Uzyskaj dostęp do tej i ponad 180000 książek od 9,99 zł miesięcznie
Pełna czułości opowieść o wyboistej drodze do szczęścia i o prawdziwych obliczach miłości
Podczas zimowego balu warszawski zabawkarz Jakub Modrzycki poznaje miłość swojego życia, Emilię. Potem wszystko toczy się jak w najpiękniejszej bajce – wspaniały ślub, dom, dzieci, doskonale prosperujący interes. Chciałoby się powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. A jednak… mijają lata i coś się zmienia. Bez kłótni i dramatów Modrzyccy dzień po dniu oddalają się od siebie. Nie ma w tym niczyjej winy, a może oboje są winni?
Kilka dni przed adwentem na jaw wychodzą sekrety odzierające Jakuba ze złudzeń. Jego rodzinne szczęście jest zagrożone, a miłość żony staje się wielką niewiadomą. Czy dla państwa Modrzyckich jest jeszcze nadzieja? Czy grudniowych dni wystarczy, by odnaleźć zagubioną bliskość?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotrowi...
A nadzieja znów wstąpi w nas,
nieobecnych pojawią się cienie.
Uwierzymy kolejny raz
w jeszcze jedno Boże Narodzenie
Kolęda dla nieobecnych, Szymon Mucha
PIĘĆ NIEDZIELPRZEDBOŻYM NARODZENIEM1934 ROK
Rozdział 1
Owego poranka pod koniec listopada Jakub Modrzycki stanął w bramie kamienicy, w której z małymi przerwami zamieszkiwał od zawsze, czyli od lat ponad pięćdziesięciu. Zapiąwszy ostatni guzik płaszcza, przymknął powieki i z przyjemnością wziął głęboki wdech. Świeże, przepełnione jesienną wilgocią powietrze natychmiast wypełniło każdy zakamarek jego płuc, usuwając z ciała mężczyzny ostatnie resztki senności. Zaraz jednak Modrzycki otworzył oczy i mimo panującej wokół szarugi uśmiechnął się szeroko.
– Nadchodzi zima – szepnął, po czym dyskretnie rozejrzał się wokoło, by upewnić się, że nikt nie przyłapał go na mówieniu do siebie. W jego wieku mogło to zostać odczytane jako pierwsza z oznak starości, demencji lub, co najstraszniejsze, jakowegoś szaleństwa. Jemu zaś nazbyt zależało na opinii innych, czy to sąsiadów, czy przypadkowych przechodniów, by pozwolił choćby zakiełkować podobnym plotkom.
Jakub Modrzycki lubił przeglądać się w oczach innych i zwykle podobało mu się to, co w nich widział. Był mężczyzną w sile wieku, o wciąż bujnych, ciemnych włosach i wąsach bez cienia siwizny, akuratnej posturze, która pozwalała mu dobrze prezentować się zarówno w eleganckim fraku na operowej premierze, jak i w podkoszulku sportowym podczas treningów w przystani Warszawskiego Towarzystwa Wioślarskiego, do którego przynależał od chwili jego powstania. Nie był nazbyt wysoki, ale z pewnością nikt nie określiłby go mianem niskiego. Kobiety wciąż wodziły za nim wzrokiem, mężczyźni podziwiali jego tężyznę fizyczną oraz niewątpliwą smykałkę do interesów, a dzieci i dorośli obojga płci otaczali uwielbieniem jego wyobraźnię, która zdawała się nie mieć granic.
Modrzycki parał się zabawkarstwem, a w swoim fachu uchodził nie tylko za znakomitego rzemieślnika, lecz także człowieka obdarzonego wyjątkowymi zdolnościami. Jedni twierdzili, że jest wybrańcem bogów, inni, że ma diabelski wprost talent. Często mówiono o nim jak o czarodzieju czy magiku, a te z oczywistych względów niezwykle nośne określenia pozwalały zaoszczędzić na reklamie prowadzonego przezeń interesu. Reklamy stały się w ostatnim czasie bardzo popularne i wielu powtarzało, że bez porządnego zainwestowania w plakaty i ogłoszenia w prasie prowadzenie rentownego biznesu jest w zasadzie niemożliwe.
Faktem było jednak, że Modrzycki doskonale prosperował bez płatnych ogłoszeń na afiszach i przyciągających wzrok rysunków. Nigdy nie brakowało mu pomysłów na nowe zabawki, a każda kolejna zdawała się jeszcze zmyślniejsza od poprzedniej, co przysparzało mu nie tylko pieniędzy, lecz i dodatkowego rozgłosu. Zamówień w jego sklepie dokonywali co zamożniejsi mieszczanie, właściciele ziemscy, bankierzy, profesorowie, arystokracja, a także zagraniczne koronowane głowy. Nawet do Belwederu dostarczono raz pudełko z emblematem warsztatu zabawkarskiego Jakuba Modrzyckiego, w które zapakowano wspaniałe porcelanowe lalki dla Jadwigi i Wandy, córek Marszałka.
Jakub dobrze zapamiętał dzień, kiedy po raz pierwszy przemknęło mu przez myśl, że w przyszłości chciałby robić zabawki. Był kwiecień, a on miał wówczas zaledwie pięć czy sześć lat, gdy matka z ojcem zabrali go w podróż do Krakowa. Planowali spędzić Święta Wielkanocne u któregoś z rozlicznych krewnych ojca. W podzielonej przez zaborców Polsce droga do Galicji była wonczas wyprawą do innego kraju. Jechali pociągiem, a Jakub chłonął każdy szczegół tej wyprawy. Gdy dotarli na miejsce, zdawało mu się, że jego serce nie pomieści już więcej wrażeń. Kiedy tylko znaleźli się w domu krewnych, położył się na łóżku i zasnął snem tak głębokim, że rodzice zdołali obudzić go dopiero następnego ranka. Po śniadaniu wybrali się wszyscy troje na spacer po krakowskim rynku. Jakub biegał między straganami i nie mógł zrozumieć, jak żył dotąd, nie widząc tych cudowności. Owszem, Warszawa była jego domem, ale to Kraków oszołomił go swoją energią, którą, jak mu się wówczas zdawało, miasto czerpało z mnogości barw. W Warszawie wiele kamienic było po prostu białych, tu zaś wszystko wydawało się kolorowe.
Święta minęły prędko i zapewne stałyby się jednym z wielu wspomnień, które czas prędzej czy później zaciera w pamięci, aż w końcu trudno jest w nie uwierzyć, gdyby nie wyprawa na kiermasz Emaus, która odmieniła życie Jakuba.
W Poniedziałek Wielkanocny bardzo wczesnym rankiem, jeszcze przed śniadaniem, wraz z rodzicami udał się do kościoła na Zwierzyńcu nad rzeką Rudawą, gdzie tego dnia tradycyjnie obchodzono odpust ku czci Świętego Salwatora.
