Willa pod zwariowaną gwiazdą - Maria Paszyńska - ebook + książka

Willa pod zwariowaną gwiazdą ebook

Maria Paszyńska

4,4

Opis

Na gruzach dawnego świata zdarza się miłość, której nie można się oprzeć...
Lato 1939 roku. Warszawskie zoo, stworzone przez Jana i Antoninę Żabińskich, ma swoje chwile triumfu, choć podskórnie czuć w nim niepokój związany z nieuchronnie zbliżającą się wojną. Brutalny czas nie zabija jednak namiętności.
Niezwykłe losy trojga ludzi uwikłanych w wielką historię i własne uczucia.
 
Willa pod zwariowaną gwiazdą to doskonałe połączenie precyzyjnie skonstruowanej fikcji z poruszającą historią, która wydarzyła się naprawdę. Opowieść o świecie wartości, w którym ideałom jest się wiernym zawsze i pomimo wszystko.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 303

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (98 ocen)
57
29
11
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mrsbookbook

Nie oderwiesz się od lektury

Zacznę od tego, że fanką historii to ja nigdy nie byłam. Lecz z ręką na sercu, książka "Willa pod zwariowaną gwiazdą" Marii Paszyńskiej to jest coś niesamowitego! Główna akcja książki zaczyna się w roku 1939 w Warszawskim ZOO. Jednak zbliżającą się wojna sieje ogromny postrach. Lecz mimo ogarniającego strachu jest też ogromne uczucie. Niestety wojna powoduje wiele zniszczeń i ogromną ilość śmierci. Główny bohater Piotr, walczy z wielką stratą. Całkowicie oddaje się swojej pasji, czyli słoniom, które również zostaną mu odebrane. W roku 1942 los stawia mu na drodze kobietę, o której nie wiadomo nic, gdyż ma zaniki pamięci. Mimo sytuacji panującej w kraju udaje im się być szczęśliwym. Aż nagle, dwa lata później pojawia się Daniel. Przepiękna, wzruszająca historia o losach trojga ludzi. Książka podczas czytania zapiera dech w piersi. Te historię naprawdę warto przeczytać !
20
mirusia53

Nie oderwiesz się od lektury

cudowna opowieść warto przeczytać
10
Malgorzataklimek1978

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki tej autorki. Czyta się jednym tchem. Piękna historia miłości do zwierząt i ludzi. Polecam wszystkim.
10
aneczka60

Całkiem niezła

byli ludzie którzy zabijali dla zabawy i byli też tacy którzy z narażeniem własnego życu tych ludzi chronili
00
zmoreczka

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Au­tor: Ma­ria Pa­szyń­ska

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Ta­cza­now­ska

Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Zio­ła-Ze­mczak

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Zdję­cia na okład­ce: Tre­vil­lion (Mark Owen), Shut­ter­stock (Pa­lo­kha Te­tia­na), Na­ro­do­we Ar­chi­wum Cy­fro­we

Zdję­cie au­tor­ki: Mi­chał Bień

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Bar­ba­ra Wa­lus

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Ma­ria Pa­szyń­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub

prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem

re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2018

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-248-3

Przy­go­to­wa­nie eBo­oka: Ma­riusz Kur­kow­ski

Lil­li, za to, że przy­po­mnia­ła moim skrzy­dłom, jak la­tać…

Mowa bo­wiem o lu­dziach, któ­rzy zo­sta­li ska­za­ni, choć ni­cze­go złe­go nie zro­bi­li. To było prze­ra­ża­ją­ce.

Jan Ża­biń­ski

Dla psy­chi­ki nie­miec­kiej było rze­czą nie­praw­do­po­dob­ną, żeby ja­ka­kol­wiek kon­spi­ra­cja mo­gła od­by­wać się w miej­scu tak wy­sta­wio­ny­na pu­blicz­ny wi­dok.

An­to­ni­na Ża­biń­ska

Piotr

W dzie­ciń­stwie mia­łem tyl­ko jed­no ma­rze­nie, chcia­łem zo­ba­czyć sło­nia. Było to dzi­wacz­ne, wręcz wsty­dli­we pra­gnie­nie, dla­te­go ni­ko­mu ni­g­dy się z nie­go nie zwie­rza­łem. Bo i po co wy­sta­wiać się na po­śmie­wi­sko, na­ra­żać na kpi­ny, sztur­cha­nie, wy­zwi­ska? Na uli­cy trze­ba być ta­kim sa­mym jak inni. Sta­ra­łem się więc ze wszyst­kich sił być taki jak po­zo­sta­łe ło­bu­zy z Pra­gi. Z mar­nym skut­kiem. I oni, i ja czu­li­śmy, że coś nas dzie­li, a tym czymś był mój se­kret, moje ukry­te ma­rze­nie o sło­niu.

Moi ko­le­dzy z są­siedz­twa śni­li o ojcu bez pasa, pa­rze bu­tów, naj­le­piej nie­dziu­ra­wej i w ade­kwat­nym roz­mia­rze, o pal­cie i wę­glu na zimę, o sien­ni­ku, któ­re­go nie trze­ba dzie­lić z ro­dzeń­stwem lub sta­rym dziad­kiem. Nade wszyst­ko zaś – ma­rzy­li o je­dze­niu. Co­dzien­nie spo­ty­ka­li­śmy się z sa­me­go rana i roz­ma­wia­li­śmy o tym, co by­śmy zje­dli, roz­ta­cza­jąc przed sobą na­wza­jem wspa­nia­łe wi­zje sto­łów ugi­na­ją­cych się pod cię­ża­rem bia­łe­go chle­ba, któ­re­go jesz­cze ni­g­dy ża­den z nas nie jadł, kieł­ba­sy, ziem­nia­ków ze smal­cem i solą, któ­rych moż­na by zjeść do woli. Im dłu­żej roz­ma­wia­li­śmy, tym czę­ściej mu­sie­li­śmy splu­wać na zie­mię, bo tyle śli­ny po­ja­wia­ło się na­gle, nie wia­do­mo skąd, w na­szych ustach.

Nie, w rze­czy­wi­sto­ści na­sze­go dzie­ciń­stwa nie było miej­sca na ma­rze­nia o sło­niu, zbyt wie­le było bar­dziej na­glą­cych po­trzeb. Mil­cza­łem więc.

Mimo wszyst­ko naj­bliż­szy­mi mi ludź­mi na po­cząt­ku mego ży­cia byli chłop­cy miesz­ka­ją­cy po są­siedz­ku w na­szej mu­ro­wa­nej czyn­szów­ce, któ­rą na­zy­wa­li­śmy szum­nie „ka­mie­ni­cą”. Bo czyż miesz­ka­nie pod da­chem, w domu o su­chych, choć krzy­wych ścia­nach, ze wspól­ną kuch­nią i ubi­ka­cją na każ­dym pię­trze, nie było nie­mal luk­su­sem w po­rów­na­niu z grzyb­ka­mi drew­nia­nych bie­da­dom­ków po dru­giej stro­nie uli­cy? Albo ja­ma­mi wy­ko­py­wa­ny­mi w żwi­rze na­sy­pów ko­le­jo­wych? Szmu­lo­wi­znę ota­cza­ły z trzech stron to­ro­wi­ska, wzdłuż któ­rych wiły się ko­ry­ta­rze nor za­miesz­ki­wa­nych przez naj­uboż­szych, nie­za­rad­nych, ni­ko­mu nie­po­trzeb­nych miesz­kań­ców mia­sta.

W po­god­ne dni sie­dzie­li­śmy z chło­pa­ka­mi na scho­dach z bro­da­mi pod­par­ty­mi na pię­ściach albo wa­łę­sa­li­śmy się po uli­cach, po­krzy­ki­wa­niem i gło­śnym śmie­chem bez po­wo­du usi­łu­jąc za­głu­szyć bur­cze­nie w brzu­chach.

Pra­ga, nie li­cząc może oko­lic po­cząt­ków Ząb­kow­skiej, Tar­go­wej czy od­cho­dzą­cej od niej w stro­nę Ja­giel­loń­skiej uro­kli­wej ulicz­ki Kęp­nej – gdzie cho­dzi­li­śmy nie­kie­dy po­przy­glą­dać się ład­nym pa­nien­kom, uczen­ni­com pry­wat­ne­go gim­na­zjum żeń­skie­go Zo­fii Ła­bu­sie­wicz – po­strze­ga­na była wów­czas za schro­nie­nie dla wszyst­kich „od­pa­dów”, jak na­zy­wa­no nie­po­żą­da­nych miesz­kań­ców sto­li­cy za­chod­nie­go pań­stwa, za ja­kie chcia­ła ucho­dzić nie­pod­le­gła Pol­ska. Pra­wo­brzeż­na War­sza­wa ja­wi­ła się jako swo­isty azyl nę­dza­rzy, sie­rot, we­te­ra­nów wo­jen­nych, bez­dom­nych, ulicz­nic.

Dziel­ni­ca, w któ­rej gra­ni­cach za­mknię­ty był cały świat mo­je­go dzie­ciń­stwa, uwa­ża­na była za wy­lę­gar­nię zło­dziei, łaj­da­ków, oprysz­ków, że­bra­ków, włó­czę­gów i wszel­kiej ma­ści rze­zi­miesz­ków, jed­nym sło­wem, za obrzy­dli­wą pleśń na zdro­wym or­ga­ni­zmie War­sza­wy. Ów­cze­śni znaw­cy spo­łe­czeń­stwa z wiel­ką wpra­wą prze­ści­ga­li się w wy­gła­sza­niu ne­ga­tyw­nych opi­nii na te­mat Pra­gi, upar­cie po­mi­ja­jąc roz­wi­ja­ją­cy się tu prze­mysł oraz han­del, kwit­ną­cy dzię­ki roz­licz­nym po­łą­cze­niom ko­mu­ni­ka­cyj­nym ze wscho­dem i za­cho­dem. Wo­le­li wi­dzieć je­dy­nie to, nad czym mo­gli wy­trzą­sać się na ła­mach ga­zet – za­nie­dba­nia, kon­flik­ty z pra­wem i bie­dę miesz­kań­ców na­szej dziel­ni­cy – niż do­strzec ro­bot­ni­ków, fa­bry­kan­tów, rze­mieśl­ni­ków, prze­my­słow­ców czy wiel­ce ob­rot­nych kup­ców han­dlu­ją­cych na­wet z za­gra­ni­cą. Po­msto­wa­li na brud i fe­tor nie do znie­sie­nia, jak­by na le­wym brze­gu Wi­sły nie wi­dy­wa­no gno­ju po­wci­ska­ne­go po­mię­dzy pę­ka­te ka­mie­nie na­wierzch­ni, któ­ry la­tem, w po­łą­cze­niu ze smro­dli­wy­mi rynsz­to­ka­mi, na­wet w ele­ganc­kich dziel­ni­cach wy­dzie­lał strasz­li­wy odór. Pył wę­glo­wy i dymy z ko­mi­nów tak­że nie wdzie­ra­ły się tu w tyn­ki ja­koś in­ten­syw­niej niż w Śród­mie­ściu, a mimo to wciąż po­wta­rza­no opi­nie, że Pra­ga to miej­sce sza­re, po­nu­re i smut­ne.

Szmu­lo­wi­zna – daw­ny ma­ją­tek Sa­mu­ela, zwa­ne­go Szmu­lem, Zbyt­ko­we­ra, pro­te­go­wa­ne­go ostat­nie­go kró­la Pol­ski, o czym wszy­scy miesz­kań­cy dziel­ni­cy mó­wi­li za­wsze z dumą tak wiel­ką, jak­by to była ich oso­bi­sta za­słu­ga (zda­rza­li się i tacy, któ­rzy twier­dzi­li, że w pro­stej li­nii są po­tom­ka­mi Zbyt­ko­we­ra) – ucho­dzi­ła za naj­głęb­sze cze­lu­ści pra­skie­go pie­kła, za czar­ne, smo­li­ste mo­rze ze­psu­cia i zgni­li­zny mo­ral­nej. Świat lu­dzi ży­ją­cych z dnia na dzień, bez pla­nów, bez sta­łe­go źró­dła do­cho­dów, bez ja­kich­kol­wiek przy­mio­tów po­wa­ża­nych oby­wa­te­li.

Ja jed­nak nie wi­dzia­łem tego wszyst­kie­go. Dla mnie był to świat, ow­szem, pe­łen nie­do­stat­ków, ale fa­scy­nu­ją­cy, róż­no­rod­ny, prze­peł­nio­ny za­pa­cha­mi i ko­lo­ra­mi, gdzie pol­ski mie­szał się z ro­syj­skim, ji­dysz, ukra­iń­skim, a nade wszyst­ko z gwa­rą pra­ską, któ­ra zda­wa­ła się nie­kie­dy ję­zy­kiem po­nadna­ro­do­wym, jak fran­cu­ski na kró­lew­skich dwo­rach. By­wa­łem tam na­praw­dę szczę­śli­wy, na przy­kład wte­dy, gdy uda­wa­ło nam się zna­leźć lub ukraść coś do je­dze­nia. Dzie­li­li­śmy wów­czas zdo­bycz uczci­wie mię­dzy sie­bie, choć­by to był naj­mniej­szy ka­wa­łek sło­ni­ny czy jed­na ce­bu­la. Nikt nie naja­dał się wpraw­dzie do syta, ale wzra­sta­ło na­sze po­czu­cie bli­sko­ści, wy­wo­ła­ne wspól­nym zno­sze­niem nie­do­stat­ków. Gdy by­łem mały, zda­wa­ło mi się, że wła­śnie ten nie­ustan­ny nie­do­syt bu­du­je jed­ność i dziw­ną so­li­dar­ność miesz­kań­ców na­szej dziel­ni­cy. By­li­śmy my i cała resz­ta świa­ta. Mie­li­śmy wła­sny ko­deks ho­no­ro­wy, zgod­nie z któ­rym swo­je­go bro­ni­ło się za­wsze, choć­by się go na co dzień nie lu­bi­ło i wśród miej­sco­wych ob­rzu­ca­ło naj­bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­ny­mi obe­lga­mi. Na cu­dzej zie­mi jed­nak na­wet wróg, ale z dziel­ni­cy, był jak brat.

