Jagiellonowie. Niechciane dziedzictwo - Maria Paszyńska - ebook

Jagiellonowie. Niechciane dziedzictwo ebook

Maria Paszyńska

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 340

Data ważności licencji: 6/5/2028

Oceny
4,3 (45 ocen)
23
13
8
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneczka60

Całkiem niezła

okropne czasy gdzie król niby najważniejszy ale wszędzie panoszył się kler i nawet król musiał się go obawiać
00
Adaaga

Dobrze spędzony czas

chyba za dużo czytam o Jagiellonach, mam przesyt. tutaj opowieść w formie wspomnień przyjaciela dzieci Sonki. wydarzenia widziane z boku a jednak w centrum.
00
M_rezo
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Warto przeczytać polecam. Wizja naszych dziejów i królów jakich nie znamy .Czy mogło tak być?, ależ oczywiście.
00
Kajka82

Nie oderwiesz się od lektury

Interesująca powieść, która przenosi nas w czasy panowania Jagiellonów opowiedziana z perspektywy chłopca, towarzysza zabaw królewskich synów. Ciekawe spojrzenie na czasy panowania Władysława Jagiełły i jego następców.
00
Kos12ad

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja, bardzo mi się podobała, czekam z niecierpliwością na kolejne tomy. Serdecznie polecam!!!!!
00



Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt se­rii, okładki i stron ty­tu­ło­wychANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Ilu­stra­cje na okładce© MdSay­eed/Adobe Stock © Ro­verto/Adobe Stock © Oli­vier Le Moal/Adobe Stock Do­mena pu­bliczna
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaMO­NIKA KRZY­WO­SZYŃ­SKA
Ko­rektaANNA KU­RZYCA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szyń­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6641-8
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

Pio­trowi...

Roz­dział 1

Moje przyj­ście na świat nie było żad­nym wy­jąt­ko­wym wy­da­rze­niem. Nie od­no­to­wano go w kro­ni­kach, nie ogło­szono lu­dowi, nie ro­ze­słano kon­nych z wie­ściami do naj­waż­niej­szych osób w pań­stwie i poza jego gra­ni­cami, nie zor­ga­ni­zo­wano z tej oka­zji żad­nego tur­nieju ani na­wet uczty. Za całe upa­mięt­nie­nie mych na­ro­dzin mu­siała wy­star­czyć za­pi­sana nie­zbyt sta­ran­nym pi­smem ad­no­ta­cja w księ­dze pa­ra­fial­nej. Po­dobno udzie­la­jący mi pierw­szego sa­kra­mentu ksiądz sły­nął z za­mi­ło­wa­nia do do­brych trun­ków, któ­rymi zwykł był ra­czyć się od wschodu do za­chodu słońca, z krót­kimi prze­rwami na od­pra­wie­nie mszy czy na­bo­żeństw i obo­wiąz­kową po­po­łu­dniową drzemkę. Ową skłon­no­ścią tłu­ma­czono nie tylko fio­le­to­wawy kleks przy da­cie mo­jego uro­dze­nia, lecz także nie­dba­łość za­pisu uczy­nio­nego drżącą dło­nią opilca. Je­dy­nie imię było wy­raźne. An­drzej. Całą resztę kryła roz­wod­niona ciemna plama.

O tym wszyst­kim jed­nak, po­dob­nie jak o fak­cie, że być może to tylko zgrabne wy­mówki ma­jące prze­sło­nić skrzęt­nie skry­waną ta­jem­nicę, do­wie­dzia­łem się wiele lat póź­niej.

Za­iste przez sporą część ży­cia nie mia­łem po­ję­cia, jaki był jego po­czą­tek, i po praw­dzie nie za­sta­na­wia­łem się nad nim. Dzieci nie szu­kają sensu; za­wsze wy­daje się im, że po­winno być wła­śnie tak, jak jest. Nie za­dają py­tań o to, co było. Na­zbyt są za­ko­rze­nione w te­raź­niej­szo­ści.

Od za­wsze miesz­ka­łem na dwo­rze, od za­wsze ja­da­łem przy dłu­gim stole z gru­bym drew­nia­nym bla­tem, od za­wsze by­łem ką­pany i po­rząd­nie ubie­rany, od za­wsze by­łem to­wa­rzy­szem za­baw sy­nów wiel­kiego Ja­giełły.

Dla­czego wy­brano aku­rat mnie? Jak się tam zna­la­złem? Nie mia­łem po­ję­cia i do pew­nego mo­mentu nie za­przą­ta­łem so­bie tym głowy.

– Je­steś na­szym trze­cim bra­tem – ma­wiał cza­sem młod­szy z kró­le­wi­czów, Ka­zi­mierz.

Wi­dzia­łem, jak ukrad­kiem spo­gląda przy tym na star­szego brata oczami iskrzą­cymi się mie­sza­niną hu­moru i zło­śli­wo­ści, i by­łem świa­dom, co za­raz na­stąpi.

– Nie waż się tak mó­wić! – za­pe­rzał się na­tych­miast Wła­dy­sław, star­szy od Ka­zi­mie­rza je­dy­nie o trzy lata. Ro­bił wszystko, by uwy­pu­klić dzie­lącą ich róż­nicę wieku, uczy­nić z niej trudną do prze­sko­cze­nia prze­paść. – Nasz brat nie żyje! Nie za­po­mi­naj o tym! Za­miast pleść, co ci ślina na ję­zyk przy­nie­sie, po­wtó­rzył­byś ła­cinę albo po­szedł do ka­plicy i zro­bił lep­szy uży­tek ze swo­jego czasu.

