ich osłabi – odezwałem się.

– Przybyli nowi, Derflu – odparł Artur. – Podobno każdego dnia do brzegów przybijają łodzie pełne głodnych walki wojowników. Wiedzą, że jesteśmy słabi, i w przyszłym roku przybędą ich tysiące. Tysiące – powtórzył, jakby upajał się tą wizją. – Horda! Może tak powinniśmy skończyć. Ty i ja. Dwaj starzy przyjaciele, tarcza przy tarczy, wycięci przez barbarzyńskie topory.

– Są gorsze rodzaje śmierci, panie.

– I lepsze – odparł szorstko, spoglądając w kierunku Tor. Będąc w Dun Caric, zawsze siadał na zachodnim zboczu. Nigdy na wschodnim ani na południowym z widokiem na Caer Cadarn, ale zawsze tu, z widokiem na dolinę. Wiedziałem, o czym myśli, i on wiedział, że ja wiem, ale nie wymawiał jej imienia. Nie chciał zapewne, żebym odgadł, iż każdego ranka budzi się z myślą o niej i zasypia z jej imieniem na ustach. Czując na sobie mój wzrok, spoglądał w dół na pola, gdzie Issa ćwiczył chłopców. W jesiennym powietrzu niosły się szczęk włóczni i schrypnięty głos Issy, który upominał swych podopiecznych, by trzymali ostrza nisko, a tarcze wysoko. – Jak im idzie? – spytał Artur, wskazując głową rekrutów.

– Jak nam dwadzieścia lat temu – odparłem – kiedy starszyzna orzekła, że nigdy nie będzie z nas wojowników. Za dwadzieścia lat ci chłopcy będą mówili to samo o swoich synach. Będzie z nich pożytek. Zahartują się w pierwszej bitwie, a w kolejnych będą równie przydatni jak inni wojownicy.

– Pierwsza bitwa – rzucił ponuro Artur. – Może być tą ostatnią. Kiedy przybędą Saksonowie, będą mieli nad nami przewagę liczebną. Nawet jeśli Powys i Gwent wyślą wszystkich swoich ludzi, i tak będzie nas mniej. – To, co mówił, było gorzką prawdą. – Merlin uspokaja mnie, żebym się nie martwił – sarknął. – Twierdzi, że po tym, co uczyni w Mai Dun, wojna nie będzie konieczna. Byłeś tam?

– Jeszcze nie.

– Tysiące głupców znoszą drewno na szczyt wzgórza. To szaleństwo. – Splunął. – Nie wierzę w moc Skarbów, Derflu, ale w mur tarcz i ostre włócznie. Ale mam jeszcze jedną nadzieję. – Po tych słowach urwał.

– Jaką?

Odwrócił się, żeby na mnie spojrzeć.

– Jeśli jeszcze raz uda nam się poróżnić naszych wrogów, wciąż będzie dla nas nadzieja. Jeśli Cerdyk najedzie nas sam, pokonamy go, pod warunkiem że Powys i Gwent przybędą nam z pomocą. Zjednoczonych sił Cerdyka i Aelle’a nie pokonam. Mógłbym zwyciężyć, gdybym miał pięć lat na odbudowanie armii. Ale nie wiosną. Możemy tylko żywić nadzieję, że nasi wrogowie się poróżnią. – Oto jak kiedyś prowadziliśmy wojny. Przekupywaliśmy jednego saksońskiego króla, żeby walczył z drugim, ale z tego, co mówił Artur, nasi wrogowie zadbali o to, by tej zimy sytuacja się nie powtórzyła. – Zaoferuję Aelle’owi trwały pokój – ciągnął Artur. – Będzie mógł zatrzymać wszystkie swoje ziemie i te, które odbierze Cerdykowi, a on i jego następcy będą mogli rządzić nimi po kres swoich dni. Rozumiesz mnie? Oddam mu te ziemie w wieczne władanie, jeśli tylko wesprze nas w nadchodzącej wojnie.

Milczałem przez jakiś czas. Dawny Artur, ten, który był moim przyjacielem przed tym, co wydarzyło się tamtej nocy w świątyni Izydy, nigdy nie powiedziałby czegoś takiego, albowiem nie była to prawda. Żaden mąż nie oddałby ziemi Brytów Saksonom. Artur kłamał w nadziei, że Aelle uwierzy w jego kłamstwo, a za kilka lat Artur złamie obietnicę i najedzie saksońskiego króla. Wiedziałem o tym, ale byłem na tyle rozsądny, by nie oskarżyć go o kłamstwo, bo wówczas sam nie mógłbym udawać, że w nie wierzę. Zamiast tego przypomniałem Arturowi dawną przysięgę wyrytą na kamieniu pod drzewem.

– Przysięgałeś, że zabijesz Aelle’a. Zapomniałeś już o tym, panie?

– Nie dbam o przysięgi – odparł lodowato i dodał podniesionym głosem: – Bo i czemu miałyby mnie obchodzić? Czy ktokolwiek dotrzymał danego mi słowa?

– Ja, panie.

– Więc posłuchaj mnie, Derflu, i udaj się do Aelle’a.