Gdy było wy­jąt­ko­wo zim­no lub moc­no pa­da­ło, gnieź­dzi­li­śmy się w sta­rej, drew­nia­nej la­try­nie na ty­łach na­sze­go domu. Za­czy­nał się tam te­ren, któ­ry na­zy­wa­li­śmy Ciem­no­ścią – wiel­ka prze­strzeń po­zba­wio­na za­bu­do­wań, a w bez­k­się­ży­co­we noce ja­kich­kol­wiek źró­deł świa­tła. Pój­ście „na Ciem­ność” po zmro­ku było wiel­ce sza­no­wa­nym wy­czy­nem, na któ­ry mało kogo było stać. Na­wet naj­od­waż­niej­si znaj­do­wa­li zwy­kle ja­kąś wy­mów­kę, by nie pod­da­wać pró­bie swe­go mę­stwa. W ustę­pie, nie­po­zor­nym punk­cie gra­nicz­nym mię­dzy na­szym świa­tem a Ciem­no­ścią, śmier­dzia­ło okrop­nie. Za­pach od­cho­dów wie­lu po­ko­leń pra­żan za­miesz­ku­ją­cych te oko­li­ce wdzie­rał się w usta i nos, ale było przy­naj­mniej su­cho i mo­gli­śmy być ra­zem, za­miast sie­dzieć w domu z całą ro­dzi­ną. Na­sze miesz­ka­nia, bę­dą­ce za­zwy­czaj po­je­dyn­czą izbą, słu­ży­ły wy­łącz­nie do spa­nia i je­dze­nia. Spa­li­śmy na sien­ni­kach, za dnia zrzu­ca­nych je­den na dru­gim pod ścia­ną, a po­sił­ki przy­go­to­wy­wa­li­śmy we wspól­nej kuch­ni, o ile w ogó­le aku­rat było co ugo­to­wać i zjeść. W bru­dzie, za­du­chu i cia­sno­cie nie dało się wy­sie­dzieć dłu­żej, więc bez wzglę­du na porę roku wszy­scy wy­cho­dzi­li ze swo­ich miesz­kań na po­dwór­ko, gdzie to­czy­ło się praw­dzi­we ży­cie.

La­tem ko­bie­ty, nie­mal wszyst­kie z ma­ły­mi dzieć­mi za­wią­za­ny­mi w chu­s­tach przy pier­si, wy­no­si­ły przed dom sto­łecz­ki i sie­dząc na nich, łu­ska­ły fa­so­lę, obie­ra­ły ja­rzy­ny i plot­ko­wa­ły. Cza­sem urzą­dza­ły wspól­ne pra­nie. Wów­czas na po­dwó­rzu usta­wia­no kil­ka wiel­kich ba­lii. W jed­nych mo­czo­no brud­ne ubra­nia. Do dru­gich do­da­wa­no obier­ki my­dła, gdy ktoś je miał, lub po pro­stu po­pio­łu czy pia­sku i roz­cie­ra­no na ta­rach co bar­dziej za­bru­dzo­ne miej­sca, by na koń­cu wy­płu­kać pie­lu­chy, odzież, po­ściel czy szma­ty w zim­nej wo­dzie. Cięż­ką pra­cę ko­bie­ty umi­la­ły so­bie śpie­wem. Dni, w któ­rych ro­bio­no wspól­ne pra­nie, na­bie­ra­ły nie­mal świą­tecz­ne­go cha­rak­te­ru. Małe dzie­ci z na­boż­nym za­chwy­tem wpa­try­wa­ły się w ce­bry, w na­pię­ciu cze­ka­jąc chwi­li, gdy z któ­rejś ba­lii unie­sie się ku nie­bu ko­lo­ro­wa bań­ka. Po­tem wszy­scy po­ma­ga­li roz­wie­szać pra­nie na sznu­rach roz­pię­tych w oknach lub po­mię­dzy drze­wa­mi. Wów­czas cały świat pach­niał ina­czej, jak­by świe­żej. Ko­bie­ty zaś, choć spo­co­ne i z po­czer­wie­nia­ły­mi rę­ko­ma i twa­rza­mi, wy­da­wa­ły się ja­kieś we­sel­sze.

Zimy były smut­niej­sze. Mrok gęst­nie­ją­cy co dzień zbyt szyb­ko zda­wał się opa­no­wy­wać tak­że ludz­kie du­sze. Ko­bie­ty, okry­te dziu­ra­wy­mi ko­ca­mi, tu­ląc się do sie­bie, ce­ro­wa­ły po­sza­rza­łą bie­li­znę. Sie­dzia­ły wte­dy przy jed­nej lam­pie, na ła­wach w sie­ni ka­mie­ni­cy, cał­ko­wi­cie za­gra­dza­jąc przej­ście i z rzad­ka tyl­ko nu­ci­ły coś pod no­sem. Wszy­scy cho­dzi­li zzięb­nię­ci, a i głód od­czu­wa­li­śmy jesz­cze sil­niej, gdy ści­snął mróz. Nie­do­grze­wa­ne mury nie da­wa­ły cie­pła swo­im miesz­kań­com, choć nie­wąt­pli­wie chro­ni­ły przed lo­do­wa­ty­mi po­dmu­cha­mi wia­tru czy za­wie­ją śnież­ną. O tej po­rze roku uty­ski­wa­no nie­mal na wszyst­ko. Zło­rze­czo­no wła­dzy i Bogu, mę­żo­wie krzy­cze­li na żony, mat­ki na dzie­ci. Woda za­ma­rza­ła w wia­drach, a od­cho­dy w ustę­pach, tak że przy od­da­wa­niu mo­czu z ich wnę­trza wy­do­by­wa­ła się cuch­ną­ca para. A jed­nak nikt nie na­rze­kał na kąt, któ­ry zaj­mo­wał. Wszy­scy zgod­nie cie­szy­li się, że w ogó­le mają dach nad gło­wą. Wie­dzie­li­śmy bo­wiem, jak ła­two moż­na go utra­cić.

Ga­ze­ty roz­pi­sy­wa­ły się o co­raz licz­niej­szych przy­pad­kach sa­mo­bójstw spo­wo­do­wa­nych tym, że na­gle całe ro­dzi­ny lą­do­wa­ły na bru­ku. Lu­dzie, któ­rzy tra­ci­li pra­cę, mie­li wy­pa­dek w fa­bry­ce lub za­pa­da­li na zdro­wiu, byli nie­mal na­tych­miast, bez uprze­dze­nia, wy­rzu­ca­ni z zaj­mo­wa­nych do­tąd izb i za­si­la­li i tak już licz­ne sze­re­gi war­szaw­skich bez­dom­nych. Ta­kie było pra­wo. Nikt nie mógł za­bro­nić po­dob­ne­go za­cho­wa­nia właś­ci­cie­lom czyn­szó­wek, a jed­nak wszyst­kim zda­wa­ło się nie­po­ko­ją­ce, że pra­wo w wol­nej Pol­sce, któ­re win­no chro­nić oby­wa­te­li, przy­zwa­la­ło na wy­rzu­ce­nie w środ­ku zimy ojca z pię­cior­giem dzie­ci i po­łoż­ni­cą, tyl­ko dla­te­go, że za­le­ga­li z ko­mor­nym dzień czy dwa.

W roz­mo­wach, któ­re do­ro­śli to­czy­li na po­dwó­rzu, czę­sto po­wta­rza­ło się ta­jem­ni­cze sło­wo: eks­mi­sja i choć nie je­stem pe­wien, czy oni sami poj­mo­wa­li w peł­ni jego zna­cze­nie, gdy pa­dło z czy­ich­kol­wiek ust, słu­cha­ją­cy za­sty­ga­li, kur­czy­li się w so­bie, jak­by chcie­li się przed czymś ukryć. Za każ­dym ra­zem, gdy ktoś wy­po­wia­dał to sło­wo, zda­wa­ło mi się, że w lo­ka­to­rach na­szej ka­mie­ni­cy ro­dzi się ja­kiś dziw­ny za­pał. Ko­bie­ty za­ci­ska­ły war­gi i wy­ko­ny­wa­ły swo­je pra­ce jesz­cze ener­gicz­niej, a męż­czyź­ni wkła­da­li kra­cia­ste, brud­na­we czap­ki na gło­wy, pa­pie­ro­sy w usta i od­cho­dzi­li bez sło­wa. Nie wia­do­mo do­kąd.

O tym, czym się zaj­mo­wa­li, nie mó­wi­ło się na po­dwó­rzu gło­śno. Wszy­scy jed­nak zgod­nie od­dy­cha­li z ulgą, gdy ich oj­co­wie i mę­żo­wie zni­ka­li w sza­ru­dze świ­tu, by znów wstrzy­mać po­wie­trze, gdy wra­ca­li po za­cho­dzie słoń­ca. W ka­mie­ni­cy wy­peł­nio­nej za dnia gwa­rem, krzą­ta­ni­ną, śpie­wa­mi, kwi­le­niem nie­mow­ląt, pi­skiem i śmie­chem dzie­ci, wie­czo­rem kró­lo­wa­ła ci­sza, od­głos stra­chu. Od cza­su do cza­su ktoś krzy­czał beł­ko­tli­wie gru­bym, mę­skim gło­sem, a za­raz po­tem roz­le­gał się ko­bie­cy szloch i wte­dy wszy­scy wie­dzie­li, że gdzieś w są­siedz­twie za­czę­ło się bi­cie. Po­zo­sta­łe ko­bie­ty sztyw­nia­ły i spo­glą­da­ły czuj­nie na swo­ich mil­czą­cych jesz­cze mę­żów o za­czer­wie­nio­nych twa­rzach i kwa­śnym od­de­chu, po­chy­lo­nych nad mi­ską kar­to­fli lub bru­kwi. Mo­dli­ły się, by tego dnia bi­cie je omi­nę­ło. Nie­któ­re na wszel­ki wy­pa­dek za­kła­da­ły na ple­cy do­dat­ko­wą ko­szu­lę czy ka­mi­zel­kę, żeby w ra­zie cze­go mniej bo­la­ło. I przez cały czas bła­ga­ły Boga, by mał­żo­nek najadł się tym, co ode­bra­ły od ust so­bie i dzie­ciom, i zmo­rzo­ny snem padł na sien­nik. Chcia­ły po­zo­stać nie­zau­wa­żo­ne, to było ich je­dy­ne ma­rze­nie. My, star­sze dzie­ci, sta­ra­li­śmy się nie wra­cać do domu przed zga­sze­niem ulicz­nych la­tar­ni. A gdy wresz­cie szli­śmy ciem­ną klat­ką scho­do­wą i roz­cho­dzi­li­śmy się każ­dy ku odra­pa­nym drzwiom swo­je­go miesz­ka­nia, ci z nas, któ­rzy mie­li mat­ki, łą­czy­li się z nimi w mo­dli­twach. Wszy­scy bez wy­jąt­ku chcie­li­śmy za­stać oj­ców śpią­cych. Cza­sem się uda­wa­ło…

Mat­ki nie mia­ły wy­bo­ru, ale my wie­czo­ry spę­dza­liś­my zwy­kle na dwo­rze lub, jak już wspo­mnia­łem, w sta­rej la­try­nie. Kry­jów­ka ta mia­ła jed­nak pew­ną wadę, o wie­le gor­szą od smro­du. Choć w na­szej ka­mie­ni­cy na każ­dym pię­trze był ustęp, od cza­su do cza­su ktoś przy­cho­dził do tego na po­dwó­rzu i szar­pał za drzwi. Dzia­ło się to głów­nie wie­czo­ra­mi, gdy za­mro­czo­nym al­ko­ho­lem męż­czy­znom ustęp na po­dwó­rzu zda­wał się ła­twiej osią­gal­ny niż ten w ka­mie­ni­cy, do któ­re­go mimo wszyst­ko trze­ba się było wdra­py­wać po scho­dach. Gdy ktoś pod­cho­dził do drzwi, mo­men­tal­nie mil­kli­śmy, na­słu­chu­jąc w na­pię­ciu. Je­śli po­trze­ba była nie­wiel­ka, mało kto, na­po­tkaw­szy za­mknię­tą za­suw­kę, pró­bo­wał po­now­nie wejść do środ­ka. Ten i ów szedł pod płot, a ko­bie­ty zwy­kle si­ka­ły wprost do wia­dra z wodą, któ­rą od cza­su do cza­su za­le­wa­no nie­czy­sto­ści w la­try­nie. Jed­nak gdy szarp­nię­cie się po­wtó­rzy­ło, a za­raz po nim na­stę­po­wa­ła siar­czy­sta sal­wa prze­kleństw, ozna­cza­ło to, że je­ste­śmy w kło­po­cie. Kie­dy po­trze­ba była na­praw­dę pa­lą­ca, do obelg szyb­ko do­łą­cza­ło wa­le­nie w cien­kie, drew­nia­ne drzwi. Już przy dru­gim szarp­nię­ciu roz­po­czy­na­li­śmy ewa­ku­ację, zwłasz­cza gdy po wście­kłych wrza­skach oso­by, któ­rej bul­go­ta­ło w trze­wiach, sto­ją­cej w stru­gach desz­czu lub zi­mo­wej za­wiei, roz­po­zna­wa­li­śmy ko­goś waż­ne­go. Ko­goś, kogo na­le­ża­ło się bać.

Za ustę­pem ro­sły gę­sto splą­ta­ne krza­ki, któ­re przy­ci­ska­ły się do tyl­nej ścia­ny bud­ki. Star­si chłop­cy wy­ry­li w nich nie­wi­docz­ny z ze­wnątrz tu­nel, a po­tem ob­lu­zo­wa­li dwie de­ski, by móc pod­glą­dać dziew­czy­ny albo spół­ku­ją­ce z za­pa­łem pary. Więk­szość z nas była tak chu­da, że po od­gię­ciu luź­nych de­sek bez tru­du wśliz­gi­wa­li­śmy się w szpa­rę i da­lej w kłu­ją­cą ciem­ność krza­ków. Cza­sem jed­nak gość cze­ka­ją­cy na ze­wnątrz zdą­żył już z wście­kło­ści szarp­nąć tak moc­no, że wy­ry­wał sko­be­lek i otwie­rał drzwi. Tych z nas, któ­rzy nie zdo­ła­li do tej pory uciec i zo­sta­li roz­po­zna­ni, na­stęp­ne­go dnia spo­ty­ka­ło cięż­kie la­nie.

Raz Mały Jó­zek od Siw­ków nie prze­żył bi­cia za za­ję­cie la­try­ny. Zła­pał go mło­dy Wro­nek, po­tęż­ne, wście­kłe i za­wsze pi­ja­ne by­dlę z są­sied­niej uli­cy. Jego ko­bie­ta, któ­rą trak­to­wał rów­nie źle jak wszyst­kich in­nych, miesz­ka­ła w na­szej ka­mie­ni­cy. Wro­nek zła­pał mal­ca i bez sło­wa po­ła­mał mu że­bra, roz­bił gło­wę, rzu­cił na zie­mię jak szma­cia­ną lal­kę, a po­tem spo­koj­nie zsu­nął ga­cie i za­siadł za­ła­twić po­trze­bę, któ­ra go tu przy­wio­dła. Mały Jó­zek umarł tym­cza­sem po dru­giej stro­nie ze­psu­tych po­now­nie drzwi. Zdechł jak pies i nikt po nim nie pła­kał, bo Siw­ko­wie mie­li jesz­cze czter­na­ścio­ro ba­cho­rów. Pew­nie na­wet nie za­uwa­ży­li jego znik­nię­cia. Ja jed­nak ni­g­dy wię­cej tam nie po­sze­dłem. Nie mo­głem i już.