Ka­zi­mierz pa­trzył na jego wy­krzy­wioną gnie­wem twarz, po­krytą czer­wo­nymi pla­mami szyję oraz za­ci­śnięte usta i wy­bu­chał śmie­chem. Ja także czu­łem, że we­so­łość wi­bruje gdzieś w mo­ich trze­wiach, ale ze wszyst­kich sił sta­ra­łem się za­trzy­mać ją w środku. Ku­li­łem ra­miona i sta­łem ze spusz­czoną głową – nie po to, żeby uda­wać smu­tek, lecz by nie oka­zać roz­ba­wie­nia. Za­ci­ska­łem mocno usta i dla pew­no­ści lekko przy­gry­za­łem od we­wnątrz obie wargi. Wła­dy­sław nie­odmien­nie się na to na­bie­rał. Od dziecka miał ła­godne uspo­so­bie­nie, a serce pełne współ­czu­cia i wraż­liwe na krzywdę in­nych. Nie­trudno było go też oszu­kać, bo choć do­ra­stał na dwo­rze, ni­gdy nie na­uczył się po­dejrz­li­wo­ści. W ta­kich mo­men­tach bał się, rzecz ja­sna, że gwał­tow­no­ścią swo­jego sprze­ciwu wo­bec słów Ka­zi­mie­rza spra­wił mi przy­krość. A ta świa­do­mość spra­wiała przy­krość jemu sa­memu. Pod­cho­dził do mnie i sta­wał obok w mil­cze­niu. Miał w zwy­czaju szu­kać wła­ści­wych słów w ci­szy.

– To nie tak – od­zy­wał się wresz­cie, nie­zgrab­nie for­mu­łu­jąc myśl. Od za­wsze był skryty i bar­dziej re­flek­syjny niż Ka­zi­mierz, przez co wy­ra­ża­nie uczuć przy­cho­dziło mu z tru­dem. – Prze­cież wiesz...

Przy­ta­ki­wa­łem i da­lej wszystko prze­bie­gało we­dług ści­śle usta­lo­nego ry­tu­ału. Po­da­wa­li­śmy so­bie dło­nie i sprawa była za­ła­twiona.

Wie­dzia­łem, że choć nie by­łem ich ro­dzo­nym bra­tem, obaj szcze­rze mnie ko­chali – każdy na swój spo­sób, rzecz ja­sna.

Wła­dy­sław lu­bo­wał się w po­rządku, re­gu­łach, za­sa­dach. Choć by­łem mu drogi, ni­gdy nie na­zwałby mnie bra­tem – by­naj­mniej nie dla­tego, że nie by­łem dla niego ważny czy chciałby mi ubli­żyć. Po pro­stu nie by­łem dziec­kiem Wła­dy­sława Ja­giełły i kró­lo­wej Zo­fii Hol­szań­skiej, na­zy­wa­nej przez wszyst­kich Sonką. Nie łą­czyły nas więzy krwi, a za­tem to słowo zwy­czaj­nie nie od­zwier­cie­dlało prawdy o na­szej re­la­cji.

Ile­kroć wspo­mi­nam Wła­dy­sława, przy­cho­dzi mi na myśl ta­fla je­ziora. Mi­go­cząca w słońcu, marsz­czona po­dmu­chami wia­tru, lecz naj­czę­ściej gładka i spo­kojna, nie­wzru­szona. Co kryło się w głębi, pod po­wierzch­nią, mo­gli od­kryć tylko naj­bliżsi. Dla po­stron­nych miało to po­zo­stać wieczną ta­jem­nicą.

Ka­zi­mierz zaś był świa­tłem, do któ­rego lgnęli wszy­scy. Nie­kiedy nisz­czą­cym jak pio­run – na­ów­czas, gdy wpa­dał w złość, ale za­zwy­czaj nio­są­cym ja­sność, cie­pło, ra­dość. Był jak wio­senne słońce, któ­rego po dłu­gich zi­mo­wych mie­sią­cach wszy­scy są spra­gnieni i któ­rym nie spo­sób się na­sy­cić.

Zwy­kle dzieci są pewne mi­ło­ści matki czy ojca, a ja mia­łem tylko ich dwóch, kró­le­wi­czów, przy­szłość mło­dej pol­skiej dy­na­stii. Wie­dzia­łem, że każdy z nich sko­czyłby za mnie w ogień.

Króla Ja­giełły nie spo­ty­ka­łem zbyt czę­sto. Rzadko by­wał na Wa­welu. Jedni tłu­ma­czyli to ra­cją stanu, do­brem pań­stwa i ów­cze­snym, od­cho­dzą­cym po­woli do la­musa spo­so­bem spra­wo­wa­nia rzą­dów. Mo­nar­chia ob­jaz­dowa wy­ma­gała od władcy nie­ustan­nego po­dró­żo­wa­nia po kró­le­stwie, któ­rego spraw do­glą­dał oso­bi­ście. Nie­przy­chylni Ja­gielle cu­dzo­ziem­scy po­sło­wie kpili nie­kiedy, że ob­jeż­dża kraj nie po to, by słu­żyć pod­da­nym, wy­mie­rzać spra­wie­dli­wość, dys­cy­pli­no­wać woj­ska, pil­no­wać gra­nic, strzec bied­nych przed nad­uży­ciami ze strony moż­nych, lecz by sa­memu uczto­wać i ży­wić swo­ich kom­pa­nów na koszt gosz­czą­cego ich ludu. My­lili się.