– Grzechem byłoby świętować Zmartwychwstanie Pańskie w Krakowie i nie zajrzeć na krakowski Emaus – stwierdziła poprzedniego dnia jedna z ciotek Jakuba i zarządziła poranną wyprawę do kościoła parafialnego klasztoru Norbertanek.
– Odpust wziął swoją nazwę od miejscowości, do której szli uczniowie, gdy spotkali Zmartwychwstałego Pana – wyjaśnił chłopcu ojciec. Jan Modrzycki nie tracił żadnej sposobności, by popisać się elokwencją. – „Jezus przybliżył się i szedł z nimi. Lecz oczy ich były niejako na uwięzi, tak że Go nie poznali” – zacytował fragment Biblii. Teraz także, choć zwracał się do syna, ukradkiem spoglądał na obwieszoną perłami ciotkę, która sennie kiwała głową.
– Po wszystkim, jeśli starczy nam sił, a pogoda dopisze, możemy wybrać się na spacer do Lasku Wolskiego albo na Kopiec Kościuszki – odezwała się krewna, skupiona raczej na planowaniu rozrywek dla rodziny niż na rozważaniach biblijnych.
Miasto zdawało się spać jeszcze, gdy następnego dnia wyszli z domu ciotki. Ich kroki na bruku odbijały się od ścian kamienic głośnym echem. Przechodzili przez rynek, lecz tam także panował nienaturalny spokój. Wokół zalegała głęboka cisza, jeśli nie liczyć gruchających gołębi przechadzających się tu i ówdzie w poszukiwaniu resztek jedzenia.
Siedząc w ławce pomiędzy ojcem i matką, Jakub za nic nie mógł skupić się na myśleniu o pobożnych sprawach. Wokół było zbyt wiele piękna, a światło przenikające do wnętrza kościoła przez kolorowe szybki witraży, odbijane przez złote zdobienia kolumn, przez wiele lat widywał potem w snach. Gdy wychodzili ze świątyni, jeszcze nim otwarto jej wrota, usłyszeli gwar. Wyszli na zalaną wiosennym słońcem ulicę i Jakub uniósł dłoń, by osłonić twarz przed jaskrawym światłem dnia. Pierwszym, co zobaczył, gdy jego wzrok przyzwyczaił się do światła, były zwisające z gałęzi nogi ubrane w długie podkolanówki i wizytowe buty. Chłopiec zmrużył oczy i ujrzał siedzącego na drzewie odświętnie ubranego malca, który przyglądał się czemuś z uwagą. Modrzycki podążył wzrokiem w tamtą stronę i zobaczył, że w czasie, gdy oni byli na mszy, wszędzie wokół zaroiło się od ludzi. Stragany, na które wcześniej nie zwrócił uwagi, teraz pootwierane na oścież zachęcały do oglądania, kupowania, a także zabawy, gdyż w wielu z nich urządzono strzelnice oraz loterie fantowe. Wzdłuż klasztornych murów ustawiono stoły, na których siostry zakonne wykładały ozdoby i słodycze, w tym serduszka z piernika.
Dzieci krewnych natychmiast pobiegły po słodkości, ale Jakub nie miał teraz głowy do myślenia o jedzeniu. Przypatrywał się rozłożonym wszędzie zabawkom i nie wiedział, na czym wzrok zatrzymać. Zdawało mu się, że znalazł się w całkiem innym świecie. Czuł się jak Guliwer w Krainie Liliputów, postać z książki, którą przez ostatnie tygodnie matka czytywała mu na dobranoc.
Oczarowany oglądał maleńkie drewniane stoliki, szafy, krzesła ze wspaniale rzeźbionymi oparciami i kredensy z prawdziwymi szybkami, a także miniaturowe łóżeczka, na których leżały jeszcze mniejsze kołdry i puchowe poduszeczki. Każdy przedmiot mógł zamknąć w dłoni, sprawiając tym samym, że znikał przed ludzkim spojrzeniem, jakby przestawał istnieć.
Na kramach odpustowych było także mnóstwo innych zabawek: małe grabie, motyki i siekierki, gliniane miseczki, dzbanuszki, formy do babek, dzwonki, klekotki, terkotki i ptaszki, które napełnione wodą wydawały tęskne trele.
To właśnie tu, na jarmarku, Jakub po raz pierwszy zobaczył drewniane figurki nazywane „żydkami”. Przedstawiały one postacie kiwających się nad Torą Żydów w długich chałatach, żydowskich kupców z wozami wypełnionymi towarami lub grajków z różnymi instrumentami.
Młody Modrzycki przyglądał się ich twarzom i odnosił wrażenie, że i oni mu się przyglądają. Całkiem jakby byli żywi. Wreszcie jeden ze sprzedawców pokazał mu zabawkowego chłopca wspinającego się po słupie, na którym zawieszona była kolorowa piłka. Mężczyzna pociągnął za sznurek, a wtedy drewniana figurka wspięła się po zabawkę aż na wierzchołek słupa.
Zgromadzeni wokół stolika ludzie zaczęli bić brawo, ale Jakub tylko patrzył oszołomiony. To, co dotąd jedynie podejrzewał, znalazło potwierdzenie. Zyskał niezbitą pewność, że zabawki kryją w sobie tajemnice, i postanowił, że spróbuje odkryć je wszystkie.
Kilka lat później, wracając z boną ze spaceru, zaszedł na Nalewki. W żydowskiej dzielnicy pierwszy raz zobaczył sprzedających figurki zrobione z gniecionego chleba. Uprosił piastunkę, by kupiła mu jedną z nich, a przy okazji zadał rzemieślnikom kilka wnikliwych pytań, by dowiedzieć się wszystkiego o tej dziwnej masie robionej z ugniecionego pieczywa z dodatkiem kleistego spoiwa z mączki kasztanowej.
Uznał, że to doskonały pomysł, i postanowił czym prędzej, nie zwierzając się z niczego rodzicom, sam rozpocząć podobną produkcję, a potem, kto wie, może i sprzedaż. Wiedział, że matka i ojciec nie byliby zachwyceni, gdyby usłyszeli o jego planach.
Składniki na masę były niedrogie, całość dawała się łatwo kształtować i szybko schła, produkcja szła więc pełną parą. Za pierwsze zarobione w ten sposób pieniądze Jakub dokupił jeszcze składników. Kolejne przeznaczył na farby i olejki pozwalające nadać figurkom połysk. Coraz częściej wymykał się z domu na całe dnie, dlatego nie upłynęło dużo czasu, a matka zorientowała się we wszystkim.
Jakub był zmuszony wyjaśnić jej, na co poświęca swój czas. W pierwszej chwili, dowiedziawszy się o tym, że syn handluje na targowiskach zrobionymi przez siebie figurkami, Katarzyna Modrzycka pobladła, opadła na fotel i wyglądała, jakby za chwilę miało z niej ulecieć życie. Jakub przyniósł jej sole trzeźwiące, po drodze wyrzucając sobie własną głupotę, która wywołała tak wielki wstrząs u matki.