Od tego dnia chłop­cy z na­szej uli­cy za­czę­li mó­wić gło­śno to, co prze­czu­wa­li od daw­na. Ob­wo­ła­li mnie dzi­wa­kiem i nie mar­no­wa­li oka­zji, by uprzy­krzyć mi ży­cie. I tak nie­ła­twe.

Nie mia­łem mat­ki. Oj­ciec zwykł ma­wiać, że to ja ją za­bi­łem.

– Nie pleć bzdur! – ofuk­nę­ła go kie­dyś bab­ka, sły­sząc te sło­wa. – Sła­ba była. Za­bie­dzo­ne chu­chro ta­kie. Stra­ci­ła dużo krwi, to i ob­umar­ła. Żad­na w tym wina chło­pa­ka. Sam wy­bra­łeś so­bie mi­zer­ną babę, to te­raz nieś brze­mię, a nie na dzie­cia­ka zrzu­caj.

Bab­ka miesz­ka­ła z nami. Gdy kła­dła się do snu, jej sto­py się­ga­ły jed­nej ścia­ny, a gło­wa dru­giej. Była po­staw­ną ko­bie­tą, mimo tu­szy zwin­ną i szyb­ką. Jej mu­sku­lar­ne ra­mio­na po­ra­stał ciem­ny me­szek wy­sta­ją­cy spod rę­ka­wów pod­ka­sa­nych o każ­dej po­rze roku. Cięż­ki los wy­rył na jej twa­rzy licz­ne bruz­dy, po­zna­czył cia­ło brą­zo­wy­mi pla­ma­mi, wy­su­szył skó­rę, po­zba­wił mięk­ko­ści dło­nie. Ni­g­dy się nie uśmie­cha­ła, a zro­śnię­te nad na­sa­dą nosa krza­cza­ste brwi czy­ni­ły ją jesz­cze groź­niej­szą. Bab­ka była sta­now­cza i na wskroś spra­wie­dli­wa, choć przez całe dzie­ciń­stwo nie zdo­ła­łem po­jąć za­sad, któ­ry­mi kie­ro­wa­ła się w swo­ich wy­ro­kach. Jed­nak nikt, na­wet mój oj­ciec, je­dy­ny męż­czy­zna w domu, nie ośmie­lał się jej sprze­ci­wić. Nie lu­bi­łem jej i ona tak­że mnie nie lu­bi­ła. Nie je­stem pe­wien, czy w ogó­le kie­dy­kol­wiek ko­go­kol­wiek da­rzy­ła sym­pa­tią. Mia­łem wra­że­nie, że jej ser­ce było nie­zdol­ne do od­czu­wa­nia do­brych uczuć, nie po­tra­fi­ło ko­chać, wzru­szać się, współ­czuć, oka­zy­wać ser­decz­no­ści czy czu­ło­ści. Zda­wa­ło się rów­nie wy­schnię­te jak skó­ra ob­le­ga­ją­ca buj­ną pierś, w któ­rej wnę­trzu się kry­ło. Sam nie wiem, cze­go ba­łem się w owych dniach bar­dziej – cięż­kiej ręki ojca czy okrut­nych słów i chłod­ne­go spoj­rze­nia bab­ki.

Jed­nak to wła­śnie ona uczy­ni­ła dla mnie coś, za co po­zo­sta­nę jej na za­wsze wdzięcz­ny. To ona otwo­rzy­ła przede mną świat, dała mi szan­sę wy­rwa­nia się z nur­tu nie­uchron­no­ści losu, z wiru dzie­dzic­twa nę­dzy. To przez nią zro­dzi­ły się w moim ser­cu inne pra­gnie­nia, dzię­ki niej za­czą­łem ma­rzyć o zo­ba­cze­niu sło­nia.

Bab­ka bo­wiem przy­pad­kiem na­uczy­ła mnie czy­tać.

W na­szym domu nie było ksią­żek, je­śli nie li­czyć nie­wiel­kie­go msza­li­ka, któ­ry oj­ciec otrzy­mał w dniu pierw­szej ko­mu­nii świę­tej. De­dy­ka­cja we­wnątrz ksią­żecz­ki była je­dy­nym do­wo­dem na to, że w ogó­le kie­dy­kol­wiek prze­stą­pił próg ko­ścio­ła. Być może była to tak­że pa­miąt­ka ostat­nich chwil na­dziei, kie­dy oj­ciec wie­rzył, że może być do­brym czło­wie­kiem, uczci­wie pra­co­wać, ko­chać go­rą­co i szcze­rze. Chwil, w któ­rych miał na­dzie­ję, że wszyst­ko się uło­ży, że Bóg czu­wa i ma przy­go­to­wa­ny ja­kiś pięk­ny sce­na­riusz na jego ży­cie. Są to jed­nak wy­łącz­nie moje do­my­sły. Nie wiem, co my­ślał i czuł ten mały chło­piec, któ­ry póź­niej miał zo­stać moim oj­cem, sto­jąc tam­te­go dnia przed oł­ta­rzem, w bia­łej, za­pew­ne przy­ku­sej al­bie, i wpa­tru­jąc się w blask trzy­ma­nej w dło­niach świe­cy. Nie wiem i ni­g­dy się nie do­wiem. Gdy żył, nie mia­łem od­wa­gi go o to za­py­tać, te­raz już nie będę miał oka­zji.

Oj­ciec zgi­nął nie­dłu­go przed mo­imi siód­my­mi uro­dzi­na­mi. Za­szty­le­to­wa­no go w środ­ku dnia na rogu ulic, za­le­d­wie sto kro­ków od na­szej ka­mie­ni­cy. Le­żał w po­więk­sza­ją­cej się ka­łu­ży krwi i pa­trzył w nie­bo sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, w któ­rych pręd­ko zga­sło ży­cie. Tak za­pła­cił za wód­kę, na któ­rej za­kup za­cią­gnął zbyt wie­le po­ży­czek u nie­wła­ści­wych lu­dzi, w do­dat­ku nie z na­szej dziel­ni­cy. Nie mie­li więc wo­bec nie­go żad­nych skru­pu­łów. Po­trak­to­wa­li go jako prze­stro­gę dla in­nych. Wszy­scy wie­dzie­li, kto go za­bił, ale nie szu­ka­no ze­msty. Kara była wpraw­dzie zbyt su­ro­wa, ale mo­je­go ojca nikt nie ko­chał, nikt za­tem nie wy­stą­pił w imie­niu zmar­łe­go.

Oj­ciec był zło­dzie­jem, choć i to chy­ba prze­sad­ne okre­śle­nie. Był nie­zbyt wpraw­nym kie­szon­kow­cem. Jego dość przy­jem­na apa­ry­cja umoż­li­wia­ła mu do­ko­ny­wa­nie drob­nych kra­dzie­ży w lep­szych dziel­ni­cach. Zresz­tą miesz­kań­com na­szej dziel­ni­cy i tak nie było spe­cjal­nie co kraść. Wszy­scy mie­li po rów­no, czy­li nic.

Co rano prze­cho­dził przez most Kier­be­dzia i zni­kał na le­wym brze­gu Wi­sły. Kil­ka razy wi­dzia­łem, jak szedł tym cięż­kim kro­kiem czło­wie­ka nie­zdol­ne­go do­strzec żad­ne­go sen­su i celu swo­ich dzia­łań. Mar­mu­ro­we pro­mie­nie słoń­ca od­bi­te­go w ta­fli rze­ki prze­ci­ska­ły się po­mię­dzy sta­lo­wy­mi oczka­mi ażu­ro­wej ba­rie­ry mo­stu. Wszyst­ko wo­kół mi­go­ta­ło od świa­tła, ale oczy ojca były prze­sło­nię­te, za­ciem­nio­ne po­czu­ciem bez­na­dziei.

Nie­raz, gdy wra­cał i kładł na sto­le kil­ka mo­net, by bab­ka mo­gła odło­żyć na ko­mor­ne, a za to, co zo­sta­nie, ku­pić coś do je­dze­nia, zda­wa­ło mi się, że po jego twa­rzy zsu­wał się cień wsty­du. Trwa­ło to kró­cej niż mru­gnię­cie, a jed­nak jest to moje je­dy­ne cie­plej­sze wspo­mnie­nie o ojcu. W tych rzad­kich chwi­lach wy­da­wał mi się bar­dzo nie­szczę­śli­wy i sa­mot­ny, a przez to jak­by nie­co bar­dziej ludz­ki i mniej groź­ny niż wów­czas, gdy le­d­wo trzy­ma­jąc się na no­gach, krzy­czał i bił mnie pa­sem za od­dy­cha­nie w jego obec­no­ści. Może w głę­bi du­szy wca­le nie chciał tak żyć, ale nie po­tra­fił ina­czej? Może był za­wsze taki roz­sier­dzo­ny, bo za­wiódł sa­me­go sie­bie?

Po­dob­no parę razy pró­bo­wał za­ha­czyć się do uczci­wej pra­cy. Pa­mię­tam, że gdy by­łem mały, ktoś za­ła­twił mu po­sa­dę w Fa­bry­ce Cu­krów i Cze­ko­la­dy „Fran­bo­li” miesz­czą­cej się przy Śnież­nej. Przez kil­ka dni oj­ciec cho­dził z wy­so­ko pod­nie­sio­ną gło­wą. Za­miast wód­ki ku­pił ży­let­kę i go­lił się co rano. Jako że nie ro­bił tego zbyt wpraw­nie, jego bro­da i szy­ja po­kry­te były drob­ny­mi ran­ka­mi, ale zda­wał się na to nie zwa­żać. Choć wy­myśl­na na­zwa fir­my była ni­czym wię­cej jak skró­tem imion jej za­ło­ży­cie­li – Fran­cisz­ka, Bo­le­sła­wa i Igna­ce­go – miesz­kań­com Szmu­lo­wi­zny brzmia­ła nie­zwy­kle eg­zo­tycz­nie.

– Z wło­ska – mó­wi­li jed­ni.

– Tro­chę z ła­ciń­ska – zga­dy­wa­li dru­dzy.

– A mię ger­mań­sko jed­na­ko­woż brzmi.

– To po fran­cu­sku, pa­no­wie, po fran­cu­sku.

Jak­kol­wiek było, na­zwa „Fran­bo­li” szyb­ko sta­ła się sym­bo­lem ja­śniej­szej przy­szło­ści, do­bro­by­tu, na­dziei na po­pra­wę losu miesz­kań­ców naj­ciem­niej­szych za­kąt­ków pra­wo­brzeż­nej War­sza­wy. Jako dzie­ci bie­ga­li­śmy na Śnież­ną, by wdy­chać za­pach nie­do­stęp­ne­go dla nas ka­kao, za­pach da­le­kie­go świa­ta, po­wiew luk­su­su. Nie pa­mię­tam już dziś, czy uli­ca rze­czy­wi­ście pach­nia­ła cze­ko­la­dą, czy ta ma­gicz­na woń żyła tyl­ko w na­szej wy­obraź­ni. Fak­tem było, że i do­ro­słym, i dzie­ciom Śnież­na wy­da­wa­ła się uli­cą wy­bra­nych. Na­dzie­je ro­dzi­ców wią­żą­cych swo­je losy z tą nie­wiel­ką fa­bry­ką pod­sy­ca­li umie­jęt­nie jej wła­ści­cie­le. Chcąc za­pew­nić so­bie ta­nią siłę ro­bo­czą, obie­cy­wa­li pra­cow­ni­kom zło­te góry, w tym tak­że dwu­izbo­we miesz­ka­nia w usy­tu­owa­nym na­prze­ciw­ko fa­bry­ki sza­rym bu­dy­necz­ku.

– Nie mu­sie­li­by­śmy pła­cić czyn­szu – emo­cjo­no­wał się oj­ciec, gdy po raz pierw­szy usły­szał o moż­li­wo­ści uzy­ska­nia służ­bo­we­go lo­kum. Tego wie­czo­ru nie pił wód­ki.

Jed­nak sam en­tu­zjazm nie wy­star­czy, zwłasz­cza gdy trze­ba sto­czyć nie­rów­ną wal­kę z sa­mym sobą i wszech­wład­nym na­ło­giem, a tym bar­dziej zna­leźć siłę, by wy­rwać się z cia­snych si­deł re­zy­gna­cji i bez­sil­no­ści wię­żą­cych du­szę i umysł nie­mal od pierw­szych dni ży­cia. Oj­ciec ni­g­dy nie na­uczył się wy­ma­gać od sie­bie cze­go­kol­wiek, spo­glą­dać w przy­szłość da­lej niż do ko­lej­nej bu­tel­ki bim­bru, a nade wszyst­ko ni­g­dy nie na­uczył się cięż­ko pra­co­wać. Prę­dzej czy póź­niej za­wsze się pod­da­wał, bo nie po­tra­fił prze­wal­czyć wła­snej sła­bo­ści.

Tak było i tym ra­zem. Przy­szło pierw­sze zmę­cze­nie i en­tu­zjazm zgasł jak wą­tły pło­mień świe­cy zdmuch­nię­ty przez wi­chu­rę. Sen o lep­szej przy­szło­ści skoń­czył się kil­ka dni póź­niej, gdy oj­ciec po raz wtó­ry przy­szedł do pra­cy spóź­nio­ny i wy­raź­nie pi­ja­ny. Wy­rzu­co­no go bez żalu, nie wy­pła­ciw­szy na­wet za­le­głej dniów­ki.

– Na two­je miej­sce jest pięt­na­stu chęt­nych! – zdą­żył jesz­cze krzyk­nąć kie­row­nik zmia­ny, nim na­ka­zał wy­pro­wa­dzić awan­tu­ru­ją­ce­go się ojca poza te­ren fa­bry­ki.

Oj­ciec pró­bo­wał póź­niej szczę­ścia w Wy­twór­ni Wó­dek na Ząb­kow­skiej i w fa­bry­ce ob­ra­bia­rek pre­cy­zyj­nych Avia na Sie­dlec­kiej, ale za każ­dym ra­zem koń­czy­ło się to nie­po­wo­dze­niem. Wie­ści roz­no­si­ły się szyb­ko. Chęt­nych do pra­cy było bar­dzo wie­lu. Nikt nie chciał go wię­cej za­trud­nić.