W gro­nie naj­bliż­szych nie było ta­jem­nicą, że Ja­giełło po pro­stu nie zno­sił Wa­welu. Mimo obec­no­ści mło­dej żony i sy­nów prze­by­wa­nie tam było dla niego przy­kre.

– To za­mczy­sko wy­sysa z ja­śnie pana wszyst­kie siły. – Pew­nego razu pod­słu­cha­łem, jak gruba ku­charka szep­tała do swej po­ma­gierki, wbi­ja­jąc ko­lejne jajka do mleka skwar­ko­wego.

Uważ­nie przy­słu­chi­wa­łem się ich roz­mo­wie, sta­ra­jąc się nie oka­zać za­in­te­re­so­wa­nia, by na­gle nie umil­kły lub nie zmie­niły te­matu na mniej zaj­mu­jący. Omia­ta­łem wzro­kiem wi­szące na ha­czy­kach wy­po­le­ro­wane do czy­sta ko­ciołki róż­nych roz­mia­rów, rożna, bryt­fanny i ol­brzy­mie pan­wie do sma­że­nia jaj, ale moje uszy ło­wiły każde słowo.

– Co też ga­da­cie! – rzu­ciła ta druga ze śmie­chem. Lu­bi­łem ją. Była młoda, ładna i za­wsze za­czer­wie­niona od pa­nu­ją­cego w kuchni go­rąca, ale ru­miane po­liczki czy­niły ją tylko sym­pa­tycz­niej­szą. W prze­ci­wień­stwie do spo­tnia­łej i po­dob­nie wiecz­nie po­kra­śnia­łej na twa­rzy ku­charki, która nie­odmien­nie ko­ja­rzyła mi się z ob­ra­ca­nym nad ogniem pro­się­ciem. – Choćby ze świecą szu­kać po ca­luś­kim świe­cie, nie znaj­dzie­cie dru­giego tak żwa­wego i dłu­go­wiecz­nego pana jak nasz.

– Ano, wi­dzi­cie, trzyma się krzepko, bo stroni od Wa­welu – upie­rała się ku­charka, do­da­jąc do roz­trze­pa­nych ja­jek szczyptę soli, odro­binę pie­przu i sza­franu, wy­ję­tych uprzed­nio ze spe­cjal­nej skrzynki na dro­go­cenne przy­prawy. Prze­cho­wy­wano je w skarbcu wraz ze zło­tem, sre­brem i z klej­no­tami. Były tam też prze­zna­czona do nich waga, osobne sitka i zmyślne urzą­dze­nie słu­żące do trans­por­to­wa­nia przy­praw ze skarbca do dwor­skich kuchni.

Dziew­czyna po­krę­ciła tylko głową, wciąż się uśmie­cha­jąc, i zrzu­ciła pach­nące skwarki z wiel­kiej pa­telni wprost do garnka z mle­kiem. Prze­łkną­łem ślinę, bo choć do­piero co skoń­czy­łem śnia­dać, od tych wszyst­kich za­pa­chów po­czu­łem się znów głodny. Panna ku­chenna mu­siała do­strzec moje tę­skne spoj­rze­nia rzu­cane w stronę garnka, nad któ­rym uno­siła się wonna para.

– Weź­cie so­bie chleba, pa­ni­czu, je­śli­ście na­dal głodni – rzu­ciła, pa­trząc na mnie tymi swo­imi we­so­łymi oczyma. – Z tym jesz­cze da­leko. Bę­dzie go­towe nie prę­dzej jak ju­tro rano. Te­raz trzeba mie­szać, po­tem piec w for­mie wy­sma­ro­wa­nej ma­słem, a na ko­niec jesz­cze pod prasą musi le­żeć dla od­ci­śnię­cia, żeby się kra­jać dało. Dużo jesz­cze wody upły­nie w rze­kach, nim do cze­goś się nada.

Po­słusz­nie wzią­łem pajdę chleba i wy­sze­dłem z kuchni. Żu­jąc od­gry­zioną skórkę, za­sta­na­wia­łem się, czy rze­czy­wi­ście tak wspa­niały za­mek jak Wa­wel mógłby ko­muś szko­dzić.

– Służba gada, a ty w to wie­rzysz – mó­wił ze śmie­chem Ka­zi­mierz, gdy zwie­rzy­łem mu się ze swo­ich my­śli.

– Sko­roś taki mą­dry, to po­wiedz, czemu naj­ja­śniej­szy pan wciąż w po­dróży? – wark­ną­łem po­iry­to­wany jego do­cin­kami.

– Bo pań­stwa trzeba do­glą­dać, jak się nim rzą­dzi – od­po­wie­dział, przy­bie­ra­jąc prze­mą­drzałą minę. Pod­niósł wska­zu­jący pa­lec pra­wej ręki i na­śla­du­jąc ton jed­nego z po­słu­gu­ją­cych na dwo­rze kró­le­wi­czów po­ko­jo­wego, do­dał: – To obo­wią­zek i nie ma nic wspól­nego z bab­skimi za­bo­bo­nami.