Katarzyna odkorkowała buteleczkę, powąchała jej zawartość, wzdrygnęła się i rumieńce powoli zaczęły wracać na jej policzki.
– Pokaż mi wszystko – odezwała się w końcu.
Jakub wczołgał się pod łóżko i wyjął stamtąd duże, płaskie pudło, w którym przechowywał gotowe do sprzedania figurki. Katarzyna brała je kolejno do rąk i z uwagą oglądała. Byli tam hodowca gołębi, któremu maleńkie ptaki siedziały na dłoniach i ramionach, hycel, kaczka z małymi kaczątkami, śpiący lisek zwinięty w kłębek, konik, a nawet cętkowana żyrafa.
– Jakie to piękne! – wzdychała raz za razem pani Modrzycka, popatrując to na figurki, to znów na syna, który nagle, ujawniwszy swój talent, wydał jej się kimś obcym.
Jakub z dumą i pewną ulgą, bo nie znosił mieć przed matką tajemnic, pokazywał jej kolejne zabawki, a na koniec wyjął zeszyt z rysunkami pomysłów, które kiedyś zamierzał zrealizować.
Ostatecznie matka zgodziła się, żeby nadal handlował swoimi wytworami. Jej duma wprawdzie cierpiała na tym, ale nie potrafiła znaleźć żadnego racjonalnego argumentu przeciwko zajęciu syna.
– Bacz tylko, żeby nikt cię nie rozpoznał – ostrzegała. – Twój ojciec nie zniósłby tego.
Jakub skwapliwie pokiwał głową. Od początku musiał kryć się przed rodzicami ze swoją pasją, dlatego zdążył już nieźle opanować sztukę zbaczania z dróg uczęszczanych przez krewnych i znajomych. Poza tym i tak na wszelki wypadek handlował głównie na Nalewkach albo na Pradze na targowiskach dla biedoty.
Interes szedł świetnie, a wkrótce okazało się, że pieniądze zarabiane przez Jakuba są niezbędnym składnikiem domowego budżetu. Rozrzutność ojca wpędziła rodzinę w długi i matka rwała włosy z głowy, otrzymując kolejne pisma od komorników. Była więc zachwycona, ilekroć Jakub przyniósł do domu parę groszy.
– Mój syn, mój kochany, dobry syn... – powtarzała, gładząc go po włosach.
Nie zmieniało to faktu, że zajęcie Jakuba nadal musiało pozostawać w wielkiej tajemnicy, zarówno przed ojcem, jak i całą resztą ich otoczenia.
Goszczące na urządzanych przez matkę Jakuba podwieczorkach liczne krewne chwaliły gospodynię za mnogość i różnorodność wypieków, nie zastanawiając się nad kosztami, jakie musiała ponosić. Jakub natomiast patrzył, jak kęsy słodkiej babki upieczonej z kilkunastu jaj i okraszonej rodzynkami znikają w ustach tej czy innej ciotki, i czuł dumę, że jego praca oszczędza matce kolejnych upokorzeń.
Poza tym wszystkim skrywało się coś jeszcze. Robiąc zabawki, Modrzycki po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę szczęśliwy. Pasował do tego zajęcia, a może to ono pasowało do niego. Podskórnie przeczuwał, że właśnie do tej pracy został stworzony. W wielu podaniach, mitach, a nawet w Biblii często pojawiał się motyw człowieka, którego życie zostało zdeterminowane przez siły wyższe. Bohaterów tych, jakby na pocieszenie, zwykle określano mianem wybrańców. Tak właśnie czuł się Jakub, gdy patrzył na twarze ludzi oglądających jego zabawki. Widział w ich oczach zachwyt oraz podziw, jakby dokonał czegoś wielkiego. Nikt nie zdawał sobie sprawy z tego, jak proste było dla Modrzyckiego wykonanie tych cudeniek. Trochę go to śmieszyło, a trochę onieśmielało.
– Sam to zrobiłeś? – pytali ludzie, przyglądając mu się z niedowierzaniem.
– Naprawdę? – dziwili się, gdy na poprzednie pytanie odpowiadał twierdząco.
Po ponownym przytaknięciu jedni gwizdali z podziwem, inni kręcili głowami nadal nieprzekonani. Byli też tacy, którzy zasypywali go komplementami.
– Masz prawdziwy talent, chłopcze – powiedział pewien stary Żyd, który długo oglądał ulepioną przez Jakuba kaczuszkę. – A to nie zdarza się często, o nie.
Nastoletni Jakub uśmiechnął się wówczas uprzejmie owym uśmiechem, w którym zwykle wyraża się cała arogancja młodości, i pokiwał głową, myśląc tylko o tym, by Żyd poszedł już dalej. Widać było, że nie zamierza niczego kupować, a swoim czarnym, długim chałatem tylko zasłaniał niewielkie stoisko Jakuba.
A jednak gdy wieczorem chłopak wracał do domu, słowa starego Żyda wciąż odbijały się echem w jego głowie. Aż dotąd przyjmował swoje zdolności jako coś naturalnego. Lubił lepić chlebowe figurki i widział, że spod jego palców wychodzą ładne przedmioty, lecz nigdy nie zastanawiał się nad tym, dlaczego tak się dzieje. To było coś zupełnie zwyczajnego, jak oddychanie czy umiejętność poruszania się. Nie dostrzegał w tym nic niezwykłego i po prawdzie zakładał chyba, że każdy człowiek posiada coś podobnego.
Słowa starego Żyda sprawiły, że po raz pierwszy zaczął zastanawiać się nad tym, czy rzeczywiście ma talent. Słowo to kojarzyło mu się z czymś wyjątkowym, a zarazem tajemniczym, nie do końca zrozumiałym. Był to jeden z tych wyrazów, które każdy zna, a jednak niewielu potrafiłoby podać jego definicję. Talent wydawał się bowiem Jakubowi czymś więcej niż tylko szczególną umiejętnością czy sprawnością w jakiejś dziedzinie. Podskórnie przeczuwał, że jest to coś, co odróżniało jednego kataryniarza ze Starówki od drugiego. Obaj potrafili grać, ale tylko jeden sprawiał, że wszyscy wokół zastygali w bezruchu, a gdy jego instrument milkł, cisza zdawała się jeszcze głębsza i dziwnie nienaturalna. Mężczyźni w milczeniu wsuwali wtedy dłonie w kieszenie i odchodzili szybkim krokiem, jakby bali się, że ktoś dostrzeże to, co działo się w ich wnętrzach. Kobiety zaś otwarcie ocierały chusteczkami łzy wzruszenia.
– Jeszcze! Jeszcze! – wykrzykiwały małe dzieci, jako jedyne gotowe pokazać całemu światu, jak wielkie wrażenie wywarła na nich muzyka grajka.
Talent był więc dla Jakuba czymś, co wzbudzało w ludziach emocje, rzucało na nich swoisty czar i sprawiało, że nie mogli pozostać obojętni.