Może okra­da­jąc wra­ca­ją­ce­go z fa­bry­ki ro­bot­ni­ka, któ­ry cięż­ko za­pra­co­wał na te parę gro­szy, czuł żal, że on sam nie po­tra­fi za­rob­ko­wać w inny spo­sób? Może od­czu­wał smu­tek, że pra­ska uli­ca ni­g­dy nie dała mu szan­sy na trzeź­we ży­cie i lep­szy los, że nikt nie po­ka­zał mu za­wcza­su, że moż­na żyć ina­czej? Oj­ciec nie po­tra­fił czy­tać, pi­sać ani li­czyć. Nie był po­staw­ny ani od­waż­ny. Nie był też ty­pem cwa­nia­ka, czło­wie­kiem spryt­nym i za­rad­nym. Nie bu­dził więc ni­czy­je­go sza­cun­ku ani tę­ży­zną fi­zycz­ną, ani ro­zu­mem czy siłą cha­rak­te­ru. Nie miał nic, za co mógł­by sza­no­wać sa­me­go sie­bie. Miał tyl­ko al­ko­hol i barw­ne wi­zje nad­cho­dzą­ce pod jego wpły­wem. W wi­zjach tych za­wsze był wszech­moc­ny.

Na sto­le, obok mo­net, któ­re bab­ka na­tych­miast cho­wa­ła do kie­sze­ni far­tu­cha, oj­ciec kładł zwy­kle jesz­cze kil­ka bu­te­lek bez­barw­ne­go sa­mo­go­nu do­mo­wej ro­bo­ty pę­dzo­ne­go na ziem­nia­kach, ku­po­wa­ne­go u są­sia­da z par­te­ru. Co dzień bu­dził się i za­sy­piał z my­ślą o przy­bru­dzo­nych bu­tel­kach sto­ją­cych na pa­ra­pe­cie w miesz­ka­niu Sta­cha. Bim­ber i wód­ka były je­dy­ną ra­do­ścią ży­cia mo­je­go ojca, dro­gą do szczę­ścia, któ­rym było chwi­lo­we za­po­mnie­nie o so­bie sa­mym.

Po­wie­dzia­łem, że bab­ka na­uczy­ła mnie czy­tać przy­pad­kiem i choć to może wy­da­wać się dziw­ne, tak w isto­cie było. Bab­ka ni­g­dy nie prze­ja­wia­ła choć­by naj­mniej­szej tro­ski o moje wy­kształ­ce­nie, a ja­kie­kol­wiek pe­da­go­gicz­ne od­ru­chy były sprzecz­ne z jej nie­cier­pli­wą na­tu­rą. Nie na­uczy­ła czy­tać na­wet swo­je­go je­dy­ne­go syna. Ni­g­dy nie do­wie­dzia­łem się o jej prze­szło­ści wię­cej, niż wie­dzie­li wszy­scy na na­szej uli­cy, nie wie­dzia­łem więc, kto i kie­dy ją tego na­uczył. Bab­ka jed­nak czy­ta­ła. Uwiel­bia­ła książ­ki. Gdy po­grą­ża­ła się w lek­tu­rze, jej rysy ła­god­nia­ły, od­dech uspo­ka­jał się i zda­wa­ła się ni­cze­go i ni­ko­go nie do­strze­gać. My­ślę, że w tych nie­czę­stych chwi­lach była na­praw­dę szczę­śli­wa.

Od dziec­ka przy­glą­da­łem się, jak czy­ta­ła. Cie­ka­wi­ła mnie zmia­na, jaka w niej za­cho­dzi­ła, któ­rą swo­im dzie­cię­cym umy­słem szyb­ko po­wią­za­łem z ta­jem­ni­czym przed­mio­tem trzy­ma­nym przez nią w dło­niach. Z cza­sem za­czą­łem sia­dy­wać obok i dłu­gi czas pa­trzy­łem na po­żół­kłe stro­ny gę­sto usia­ne czar­ny­mi znacz­ka­mi. Pa­trzy­łem i pa­trzy­łem, i ni­g­dy mi się nie nu­dzi­ło, choć w książ­kach czy­ta­nych przez bab­kę z rzad­ka po­ja­wia­ły się ilu­stra­cje. Gdy tro­chę pod­ro­słem, za­czą­łem po­ka­zy­wać po­je­dyn­cze wy­ra­zy i py­tać, co ozna­cza­ją. Bab­ka cmo­ka­ła znie­cier­pli­wio­na, ma­cha­ła ręką, jak­bym był na­tręt­ną mu­chą, po wie­lo­kroć ra­czy­ła mnie cią­giem prze­kleństw, lecz gdy nie ustę­po­wa­łem, gdy py­ta­łem po raz dru­gi i trze­ci, nie zwa­ża­jąc na obe­lgi i kuk­sań­ce, w koń­cu pod­da­wa­ła się i od­po­wia­da­ła. Sam nie wiem, kie­dy za­czą­łem roz­róż­niać li­te­ry i po­ją­łem, że ukła­da­ją się w sło­wa, te zaś w zda­nia two­rzą­ce opo­wie­ści. Zda­ło mi się wów­czas, że od­kry­łem waż­ną ta­jem­ni­cę świa­ta do­ro­słych, wy­dar­łem im skarb, któ­ry chcie­li za wszel­ką cenę za­cho­wać dla sie­bie. Od tam­tej pory już na za­wsze nie­wie­le rze­czy mia­ło dla mnie więk­sze zna­cze­nie niż książ­ki.

W cza­sach mo­je­go dzie­ciń­stwa szcze­gól­ną po­pu­lar­no­ścią cie­szy­ły się bi­blio­te­ki za­kła­da­ne przez oso­by pry­wat­ne, bez resz­ty od­da­ne idei oświa­ty spo­łecz­nej. Na szczę­ście zna­la­zło się też parę ta­kich, któ­re nie bały się krze­wić czy­tel­nic­twa tak­że i u nas, na Szmul­kach. Były rów­nież czy­tel­nie dzie­cię­ce, ale za­pi­sać się do nich moż­na było je­dy­nie z ro­dzi­cem. Mój oj­ciec jed­nak sta­now­czo od­mó­wił, gdy go o to po­pro­si­łem. Po­my­śla­łem, że pew­nie boi się ko­niecz­no­ści pod­pi­sa­nia ja­kie­goś re­gu­la­mi­nu czy kwi­tu, któ­re­go tre­ści nie zro­zu­mie. Za­pro­po­no­wa­łem więc, że ja prze­czy­tam mu wszyst­kie nie­zbęd­ne do­ku­men­ty, je­śli tyl­ko to go po­wstrzy­mu­je. Sprał mnie wte­dy tak do­tkli­wie, że po raz pierw­szy w ży­ciu z po­wo­du bi­cia mu­sia­łem le­żeć przez kil­ka dni w łóż­ku. Ni­g­dy wię­cej nie po­ru­sza­li­śmy tego te­ma­tu.

Bab­ka czę­sto cho­dzi­ła do bi­blio­te­ki zor­ga­ni­zo­wa­nej w jed­nym z miesz­kań ogrom­nej ka­mie­ni­cy miesz­czą­cej się pod nu­me­rem czwar­tym przy uli­cy Ka­wę­czyń­skiej.

Nie było zbyt wie­le ksią­żek i bab­ka czę­sto wy­po­ży­cza­ła te, któ­re już czy­ta­ła. Ni­g­dy nie za­pro­po­no­wa­ła, że­bym po­szedł z nią, a na moje proś­by od­po­wia­da­ła ka­te­go­rycz­ną od­mo­wą, że nie chce mnie tam za­bie­rać. Bro­ni­ła się przed tym tak, jak­by bi­blio­te­ka była jej pry­wat­nym skar­bem, miej­scem, w któ­rym mo­gła ucho­dzić za ko­goś in­ne­go, niż była w rze­czy­wi­sto­ści. Może po­zo­wa­ła na ubo­gą, lecz żąd­ną wie­dzy miesz­czan­kę, by choć przez chwi­lę, przy nie­zna­jo­mej bi­blio­te­kar­ce za­po­mnieć, że jest tyl­ko byłą ulicz­ni­cą, któ­rej je­dy­ny syn ni­g­dy nie po­znał ojca, bo i ona nie była pew­na, któ­ry z klien­tów zro­bił jej ba­cho­ra.

Na wyj­ście do bi­blio­te­ki bab­ka szy­ko­wa­ła się nie­mal jak na uro­czy­stość ko­ściel­ną. Po­przed­nie­go wie­czo­ru myła swo­je dłu­gie wło­sy w ko­lo­rze mie­dzi, gę­sto po­prze­ty­ka­ne si­wi­zną, a po­tem za­pla­ta­ła je w gru­be war­ko­cze. Po prze­bu­dze­niu z po­skrę­ca­nych ko­smy­ków ukła­da­ła fry­zu­rę, ty­leż prze­dziw­ną, co twa­rzo­wą. Za­kła­da­ła swo­ją naj­lep­szą czar­ną su­kien­kę, któ­ra opi­na­ła cia­sno jej ogrom­ne cia­ło, a z nad­gry­zio­ne­go zę­bem cza­su pu­deł­ka wy­do­by­wa­ła ko­ron­ko­we rę­ka­wicz­ki, nie­gdyś bia­łe, te­raz po­sza­rza­łe od zbyt wie­lu lat użyt­ko­wa­nia. Sam nie wiem cze­mu, ale tak wy­stro­jo­na bab­ka bu­dzi­ła we mnie jesz­cze więk­szy strach. Nie­odmien­nie przy­wo­dzi­ła mi na myśl okry­ty ża­łob­nym ca­łu­nem ka­ta­falk w Ba­zy­li­ce Naj­święt­sze­go Ser­ca Je­zu­so­we­go, na któ­rym nie­kie­dy pod­czas uro­czy­stoś­ci po­grze­bo­wych co zna­mie­nit­szych osób wy­sta­wia­no otwar­tą trum­nę z nie­bosz­czy­kiem. To sko­ja­rze­nie spra­wia­ło, że za­czy­na­łem bać się śmier­ci.

Od cza­su do cza­su uda­wa­ło mi się jed­nak prze­ła­mać opór bab­ki i wejść do bi­blio­te­ki. Sze­dłem w pew­nej od­le­gło­ści za nią przez całą dro­gę, sta­ra­jąc się po­zo­stać nie­zau­wa­żo­nym. Gdy sta­wa­ła w pro­gu, w mo­men­cie, w któ­rym pchnę­ła już drzwi, wpusz­cza­jąc do środ­ka świa­tło i po­wiew wia­tru, wpra­wia­jąc w ruch ma­leń­ki dzwo­ne­czek za­wie­szo­ny na oścież­ni­cy, wy­ra­sta­łem jak spod zie­mi i wsu­wa­łem swo­ją rącz­kę w jej szorst­ką dłoń, przy­oble­czo­ną w ze­sztyw­nia­łe ko­ron­ki. Czu­łem jej złość, ale wie­dzia­łem, że nie od­wa­ży się zła­jać mnie i ode­pchnąć przy uczo­nych i kul­tu­ral­nych pa­niach bi­blio­te­kar­kach, zwłasz­cza że wy­glą­da­łem na dużo młod­sze­go, niż by­łem w rze­czy­wi­sto­ści. Bi­blio­te­kar­ki zgod­nie twier­dzi­ły, że je­stem prze­ślicz­nym i wiel­ce mi­łym chłop­cem. Pew­ne­go dnia po­su­ną­łem się o krok da­lej i słod­kim gło­si­kiem spy­ta­łem, czy bab­cia nie wy­po­ży­czy­ła­by książ­ki tak­że dla mnie. Gdy bab­ka spoj­rza­ła w moją stro­nę, zo­ba­czy­łem w jej oczach iskry praw­dzi­wej nie­na­wi­ści, ale star­sza, ele­ganc­ka pani o po­marsz­czo­nej, pra­wie prze­źro­czy­stej skó­rze, któ­ra tego dnia peł­ni­ła dy­żur w wy­po­ży­czal­ni, zmierz­wi­ła moją ja­sną czu­pry­nę i po­wie­dzia­ła życz­li­wie:

– Musi być pani bar­dzo dum­na z wnu­ka. Taki ma­lec, a po­tra­fi czy­tać. Pięk­nie, że tak się gar­nie do ksią­żek – po­chwa­li­ła. – Jak to do­brze, jak to do­brze – wes­tchnę­ła ci­cho, po czym od­wró­ci­ła się, nie py­ta­jąc o nic wię­cej.

Ode­szła w stro­nę są­sied­nie­go po­ko­ju, gdzie pod ścia­na­mi usta­wio­no rzę­dy re­ga­łów. Każ­dy z nich miał wi­tryn­kę z cio­sa­ne­go szkła, w któ­rej od­bi­te świa­tło sło­necz­ne­go dnia roz­sz­cze­pia­ło się w wą­ziut­kie, ko­lo­ro­we wstę­gi. Dro­bin­ki ku­rzu tań­czy­ły w opa­li­zu­ją­cych pro­mie­niach, okry­wa­jąc całe wnę­trze barw­ną po­świa­tą. Był to duży, ja­sny po­kój. W oknach wi­sia­ły nie­ska­zi­tel­nie bia­łe za­słon­ki, wy­dy­ma­ją­ce się od po­wie­wu let­nie­go wie­trzy­ka. Na pod­ło­dze le­żał wiel­ki, mięk­ki dy­wan, a na nim usta­wio­no kil­ka sto­li­ków z krze­sła­mi. Sto­li­ki na­kry­te były ob­ru­sa­mi uszy­ty­mi z tego sa­me­go ma­te­ria­łu, co za­słon­ki. Na jed­nym ze sto­łów, na któ­rym le­żał roz­ło­żo­ny wiel­ki ze­szyt, czy­jaś ręka usta­wi­ła krysz­ta­ło­wy wa­zon i wło­ży­ła doń po­lne kwia­ty. Ca­łość pre­zen­to­wa­ła się nad­zwy­czaj miło, schlud­nie i czy­sto. Lu­bi­łem wy­obra­żać so­bie, że przy­cho­dzę tu i czy­tam wśród za­pa­chu kwia­tów i ksią­żek, ale po chwi­li pięk­ne ma­rze­nia za­snu­wa­ła mgła stra­chu. Ba­łem się, że mógł­bym coś po­bru­dzić, znisz­czyć albo po­tłuc, zbu­rzyć spo­kój i pięk­no tego miej­sca. By­łem in­tru­zem, nie pa­so­wa­łem do świa­ta, w któ­rym moż­na było so­bie po­zwa­lać na po­dob­ne ma­rze­nia. Dla­te­go, choć nikt mi nie za­ka­zał, jako dziec­ko ni­g­dy nie od­wa­ży­łem się wejść do środ­ka czy­tel­ni.

Tam­te­go dnia zresz­tą sto­ją­ca przy drew­nia­nym pul­pi­cie bab­ka była i tak wy­star­cza­ją­co zde­ner­wo­wa­na. Przez cały czas nie­obec­no­ści bi­blio­te­kar­ki nie ode­zwa­ła się do mnie ani sło­wem, na­wet na mnie nie spoj­rza­ła. Wy­raź­nie wy­czu­wa­łem jej złość i by­łem pe­wien, że gdy­by tyl­ko mo­gła, po­wie­dzia­ła­by mi parę nie­zbyt czu­łych słów. Nic so­bie z tego jed­nak nie ro­bi­łem. Opę­ta­ła mnie myśl o tym, by choć przez chwi­lę mieć książ­kę tyl­ko dla sie­bie i móc wy­obra­żać so­bie, że jest zu­peł­nie moja.