Sie­dzący na sze­ro­kim pa­ra­pe­cie przy oknie Wła­dy­sław, który zda­wał się w sku­pie­niu czy­tać psał­terz, pod­niósł głowę i rzu­cił bratu spoj­rze­nie spode łba. Obo­wią­zek to było słowo, które od dziecka sły­szał naj­czę­ściej. Zbyt czę­sto. Był pier­wo­rod­nym sy­nem Ja­giełły, w do­datku pierw­szym kró­lew­skim mę­skim po­tom­kiem od po­nad stu lat, czyli od dnia na­ro­dzin Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego w 1310 roku. Zwy­kle nie­mow­lęta chrzczono dość szybko, naj­da­lej w prze­ciągu mie­siąca, by nie za­ry­zy­ko­wać, że ze­mrą nie­na­zna­czone zna­kiem krzyża i nie wstą­pią przez to do raju. Tym­cza­sem Wła­dy­sław mu­siał cze­kać na swój chrzest bli­sko szes­na­ście ty­go­dni, by ze wszyst­kich stron zdą­żyli zje­chać na Wa­wel za­pro­szeni na tę uro­czy­stość go­ście. Ży­cie wieczne ży­ciem wiecz­nym, ale ta­kie wy­da­rze­nie po­trze­bo­wało god­nej oprawy. Sa­mych oj­ców chrzest­nych było kil­ku­na­stu. W ich gro­nie zna­leźli się kar­dy­na­ło­wie, nun­cjusz pa­pie­ski, bi­skup lwow­ski, pię­ciu opa­tów róż­nych zgro­ma­dzeń, pro­win­cjał za­konu do­mi­ni­ka­nów, Ja­kub z Za­bo­rowa – rek­tor Aka­de­mii Kra­kow­skiej, kanc­lerz kró­le­stwa, a na­wet sam pa­pież Mar­cin V i ce­sarz Zyg­munt Luk­sem­bur­czyk. Tych dwóch ostat­nich re­pre­zen­to­wali wy­zna­czeni do­stoj­nicy, bo jak oględ­nie tłu­ma­czyli, po­dróż o tej po­rze roku by­łaby dla nich zbyt wy­czer­pu­ją­cym przed­się­wzię­ciem.

To na Wła­dy­sła­wie sku­piły się więc wszyst­kie ocze­ki­wa­nia – tym więk­sze, że Ja­gielle na syna, a Pol­sce na na­stępcę tronu przy­szło cze­kać wy­jąt­kowo długo. Uro­dził się on po trzy­dzie­stu ośmiu la­tach pa­no­wa­nia swego ojca, w ostat­nim dniu paź­dzier­nika 1424 roku, gdy wszy­scy stra­cili już na­dzieję na le­gal­nego mę­skiego po­tomka króla.

Z Ja­dwigą An­de­ga­weń­ską, dzięki któ­rej Li­twin za­siadł na pol­skim tro­nie, na pa­miątkę czego do końca ży­cia no­sił na palcu ślubny pier­ścio­nek z owego pierw­szego mał­żeń­stwa, Ja­giełło miał córkę – Elż­bietę Bo­ni­fa­cję. Ta jed­nak nie prze­żyła nie­mow­lęc­twa – zmarła la­tem 1399 roku, cztery dni przed swoją matką. Druga żona króla, wnuczka Ka­zi­mie­rza Wiel­kiego Anna Cy­lej­ska, rów­nież po­wiła dziew­czynkę, któ­rej dano na imię Ja­dwiga, ale i ona zmarła, gdy by­li­śmy dziećmi, wspo­mi­nam więc o tym te­raz je­dy­nie dla po­rządku. W szcze­góły po­zwolę so­bie wdać się póź­niej, bo na pew­nym eta­pie jej losy zda­wały się wa­żyć na dzie­jach ca­łego kró­le­stwa. Trze­cia żona Ja­giełły, córka Ot­tona z Pil­czy Elż­bieta, zmarła, nie uro­dziw­szy kró­lowi dzie­dzica, choć z Win­cen­tym Gra­now­skim miała aż piątkę dzieci – trzy córki i dwóch sy­nów. Gra­now­ski był jej trze­cim mę­żem. Z każ­dym ko­lej­nym mał­żeń­stwem przy­szłej kró­lo­wej wią­zała się ja­kaś sen­sa­cyjna opo­wieść, po­wta­rzana przez słu­żące z wy­pie­kami na twa­rzy i wy­raźną przy­jem­no­ścią. Do­piero ostat­nia żona, mło­dziutka Sonka, uro­dziła Ja­gielle trzech sy­nów, z któ­rych dwóm udało się wy­ro­snąć z ko­ły­ski.

– Jest nas dwóch: je­den na tron, a drugi na za­pas – ma­wiał ze śmie­chem Ka­zi­mierz, zwy­kle przy po­siłku, pod­su­wa­jąc Wła­dy­sła­wowi ta­lerz z czarną ka­pu­stą, któ­rej to na­zwy ni­gdy nie mo­gli­śmy zro­zu­mieć, skoro ka­pu­sta była w rze­czy­wi­sto­ści in­ten­syw­nie pur­pu­rowa. – Dbaj o sie­bie, bra­cie, bo ja, jak ci wia­domo, nie prze­pa­dam za obo­wiąz­kami. Nie­ludzko mnie nużą – do­da­wał kpiąco i zie­wał te­atral­nie, roz­dzia­wia­jąc przy tym usta ku zgor­sze­niu wy­cho­wawcy, który ja­dał z nami. Ka­zi­mierz miał dar na­śla­do­wa­nia osób ze swo­jego oto­cze­nia i gdy tak żar­to­wał, każdy mógł się do­my­ślić, kogo pa­ro­diuje.