Wiedziałem, że wcześniej czy później tego ode mnie zażąda. Z początku nic nie powiedziałem i patrzyłem, jak Issa ustawia młodzików w niepewny mur tarcz. W końcu spojrzałem na Artura.

– Mówiłeś, że Aelle zagroził, iż zabije twoich emisariuszy.

Nie patrzył na mnie. Wzrok miał wbity w widoczny w oddali zielony kurhan.

– Starcy mówią, że to będzie sroga zima – odezwał się w końcu. – Zanim spadnie pierwszy śnieg, chcę poznać odpowiedź Aelle’a.

– Tak, panie.

Musiał wyczuć, jak bardzo jestem nieszczęśliwy, bo zwrócił ku mnie swoją twarz.

– Aelle nie zabije własnego syna.

– Miejmy taką nadzieję – odparłem beznamiętnie.

– Jedź więc do niego, Derflu. – Dobrze wiedział, że właśnie skazuje mnie na śmierć, ale nie okazał żalu. Wstał i strzepnął trawę z białego płaszcza. – Jeśli wiosną pokonamy Cerdyka, Brytania odzyska dawną chwałę.

– Tak, panie – odparłem. W jego planach wszystko wydawało się takie proste: wystarczy pokonać Saksonów i wszystko będzie jak kiedyś. Naszła mnie myśl, że przecież zawsze tak było – ostatni bohaterski czyn miał nam zapewnić wieczną radość. Tyle że nigdy tak się nie stało. Teraz jednak w akcie desperacji i po to, by dać nam jedną, ostatnią szansę, musiałem udać się na spotkanie z własnym ojcem.

Jestem Saksonem. Moja saksońska matka Erce, kiedy była ze mną w ciąży, została wzięta w niewolę przez Uthera i wkrótce potem przyszedłem na świat. Odebrano mnie matce, kiedy byłem mały, wpierw jednak nauczyłem się języka Saksonów. Później, dużo później, w przeddzień rebelii Lancelota, odnalazłem swą matkę i dowiedziałem się, że moim ojcem jest Aelle.

Jestem więc czystej krwi Saksonem, królewskim bękartem, ale zostałem wychowany pośród Brytów i nie czuję więzi z Saksonami. Dla mnie, podobnie jak dla Artura i każdego wolno urodzonego Bryta, Saksonowie to plaga, która dotarła na nasze ziemie zza Morza Wschodniego.

Nikt nie wie, skąd naprawdę przybyli. Sagramor, który w swych podróżach zapuścił się dalej niż którykolwiek z dowódców Artura, mówi, że ojczyzna Saksonów to daleka, spowita mgłami kraina pełna mokradeł i lasów, choć przyznaje, że sam nigdy tam nie był. Wie jedynie, że leży za morzem i Saksonowie opuszczają ją, uważają bowiem, że ziemie należące do Brytów są lepsze, choć doszły mnie słuchy, że ich ojczyznę nękają inni, jeszcze dziwniejsi wrogowie, którzy przybyli z samego krańca świata. Tak czy inaczej, Saksonowie od czterystu lat przekraczają morze, żeby zagrabić nasze ziemie i teraz rządzą całą wschodnią Brytanią. Nazywamy te skradzione terytoria Lloegyr, Utraconymi Ziemiami, i nie ma w Brytanii człowieka, który nie marzyłby o ich odzyskaniu. Merlin i Nimue wierzą, że tylko bogowie mogą nam w tym dopomóc, podczas gdy Artur chce osiągnąć to samo mieczem. Moim zadaniem było podzielić naszych wrogów i ułatwić zadanie bogom lub Arturowi.

Wyruszyłem jesienią, gdy korony dębów zbrązowiały, buki okryły się czerwienią, a po nocnych przymrozkach następowały chłodne, mgliste poranki. Podróżowałem sam, bo jeśli Aelle zamierzał dotrzymać słowa i stracić emisariusza, lepiej, by zginął jeden człowiek. Ceinwyn błagała mnie, bym zabrał ze sobą drużynę, ale po cóż miałbym to robić? Kilku ludzi nie miało szans przeciwko armii Aelle’a. I tak, kiedy wiatr zerwał z wiązów pierwsze żółte liście, wyruszyłem na wschód. Ceinwyn próbowała mnie przekonać, żebym zaczekał do Samain, bo gdyby rytuały odprawione przez Merlina w Mai Dun odniosły zamierzony skutek, nie byłoby potrzeby wysyłać emisariuszy. Artur jednak ani myślał słuchać o żadnej zwłoce. Wierzył, że Aelle zdradzi, i pragnął usłyszeć jego odpowiedź. Jechałem więc z nadzieją, że przeżyję i wrócę do Dumnonii przed wigilią Samain. Z mieczem u pasa i tarczą na plecach nie miałem innej broni.