Star­sza pani wró­ci­ła po chwi­li, nio­sąc nie­wiel­ki to­mik ob­le­czo­ny płót­nem w ko­lo­rze ski­słej ser­wat­ki.

– To po­win­no ci się spodo­bać, mło­dy ka­wa­le­rze – rze­kła, wrę­cza­jąc mi książ­kę.

Pa­mię­tam, że się za­wa­ha­łem. Cała od­wa­ga na­gle mnie opu­ści­ła. Ręce mi drża­ły, a ser­ce wa­li­ło wście­kle we­wnątrz mo­jej chu­dej pier­si. Nie pa­mię­tam już, czy bar­dziej po­ru­szy­ło mnie jej za­ufa­nie i pro­sto­ta, z jaką da­wa­ła mi cen­ną rzecz, jak­by to było coś zu­peł­nie zwy­kłe­go, czy uprzej­mość i sza­cu­nek, z ja­kim się do mnie od­no­si­ła. Nie by­łem przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go trak­to­wa­nia, nie wie­dzia­łem więc, jak się za­cho­wać.

– Weź, pro­szę – za­chę­ci­ła, uśmie­cha­jąc się przy tym miło. – A gdy już prze­czy­tasz, może zna­la­zł­byś chwi­lę, by zaj­rzeć tu do mnie i opo­wie­dzieć, czy była to in­te­re­su­ją­ca lek­tu­ra?

Gdy zbyt dłu­go mil­cza­łem, nie wie­dząc, co od­po­wie­dzieć, bab­ka po­ło­ży­ła dłoń na moim ra­mie­niu i moc­no za­ci­snę­ła swo­je dłu­gie pal­ce o krzy­wych i twar­dych pa­znok­ciach. Ostry ból przy­wró­cił mnie do rze­czy­wi­sto­ści. Ski­ną­łem gło­wą, wzią­łem książ­kę, po­dzię­ko­wa­łem przez za­ci­śnię­te gar­dło i nie oglą­da­jąc się za sie­bie, wy­sze­dłem przed bu­dy­nek. Przy­kuc­ną­łem na jed­nym z za­okrą­glo­nych pa­choł­ków ochron­nych przy wej­ściu do bra­my. Skry­ty w cie­niu wi­dzia­łem ośle­pia­ją­cą jas­ność dnia i chmu­rę ku­rzu uno­szą­cą się nad uli­cą. Było cie­płe, let­nie po­po­łu­dnie. Słoń­ce świe­ci­ło ja­skra­wym bla­skiem, o wie­le ja­śniej niż zwy­kle.

A może to mnie po la­tach wy­da­je się, że świe­ci­ło jaś­niej, bo tam­ten dzień na za­wsze od­mie­nił moje ży­cie, w prze­dziw­ny spo­sób za­de­cy­do­wał o dal­szych ko­le­jach mo­je­go losu.

Książ­ką, któ­rą wów­czas wy­bra­ła dla mnie bi­blio­te­kar­ka, było W osiem­dzie­siąt dni do­oko­ła świa­ta Ju­liu­sza Ver­ne’a. Czy­ta­łem po­wo­li, z tru­dem skła­da­jąc wy­ra­zy i od­ga­du­jąc zna­cze­nie nie­zna­nych słów, usi­ło­wa­łem po­jąć sens ko­lej­nych fraz. Nie mia­łem kogo spy­tać, po­pro­sić o wy­ja­śnie­nie. Może bab­ka mo­gła­by mi po­móc, ale jej sta­ra­łem się w owych dniach uni­kać. Oba­wia­łem się, że w przy­pły­wie zło­ści ze­chce za­brać książ­kę, żeby bar­dziej mi do­ku­czyć, ode­grać się za zu­chwal­stwo, któ­re­go się do­pu­ści­łem. Wo­la­łem za­tem scho­dzić jej z dro­gi i o nic nie py­tać. Wę­dro­wa­łem w Ciem­ność, na­gle nie­czu­ły na cza­ją­ce się w niej stra­chy, sia­da­łem, opie­ra­jąc się o pień sta­rej lipy, i czy­ta­łem od świ­tu do zmierz­chu, za­po­mi­na­jąc o wszyst­kim. Nie czu­łem upły­wu cza­su. Cie­nie drzew ro­bi­ły się co­raz dłuż­sze, upał dnia ła­god­niał, a ja czy­ta­łem, aż zga­sły ostat­nie pro­mie­nie słoń­ca. Na noc owi­ja­łem książ­kę w szma­ty i ukry­wa­łem w roz­pa­dli­nie drze­wa. W pół­mro­ku wra­ca­łem do domu i aż do za­śnię­cia mo­dli­łem się do nie­na­zwa­ne­go boga, by nikt jej stam­tąd nie za­brał. Wów­czas też pę­kły ostat­nie wię­zi łą­czą­ce mnie z nie­daw­ny­mi to­wa­rzy­sza­mi za­baw. Przez kil­ka pierw­szych dni przy­cho­dzi­li, za­wsze całą gro­ma­dą, za­ga­dy­wa­li, ob­ra­ża­li mnie, wy­zy­wa­li na po­je­dyn­ki, ro­bi­li wszyst­ko, że­bym zwró­cił na nich uwa­gę i przy­łą­czył się do bez­tro­skich, wa­ka­cyj­nych har­ców, że­bym znów stał się dzi­wa­kiem, z któ­re­go moż­na po­żar­to­wać, ale ja po­zo­sta­wa­łem nie­wzru­szo­ny, obo­jęt­ny na ich za­czep­ki, co dzi­wi­ło na­wet mnie sa­me­go. Czy­ta­łem i pra­ski świat prze­stał mieć dla mnie ja­kie­kol­wiek zna­cze­nie. Po­ja­wi­ło się bo­wiem ma­rze­nie, któ­re uczy­ni­ło mnie wol­nym. Za­pra­gną­łem zo­ba­czyć sło­nia i od­tąd li­czy­ło się tyl­ko to ab­sur­dal­ne dą­że­nie.

Prze­czy­ta­łem książ­kę jesz­cze trzy razy, a frag­ment o za­ku­pie sło­nia w In­diach i prze­jażdż­ce na nim ty­lo­krot­nie, że po­tra­fi­łem go wy­re­cy­to­wać z pa­mię­ci.

W li­sto­pa­dzie sta­ło się to, co nie­uchron­ne. Bab­ka od­kry­ła, że na­dal nie zwró­ci­łem książ­ki. Zło­iła mi skó­rę, co nie zda­rza­ło się czę­sto i świad­czy­ło o wiel­kim wzbu­rze­niu. Gdy się zmę­czy­ła, zwy­zy­wa­ła mnie jesz­cze okrop­nie, a na­stęp­nie roz­ka­za­ła czym prę­dzej zwró­cić za­pis przy­gód Fi­le­asa Fog­ga, gdzie jego miej­sce.

– Po­do­ba­ła ci się? – za­gad­nę­ła sta­rusz­ka, gdy sta­ną­łem w pro­gu bi­blio­te­ki z usza­mi za­czer­wie­nio­ny­mi od wsty­du. Nie czy­ni­ła mi wy­rzu­tów. Ani jed­nym sło­wem nie wspo­mnia­ła, że prze­trzy­my­wa­łem książ­kę kil­ka mie­się­cy, po pro­stu spy­ta­ła, czy mi się po­do­ba­ła.

Gdy mi­nął pierw­szy wstrząs, ski­ną­łem mo­krą od desz­czu gło­wą. Było mi tak smut­no, że nie zdo­ła­łem wy­krztu­sić z sie­bie ani sło­wa. Ba­łem się, że się roz­pła­czę. Za­ci­sną­łem dło­nie w pię­ści. Trzą­słem się z zim­na i po­wstrzy­my­wa­nych emo­cji. Czu­łem się bar­dzo nie­szczę­śli­wy.

Bi­blio­te­kar­ka przy­glą­da­ła mi się z uwa­gą. Nic nie mó­wi­ła, tyl­ko pa­trzy­ła i pa­trzy­ła.

– Za­cze­kaj chwi­lę – po­wie­dzia­ła wresz­cie, po czym wol­no, chwie­jąc się lek­ko na boki, ru­szy­ła przed sie­bie i znik­nę­ła za re­ga­ła­mi, jak­by we­szła do in­ne­go świa­ta. W bi­blio­te­ce zro­bi­ło się na­gle pu­sto i ci­cho.

Nie wiem, ce­lo­wo czy przy­pad­kiem, zo­sta­wi­ła książ­kę na la­dzie przede mną. Mia­łem ocho­tę scho­wać ją za poły ko­szu­li, wy­biec z bi­blio­te­ki, uciec w stru­gach desz­czu da­le­ko, da­le­ko i ni­g­dy wię­cej się tam nie po­ka­zać. Kra­dłem już wcze­śniej wie­le razy, nie by­ła­by to dla mnie no­wość. Uczci­wość była w moim świe­cie jed­no­znacz­na ze sła­bo­ścią i nie­za­rad­no­ścią ży­cio­wą. Spryt i zdol­ność do wy­ko­rzy­sty­wa­nia nada­rza­ją­cych się oka­zji były wy­so­ko ce­nio­ny­mi cno­ta­mi. By­łem sam w bi­blio­te­ce. Nikt mnie nie pil­no­wał. Nie ba­łem się kary, sta­rusz­ka pew­nie na­wet bab­ce nie do­nio­sła­by o moim po­stęp­ku. Mimo to nie tkną­łem książ­ki, po pro­stu nie mo­głem tego zro­bić. Sam nie wiem, jak dłu­go wpa­try­wa­łem się bez­myśl­nie w do­sko­na­le mi zna­ną okład­kę bez ilu­stra­cji, nim wresz­cie znów usły­sza­łem ci­che stą­pa­nie zwia­stu­ją­ce po­wrót bi­blio­te­kar­ki. Mia­łem ża­ło­sną świa­do­mość, że oto mi­nę­ła moja szan­sa.

– Pro­szę, to dla cie­bie – po­wie­dzia­ła, po­da­jąc mi lek­ko po­dar­tą, po­zba­wio­ną ob­wo­lu­ty ksią­żecz­kę z po­za­gi­na­ny­mi ro­ga­mi, no­szą­cą śla­dy wie­lo­krot­ne­go czy­ta­nia.

Spoj­rza­łem na ty­tuł i gło­śno wcią­gną­łem po­wie­trze.

– Jó­zef Graj­nert był przy­ja­cie­lem mo­je­go męża nie­bosz­czy­ka. To pierw­sze wy­da­nie jego tłu­ma­cze­nia przy­gód Fi­le­asa Fog­ga – wy­ja­śni­ła. – Mnie się już nie przy­da – do­da­ła i za­śmia­ła się ci­cho. Gdy się śmia­ła, jej twarz zda­wa­ła się młod­sza i ład­niej­sza. – Oczy mnie bolą od czy­ta­nia, a poza tym znam już tę hi­sto­rię na pa­mięć.

– Bę­dzie ją pani mo­gła opo­wie­dzieć Bogu w nie­bie – od­po­wie­dzia­łem za­miast po­dzię­ko­wa­nia.

Sam nie wiem, skąd przy­szło mi do gło­wy ta­kie zda­nie, nie by­łem wszak wie­rzą­cy ani wy­cho­wa­ny re­li­gij­nie. Sta­rusz­ce jed­nak moje sło­wa wy­raź­nie się spodo­ba­ły. Ski­nę­ła swą bia­lut­ką gło­wą. Nie wy­śmia­ła mnie, nie obu­rzy­ła się. Była po­waż­na i uro­czy­sta.

– Masz ra­cję. Opo­wiem Mu, gdy wkrót­ce się spot­kamy.

Wy­mie­ni­li­śmy uśmie­chy, sto­jąc na­prze­ciw­ko sie­bie. Ja by­łem ob­dar­ty i chu­dy, lecz pe­łen ży­cia, któ­re ona mia­ła już za sobą, a mimo to przez tę jed­ną chwi­lę łą­czy­ła nas ser­decz­na nić po­ro­zu­mie­nia, wła­ści­wa ma­rzy­cie­lom.

Już mia­łem wy­cho­dzić, uno­sząc swój naj­więk­szy skarb w dło­niach, lecz w pro­gu za­trzy­ma­łem się tknię­ty na­głą my­ślą.

– Pro­szę pani… – za­czą­łem nie­śmia­ło.

– Słu­cham, moje dziec­ko?

– Czy… czy wi­dzia­ła pani kie­dyś praw­dzi­we­go sło­nia? – wy­rzu­ci­łem z sie­bie.

Ku mo­je­mu bez­brzeż­ne­mu zdu­mie­niu bi­blio­te­kar­ka przy­tak­nę­ła.

– Wi­dzia­łam. Raz je­den, w Wied­niu. Wiesz, gdzie to jest?

Po­krę­ci­łem prze­czą­co gło­wą. Sta­rusz­ka od­wró­ci­ła się w stro­nę są­sied­niej pół­ki i wy­cią­gnę­ła dużą, pła­ską książ­kę. We­wnątrz były mapy.

– Gdy by­łam mło­da, tu było ce­sar­stwo au­stro-wę­gier­skie, obec­nie Au­stria, o, tu jest sto­li­ca – tłu­ma­czy­ła, wo­dząc po ma­pie chu­dym, po­wy­krę­ca­nym pal­cem.

Słu­cha­łem z grzecz­no­ści, bo po­ło­że­nie Wied­nia wca­le mnie w tym mo­men­cie nie in­te­re­so­wa­ło. Oto mia­łem przed sobą czło­wie­ka, któ­ry wi­dział sło­nia, i chcia­łem do­wie­dzieć się wszyst­kie­go. Parę razy kiw­ną­łem nie­dba­le, li­cząc, że bi­blio­te­kar­ka uzna, że po­ją­łem, co po­jąć mia­łem, za­koń­czy lek­cję i opo­wie mi o sło­niu.

– By­łam w Wied­niu je­den je­dy­ny raz, na dłu­go przed two­im na­ro­dze­niem, ka­wa­le­rze – sta­rusz­ka uśmiech­nę­ła się do swo­ich wspo­mnień. – Pol­ska była wów­czas pod za­bo­ra­mi, a ja by­łam mło­dziut­ką pa­nien­ką miesz­ka­ją­cą z ro­dzi­ca­mi w ów­cze­snej Ga­li­cji…

– I wi­dzia­ła pani sło­nia, tak? – wpa­dłem jej w sło­wo, upo­mi­na­jąc się o od­po­wiedź na nur­tu­ją­ce mnie py­ta­nie.