Zdaniem starego Żyda właśnie takie walory posiadały zabawki Modrzyckiego.
Choć Jakub był zmęczony po całym dniu spędzonym na targu, tamtego popołudnia przygotował kasztanowy klej i chlebową papkę, usiadł przy stole i spróbował przyjrzeć się temu, co się z nim działo, gdy lepił figurkę, rozłożyć ten proces na czynniki pierwsze, nazwać je, a co za tym idzie zrozumieć. Sprawdzić, czy starzec miał rację.
Zanim sięgnął do miski z tworzywem, widział już to, co zaraz stworzy. Nie zastanawiał się, nie analizował, nie wykonywał żadnych rysunków czy obliczeń. Po prostu zobaczył swoje dzieło, nim jeszcze zaistniało, a może zaistniało właśnie w chwili, gdy ujrzał je w swojej wyobraźni. Widział małego gołębia o delikatnie rozchylonych skrzydłach, jakby zamierzał wzbić się w przestworza, choć jego pazurki wciąż płasko dotykały ziemi. Było to bardziej przeczucie ruchu niż sam ruch.
Jakub ujrzał tę figurkę w swojej głowie i wiedział, po prostu wiedział, że będzie doskonała. Sięgnął do misy i wyjął z niej trochę chłodnej papki. Jego prowadzone przez wyobraźnię palce gorączkowo nadawały formę bezkształtowi. Chłopak rzeźbił ze zniecierpliwieniem, jakby chciał czym prędzej zobaczyć na jawie to, co tak dobrze znał ze snu. Gdy skończył, był już pewien, że tego, co się z nim działo, nie da się ubrać w słowa ani nijak opisać. To się po prostu wydarzało, a on był nie tyle stwórcą, co elementem wezbranego strumienia kreacji, który z jakiegoś powodu zdecydował, że chce przepływać właśnie przez jego serce i jego palce. Ten strumień trzeba było nosić w sobie. Jego wezbrane wody mieszają się z krwią, wyobrażenia plączą rozumne myśli, rzeczywistość splata się z imaginacją. Zgoda na przyjęcie talentu jest bowiem także zgodą na niewolę, poddaniem się, byciem posłusznym woli muz.
Po chwili gołąbek był gotowy. Jakub oddychał szybko, patrząc na ptaka, który wyglądał dokładnie tak, jak sobie wyobraził, i wiedział, że jest gotów dobrowolnie zakuć się w kajdany, byle tylko jego ręce mogły dokonywać takich cudów.
Tej nocy padł na łóżko i długo leżał, wpatrując się w pełgające po ścianach światło świecy. Nigdy wcześniej nie czuł się tak szczęśliwy.
Rozdział 2
W młodości Jakub miał w pokoju specjalną półkę, na której ustawiał wybrakowane figurki. Nie potrafił ich wyrzucić tylko dlatego, że były uszkodzone. Gdy miał wolną chwilę, szukał sposobów, by uczynić je piękniejszymi. Wiedział, że to daremny wysiłek, bo każde łączenie, ślad po kleju, zgrubienie szkliwa czy inny odcień farby były doskonale widoczne i nic nie mógł na to poradzić. Zdawał sobie sprawę, że jego starania są bezowocne, bo nikt nigdy nie kupi tych przedmiotów, jednak nie mógł zdobyć się na to, by je zniszczyć lub pozostawić zepsute.
Czuł, że z każdym przedmiotem, który wyszedł spod jego palców, nawet z tym wybrakowanym, łączy go jakaś więź. Te prace były dla niego ważne i chciał, by trwały niezależnie od ich urody czy wysiłku, jaki wkładał w ich wykonanie. Były przecież częścią jego samego.
Masa chlebowo-kasztanowa okazała się produktem bardzo nietrwałym. Figurki naprawiane z tak wielkim poświęceniem z biegiem dni zaczynały się kruszyć. Niektóre nabierały wilgoci, inne gniły lub pokrywały się pleśnią.
Jakub patrzył na śmierć swoich pierwszych zabawek i czuł, że dokonuje się w nim coś ważnego, jakiś przełom. Kruszenie i rozpadanie się tego, co stworzył, zadawało mu cierpienie i bardzo go zasmucało. Nie chciał wciąż na nowo tego przeżywać. Musiał znaleźć inne tworzywo, coś trwalszego, co zapewniłoby jego zabawkom długie życie, podczas którego mogłyby przynieść komuś dużo radości.
To wówczas, mając zaledwie kilkanaście lat, podjął niemal jednocześnie dwie decyzje, które zaważyły na jego dalszych losach. Po pierwsze, chciał zostać zabawkarzem. Po drugie zaś, zamierzał sprawić, że jego zabawki będą piękne. To, co planował stworzyć, w niczym nie miało przypominać niemieckiej czy austriackiej tandety, której tak wiele było na półkach domów towarowych.
Postanowił, że każda jego zabawka będzie wyjątkowa, inna od tych wychodzących z wielkich fabryk. Będą miały swoją historię, całkiem jak te biedne, uszkodzone figurki.
Nigdy nie żałował powziętych decyzji.
Gdy po skończeniu gimnazjum i zdaniu matury poinformował ojca o tym, że nie wybiera się na studia politechniczne, a potem opowiedział mu o swoich planach na przyszłość, stary Modrzycki zacisnął wargi tak mocno, że całkiem straciły kolor. W jego oczach furia mieszała się z rozpaczą.
Mimo całej nędzy swego położenia Jan Modrzycki wciąż czuł się kimś lepszym, niż był w rzeczywistości, ważną personą, która swego jedynego dziedzica i spadkobiercę powinna przygotować do piastowania ważnej funkcji społecznej. Zdawał się przy tym całkiem nie zauważać faktu, że zamiast ratować sytuację finansową swojego rodu, roztrwonił mizerne resztki rodzinnej fortuny na własne przyjemności. Gdy żona raz czy drugi odważyła się uczynić mu z tego powodu wyrzuty, spojrzał na nią żałośnie, jakby dźgnęła go nożem prosto w serce. „I ty, Brutusie, przeciwko mnie”, zdawały się mówić jego przepełnione smutkiem oczy. Jan Modrzycki był bowiem przekonany, że nie ponosi żadnej winy. Nauczono go żyć, troszcząc się o sprawy ważniejsze niż pieniądze. Te ostatnie potrafił tylko wydawać, a rozmowy o zawartości portfela wydawały mu się czymś nietaktownym, by nie powiedzieć obrzydliwym. Gdy zaś próbowała z nim na ten temat mówić jego własna żona, brał to za osobistą obrazę, złośliwość oraz chęć uprzykrzenia mu życia.
– A co z Petersburgiem? – zwrócił się do syna, waląc pięścią w stół.
– Nie mamy na to pieniędzy – odparł spokojnie Jakub, patrząc ojcu prosto w oczy.