Nie udałem się prosto na wschód, gdyż droga ta zawiodłaby mnie niebezpiecznie blisko ziem Cerdyka. Skierowałem się na północ, do Gwentu, a dopiero stamtąd na wschód, ku granicy saksońskiej, za którą rządził król Aelle. Półtora dnia podróżowałem wśród żyznych ziem Gwentu, mijając obejścia i domostwa, znad których przez otwory w dachach unosił się dym. Bydło zaganiane do zagród na zimowy ubój zmieniło pola w błotnistą breję, a porykiwania zwierząt przydawały mojej podróży melancholii. W powietrzu czuło się zimę, a rankami blade, ogromne i jakby opuchnięte słońce wisiało nisko pośród mgieł. Na leżących odłogiem polach gromadziły się stada szpaków.

Im dalej na wschód podążałem, krajobraz zmieniał się coraz bardziej. Gwent był królestwem chrześcijańskim i duże, imponujące kościoły, które mijałem pierwszego dnia, drugiego były już znacznie mniejsze, a okoliczne farmy znacznie uboższe, aż w końcu dotarłem do jałowych ziem, którymi nie władali ani Saksonowie, ani Brytowie i które służyły tylko za tereny łowieckie. Łąki, które żywiły niegdyś całe rodziny, zarosły dębczakami, głogiem, brzozami i jesionami, z domostw pozostały pozbawione dachów ruiny, a chaty przywodziły na myśl zwęglone szkielety. A jednak ktoś tu mieszkał i kiedy jadąc przez las, usłyszałem tupot nóg, sięgnąłem po Hywelbane’a w obawie, że jacyś bezpańscy wojownicy znaleźli schronienie w tych dzikich ostępach. Nikt jednak nie niepokoił mnie aż do wieczora, kiedy to drogę zastąpiła mi grupa włóczników. Byli to ludzie z Gwentu i jak wszyscy wojownicy króla Meuriga nosili pozostałości rzymskich zbroi: napierśniki z brązu, hełmy zwieńczone farbowanymi na czerwono grzebieniami z końskiego włosia i rdzawoczerwone peleryny. Ich dowódcą był chrześcijanin imieniem Carig, który zaprosił mnie do ich fortecy stojącej na polanie, na wysokim, zalesionym wzniesieniu. Zadaniem Cariga było strzeżenie granicy. Chciał poznać cel mojej podróży, ale zrezygnował z wypytywania o szczegóły, gdy podałem mu swoje imię i powiedziałem, że podróżuję w imieniu Artura.

Forteca Cariga otoczona była prostą, drewnianą palisadą, wewnątrz której stało kilka nędznych, zadymionych chat. Ogrzałem się przy ognisku, na którym ludzie Cariga piekli udziec sarni na rożnie zrobionym z włóczni pojmanego Saksona. O dzień marszu od fortecy znajdowało się dwanaście jej podobnych, wszystkie z widokiem na wschód, strzegących granicy przed najeźdźcami Aelle’a. Podobnie było w Dumnonii, choć my trzymaliśmy przy granicy regularną armię. Koszty jej utrzymania były niebotyczne, co nie podobało się zwłaszcza tym, którzy płacili podatki w zbożu, skórach, soli i owczym runie. Artur dokładał wszelkich starań, by daniny były uczciwe i jak najmniej uciążliwe, choć po rebelii obłożył wysoką grzywną wszystkich zamożnych panów, którzy poparli Lancelota. Kara ta spadła głównie na chrześcijan i Meurig, chrześcijański król Gwentu, zgłosił protest, który Artur zignorował. Carig, wierny sługa Meuriga, traktował mnie z pewną rezerwą, choć uprzedził mnie o tym, co czeka za granicą.

– Wiesz, lordzie – rzekł do mnie – że Saksonowie nie pozwalają ludziom przekraczać granicy?

– Słyszałem coś o tym.

– Tydzień temu przejeżdżało tędy dwóch kupców – ciągnął Carig. – Wieźli garnki i owcze runo. Ostrzegałem ich, ale… – Urwał i wzruszył ramionami. – Saksonowie zatrzymali garnki i wełnę, ale odesłali dwie czaszki.

– Jeśli odeślą moją – powiedziałem – przekaż ją Arturowi. – Patrzyłem, jak tłuszcz z udźca, sycząc, skapuje do ognia. – Macie tu jakichś podróżnych z Lloegyr?

– Nie widzieliśmy nikogo od tygodni – odparł Carig. – Ale w przyszłym roku Dumnonia z pewnością zobaczy wielu saksońskich włóczników.

– A Gwent nie? – podpuszczałem go.

– Aelle nie jest z nami zwaśniony – zapewnił mnie Carig. Był nerwowym młodzieńcem, któremu nie podobało się, że strzeże granic Brytanii, a jednak sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Zauważyłem też, że jego ludzie są bardzo zdyscyplinowani.

– Jesteście Brytami – przypomniałem mu – a Aelle Saksonem. To niewystarczający powód do waśni?

Wzruszył ramionami.

– Dumnonia jest słaba, panie, Saksonowie to wiedzą. Gwent jest silny. Dlatego zaatakują was, nie nas. – Zadowolenie, które usłyszałem w jego głosie, mnie przeraziło.

– Lecz kiedy podbiją Dumnonię – mówiąc to, dotknąłem rękojeści miecza, żeby odwrócić zły los czający się w moich słowach – ile czasu minie, zanim przybędą na północ i zaatakują Gwent?