– Tak, wi­dzia­łam – od­par­ła nie­co za­sko­czo­na, jak czło­wiek wy­rwa­ny na­gle ze snu. – Tak, tak, w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym na te­re­nie Schön­brunn.

– Co to jest ogród zoo­lo­gicz­ny? – spy­ta­łem za­raz, bo ni­g­dy wcze­śniej nie sły­sza­łem po­dob­ne­go okreś­le­nia.

– To ta­kie miej­sce, w któ­rym umiesz­cza się dzi­kie zwie­rzę­ta schwy­ta­ne w róż­nych za­kąt­kach świa­ta, żeby lu­dzie mo­gli je oglą­dać – wy­tłu­ma­czy­ła.

– A w War­sza­wie…? – wy­krztu­si­łem prze­ję­ty. – Czy w War­sza­wie jest ta­kie miej­sce?

Po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie ma, ka­wa­le­rze. Pą­gow­ski, wiesz, ten słyn­ny cu­kier­nik, urzą­dził na Ko­szy­ko­wej zwie­rzy­niec. Było tam za mało miej­sca, a chęt­nych, jak się oka­za­ło, nie bra­kło, to­też pręd­ko prze­niósł go na więk­szą par­ce­lę na Sol­cu, nie­opo­dal mo­stu Po­nia­tow­skie­go. Po­wia­da­ją, że są tam mał­py i kan­gu­ry, a na­wet pin­gwi­ny.

– A sło­nie? – szep­ną­łem, czu­jąc, że brak mi tchu. – Czy są tam sło­nie?

Bla­de, wą­skie usta sta­rusz­ki roz­cią­gnę­ły się w smut­nym uśmie­chu.

– Nie­ste­ty, nie. Sło­nie po­trze­bu­ją dużo miej­sca i szcze­gól­nej opie­ki. Są też bar­dzo kosz­tow­ne. Na­wet Pą­gow­skie­go nie stać na za­kup sło­nia – wy­ja­śni­ła. – Ale do­szły mnie słu­chy, że mają tam ali­ga­to­ry – do­da­ła za­chę­ca­ją­co, wi­dząc moją za­wie­dzio­ną minę.

Wzru­szy­łem ra­mio­na­mi. Być może w in­nych oko­licz­no­ściach za­pa­lił­bym się do po­my­słu od­wie­dze­nia zwie­rzyń­ca Pą­gow­skie­go, ale te­raz by­łem zbyt za­wie­dzio­ny nie­obec­no­ścią sło­nia, by za­cie­ka­wić się in­ny­mi oka­za­mi dzi­kich zwie­rząt.

Nie będę prze­cież prze­pra­wiał się na nie­zna­ne zie­mie, na lewy brzeg Wi­sły, na któ­rym ni­g­dy do­tąd nie by­łem, tyl­ko po to, by zo­ba­czyć ja­kie­goś tam ali­ga­to­ra – po­my­śla­łem ze wzgar­dą, ale nie wy­po­wie­dzia­łem mo­ich my­śli na głos. Nie chcia­łem spra­wiać przy­kro­ści po­czci­wej ko­bie­cie.

– Ale to nie je­dy­ny zwie­rzy­niec war­szaw­ski – po chwi­li prze­rwy bi­blio­te­kar­ka pod­ję­ła swo­ją opo­wieść. – Z ini­cja­ty­wy na­uczy­cie­li przy­ro­dy za­ło­żo­no też Stu­dium Bio­lo­gicz­ne, taką spe­cjal­ną me­na­że­rię słu­żą­cą przede wszyst­kim ce­lom na­uko­wym. Nie­ste­ty, w rok po otwar­ciu wy­buchł tam strasz­ny po­żar. Nie­któ­rzy mó­wi­li, że to ktoś na­sła­ny przez Pą­gow­skie­go za­pró­szył ogień w bu­dyn­ku z naj­cie­kaw­szy­mi oka­za­mi stu­dium, by w ten spo­sób po­zbyć się kon­ku­ren­cji. Przez kil­ka dni te­mat po­ża­ru nie scho­dził z pierw­szych stron ga­zet. Stu­dium Bio­lo­gicz­ne na­dal funk­cjo­nu­je, choć jego ko­lek­cja zo­sta­ła znacz­nie uszczu­plo­na.

– Do­my­ślam się, że i tam nie ma sło­nia… – burk­ną­łem.

– Ech, nie­ste­ty nie, ka­wa­le­rze. Ani zwie­rzy­niec Pą­gow­skie­go, ani Stu­dium Bio­lo­gicz­ne to wciąż nie są ogro­dy zoo­lo­gicz­ne z praw­dzi­we­go zda­rze­nia – wes­tchnę­ła smut­no. Naj­wy­raź­niej i jej udzie­lił się mój po­nu­ry na­strój. – Choć kto wie, kto wie… Po­wia­da­ją, że w pla­nach ma­gi­stra­tu znaj­du­je się zor­ga­ni­zo­wa­nie pod­ręcz­ni­ko­we­go zoo. Ma być bar­dzo no­wo­czes­ne, urzą­dzo­ne na świa­to­wym po­zio­mie. Sły­sza­łam na­wet, że wy­bra­no już dlań lo­ka­li­za­cję. Je­śli wie­rzyć sło­wom na­szych czy­tel­ni­ków pra­cu­ją­cych w za­rzą­dzie miej­skim, ogród ma zo­stać umiej­sco­wio­ny na te­re­nie par­ku Alek­san­dryj­skie­go, to jest, prze­pra­szam, czło­wiek tak się ja­koś przy­zwy­cza­ja do nazw wy­uczo­nych w mło­do­ści, par­ku Pra­skie­go oczy­wi­ście.

– U nas? Na Pra­dze? – py­ta­łem roz­e­mo­cjo­no­wa­ny. Moje nie­daw­ne znie­chę­ce­nie znik­nę­ło jak za do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. – Nie w War­sza­wie, a u nas na Pra­dze ma po­wstać praw­dzi­we zoo?

– Naj­praw­dziw­sze – przy­tak­nę­ła bi­blio­te­kar­ka.

Sto­sow­ną uchwa­łę pod­ję­to w czerw­cu ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go siód­me­go roku. Wkrót­ce na pod­mo­kłych te­re­nach Pra­gi, nad brze­giem Wi­sły roz­po­czę­to bu­do­wę Miej­skie­go Ogro­du Zoo­lo­gicz­ne­go. Skoń­czy­łem wła­śnie sie­dem lat. Tam­te­go lata każ­de­go ran­ka uda­wa­łem się pie­cho­tą na Ra­tu­szo­wą, by spraw­dzić, co zmie­ni­ło się od dnia po­przed­nie­go. Nie­kie­dy któ­ryś z ro­bot­ni­ków po­sy­łał mnie po pacz­kę pa­pie­ro­sów, a w za­mian po­zwa­lał na chwi­lę przejść przez ogro­dze­nie. W na­boż­nym za­chwy­cie stą­pa­łem po nie­rów­nym, grzą­skim po desz­czu grun­cie. Wo­kół pa­no­wał cha­os i nie­po­rzą­dek, zwy­kle to­wa­rzy­szą­cy bu­do­wom, jed­nak ja ocza­mi wy­obraź­ni wi­dzia­łem wspa­nia­ły wy­bieg dla sło­ni i sta­do ma­je­sta­tycz­nych zwie­rząt z dłu­gi­mi trą­ba­mi i lśnią­cy­mi bie­lą kła­mi. A ro­bot­ni­cy śmia­li się ze mnie, ach, jak bar­dzo się śmia­li, gdy opo­wia­da­łem im, że kie­dyś z pew­no­ścią będę tu pra­co­wać.

– Spójrz, pę­dra­ku, to dy­rek­tor zoo We­nan­ty Bur­dziń­ski – po­wie­dział do mnie je­den z nich, gdy pew­ne­go li­sto­pa­do­we­go po­ran­ka, mimo chło­du i nie­po­go­dy, przy­sze­dłem z tra­dy­cyj­ną już wi­zy­tą na plac bu­do­wy. – Wcze­śniej zor­ga­ni­zo­wał taki ogród w Ki­jo­wie, a te­raz przy­je­chał do nas.

Uj­rza­łem wy­so­kie­go, szczu­płe­go męż­czy­znę z du­ży­mi usza­mi, ja­jo­wa­tą gło­wą i in­try­gu­ją­cą twa­rzą. Pa­trzy­łem na przy­pró­szo­ne si­wi­zną wąsy i bród­kę, któ­rych ufry­zo­wa­nie ko­ja­rzy­ło mi się z ilu­stra­cja­mi po­wie­ści o hisz­pań­skich awan­tur­ni­kach czy fran­cu­skich musz­kie­te­rach, na pro­sty, pra­wie pła­ski nos, nie­wi­docz­ne spo­śród za­ro­stu usta. Jed­nak to wszyst­ko zda­wa­ło się je­dy­nie tłem dla oczu męż­czy­zny. Ką­cik le­we­go oka opa­dał mu lek­ko w kie­run­ku po­licz­ka, na­da­jąc mu kształt łzy, za nim mięk­ko opa­da­ła brew. W po­łą­cze­niu z pra­wym, cał­ko­wi­cie nor­mal­nym okiem, ca­łość nada­wa­ła twa­rzy ta­jem­ni­czy, smut­no-iro­nicz­ny wy­raz. Była to z całą pew­no­ścią twarz uwa­ża­na przez nie­wia­sty za przy­stoj­ną i in­try­gu­ją­cą. Gu­stow­nie ubra­ny Bur­dziń­ski, w roz­pię­tym mimo chło­du płasz­czu do zie­mi i ka­pe­lu­szu na gło­wie, ko­pał ło­pa­tą ka­nał wod­ny, ra­mię w ra­mię z na­ję­ty­mi ro­bot­ni­ka­mi.

– Tacy lu­dzie będą tu pra­co­wać. Ele­ganc­cy, wy­kształ­ce­ni, obe­zna­ni we świe­cie, a i od ro­bo­ty nie­stro­nią­cy – w to­nie wy­po­wie­dzi czuć było, że dy­rek­tor cie­szy się sym­pa­tią swo­ich pra­cow­ni­ków. – Oba­wiam się, smar­ka­czu, że dla cie­bie nie bę­dzie tu miej­sca.

Pa­trzy­łem na wy­so­kie czo­ło i rysy dy­rek­to­ra, w któ­rych znać było czło­wie­ka zdy­scy­pli­no­wa­ne­go i su­ro­we­go, wy­ma­ga­ją­ce­go naj­wię­cej od sa­me­go sie­bie i mia­łem na­dzie­ję, że mimo wszyst­ko kie­dyś uda mi się speł­nić ma­rze­nie o zo­sta­niu kor­na­kiem, czy­li opie­ku­nem sło­ni.

Mi­nę­ła zima, a po­tem nad­szedł dłu­go wy­cze­ki­wa­ny prze­ze mnie dzień. Je­de­na­ste­go mar­ca ty­siąc dzie­więć­set dwu­dzie­ste­go ósme­go roku od­by­ło się uro­czy­ste otwar­cie Miej­skie­go Ogro­du Zoo­lo­gicz­ne­go w War­sza­wie, do któ­re­go spro­wa­dzo­no zwie­rzę­ta z obu pry­wat­nych zwie­rzyń­ców sto­łecz­nych.

Śle­dzi­łem wszyst­kie wzmian­ki na te­mat ogro­du uka­zu­ją­ce się w pra­sie. Za­przy­jaź­nio­ny kio­skarz z bud­ki przy Ząb­kow­skiej, wi­dząc mój za­pał, prze­glą­dał co­dzien­ne ga­ze­ty, zwra­ca­jąc szcze­gól­ną uwa­gę na wszel­kie ar­ty­ku­ły do­ty­czą­ce war­szaw­skie­go zoo, by na­stęp­nie zre­la­cjo­no­wać mi je przy pierw­szej nada­rza­ją­cej się oka­zji.

Pół roku póź­niej We­nan­ty Bur­dziń­ski zmarł. Mó­wio­no, że za­cho­ro­wał na cięż­kie za­pa­le­nie płuc, któ­re­go na­ba­wił się, po­ma­ga­jąc zwie­rzę­tom prze­trwać zimę we wciąż nie­ukoń­czo­nym zoo. Wkrót­ce prze­czy­ta­łem, że war­szaw­ski ma­gi­strat urzą­dził kon­kurs na sta­no­wis­ko dy­rek­to­ra, a zo­stał nim ad­iunkt Ka­te­dry Zoo­lo­gii i Fi­zjo­lo­gii Zwie­rząt Szko­ły Głów­nej Go­spo­dar­stwa Wiej­skie­go, dok­tor Jan Ża­biń­ski.

Pa­mię­tam, że w pierw­szej chwi­li roz­śmie­szy­ło mnie jego na­zwi­sko, a za­raz po­tem roz­dzia­wi­łem usta ze zdu­mie­nia. W dal­szej bo­wiem czę­ści noty, po wy­li­czan­ce nie­zro­zu­mia­łych dla mnie ty­tu­łów, po­da­no, że nowy dy­rek­tor był wie­lo­krot­nym mi­strzem sto­li­cy w sprin­cie z cza­sem 11,1 se­kun­dy na sto me­trów i nie dość, że bił się z bol­sze­wi­ka­mi, to jesz­cze od­zna­czo­no go Krzy­żem Wa­lecz­nych. To było moje pierw­sze spo­tka­nie z Ja­nem Ża­biń­skim.

Chwat – po­my­śla­łem wów­czas.

Przez dłu­gi czas pod­kra­da­łem bab­ce pie­nią­dze, by uzbie­rać na bi­let wstę­pu. Cena, jaką trze­ba było zań za­pła­cić, wy­da­wa­ła mi się osza­ła­mia­ją­ca, więc cze­ka­łem na dzień, w któ­rym w ga­ze­tach ogło­szą, że do war­szaw­skie­go zoo spro­wa­dzo­no sło­nia.