Było dla nas oczy­wi­stym, że po Ja­gielle na tro­nie za­sią­dzie star­szy z jego sy­nów. Wy­da­wało się nam to rów­nie na­tu­ralne jak to, że sto­lica Kró­le­stwa Pol­skiego mie­ści się w Kra­ko­wie, a oplata ją wstęga Wi­sły, że słońce wstaje na wscho­dzie, a znika na za­cho­dzie, że la­tem jest upal­nie, a zimą mróz ścina krew w ży­łach. Dla na­szych dzie­cię­cych umy­słów taki był od­wiecz­nie usta­lony po­rzą­dek rze­czy, o któ­rym wie­dzie­li­śmy, ale nie po­tra­fi­li­śmy wy­obra­zić so­bie jego zisz­cze­nia. Choć kró­le­wi­cze mieli wła­sny dwór, by­li­śmy tylko dziećmi. Naj­chęt­niej za­po­mnie­li­by­śmy o wszyst­kich obo­wiąz­kach. Ca­łymi dniami jeź­dzi­li­by­śmy konno, grali w pa­lanta lub w sza­chy. Wła­dy­sław był dla nas... po pro­stu Wła­dy­sła­wem, co­dzien­nym kom­pa­nem, to­wa­rzy­szem za­baw, przy­ja­cie­lem, a nie żad­nym po­ma­zań­cem Bo­żym, na­stępcą tronu Pol­ski.

W rze­czy­wi­sto­ści, o czym do­wie­dzie­li­śmy się dużo póź­niej, choć i tak o wiele szyb­ciej, niż chcie­li­by­śmy, na zjeź­dzie w Je­dlni w marcu trzy­dzie­stego roku usta­lono, że wy­bra­nym na króla zo­sta­nie ten z sy­nów Ja­giełły, który wyda się szlach­cie i moż­no­wład­com „spo­sob­niej­szym”.

Tym­cza­sem jed­nak Ka­zi­mierz ani my­ślał o tym, że kie­dy­kol­wiek grozi mu kró­lo­wa­nie. Od tego miał star­szego brata, by sa­memu móc czer­pać z ży­cia wy­łącz­nie przy­jem­no­ści.

Słowo „obo­wią­zek” rzu­cało za to cień na dzie­ciń­stwo Wła­dy­sława. Wi­dzia­łem to wy­raź­nie. Ile­kroć kró­le­wi­cze coś zbro­ili, Ka­zi­mierz do­sta­wał ła­god­niej­szą karę, choć wszy­scy wie­dzieli, że to on był po­my­sło­dawcą i głów­no­do­wo­dzą­cym wy­bry­ków.

– Tak się nie go­dzi, mój pa­nie – za­czy­nał na­uczy­ciel, a po pięk­nej twa­rzy Wła­dy­sława prze­my­kał do­brze znany mi cień. – Pew­nego dnia za­sią­dziesz na tro­nie swego ojca. Masz obo­wiązki...

Wła­dy­sław przyj­mo­wał te ła­ja­nia z po­korą. Ani razu nie usły­sza­łem z jego ust słów sprze­ciwu czy skargi i tylko mocno za­ci­śnięte szczęki świad­czyły o tym, jak bar­dzo był po­ru­szony. Do końca dnia cho­dził po­sępny i wy­raź­nie ob­wi­niał sa­mego sie­bie o to, że znów nie spro­stał ocze­ki­wa­niom. Współ­czu­łem mu. Był tylko dziec­kiem, a tak wiele od niego wy­ma­gano!