Chcąc nie chcąc, Jan musiał zmierzyć się ze świadomością, że nie odłożył nic na dalszą edukację jedynaka. Nie miał ani schedy, ani nawet majątku do przekazania. Niczego, w co mógłby wyposażyć syna na tę drogę ku świetlistej przyszłości, którą dlań zaplanował. Ostatecznie musiał ustąpić.
Po pewnym czasie przywykł nawet do tej myśli i zaczął traktować ją jako coś dodającego kolorytu jemu samemu. Oto bowiem dysponował teraz tragiczną historią ojca, którego syn wzgardził korzeniami i wybrał drogę godną parweniusza.
Jakub odetchnął z ulgą. Dzięki rozmowom z matką był wprawdzie gotów do odpierania kolejnych argumentów ojca, ale od dziecka nie znosił sprzeczek i kiedy tylko mógł, unikał konfrontacji.
– Pomyślałeś o tym, jak mała jest pojemność rodzimego rynku? – spytała go pewnego razu matka. – W Polsce nie ma przecież aż tylu majętnych osób, a zabawka to droga rzecz.
Jakub nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał.
– Zważ też na wpływ rozwoju przemysłu na rzemiosło – ciągnęła spokojnie Katarzyna, a młody Modrzycki wiedział, że nie mówi tego wszystkiego, by odwieść go od powziętych zamiarów.
Matka troszczyła się o niego i chciała, by dokonał właściwego wyboru. Wiedziała, że nie będzie w stanie mu pomóc w godzinie próby, i ta myśl rozrywała jej serce. Jakub był całym jej światem. Gdy jakiś czas po ślubie okazało się, że wyszła za mąż za człowieka tyleż czarującego, co nieodpowiedzialnego, całą swoją miłość przelała na syna, przysięgając sobie jednocześnie, że w niczym poza urodą nie będzie podobny do ojca utracjusza.
– Wielkie fabryki pełne wyspecjalizowanych maszyn powoli wypierają drobną wytwórczość, Jakubie – mówiła dalej. – Bez kapitału nie zdołasz im dorównać. Znasz naszą sytuację... – urwała zawstydzona, bo choć oboje wiedzieli, o czym mowa, wypowiedzenie na głos tych słów było dla niej zbyt trudne.
– Mogę wziąć pożyczkę – zapewnił szybko Jakub, chcąc oszczędzić matce upokorzeń.
Katarzyna pokręciła głową.
– Nikt ci jej nie udzieli – powiedziała cicho.
– W takim razie znajdę inny sposób – zapewnił żarliwie. – Zapracuję, zarobię i w końcu zgromadzę potrzebny kapitał.
Katarzyna podniosła wzrok i spojrzała na syna z czułością. Był dziełem jej życia, jej zwycięstwem. Stał się dokładnie taki, jak tego pragnęła, zupełnie różny od swego ojca.
– Jestem pewna, że ci się powiedzie – zapewniła z mocą, choć jej serce po brzegi wypełnione było obawami o przyszłość jedynaka.
Modrzycki od początku marzył o tym, by sprzedawać swoje zabawki, a jednak pierwsze pieniądze w dorosłym życiu, dzięki którym mógł opłacić czynsz i zapewnić utrzymanie z początku bardzo prowizorycznemu warsztatowi, zarobił jako lekarz zabawek – doktor Jakub Modrzycki. Właśnie taki szyld opatrzony strzałką w dół podpowiadającą, by udać się do sutereny, wymalował własnoręcznie na kawałku deski i ustawił przed wejściem do budynku.
Zakupił nawet specjalny biały fartuch, by dodać swemu wyglądowi należytej powagi. Tak też traktował swoich małych klientów, gdy po kilku tygodniach coraz liczniej zaczęli do niego przychodzić, ściskając w ramionach ukochane zabawki. Przyszywał naderwane uszka misiom, dosztukowywał złamane drewniane rączki i nóżki, cerował ubranka, wymieniał sznurki pacynkom, doczepiał nowe ogony z włosia konikom, a czasem nawet dokręcał oderwane głowy lalkom czy papierowe korpusy pajacykom. Te dwie ostatnie naprawy nazywał poważniejszymi operacjami i jak w prawdziwym szpitalu nigdy nie pozwalał bliskim pacjenta oglądać zabiegu.
– Mogłoby to być dla państwa zbyt wielkie przeżycie – zwracał się poważnie do dzieci. – Proponuję zatem, byście poczęstowali się państwo lizakiem w dowolnym kolorze z tamtego słoja i oddali rozkoszy jego powolnego spożywania, gdy tymczasem ja zabiorę chorego na salę operacyjną i dołożę wszelkich starań, by jak najszybciej wrócił do zdrowia.
Rodzice dzieci przyglądali się jego poczynaniom z pobłażliwością, z jaką zwykle poważni ludzie patrzą na nieszkodliwych szaleńców, ale maluchy kochały Jakuba. Czuły, że należy on do całkiem innego gatunku dorosłych. Niektóre brzdące podejrzewały nawet, że wciąż jest dzieckiem, tylko ukrywa się w dużym ciele.
Tworzenie zabawek dawało Modrzyckiemu poczucie, że znajduje się we właściwym miejscu, a to napełniało go spokojem i uszczęśliwiało. Takiej pełni jak owego dnia, gdy dzięki słowom starego Żyda zdał sobie sprawę z własnego talentu, doświadczył w życiu jeszcze tylko jeden raz. Tamtej nocy po ślubie, gdy pierwszy raz zasnął wtulony w gładkie plecy Emilii. Nie chodziło wówczas o samą tylko noc poślubną, która obojgu dostarczyła niewątpliwych wrażeń, lecz o coś więcej. Gdy nasycony miłością po raz pierwszy objął ramieniem spokojnie oddychającą żonę, wiedział, że oto spełniło się jego marzenie. Kobieta, której złożył u stóp wszystko, co posiadał, oraz samego siebie, była tuż przy nim, tak blisko, że słyszał jej oddech, czuł każdy najlżejszy ruch. Była jego. Była nim, a on był nią. Pragnął tak trwać do końca czasów. Nieustannie budzić się i zasypiać, pomijając wszystko to, co pomiędzy. Chciał, by ta chwila nigdy się nie skończyła. By już na zawsze pozostali parą wtulonych w siebie nowożeńców, głęboko wierzących, że oto zaczyna się najpiękniejsza przygoda ich życia.
Rozdział 3
Modrzycki cieszył się doskonałym zdrowiem, trawienie miał niezgorsze, sypiał jak niemowlę, a i humor zwykle mu dopisywał, tak że nawet w obliczu poważniejszych trosk niełatwo tracił pogodę ducha.
Jego koledzy, którzy nie zostali tak hojnie obdarzeni przez kapryśną Fortunę, zaledwie poprzedniego dnia usiłowali odgadnąć, w czym tkwi sekret trwającej od tak wielu lat dobrej passy zabawkarza.
Jakub uśmiechnął się i z niekłamaną przyjemnością zaczął odtwarzać w pamięci wypadki minionego wieczoru, kiedy to jak co wtorek spotkał się z najbliższymi przyjaciółmi na partyjkę wista.