Kie­dy po raz pierw­szy prze­kro­czy­łem oka­za­łą, pięk­nie zdo­bio­ną bra­mę przy Ra­tu­szo­wej, wy­da­wa­ło mi się, że wsze­dłem do raju. Była wio­sna. Za­krę­ci­ło mi się w gło­wie od barw, za­pa­chów, dźwię­ków, do­znań, któ­re ni­g­dy wcze­śniej nie były moim udzia­łem. To był inny świat. Słoń­ce mie­ni­ło się zło­tem i mie­dzią w fu­trach zwie­rząt. Pta­szar­nia wi­bro­wa­ła skrze­kiem, gwiz­da­niem, po­hu­ki­wa­niem i tre­lem. Mał­piar­nię wy­peł­nia­ły od­gło­sy do złu­dze­nia przy­po­mi­na­ją­ce ludz­ki śmiech. Mia­łem wra­że­nie, jak­bym zna­lazł się na pla­cu za­baw, na któ­rym fi­glu­ją ra­do­śnie dzie­ci. W ba­se­nie dla fok trwał po­kaz od­bi­ja­nia pi­łek. Po każ­dym nu­me­rze tre­ser da­wał foce małą ryb­kę, po czym bił jej bra­wo, a ona od­pła­ca­ła mu tym sa­mym, gło­śno klasz­cząc mo­kry­mi płe­twa­mi, ku ucie­sze ga­wie­dzi. Wszyst­ko to chło­ną­łem jak­by mi­mo­cho­dem, nie­uważ­nie, jak ktoś, kto oglą­da świat, krę­cąc się na ka­ru­ze­li. Ob­ra­zy na­kła­da­ły się je­den na dru­gi, wi­ru­jąc mi przed oczy­ma, a ja sze­dłem da­lej, nie za­trzy­mu­jąc się ni­g­dzie na dłu­żej, znie­wo­lo­ny my­ślą o tym, co mia­ło się za­raz wy­da­rzyć.

Na­raz zo­ba­czy­łem prze­stron­ny wy­bieg, oko­lo­ny płyt­kim ro­wem. Na­tych­miast spu­ści­łem wzrok. Moje ser­ce za­bi­ło moc­no, nie­mal bo­le­śnie. Nie zwa­ża­jąc na kuk­sań­ce i uty­ski­wa­nia ele­ganc­kich zwie­dza­ją­cych, na ci­sną­ce się dzie­ci dzier­żą­ce w dło­niach ba­lo­ni­ki, wia­tracz­ki i plu­szo­we sło­ni­ki, prze­ci­sną­łem się po­mię­dzy nimi wszyst­ki­mi, tak że w koń­cu od speł­nie­nia ma­rze­nia od­dzie­la­ła mnie je­dy­nie ba­rier­ka. Przez cały czas wpa­try­wa­łem się w ścież­kę. Choć le­d­wo mo­głem wy­trzy­mać z na­pię­cia, ani razu nie spoj­rza­łem w górę. Wie­dzia­łem, że mo­ment, w któ­rym speł­nia się naj­więk­sze ma­rze­nie ży­cia musi być szcze­gól­ny. Tłum na­pie­rał na mnie co­raz bar­dziej, ale ja nie czu­łem bólu. Za­ci­sną­łem moc­niej po­wie­ki, wzią­łem wdech i otwo­rzy­łem je.

Uj­rza­łem piasz­czy­sty wy­bieg i roz­cią­ga­ją­cy się nad nim błę­kit nie­ba, na któ­re­go tle, oświe­tla­ne od tyłu przez bla­de wio­sen­ne słoń­ce, sta­ły dwa sło­nie. Ser­ce tłu­kło mi się w pier­si jak ptak sza­mo­czą­cy się w klat­ce, krew na­pły­nę­ła mi do po­licz­ków, oczy za­pie­kły ze wzru­sze­nia. Nie mo­głem uwie­rzyć, że to wszyst­ko dzie­je się na­praw­dę. Na­dal by­łem głod­nym, ob­dar­tym, po­zba­wio­nym mi­ło­ści, sa­mot­nym dziec­kiem, a jed­nak w tej cu­dow­nej chwi­li po raz pierw­szy w ży­ciu po­czu­łem w so­bie siłę, do­zna­łem wszech­mo­cy, jaką daje speł­nio­ne ma­rze­nie.

Skąd mo­głem wie­dzieć, że to do­pie­ro po­czą­tek. Że dzie­więć lat póź­niej sło­ni­ca, któ­rą po­ko­cha­łem od pierw­sze­go wej­rze­nia, wyda na świat swo­je je­dy­ne dziec­ko, a ja będę wte­dy przy niej? Że to wła­śnie ja, chu­dy, ja­sno­wło­sy chło­piec, sie­ro­ta bez przy­szło­ści, będę tym, któ­ry po­mo­że od­na­leźć ma­łe­mu sło­niąt­ku dro­gę do pier­si mat­ki? Że to ja będę mu go­dzi­na­mi kro­ił na cząst­ki jabł­ka, choć mógł­by je spo­koj­nie po­łknąć w ca­ło­ści, tyl­ko dla­te­go, że sło­niąt­ko tak lubi? Że wio­sną będę dla nie­go rwał nad Wi­słą świe­że ga­łąz­ki ob­sy­pa­ne mło­dy­mi pę­da­mi, bo są smacz­niej­sze niż te ro­sną­ce na wy­bie­gu dla sło­ni? Że będę przy­no­sił mu dzie­siąt­ki ki­lo­gra­mów przy­sma­ków na ple­cach je­dy­nie po to, by pa­trzeć, jak owoc mo­ich ka­torż­ni­czych wy­sił­ków w kil­ka mi­nut zni­ka w py­sku zwie­rzę­cia? Że będę je na­cie­rał ma­ścia­mi, opa­try­wał, od­ro­ba­czał, le­czył opryszcz­kę, czu­wał przy nim w go­rącz­ce? Że to ja będę się z nim ba­wił? Że mnie pierw­sze­mu poda trą­bę, a po­tem łapę? Że bę­dzie­my ra­zem do­słow­nie po­kła­dać się ze śmie­chu, gdy uda nam się opa­no­wać ja­kąś nową sztucz­kę? Że na­uczę się roz­po­zna­wać jego na­stro­je i emo­cje, tak jak ono bę­dzie po­tra­fi­ło roz­po­znać moje? Że w zwie­rzę­ciu, któ­re­go masa uro­dze­nio­wa wy­no­si­ła nie­mal trzy­krot­ność mo­jej wagi w tam­tym cza­sie, znaj­dę upra­gnio­ne­go to­wa­rzy­sza za­baw, a w jego ma­je­sta­tycz­nej mat­ce naj­lep­sze­go przy­ja­cie­la?

Skąd mo­głem wie­dzieć, że to wła­śnie mnie zo­sta­nie po­wie­rzo­na opie­ka nad pierw­szym sło­niąt­kiem uro­dzo­nym w Pol­sce?

Nie, nie mo­głem tego wszyst­kie­go prze­wi­dzieć. Na­wet naj­śmiel­sze z mo­ich ma­rzeń nie zdo­ła­ły za­wę­dro­wać aż tak da­le­ko. To, co mia­ło się wy­da­rzyć na­praw­dę, było wów­czas poza za­się­giem mo­jej wy­obraź­ni.

Było też zu­peł­nie nie­waż­ne. W tam­tej chwi­li, gdy pierw­szy raz sta­ną­łem w cie­niu ogrom­ne­go zwie­rzę­cia, trzę­sąc się z prze­ję­cia i ze stra­chu, gdy sło­ni­ca Ka­sia pierw­szy raz mu­snę­ła moją dłoń, chwy­ta­jąc buł­kę, gdy pa­trzy­łem, jak wy­gi­na trą­bę w zgrab­ne kó­łecz­ko i wkła­da so­bie przy­smak do py­ska, nie pra­gną­łem ni­cze­go wię­cej. Czas i prze­strzeń znik­nę­ły, a ja by­łem po pro­stu ab­so­lut­nie szczę­śli­wy.

1937

1.

Od wie­lu go­dzin Ka­sia spa­ce­ro­wa­ła po wy­bie­gu dla sło­ni, tam i z po­wro­tem. Zwy­kle po­ru­sza­ła się ci­cho, cho­dząc, jak wszyst­kie sło­nie, na czub­kach pal­ców, któ­ry to fakt, zwa­żyw­szy na masę tych zwie­rząt, nie prze­sta­wał za­dzi­wiać Pio­tra. Mat­ka Na­tu­ra wy­po­sa­ży­ła bo­wiem sto­py naj­więk­szych spo­śród swo­ich dzie­ci ży­ją­cych na lą­dzie w spe­cjal­ne tkan­ki amor­ty­zu­ją­ce wstrzą­sy, któ­re do­dat­ko­wo po­ma­ga­ją im utrzy­mać rów­no­wa­gę. Dziś jed­nak i one na nic się zda­ły. Sa­mi­ca stą­pa­ła tak cięż­ko, że jej kro­ki nie­mal dud­ni­ły w uszach Pio­tra. Wi­dać było, że zwie­rzę się z czymś zma­ga, lecz poza ospa­ło­ścią i przy­cięż­ka­wym kro­kiem Kaś­ka nie zdra­dza­ła żad­nych ob­ja­wów nie­po­ko­ju. Naj­wy­raź­niej to, co mia­ło się za chwi­lę wy­da­rzyć, było dla niej czymś zwy­czaj­nym, zu­peł­nie pro­stym i na­tu­ral­nym, a nie cu­dem, na któ­ry z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał jej opie­kun. Kaś­ka mil­cza­ła. Tego dnia ani razu nie za­trą­bi­ła. Od cza­su do cza­su tyl­ko sa­pa­ła moc­no z wy­sił­kiem, ma­cha­jąc na boki gło­wą, wpra­wia­jąc w ko­ły­sa­nie dłu­gą trą­bę albo ude­rza­ła ogo­nem w pod­brzu­sze, moc­nym, szyb­kim ru­chem, jak­by chcia­ła pac­nąć mu­chę.

Piotr od świ­tu nie opusz­czał sło­ni­cy na­wet na chwi­lę. Pod­czas po­ran­ne­go kar­mie­nia za­uwa­żył, że brzuch jego pod­opiecz­nej jest bar­dzo na­pię­ty, a ge­ni­ta­lia dziw­nie opuch­nię­te.

– Te­raz trze­ba cze­kać – stwier­dzi­ła dy­rek­to­ro­wa Ża­biń­ska, któ­ra za­alar­mo­wa­na przez chło­pa­ka, przy­szła wraz z we­te­ry­na­rzem oko­ło po­łu­dnia, by obej­rzeć Kaś­kę.

Cze­kał więc. Czuł, że musi być przy sło­ni­cy, choć tak na­praw­dę nie miał po­ję­cia, na co mógł­by się jej przy­dać w tej sy­tu­acji. Pod­su­wał więc tyl­ko pod trą­bę zwie­rzę­cia ulu­bio­ne sma­ko­ły­ki – chru­pią­ce tra­wy, li­ście i owo­ce. Po po­łu­dniu przy­niósł wia­dro sfer­men­to­wa­nych ja­błek uwiel­bia­nych przez sło­ni­cę, któ­rą nie­kie­dy na­zy­wał czu­le „opo­jem”, sza­le­nie lu­bi­ła bo­wiem wszyst­ko, z cze­go lu­dzie wy­twa­rza­li trun­ki. Przez cały dzień po­da­wał Kasi wodę, a raz, gdy wy­da­ło mu się, że za­drża­ła z zim­na, na­rzu­cił jej na grzbiet ogrom­ny pled. Więk­szość cza­su jed­nak sie­dział w rogu wy­bie­gu i tyl­ko wo­dził ocza­mi za sło­ni­cą prze­cha­dza­ją­cą się tam i z po­wro­tem. Mimo wszyst­ko ta dziw­na wspól­no­ta czło­wie­ka i zwie­rzę­cia zda­wa­ła się dzia­łać na obo­je ko­ją­co.

Na­gle Kaś­ka przy­sta­nę­ła. Po­chy­li­ła gło­wę i moc­no za­par­ła się na przed­nich no­gach. Jej na­rzą­dy rod­ne, od rana na­brzmia­łe, zda­wa­ły się jesz­cze bar­dziej spuch­nię­te. Piotr ze­rwał się na rów­ne nogi i pod­biegł do ogro­dze­nia.

– Ję­drek! Szyb­ko! Bie­gnij po pa­nią dy­rek­to­ro­wą! – za­wo­łał do prze­cho­dzą­ce­go obok sta­jen­ne­go. Po czym, tknię­ty na­głą my­ślą, że jego krzyk mógł­by prze­stra­szyć sło­ni­cę, do­dał, ści­sza­jąc głos: – Po­wiedz jej, że chy­ba się za­czę­ło.

Dzień był chłod­ny i po­chmur­ny, a mimo to Piotr czuł, że za­czy­na się po­cić z emo­cji. Ser­ce biło mu moc­no w pier­si.

– Spo­koj­nie, Ka­sia, spo­koj­nie – po­wta­rzał, choć zwie­rzę nie mo­gło go usły­szeć i miał wra­że­nie, że tak na­praw­dę uspo­ka­ja sa­me­go sie­bie.

Sło­nie wpraw­dzie się nie pocą, ale gdy jest go­rą­co, krew na­pły­wa im do uszu. Kaś­ka mu­sia­ła za­tem czuć się po­dob­nie jak jej opie­kun, bo na­gle za­czę­ła in­ten­syw­nie wa­chlo­wać usza­mi. Po­wsta­ły w ten spo­sób po­dmuch wia­tru chło­dził krew, któ­ra na­stęp­nie wra­ca­ła do krwio­bie­gu, by ob­ni­żyć tem­pe­ra­tu­rę cia­ła zwie­rzę­cia.

Wkrót­ce An­to­ni­na sta­nę­ła tuż obok Pio­tra. Czuł bi­ją­ce od niej cie­pło, sły­szał przy­spie­szo­ny od­dech, mu­sia­ła biec.

Na­gle po­mię­dzy tyl­ny­mi no­ga­mi sło­ni­cy uka­za­ło się coś, co przy­po­mi­na­ło mu bło­nia­sty, bia­ły ba­lon, któ­ry rósł z każ­dą chwi­lą. Kaś­ka otwo­rzy­ła sze­ro­ko usta, ale nie wy­da­ła żad­ne­go dźwię­ku, któ­ry da­ło­by się usły­szeć ludz­kim uchem. Piotr wstrzy­mał od­dech. Jej mil­cze­nie, to, że nie mógł usły­szeć od­gło­sów skar­gi uko­cha­ne­go zwie­rzę­cia, po­wo­do­wa­ło nie­mal fi­zycz­ny ból i nada­wa­ło sy­tu­acji jesz­cze bar­dziej dra­ma­tycz­ne­go wy­mia­ru. Nie miał jed­nak cza­su dłu­żej za­sta­na­wiać się nad wła­sną nie­mo­cą. W na­stęp­nej se­kun­dzie spo­mię­dzy warg sro­mo­wych Kaś­ki chlu­snę­ła krwi­sto­czer­wo­na ciecz. Bia­ły ba­lon pękł, pla­snąw­szy o zie­mię. W ka­łu­ży krwa­we­go bło­ta le­ża­ło małe sło­niąt­ko. Nie po­ru­sza­ło się.

– Bra­wo Kaś­ka! – Piotr nie zdo­łał po­wstrzy­mać za­le­wa­ją­cej go fali ra­do­ści. – Zuch dziew­czy­na!