Na­sze ży­cie pły­nęło wła­snym nur­tem. Gdy Wła­dy­sław i Ka­zi­mierz byli cał­kiem mali, z na­tury rze­czy na­le­że­li­śmy do dworu kró­lo­wej. Był to żywy, wie­lo­barwny, pe­łen emo­cji świat, two­rzony głów­nie przez ko­biety. Dwór górny skła­dał się z za­męż­nych nie­wiast i na­dob­nych wdów, a dwór dolny – z pa­nien dwor­skich. Te ostat­nie nie­odmien­nie ko­ja­rzyły mi się (i po praw­dzie do dziś ko­ja­rzą) ze stad­kiem do­mo­wego ptac­twa. Były wiecz­nie w ru­chu, wciąż gę­gały, stro­szyły piórka i ro­biły wo­kół sie­bie trudny do opi­sa­nia rej­wach. Gdy nieco pod­ro­słem, zo­rien­to­wa­łem się, że oprócz usłu­gi­wa­nia kró­lo­wej frau­cy­mer speł­niał jesz­cze jedno – kto wie, czy nie waż­niej­sze – za­da­nie. Sta­no­wił prze­strzeń, w któ­rej pla­no­wano więk­szość mał­żeństw naj­waż­niej­szych ro­dów w Kró­le­stwie Pol­skim, a nie­rzadko i Wiel­kim Księ­stwie Li­tew­skim. Pa­no­wie szlachta go­towi byli zro­bić wiele, by ich córki do­stały się na dwór kró­lo­wej i tam zna­la­zły od­po­wied­nią par­tię. „Od­po­wiedni” mał­żo­nek nie ozna­czał, rzecz ja­sna, mło­dzieńca przy­stoj­nego, gra­ją­cego na lutni, o ła­god­nym uspo­so­bie­niu, oczach lśnią­cych jak gwiazdy i ustach stwo­rzo­nych do po­ca­łun­ków, jak ro­iły so­bie panny, ale czło­wieka ma­jęt­nego, wpły­wo­wego i usto­sun­ko­wa­nego, któ­rego wiek, wy­gląd i uspo­so­bie­nie były w za­sa­dzie bez zna­cze­nia. Cza­sem aż żal było pa­trzeć, jak cudną dziew­czynę, świeżą jak po­ranna rosa, wy­da­wano za bez­zęb­nego, ły­sego starca o ob­le­śnym uśmie­chu. Panna szlo­chała, a je­śli miała ja­kie­goś se­kret­nego uko­cha­nego wśród pa­choł­ków, gierm­ków czy ry­ce­rzy, do­słow­nie to­nęła we łzach i po­msto­wała na cały świat. Kilka spró­bo­wało na­wet tar­gnąć się na swoje ży­cie, jak­kol­wiek na tyle ostroż­nie, by wy­wo­łać za­męt, ale nie zro­bić so­bie więk­szej krzywdy. Dla przy­kładu tru­cie się z mi­ło­ści ucho­dziło za szcze­gól­nie dra­ma­tyczne, a tę, która się go do­pu­ściła, po ozdro­wie­niu zwy­kle trak­to­wano jak bo­ha­terkę. Ni­czego nie zmie­niało to w jej sy­tu­acji, ale po ta­kim ak­cie chyba ro­biło jej się ja­koś lżej na du­szy.

– Ja też wy­szłam za mąż młodo – po­wta­rzała Sonka. Ni­gdy nie mó­wiła o wieku króla, ale wszyst­kie panny i tak wie­działy, ja­kie słowa winny paść na­stępne. Każdy na dwo­rze miał świa­do­mość, że sie­dem­na­sto­let­nia Zo­fia Hol­szań­ska po­ślu­biła li­czą­cego so­bie bli­sko sie­dem­dzie­siąt lat mo­nar­chę. – I spójrz­cie, jaka je­stem szczę­śliwa.

Te słowa zwy­kle za­my­kały wszyst­kim usta.

Na usłu­gach kró­lo­wej po­zo­sta­wali ta­koż chłopcy po­ko­jowi i dwo­rza­nie, z któ­rych zna­ko­mita więk­szość była jej urzęd­ni­kami. Sonka miała swo­jego mar­szałka dworu, och­mi­strzy­nię, kanc­le­rza czy wresz­cie se­kre­ta­rzy pi­szą­cych w jej imie­niu li­sty. Byli też kraj­czy, pod­stoli, stol­nik, pod­cza­szy, ko­niu­szy, kre­den­sarz, opie­kun ob­ru­sów i wielu in­nych, któ­rych funk­cji te­raz do­kład­nie nie po­mnę.

Kró­lo­wej słu­żyło dwóch se­kre­ta­rzy: ła­ciń­ski skryba i ru­ski diak. To wła­śnie im za­wdzię­czam pierw­sze kon­takty ze sło­wem pi­sa­nym. Zwy­kle nu­dzi­łem się nie­po­mier­nie, gdy kró­le­wi­cze spę­dzali czas z matką. Gdy ich przy mnie nie było, nikt spe­cjal­nie nie dbał o to, bym miał ja­ko­weś za­ję­cie. By­łem jak cień. Ist­nia­łem tylko w obec­no­ści słońca. Błą­ka­łem się więc po ko­ry­ta­rzach, ba­cząc jed­nak, by nie od­da­lić się zbyt­nio od kom­nat wspól­nych dworu kró­lo­wej. By­łem mały, a Wa­wel był won­czas dla mnie ca­łym wiel­kim świa­tem, w któ­rym – jak mi się zda­wało – na­zbyt ła­two się za­gu­bić. Je­den nie­opatrzny krok czy chwila nie­uwagi wy­star­czyły, by już ni­gdy nie zna­leźć drogi po­wrot­nej.

Pew­nej wy­jąt­kowo po­chmur­nej i po­nu­rej je­sieni, gdy słońce przy­ga­sło już we wrze­śniu, pod­czas wę­drówki ko­ry­ta­rzem do­strze­głem złotą smugę świa­tła są­czą­cego się zza uchy­lo­nych drzwi po­miesz­cze­nia, w któ­rym nie by­łem ni­gdy wcze­śniej.

„Dziwne”, po­my­śla­łem. Kto pali świece, gdy za oknami mimo wszystko jest jesz­cze dość ja­sno?