Jeszcze nim zaczęli grę, Modrzycki zdążył pochwalić się swoim nowym projektem, jednomyślnie uznanym przez kolegów za genialny. Właśnie ów wyrok, choć po prawdzie dla nikogo niebędący zaskoczeniem, sprowokował mężczyzn do rozważań na temat tajemnic życiowego powodzenia jednego z nich. Tym samym Jakub znalazł się od razu na początku wieczoru w centrum uwagi, albowiem to właśnie jego losy rozbierano na czynniki pierwsze, usiłując ustalić praprzyczynę pasma sukcesów, jakim wydawało się jego życie.
– Pieniądze, ot i cała filozofia! Bo przecież pieniądz zwykle przyciąga pieniądz – mędrkował Stanisław Korzeniowski, znany warszawski adwokat, który przed laty przejąwszy po ojcu praktykę, nigdy nie narzekał na niedostatek, lecz nigdy też nie dokonał niczego wielkiego. – Tak to już jest na tym świecie, że bogaci szybko się wzbogacają, a biedni zwykle są biednymi do grobowej deski. Niemal każdy zaś wyjątek od tej reguły zaraz zyskuje miejsce w literaturze lub przynajmniej poświęca mu się wzmiankę w lokalnej prasie, bo tego typu historie jak żadne inne pobudzają ludzką wyobraźnię. Tymczasem świat jest niesprawiedliwy i takie marzenia ziszczają się nader rzadko – ciągnął, z widoczną przyjemnością przysłuchując się brzmieniu własnego głosu. – Nie zrozumcie mnie źle, nie odmawiam naszemu drogiemu Jakubowi talentu, bo tego niebiosa mu nie poskąpiły. Co swoją drogą jest kolejnym przejawem niesprawiedliwości rządzącej ludzkim losem, bo na ów talent też nijak sobie nie zapracował...
Jakub odchrząknął, jakby coś utknęło mu w gardle. Nie mógł nie zgodzić się ze słowami Korzeniowskiego, lecz mimo wszystko poczuł się nimi lekko zmieszany.
– A jednak zapracował, by ów talent wspaniale rozwinąć – wszedł Korzeniowskiemu w słowo Mamert Lecyk. – Mało to zmarnowanych talentów zakopano w ziemi wraz ze szczątkami tych, których nimi obdarowano?
– Przeto, jako rzekłem, nie odmawiam Jakubowi zasług – uściślił Korzeniowski. – Postawiona przeze mnie teza zakłada jedynie, że musiało dojść do paru szczęśliwych i mniej szczęśliwych zbiegów okoliczności, by znalazł się w miejscu, w którym dziś tak go podziwiamy. Przyznacie sami, że to ożenek z bajecznie bogatą Joanną, świeć Panie nad jej duszą – wszyscy mężczyźni przeżegnali się jednocześnie, po czym równie zgodnie sięgnęli po kufle z napitkiem – a po jej śmierci wżenienie się w rodzinę Szubertów i posag Emilii dały mu możliwości, o jakich wcześniej nie mógłby nawet śnić. Sam, Jakubie, często powtarzasz przecież, że wyprodukowanie niektórych zabawek kosztuje majątek.
Modrzycki potwierdził skinieniem głowy.
– A zatem, zanim ktoś kupił pierwszą z nich, nim stało się o nich głośno i wszystkie znakomitości tego świata zapragnęły ich dla swoich dzieci, wprzódy musiałeś mieć pieniądze na ich wyprodukowanie. Wprzódy, podkreślam, wprzódy. Gdybyś więc, Jakubie, nie miał dość pieniędzy...
– Mógłby pożyczyć... – zasugerował Lecyk, ale Korzeniowski zbył go pełnym politowania uśmiechem.
– Od kogo, mój drogi?
Mamert otworzył usta, jednak Korzeniowski nie pozwolił mu mówić.
– Gdybyś nie wiedział, bankierzy pożyczają tylko tym, co do których mają pewność, że oddadzą – tłumaczył adwokat. – Chętnie udzielają więc kredytów arystokratom, choćby ci parali się hazardem i pili od rana do nocy, bo pewnym jest, że aby uniknąć skandalu i okrycia nazwiska hańbą, któryś z bliższych czy dalszych krewniaków na żądanie spłaci długi i całość należnych odsetek.
– Prawda, prawda – mruknął dotąd milczący Adam Rychłowski, lecz gdy inni spojrzeli w jego stronę w oczekiwaniu na ciąg dalszy, odpowiedziała im już znów tylko cisza.
– Takiemu, co ma jedną poszarpaną koszulę na plecach i dziurawe buty, nie pożyczy nikt, choćby jego pomysł na przedsięwzięcie był najgenialniejszy na świecie – ciągnął więc Korzeniowski. – Każdy zważa przede wszystkim na własne sprawy i ich bacznie strzeże. Dlatego, jako rzekłem, bogaci się bogacą, biedni biednymi pozostają, a do osiągnięcia czegokolwiek ów przysłowiowy łut szczęścia jest niezbędny i w zasadzie nikt nie może twierdzić, że zawdzięcza coś wyłącznie sobie.
„A więc o to ci idzie. Tu cię uwiera, bratku”, pomyślał Jakub Modrzycki, który wiedział dobrze, czego zazdrości mu Korzeniowski. Z drugiej jednak strony zdawał sobie sprawę, że akurat w tej kwestii Stanisław ma sporo racji.
– Niczego więcej nie odkryjecie, panowie, szkoda zachodu – zakończył tymczasem adwokat, odruchowo modelując głos tak, jak zwykł to robić na sali sądowej, stawiając kropkę po ostatnim zdaniu mowy końcowej.
Modrzycki kilkakrotnie skinął głową. Bynajmniej nie dlatego, że zgadzał się co do słuszności przedstawionej tezy, a jedynie po to, by uniknąć dalszych dywagacji na ten temat mogących nieuchronnie doprowadzić do sporu. Dogasający właśnie dzień był dlań wyjątkowo przyjemny i pragnął, by takim pozostał. Zabawkarz miał ochotę dobrze zjeść, napić się tak, by w głowie szumiało, lecz myśl pozostała jasna, rozegrać kilka partyjek wista i w poczuciu dobrze przeżytego dnia wrócić do domu. Do Emilii. Na samą myśl o żonie jego usta rozciągnęły się w błogim uśmiechu.
– Przecież tu nie o pieniądze się rozchodzi, drogi kolego. – Dobrotliwy Mamert Lecyk z właściwą aptekarzom precyzją postanowił zniweczyć plany Modrzyckiego i wyłuszczyć adwokatowi błędy w jego rozumowaniu, a tym samym dolać nieco oliwy do ognia, by dyskusja nie wygasła zbyt prędko. Jakub z trudem powstrzymał westchnienie. – Pieniądz jest, jak by to ująć, efektem końcowym reakcji łańcuchowej.
– Wszak sam pan wiesz, drogie Mamercie, że dokładnie tak to zwykle w przedsięwzięciach bywa – nie dawał za wygraną Korzeniowski, z nową energią podnosząc rzuconą mu rękawicę. – Jest pieniądz, jest pomysł i jako rzekłem, robi się z tej mieszaniny jeszcze więcej pieniędzy. Gdyby jednak zacząć od samego tylko pomysłu, ryzyko fiaska znacząco by wzrosło.
Siedzący obok w milczeniu Adam Rychłowski, inżynier i najbliższy z przyjaciół Jakuba, człowiek nader spokojny, by nie rzec flegmatyczny, otworzył był usta, żeby coś na to odrzec, ale Lecyk uprzedził go i znów przemówił swym pełnym łagodności głosem, którym zwykł zwracać się do najbardziej wymagających pacjentów. Aptekarz był osobą, której nie dało się wyprowadzić z równowagi.
– Przebieg procesów chemicznych można odtworzyć dość dokładnie – zwrócił się do Korzeniowskiego i z wyraźną przyjemnością pociągnął przy tym łyk piwa z wysokiego kufla. – Umiemy prześledzić krok po kroku każdą reakcję zachodzącą pomiędzy pierwiastkami w określonych warunkach laboratoryjnych...
– Pozwolę sobie przypomnieć, że rozmawiamy nie o chemii, a o źródłach powodzenia naszego drogiego Modrzyckiego – wtrącił Korzeniowski, po czym skinął na kelnera, jakby właśnie w tej chwili zauważył, że w kuflu niewiele mu już pozostało do wychylenia. – Przynieś pan jeszcze po jednym dla każdego i pieczonych ziemniaków na zakąskę.
– Jak ziemniaczki, to także grzybki w occie i śledzik – rzucił zaraz Rychłowski, który w kwestiach żywieniowych wykazywał się wyjątkowym dla niego zdecydowaniem i szybkością reakcji.
– Jak śledzik, to nie piwo, a wódeczka, panowie – zarządził Modrzycki i jak to zwykle w tym towarzystwie bywało, nikt mu się nie sprzeciwił.
– Służę uprzejmie – rzekł kelner i gnąc się w ukłonach, szybko zebrał kufle ze stołu.
Znał dobrze tych czterech klientów, co wtorek w sezonie jesienno-zimowym grywających w karty. Spotykali się wczesnym wieczorem i siadali zawsze przy tym samym stoliku w rogu, pod oknem. Zwracali się do siebie najczęściej po nazwisku lub per pan, jak gdyby nie pozostawali ze sobą w aż tak wielkiej zażyłości, w jakiej byli faktycznie. Imion prawie nie używali. Wymieniali pełne kurtuazji grzeczności, chwilę debatowali o polityce, po czym zasiadali do pierwszej partii. Grę przerywali mniej więcej po godzinie, by spożyć suto zakrapianą kolację. Po czym grali znów, choć z mniejszym już zapałem, i często sprzeczali się o to, kto ile miał lew, a tym samym, kto wygrał robra albo jaki kolor atu został wyznaczony. Słowem, po kilku głębszych z tej i tak niezbyt złożonej gry robiła się farsa.
I ten staroświecki wist kojarzący mu się z grą dla znużonych życiem starych panien w czepkach. Co innego brydż, którego kelner był cichym miłośnikiem, czy nawet poker, ale wist?
Mimo wszystko chłopak zawsze starał się o wtorkową zmianę, by móc ich obsługiwać. Po pierwsze dlatego, że to dziwaczne towarzystwo było też wesołe i kulturalne, po drugie, ponieważ po kolacyjnej części rozgrywek łatwo było namówić ich na droższe dania i lepsze alkohole, co czyniło wyższym rachunek, a za to zawsze kelnerzy zbierali pochwały od kierownika i dodatkowe złotówki do pensji.
„Wódeczka, ziemniaczki i śledzik. Zapowiada się dobry urobek, skoro sięgają po mocniejsze napitki jeszcze przed partyjką”, myślał teraz kelner, uśmiechając się pod wąsem.
W podskokach dobiegł do lady, pospiesznie ustawił na tacy zimną wódkę, cztery szklaneczki i niezbędną jego zdaniem miskę ogórków kiszonych, by mieli czym zagryźć, zanim kolacja będzie gotowa. Wiedział, że dobrego klienta należy obsługiwać przede wszystkim prędko, tak by nie niecierpliwił się czekaniem.
– Zdrowie! – wykrzyknęli po chwili czterej mężczyźni, wznosząc w górę naczynia wypełnione przezroczystym płynem.
Kelner nalał im jeszcze po kieliszku, po czym zniknął w kuchni, by przynieść zamówione jedzenie. Wódka zaostrzała apetyt, dlatego na wszelki wypadek kazał kucharzowi przygotować podwójne porcje.
– Wracając do tematu zasadniczego. – Skrupulatny jak zawsze Lecyk nie mógł pozwolić, by zdanie Korzeniowskiego wybrzmiało jako ostatnie, szczególnie że, jak mu się zdawało, jego własna koncepcja pozostała niezrozumianą. – Pieniądz to dopiero zalążek, wyzwalacz reakcji...
– I znów chemia... – westchnął Korzeniowski z udawanym znudzeniem. W rzeczywistości pozostawał czujny jak pies myśliwski, a pozorowanie znużenia miało na celu zbicie przeciwnika z tropu. Podobnie zresztą jak zwrócenie się do kelnera w środku toczonej dyskusji. Oba te zagrania były elementem strategii dyskusyjnej służącej zwycięstwu. Korzeniowski bowiem nie tolerował przegranych ani na sali sądowej, ani w życiu.
– ...o jej zajściu decydują wszak także inne komponenty, ot, choćby temperatura – zignorował go Lecyk, który przez lata trwania tej osobliwej przyjaźni zdążył się był nauczyć wszystkich sztuczek z repertuaru Korzeniowskiego. – I te właśnie sekretne składniki chcielibyśmy poznać. Gdyby bowiem, jak pan twierdzisz, każdy pieniądz rodził fortunę, wokół mielibyśmy samych bogatych przedsiębiorców. Tymczasem niejeden zainwestował majątek w przedsięwzięcie, które się nie udało, i rzeczoną fortunę, miast pomnożyć, stracił. Mało to znasz pan bankrutów i wszelkiej maści utracjuszy?
Rychłowski nieco sennie pokiwał głową, a trzej pozostali panowie zastanawiali się przez chwilę, czy jest to wyraz aprobaty, czy może inżynier zamierzał przysnąć, co zdarzało mu się czasem po spożyciu choćby niewielkiej ilości alkoholu. Jakub Modrzycki, oceniwszy, że to jednak senność, klepnął kompana mocno między łopatkami. Rychłowski podskoczył i wiedziony jakowymś instynktem sięgnął po kieliszek i wychylił do dna, czym niezamierzenie rozbawił wszystkich.
– Tymczasem nasz drogi Jakub przypomina raczej króla Midasa, który czego nie dotknie, obraca w złoto jakby mimowolnie – ciągnął niezrażony Mamert Lecyk, gdy zdołał opanować wesołość.
– Podoba mi się to porównanie – pochwalił Modrzycki, który umiał i lubił przyjmować komplementy wygłaszane pod swoim adresem.
– A przy tym dzieci ma udane – westchnął Korzeniowski, a Jakubowi przemknęło przez myśl, że przyjaciel mówi to z nostalgią, ponieważ myśl o jego własnych dzieciach nie jest mu aż tak miłą. – I żonę, która zdaje się wcale nie starzeć.
Lecyk i Rychłowski skwapliwie przytaknęli, bo uroda i wdzięk Emilii Modrzyckiej, drugiej żony Jakuba, w połączeniu z niezwykle przyjemnym usposobieniem, czyniły ją ulubienicą wszystkich.
– A może z diabłem się zbratałeś jak Twardowski? – zażartował nagle Korzeniowski. – Albo zaprzedałeś duszę złotej kaczce z Zamku Ostrogskich?
Modrzycki pokręcił tylko głową i zaśmiał się z tych domysłów, które miał za niedorzeczne, aczkolwiek lubił ich wysłuchiwać. Po pierwsze dlatego, że pomysłowość towarzyszy zdawała się nie mieć granic, a im więcej wypili, tym ciekawsze supozycje przychodziły im do głów. Po drugie zaś, ponieważ w chwilach, gdy on i jego sprawy stawali się głównym przedmiotem zainteresowania, odczuwał szczególną radość. Jemu samemu własne życie wydawało się proste i zwyczajne. Jak każdy sporo przeszedł, by znaleźć się w miejscu, w którym go tak podziwiano. Lecz on nigdy nie zapomniał drogi, jaką musiał przemierzyć, a owa pamięć tylko przydawała mu zadowolenia z siebie. Jakub umiał odnajdywać w życiu przyjemności, rozkoszować się nimi i cieszyć, choćby były drobne i dla innych w zasadzie niezauważalne.
Dlatego też teraz o poranku odetchnął raz jeszcze dla owej przyjemności właśnie, przy okazji uśmiechając się do wspomnień. O żadnych sztuczkach mistrza Twardowskiego nie było mowy. Owszem, dwie najważniejsze sprawy, talent i ożenek z Emilią, zawdzięczał po części przypadkowi, przez niektórych określanemu mianem ślepego losu czy przeznaczenia, ale wszystko inne pozostawało jego zasługą.
Uczucie zadowolenia znów zalało jego duszę. Miał wszystko, czego potrzeba człowiekowi do szczęścia.
Rozdział 4
Jakub Modrzycki uśmiechnął się szeroko do wspomnień z poprzedniego wieczoru i kołysząc na boki elegancką mahoniową laską z rączką z kości słoniowej, noszoną raczej przez ekstrawagancję niż dla wygody, skręcił z ruchliwej ulicy w zaułek i ruszył dalej wąskim przejściem między kamieniczkami, starannie wyłożonym kocimi łbami. Lubił tę drogę. Dwa rzędy kamienic po obu stronach zbudowano zbyt blisko, co sprawiało wrażenie, jakby budynki pochylały się ku sobie, chcąc jeszcze się zbliżyć. Przejście wyglądało dzięki temu jak tunel wiodący do tajemniczego świata. Szczególnie teraz, gdy resztki nocnej wilgoci sprawiały, że zaokrąglone kamienie pod jego stopami migotały w pierwszych promieniach porannego słońca. Ten moment przejścia ze zgiełku miasta w cichą uliczkę, przy której mieściły się jego sklep i warsztat, miał w sobie coś magicznego.
Pewnego razu Jakub podzielił się tą myślą z Mamertem, którego apteka znajdowała się tuż obok sklepu zabawkarskiego, ale ten prychnął tylko pogardliwie i stwierdził, że dla jego interesów lepsze byłoby jednak położenie bliżej głównego nurtu przechodniów.
– Lub przynajmniej w miejscu budzącym mniejszą trwogę – dodał jeszcze. – Mnie samemu czasem po ciemku jakoś strach tędy iść, a co dopiero wybrać się po walerianę czy laudanum. Kto wie, czy zza rogu nie wychynie jakaś zjawa albo potwór? – kpił ponuro.
Modrzycki nie poruszał więcej tego tematu, nie chcąc drażnić Lecyka, ale od czasu tamtej wymiany spostrzeżeń z jeszcze większą przyjemnością pokonywał ostatnie metry dzielące go od sklepu. Jego interesom bowiem to ciche, nieco tajemnicze miejsce, tchnące baśniową atmosferą, tylko przydawało korzyści.
Na uliczce, przy której mieścił się sklep z zabawkami, wszystko wydawało się pogrążone w głębokim śnie. Świt dopiero co przetarł czerń z nieboskłonu. Kawałek gazety zawirował na wietrze. Pan Jakub postawił kołnierz, lecz nawet lodowaty podmuch wiatru, który za wszelką cenę usiłował wedrzeć mu się pod poły eleganckiego wełnianego płaszcza, nie był w stanie zepsuć jego dobrego humoru.
Jeśli bowiem którąś porę roku Modrzycki upodobał sobie szczególnie, była to właśnie zima.
– Lubisz pan zimę, bo obroty masz pan wtedy szczególnie wysokie – śmiał się niegdyś mecenas Korzeniowski, a słowa te rozbrzmiały teraz w uszach Jakuba, gdy dostrzegł z oddali rozświetloną neonami wystawę swojego sklepu.
Pamiętał, że uśmiechnął się wówczas pobłażliwie i pokiwał głową. Tak, kochał wszystko, co miało związek z zimą. Skrzypiący pod stopami śnieg, ślizgawki, z których po całym mieście niósł się dziecięcy śmiech, picie herbaty w przeszklonych kawiarnianych oranżeriach i święta, przede wszystkim święta.
– Warszawiacy ustawiają się w długich kolejkach, chcąc kupić te pańskie cudeńka – ciągnął wonczas niezrażony jego milczeniem Korzeniowski, a Modrzycki jak zwykle mimowolnie zaczął zastanawiać się, czy jegomość prawi mu komplement, czy się zeń naigrawa. – O jednej z zabawek napisano nawet w „Kurierze”... Zaraz, zaraz, co to było...
„Żołnierzyk z katarynką”, odgadł zaraz Jakub, ale nic nie powiedział, żeby nie zepsuć efektu.
– Żołnierz z katarynką – w tej samej chwili podpowiedział Mamert Lecyk.
– Dobrze, żeś pan go dla nas odłożył, bo moi synkowie z pewnością nie wybaczyliby mi, gdyby nie dostali po takim żołnierzu, i sam stałbym wtedy w kolejce – rzucił Korzeniowski.