Dy­rek­to­ro­wa Ża­biń­ska skar­ci­ła go wzro­kiem i choć tak­że na jej ustach wy­raź­nie drgał po­wstrzy­my­wa­ny uśmiech, szyb­kim ru­chem dło­ni na­ka­za­ła mło­dzień­co­wi mil­cze­nie. Ka­ś­ce i dziec­ku po­trzeb­ny był te­raz spo­kój.

Piotr za­milkł, ale cała jego twarz się śmia­ła. Miał ocho­tę ska­kać, bie­gać, krzy­czeć na całe gar­dło. Na­ro­dzi­ny sło­niąt­ka były naj­pięk­niej­szą chwi­lą jego ży­cia. Ni­g­dy do­tąd nie od­czu­wał tak sil­nych emo­cji, nie był tak szczę­śli­wy. Prze­peł­nia­ła go duma. Czuł się nie­mal oj­cem tego ma­łe­go zwie­rząt­ka, co nie było aż tak wiel­kim roz­mi­nię­ciem się z praw­dą.

Był wszak na­ocz­nym świad­kiem za­lo­tów Jaś­ka. Wi­dział, jak za­cze­pia Ka­się, jak mu­ska ją trą­bą po pod­brzu­szu, a po­tem pod­cho­dzi z boku, by po­gła­dzić ją pal­cza­sty­mi wy­rost­ka­mi po grzbie­cie, w miej­scu, gdzie jej gru­bą skó­rę po­ra­sta­ły rzad­kie, za­dzi­wia­ją­co de­li­kat­ne wło­ski, nie­co krót­sze niż te na za­koń­cze­niu ogo­na. Piotr sprzą­tał wów­czas od­cho­dy swo­ich pod­opiecz­nych, wiel­ki­mi gra­bia­mi prze­wa­la­jąc śmier­dzą­ce sto­sy. Była to nie­wąt­pli­wie pra­ca zu­peł­nie nie­sprzy­ja­ją­ca ro­man­tycz­nym unie­sie­niom, a mimo to, gdy za­czął się przy­glą­dać czu­ło­ści, jaką ob­da­rza­ły się sło­nie, po­czuł w ser­cu tę­sk­no­tę za czymś nie­okre­ślo­nym, cze­go sam ni­g­dy do­tąd nie do­świad­czył. Pa­trzył, jak Ka­sia ocie­ra się o Jaś­ka, by już po chwi­li lek­ko się od nie­go od­su­nąć. Wte­dy sa­miec ob­jął trą­bą jej pra­wą nogę i przy­cią­gnął ją do sie­bie. Wszyst­kie ru­chy tych ol­brzy­mich zwie­rząt były spo­wol­nio­ne, peł­ne sub­tel­no­ści i wdzię­ku, ni­czym ta­niec. Piotr stał z bro­dą opar­tą o gra­bie i przy­glą­dał się temu z za­chwy­tem. Na­gle Ja­siek sta­nął za sa­mi­cą, prze­niósł cię­żar cia­ła na tyl­nie nogi, po­ło­żył Ka­ś­ce trą­bę na szyi, a po­tem szyb­kim, ener­gicz­nym ru­chem przy­ci­snął się do niej, opie­ra­jąc przed­nie łapy na jej ple­cach. Piotr opu­ścił wzrok za­wsty­dzo­ny, jak­by za­miast ko­pu­la­cji zwie­rząt pod­glą­dał chwi­le bli­sko­ści swych naj­lep­szych przy­ja­ciół. Na­wet przez chwi­lę nie po­my­ślał wów­czas o tym, że tego dnia w ło­nie Kasi może po­wstać nowe ży­cie.

Pew­ne­go jed­nak dnia pani Pu­nia, za­ru­mie­nio­na z ra­do­ści i prze­ję­cia, oznaj­mi­ła, że Ka­sia jest w cią­ży. Dy­rek­to­ro­stwo Ża­biń­scy uświa­do­mi­li mu całą pod­nio­słość tego fak­tu. Sło­nie bar­dzo rzad­ko roz­mna­ża­ją się w wa­run­kach ho­dow­la­nych. Gdy­by Ka­ś­ce uda­ło się do­no­sić cią­żę i wy­dać na świat sło­niąt­ko, by­ło­by to nie­wąt­pli­wie wiel­kie wy­da­rze­nie w świe­cie zoo­lo­gicz­nym, któ­re zwięk­szy­ło­by re­no­mę Miej­skie­go Ogro­du Zoo­lo­gicz­ne­go w War­sza­wie. Sło­niąt­ko ozna­cza­ło więc nie tyl­ko nową atrak­cję dla zwie­dza­ją­cych, lecz tak­że pod­nie­sie­nie pre­sti­żu sa­me­go zoo i sto­li­cy od­ro­dzo­nej Pol­ski.

Te wszyst­kie waż­kie per­spek­ty­wy nie mia­ły jed­nak dla chło­pa­ka aż ta­kie­go zna­cze­nia. Od tego dnia opie­ko­wał się sło­ni­cą, naj­czu­lej jak po­tra­fił, by­naj­mniej nie z po­wo­du splen­do­ru, jaki mógł­by spły­nąć na nich wszyst­kich, gdy­by ten nie­za­mie­rzo­ny roz­ród sło­ni azja­tyc­kich się po­wiódł. Dla Pio­tra naj­waż­niej­sze było to, że w ło­nie sło­ni­cy, na któ­rą prze­lał całą swo­ją mi­łość, roz­wi­ja­ło się nowe ży­cie, rósł ma­leń­ki sło­nik. Było to coś tak wspa­nia­łe­go i tak nie­po­ję­te­go, że co­dzien­nie oglą­dał brzuch Kaś­ki, szu­ka­jąc śla­dów po­twier­dza­ją­cych, że ów cud wy­da­rza się na­praw­dę.

Przez dwa­dzie­ścia je­den dłu­żą­cych się nie­mi­ło­sier­nie mie­się­cy cze­kał na tę jed­ną chwi­lę i te­raz, gdy się wy­da­rzy­ła, był nie­mal pe­wien, że ni­g­dy nie spo­tka go już nic pięk­niej­sze­go.

Na­gle Piotr spo­waż­niał, a wspo­mnie­nia mi­łych chwil roz­pły­nę­ły się w chłod­nym po­wie­trzu jak po­ran­na mgła. Coś było nie tak. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział wpraw­dzie na­ro­dzin sło­nia, ale od­kąd pra­co­wał w zoo, nie­jed­no­krot­nie asy­sto­wał źre­bią­cym się kla­czom. Małe ko­ni­ki nie­mal na­tych­miast po opusz­cze­niu łona mat­ki usi­ło­wa­ły sta­wać sa­mo­dziel­nie na nogi. Po­ru­sza­ły się, par­ska­ły, szu­ka­ły po­kar­mu. Sło­niąt­ko za dłu­go le­ża­ło na zie­mi spo­koj­nie, zbyt spo­koj­nie. Coś było nie w po­rząd­ku.

– Pani Pu­niu, dla­cze­go ono się nie ru­sza? – za­py­tał z wy­raź­nym nie­po­ko­jem.

Ża­biń­ska nic nie od­po­wie­dzia­ła, tyl­ko wpa­try­wa­ła się w nowo na­ro­dzo­ne zwie­rząt­ko sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Do­pie­ro te­raz za­uwa­żył, że An­to­ni­na moc­no za­ci­ska pal­ce na żer­dzi ogro­dze­nia.

– Pani Pu­niu, coś trze­ba zro­bić? Moż­na jej ja­koś po­móc? – Spa­ni­ko­wa­ny Piotr prze­no­sił szyb­ko wzrok ze swo­jej prze­ło­żo­nej na sło­niąt­ko, a po­tem na Kaś­kę, sa­pią­cą cięż­ko po wy­sił­ku, któ­re­go do­ko­na­ła.

Sło­ni­ca od­wró­ci­ła się po­wo­li, ostroż­nie, by nie na­dep­nąć na dziec­ko. Przez chwi­lę ba­da­ła je, wo­dząc trą­bą po ciał­ku, któ­re przy niej wy­da­wa­ło się ma­leń­kie. Okrą­ży­ła le­żą­ce bez­wład­nie sło­niąt­ko, raz po raz trą­ca­jąc je trą­bą, prze­wra­ca­jąc z boku na bok. No­wo­ro­dek był bez­wład­ny. Jego brzuch tak­że się nie po­ru­szał. Ma­lec nie od­dy­chał. Miał sze­ro­ko otwar­te usta i za­mknię­te po­wie­ki. Kaś­ka kop­nę­ła sło­niąt­ko raz i dru­gi, wie­dzio­na tym sa­mym od­ru­chem, któ­ry na­ka­zu­je ludz­kim mat­kom kle­pać dzie­ci po ple­cach. Nie było jed­nak żad­nej re­ak­cji. Sło­ni­ca wy­pro­sto­wa­ła się i za­trą­bi­ła ża­ło­śnie. Ze sło­niar­ni od­po­wie­dział jej Ja­siek.

– Pani Pu­niu… – jęk­nął bła­gal­nie Piotr.

– Po­cze­kaj­my – głos po­bla­dłej na twa­rzy Ża­biń­skiej drżał. – Daj Ka­ś­ce szan­sę. Je­śli ona go nie ura­tu­je, na­sza po­moc na nic się nie zda.

Sło­ni­ca za­trzy­ma­ła się obok cia­ła sło­niąt­ka, owi­nę­ła trą­bę wo­kół ma­leń­kiej trą­by swe­go dziec­ka, unio­sła jego głów­kę de­li­kat­nie ku gó­rze i pu­ści­ła na zie­mię z nie­du­żej wy­so­ko­ści. Osza­la­ła z roz­pa­czy Kaś­ka po­wtó­rzy­ła tę czyn­ność kil­ka razy. Gdy nie przy­nio­sła re­zul­ta­tu, za­czę­ła roz­pacz­li­wie trą­bić.

Łzy spły­wa­ły ciur­kiem po twa­rzy Pio­tra. Nie mógł na to pa­trzeć.

– Pani Pu­niu, pro­szę…

Ża­biń­ska nie ode­zwa­ła się. W jej oczach tak­że lśni­ły łzy.

– Nie pod­da­waj się – po­wta­rza­ła raz za ra­zem, szep­cząc przez za­ci­śnię­te zęby. – Nie pod­da­waj się.

Ka­sia opu­ści­ła gło­wę i znów splo­tła obie trą­by. Unio­sła wiot­kie ciał­ko ma­leń­stwa i znów upu­ści­ła. Głów­ka pla­snę­ła w ka­łu­ży bło­ta. W tej sa­mej se­kun­dzie błę­kit­ne oczka otwo­rzy­ły się, usta za­czę­ły na­bie­rać wiel­kie hau­sty po­wie­trza.

– Żyje! Żyje! – wrzesz­czał Piotr, któ­ry zu­peł­nie stra­cił już nad sobą pa­no­wa­nie.

An­to­ni­na przy­ło­ży­ła obie dło­nie do twa­rzy, za­kry­wa­jąc usta i nos. Wiel­kie łzy pły­nę­ły jej po­mię­dzy pal­ca­mi, a z pier­si wy­do­był się szloch. Piotr ni­g­dy wcześ­niej nie wi­dział dy­rek­to­ro­wej tak po­ru­szo­nej. Zwy­kle we­so­ła i po­god­na, na­wet w trud­nych sy­tu­acjach opa­no­wa­na i rze­czo­wa, te­raz pła­ka­ła i nie było to ci­che po­chli­py­wa­nie, a gwał­tow­ne łka­nie, w któ­rym za­war­ła całą trwo­gę ostat­nich mi­nut.

Kaś­ka do­ty­ka­ła wciąż le­żą­ce­go dziec­ka, głasz­cząc je uspo­ka­ja­ją­co. Po­zwo­li­ła mal­co­wi od­po­cząć jesz­cze chwi­lę, po­przy­glą­dać się świa­tu, na któ­ry przy­szedł, po czym pod­trzy­mu­jąc go trą­bą i no­ga­mi, po­mo­gła sło­niąt­ku wstać. Na śli­skim pod­ło­żu nie­pew­ne nóż­ki mal­ca roz­jeż­dża­ły się na wszyst­kie stro­ny. Nie mógł zła­pać rów­no­wa­gi. An­to­ni­na, któ­ra naj­wy­raź­niej do­zna­ła pierw­sze­go roz­stro­ju ner­wo­we­go w swo­im ży­ciu, na ten wi­dok za­czę­ła się sza­leń­czo śmiać, choć z jej oczu na­dal pły­nę­ły łzy. Piotr jej za­wtó­ro­wał.

Kaś­ka jed­nak, jak na mat­kę przy­sta­ło, nie ustę­po­wa­ła. Wciąż na nowo usi­ło­wa­ła po­sta­wić mal­ca do pio­nu, mru­cząc przy tym, jak­by od tego, czy sło­niąt­ko sta­nie sa­mo­dziel­nie, mia­ło za­le­żeć jego zdro­wie. Try­ka­ła go w boki, pod­pie­ra­ła, pod­no­si­ła po ko­lej­nym upad­ku.

Po chwi­li sło­niąt­ko zro­bi­ło swój pierw­szy krok.

– Wy­glą­da zu­peł­nie jak pru­ski żoł­nierz – wy­krztu­si­ła An­to­ni­na, na­dal śmie­jąc się i pła­cząc jed­no­cze­śnie.

Rze­czy­wi­ście. Sło­niąt­ko, nie­pew­ne, co ma ro­bić, wy­su­wa­ło nogę przed sie­bie w po­wie­trzu, nie­mal po­zio­mo, by na­stęp­nie opu­ścić ją znów na zie­mię i do­cią­gnąć do przed­niej nogi całą resz­tę cia­ła. Kaś­ka szła obok nie­go, spo­koj­nie i po­wo­li, z całą cier­pli­wo­ścią wszyst­kich ma­tek tego świa­ta.

Piotr nie chciał psuć im tego mo­men­tu bli­sko­ści. Prze­szedł jed­nak przez ogro­dze­nie i po­wo­li zbli­żył się do zwie­rząt. Kaś­ka na­tych­miast od­wró­ci­ła gło­wę w stro­ną in­tru­za, ale on tyl­ko uśmiech­nął się do niej i uniósł ręce ku gó­rze, da­jąc znać, że nie bę­dzie się bar­dziej zbli­żał. Na­stęp­nie przy­kląkł w pew­nej od­le­gło­ści, by zna­leźć od­po­wiedź na ostat­nie waż­ne py­ta­nie tego dnia.

– To sa­micz­ka – oznaj­mił chwi­lę póź­niej An­to­ni­nie, któ­ra zdą­ży­ła już opa­no­wać emo­cje i przy­wró­cić twa­rzy do­bro­tli­wy, lek­ko kpią­cy wy­raz. – Mamy dziew­czyn­kę, pani Pu­niu! Mamy dziew­czyn­kę!

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Dedykacja

Piotr

1937

1939

Ada

1942

Daniel

1944

Posłowie