Pod­sze­dłem bli­żej i za­cie­ka­wiony zer­k­ną­łem do środka. Uj­rza­łem nie­wiel­kie po­miesz­cze­nie z du­żymi oknami, przez które wpa­dało bla­dawe świa­tło dzienne. Na środku umiesz­czono dwa pul­pity, na któ­rych le­żały księgi, a przy każ­dej ze ścian znaj­do­wały się wy­so­kie re­gały. Na pół­kach usta­wiono kubki z pió­rami – kilka z gę­simi, kilka z ła­bę­dzimi. Da­lej stały bu­te­leczki z ja­kąś cie­czą i mnó­stwo puz­de­rek, w któ­rych – jak się póź­niej do­wie­dzia­łem – trzy­mano pig­menty do in­kau­stów.

Pod oknem do­strze­głem dwa dłu­gie stoły, przy któ­rych w iden­tycz­nych po­zach sie­działo dwóch mocno przy­gar­bio­nych star­ców. W ocza­ro­wa­niu pa­trzy­łem, jak wo­dzą do­brze za­ostrzo­nymi pió­rami po per­ga­mi­nie – spo­koj­nie, ni­g­dzie się nie spie­sząc, w wiel­kim sku­pie­niu. By­łem pe­wien, że mogę przy­glą­dać się im bez­kar­nie, bo wy­da­wali się bez reszty po­chło­nięci pracą, jakby świat poza le­żą­cymi przed nimi księ­gami po pro­stu nie ist­niał.

– Nie trzeba się skra­dać – rzekł ła­god­nie pierw­szy z męż­czyzn, nie od­ry­wa­jąc pióra od per­ga­minu. – Można wejść.

Pod­sko­czy­łem z prze­ra­że­nia, a serce za­ło­mo­tało mi mocno w piersi, jak wów­czas, gdy słu­żący zbyt gwał­tow­nie bu­dził mnie ze snu.

– Albo i nie można – mruk­nął opry­skli­wie drugi. – Dla cie­kaw­skich jest osobne miej­sce w pie­kle.

Zimny dreszcz prze­biegł mi po ple­cach, a moje serce tłu­kło się te­raz jak ryba po pu­stym wia­drze. Gdyby nie strach, który spę­tał mi nogi tak mocno, że ni­jak nie mo­głem się po­ru­szyć, uciekł­bym wła­śnie w tej chwili.

– Osobne miej­sce jest dla głup­ców – ode­zwał się znów męż­czy­zna o ła­god­nym gło­sie. – Cie­ka­wość to wielka cnota, którą na­leży pie­lę­gno­wać.

– I przy­czyna wszel­kich nie­szczęść – bąk­nął drugi. – Le­piej wie­dzieć za mało niż za dużo.

– Naj­le­piej by­łoby wie­dzieć wszystko, ale na to ży­cia ni­komu nie star­czy.

Słu­cha­łem tej wy­miany zdań i za­sta­na­wia­łem się, czy ci dwaj sta­rusz­ko­wie za­wsze tak dzi­wacz­nie ze sobą roz­ma­wiają i czy kie­dy­kol­wiek do­cho­dzą do po­ro­zu­mie­nia. Ani na chwilę nie prze­rwali przy tym pracy ani nie ode­rwali wzroku od pro­wa­dzo­nych li­nii.

– Skoro już tu sto­isz, rów­nie do­brze mo­żesz wejść. – Ku mo­jemu za­sko­cze­niu gbu­ro­waty sta­ru­szek za­trzy­mał pióro w gó­rze, uniósł głowę i ski­nął na mnie dło­nią o dłu­gich, po­żół­kłych, lekko za­krzy­wio­nych pa­znok­ciach.

Ostroż­nie otwo­rzy­łem sze­rzej drzwi i po­słusz­nie prze­stą­pi­łem próg, choć nogi mia­łem jak z oło­wiu. Mimo wiel­kich okien znaczną część kom­naty skry­wał pół­mrok. Wo­kół sto­łów, przy któ­rych pra­co­wali skry­bo­wie, pa­liły się dzie­siątki świec, roz­świe­tla­jąc wnę­trze cie­płym bla­skiem. Obok per­ga­mi­nów umiesz­czono kilka ma­łych ło­jo­wych lam­pek z kno­tem, które rzu­cały do­dat­kowe świa­tło na tań­czące po gład­kich po­wierzch­niach ostrza gę­sich piór lśnią­cych od atra­mentu.

– No chodź tu, chodź – po­na­glił mnie ów ła­god­niej­szy. – Nie łyp wszę­dzie oczami jak sroka, nie warto. Patrz tu. – Dwu­krot­nie stuk­nął pa­znok­ciem w per­ga­min. – Tu jest wszystko, czego czło­wie­kowi po­trzeba.

Tam­tego dnia po­ka­zali mi, jak ostrzyć pióra i nu­rzać je w in­kau­ście, by na­brać go aku­rat tyle, ile po­trzeba – ani za mało, ani za dużo. Zdą­żyli jesz­cze za­pre­zen­to­wać mi spe­cjalny pul­pit, na któ­rym, gdy za­szła taka po­trzeba, wy­ko­ny­wali szkice, ilu­stra­cje czy mapy, gdy na­gle z od­dali usły­sza­łem dzwo­nek wzy­wa­jący na po­si­łek.

– Zaj­rzyj do nas jesz­cze – po­pro­sił ru­ski skryba. – Miło tak po­ga­wę­dzić so­bie z kimś nieco młod­szym. – Za­chi­cho­tał, a ja ro­ze­śmia­łem się w głos, bo skry­bo­wie wy­da­wali mi się starsi niż król, za­mek i niż cały świat.

– Zaj­rzę – obie­ca­łem.

Za­cho­dzi­łem tam wie­lo­krot­nie i za każ­dym ra­zem do­sta­wa­łem nie­wielki ka­wa­łek per­ga­minu z na­kre­śloną sta­ran­nie li­terą. Gdy spę­dza­łem czas z kró­le­wi­czami na świe­żym po­wie­trzu, za­pa­mię­tale od­twa­rza­łem tę li­terę na pia­sku czy śniegu we­dług wzoru. Pró­bo­wa­łem dzie­siątki razy, aż wresz­cie jej kształt przy­po­mi­nał to, co wy­ka­li­gra­fo­wano na skrawku per­ga­minu. A po­tem nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wa­łem chwili, gdy będę mógł po­chwa­lić się swym osią­gnię­ciem skry­bom kró­lo­wej.

– Do­bra ro­bota – chwa­lił mnie do­bro­tliwy ru­ski diak, gdy z lekko wy­su­nię­tym ję­zy­kiem pre­zen­to­wa­łem im to, czego na­uczy­łem się od ostat­niej wi­zyty.

– Po­wi­nie­neś moc­niej przy­ci­snąć na po­czątku – ma­ru­dził ła­cin­nik, śle­dząc uważ­nie każdy mój ruch, by wy­chwy­cić naj­mniej­szy błąd. Co in­te­re­su­jące, choć przy każ­dej oka­zji kry­ty­ko­wał mnie i gde­rał, by­łem pe­wien, że jest mi życz­liwy. – I de­li­kat­niej po­pro­wa­dzić li­nię. Za­wi­jasy wciąż po­zo­sta­wiają wiele do ży­cze­nia.

Do­broć pierw­szego z nich spra­wiała, że nie tra­ci­łem za­pału, a su­ro­wość dru­giego po­zwa­lała mi się roz­wi­jać.

W ten spo­sób w wieku pię­ciu lat od­kry­łem świat li­ter, a przy oka­zji drze­miące we mnie po­kłady cier­pli­wo­ści, wy­trwa­łość w dą­że­niu do celu i ra­dość pły­nącą z do­tar­cia na szczyt. Ka­zi­mierz pod­da­wał się szyb­ciej.

– Kark mi ścierpł – oświad­czał ni­czym ma­trona po­chy­lona zbyt długo nad ha­ftami. Od­rzu­cał na bok pa­tyk i wsta­wał z ku­cek. – Po­ści­gajmy się.

Wła­dy­sław po­tra­fił już wów­czas tro­chę pi­sać, lecz – choć nie bra­ko­wało mu cier­pli­wo­ści – nie czer­pał żad­nej przy­jem­no­ści z dą­że­nia do per­fek­cji w dzie­dzi­nie ka­li­gra­fii. Ro­bił to, bo mu­siał. O wiele wię­cej po­wtó­rzeń był go­tów znieść pod­czas na­uki fech­tunku czy strze­la­nia z łuku. Te za­ję­cia, jak wszyst­kie zwią­zane z ry­cer­skim fa­chem, nie­po­mier­nie bar­dziej go in­te­re­so­wały.

– Tak, chodźmy – mó­wił, otrze­pu­jąc odzie­nie z ku­rzu.

– Idź­cie, za­raz do was do­łą­czę – od­po­wia­da­łem nie­uważ­nie, bo my­śli mia­łem za­jęte przy­po­mi­na­niem so­bie uwag ła­ciń­skiego skryby kró­lo­wej.

Co­dzienne ćwi­cze­nia spra­wiały, że kre­ślone przeze mnie li­nie ro­biły się co­raz prost­sze, a li­tery na­bie­rały szla­chet­no­ści. Nie były już ko­śla­wymi kul­fo­nami, lecz nie­wiel­kimi dzie­łami sztuki.

– Może kie­dyś nas za­stą­pisz i bę­dziesz ka­li­gra­fo­wał kró­lew­skie pi­sma? – su­ge­ro­wał ru­ski skryba, uśmie­cha­jąc się przy tym pro­mien­nie, jakby roz­ta­czał przede mną naj­pięk­niej­szą moż­liwą wi­zję przy­szło­ści.

Mi­mo­wol­nie się krzy­wi­łem. Ow­szem, ko­cha­łem pi­sać, pra­gną­łem pew­nego dnia mieć wła­sny ka­ła­marz, ze­staw piór, za­pas per­ga­minu i pa­pieru czer­pa­nego, w któ­rego wy­twa­rza­niu zda­niem skry­bów (rzecz ja­sna, mó­wili o tym z nie­chę­cią) przo­do­wali Krzy­żacy, ale po­chy­la­nie się nad pul­pi­tem w od­cię­tym od świata skryp­to­rium wy­da­wało mi się karą, a nie da­rem losu. Ma­rzy­łem o zu­peł­nie in­nym ży­ciu. O przy­go­dach, da­le­kich po­dró­żach, ry­cer­skich czy­nach, tur­nie­jach – o wszyst­kim tym, o czym opo­wia­dała mi pia­stunka. Było mi spieszno do peł­nego wra­żeń ży­cia, łak­ną­łem po­kla­sku, śni­łem o wiel­kiej sła­wie, a nie o sa­mot­no­ści i ży­ciu w cie­niu re­ga­łów z księ­gami.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki