Wszystko dla Emilii - Maria Paszyńska - ebook + książka

Wszystko dla Emilii ebook

Maria Paszyńska

4,5

Opis

Pełna czułości opowieść o wyboistej drodze do szczęścia i o prawdziwych obliczach miłości

Podczas zimowego balu warszawski zabawkarz Jakub Modrzycki poznaje miłość swojego życia, Emilię. Potem wszystko toczy się jak w najpiękniejszej bajce – wspaniały ślub, dom, dzieci, doskonale prosperujący interes. Chciałoby się powiedzieć: żyli długo i szczęśliwie. A jednak… mijają lata i coś się zmienia. Bez kłótni i dramatów Modrzyccy dzień po dniu oddalają się od siebie. Nie ma w tym niczyjej winy, a może oboje są winni?

Kilka dni przed adwentem na jaw wychodzą sekrety odzierające Jakuba ze złudzeń. Jego rodzinne szczęście jest zagrożone, a miłość żony staje się wielką niewiadomą. Czy dla państwa Modrzyckich jest jeszcze nadzieja? Czy grudniowych dni wystarczy, by odnaleźć zagubioną bliskość?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 334

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (43 oceny)
28
8
6
1
0
Sortuj według:
MajaNowara

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka.. czyta się wspaniałe..
10
_ixzca_

Dobrze spędzony czas

Moje pierwsze spotkanie z piórem autorki i przyznam szczerze, że jestem zdziwiona jak bardzo ta historia mnie pochłonęła. Na początku książki mamy bardzo dużo informacji o głównych bohaterach. Od tego czym się zajmują, aż po ich plan dnia. Trochę bałam się, że z racji iż historia osadzona jest w odległych dla mnie czasach, to nie będę w stanie jej zrozumieć. Jest ona jednak napisana prostym i zrozumiałym językiem. Kompletnie inna historia miłosna ze świętami w tle niż moglibyśmy się spodziewać. Kartki nie są przesiąknięte nadmiernym okazywaniem miłości i nie pachną tak zupełnie świętami, bo ono stanowi jedynie tło, do tego co dzieje się między Jakubem a Emilią. Po przebrnięciu przez początek, czułam się naprawdę pochłonięta. Każdy kolejny rozdział zbliżał mnie do zakończenia, którego już od połowy książki nie mogłam się doczekać. Historię poznania dwójki głównych bohaterów możemy poznać z obu stron. Jest to świetny zabieg w książkach, ponieważ możemy poznać uczucia do konkretnej syt...
10
orikasia1

Nie oderwiesz się od lektury

Przyjemna, nastrojowa
10
Rochowiak

Dobrze spędzony czas

Wyjątkowa, magiczna historia o tym, że gdy coś się zepsuje, warto próbować to naprawić, a nie wyrzucić na śmietnik
10
agatabab

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna powieść o miłości, zatraceniu się w pasji, przebaczeniu...w sam raz na bożonarodzeniowy lub zimowy czas.
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki NA­TA­LIA TWAR­DY
Fo­to­gra­fie na okład­ce© San­dra Cun­nin­gham / Tre­vil­lion Ima­ges
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaEDY­TA MA­SE­ŁKO-ŁA­CIOK
Ko­rek­taUR­SZU­LA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicz­naLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szy­ńska, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6376-9
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­[email protected]­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­[email protected]­bli­cat.pl

Pio­tro­wi...

A na­dzie­ja znów wstąpi w nas,

nie­obec­nych po­ja­wią się cie­nie.

Uwie­rzy­my ko­lej­ny raz

w jesz­cze jed­no Boże Na­ro­dze­nie

Ko­lęda dla nie­obec­nych, Szy­mon Mu­cha

PIĘĆ NIE­DZIELPRZEDBO­ŻYM NA­RO­DZE­NIEM1934 ROK

Roz­dział 1

Owe­go po­ran­ka pod ko­niec li­sto­pa­da Ja­kub Mo­drzyc­ki sta­nął w bra­mie ka­mie­ni­cy, w któ­rej z ma­ły­mi prze­rwa­mi za­miesz­ki­wał od za­wsze, czy­li od lat po­nad pi­ęćdzie­si­ęciu. Za­pi­ąw­szy ostat­ni gu­zik płasz­cza, przy­mknął po­wie­ki i z przy­jem­no­ścią wzi­ął głębo­ki wdech. Świe­że, prze­pe­łnio­ne je­sien­ną wil­go­cią po­wie­trze na­tych­miast wy­pe­łni­ło ka­żdy za­ka­ma­rek jego płuc, usu­wa­jąc z cia­ła mężczy­zny ostat­nie reszt­ki sen­no­ści. Za­raz jed­nak Mo­drzyc­ki otwo­rzył oczy i mimo pa­nu­jącej wo­kół sza­ru­gi uśmiech­nął się sze­ro­ko.

– Nad­cho­dzi zima – szep­nął, po czym dys­kret­nie ro­zej­rzał się wo­ko­ło, by upew­nić się, że nikt nie przy­ła­pał go na mó­wie­niu do sie­bie. W jego wie­ku mo­gło to zo­stać od­czy­ta­ne jako pierw­sza z oznak sta­ro­ści, de­men­cji lub, co naj­strasz­niej­sze, ja­ko­we­goś sza­le­ństwa. Jemu zaś na­zbyt za­le­ża­ło na opi­nii in­nych, czy to sąsia­dów, czy przy­pad­ko­wych prze­chod­niów, by po­zwo­lił cho­ćby za­kie­łko­wać po­dob­nym plot­kom.

Ja­kub Mo­drzyc­ki lu­bił prze­glądać się w oczach in­nych i zwy­kle po­do­ba­ło mu się to, co w nich wi­dział. Był mężczy­zną w sile wie­ku, o wci­ąż buj­nych, ciem­nych wło­sach i wąsach bez cie­nia si­wi­zny, aku­rat­nej po­stu­rze, któ­ra po­zwa­la­ła mu do­brze pre­zen­to­wać się za­rów­no w ele­ganc­kim fra­ku na ope­ro­wej pre­mie­rze, jak i w pod­ko­szul­ku spor­to­wym pod­czas tre­nin­gów w przy­sta­ni War­szaw­skie­go To­wa­rzy­stwa Wio­ślar­skie­go, do któ­re­go przy­na­le­żał od chwi­li jego po­wsta­nia. Nie był na­zbyt wy­so­ki, ale z pew­no­ścią nikt nie okre­śli­łby go mia­nem ni­skie­go. Ko­bie­ty wci­ąż wo­dzi­ły za nim wzro­kiem, mężczy­źni po­dzi­wia­li jego tęży­znę fi­zycz­ną oraz nie­wąt­pli­wą smy­ka­łkę do in­te­re­sów, a dzie­ci i do­ro­śli oboj­ga płci ota­cza­li uwiel­bie­niem jego wy­obra­źnię, któ­ra zda­wa­ła się nie mieć gra­nic.

Mo­drzyc­ki pa­rał się za­baw­kar­stwem, a w swo­im fa­chu ucho­dził nie tyl­ko za zna­ko­mi­te­go rze­mie­śl­ni­ka, lecz ta­kże czło­wie­ka ob­da­rzo­ne­go wy­jąt­ko­wy­mi zdol­no­ścia­mi. Jed­ni twier­dzi­li, że jest wy­bra­ńcem bo­gów, inni, że ma dia­bel­ski wprost ta­lent. Często mó­wio­no o nim jak o cza­ro­dzie­ju czy ma­gi­ku, a te z oczy­wi­stych względów nie­zwy­kle no­śne okre­śle­nia po­zwa­la­ły za­osz­czędzić na re­kla­mie pro­wa­dzo­ne­go prze­zeń in­te­re­su. Re­kla­my sta­ły się w ostat­nim cza­sie bar­dzo po­pu­lar­ne i wie­lu po­wta­rza­ło, że bez po­rząd­ne­go za­in­we­sto­wa­nia w pla­ka­ty i ogło­sze­nia w pra­sie pro­wa­dze­nie ren­tow­ne­go biz­ne­su jest w za­sa­dzie nie­mo­żli­we.

Fak­tem było jed­nak, że Mo­drzyc­ki do­sko­na­le pro­spe­ro­wał bez płat­nych ogło­szeń na afi­szach i przy­ci­ąga­jących wzrok ry­sun­ków. Ni­g­dy nie bra­ko­wa­ło mu po­my­słów na nowe za­baw­ki, a ka­żda ko­lej­na zda­wa­ła się jesz­cze zmy­śl­niej­sza od po­przed­niej, co przy­spa­rza­ło mu nie tyl­ko pie­ni­ędzy, lecz i do­dat­ko­we­go roz­gło­su. Za­mó­wień w jego skle­pie do­ko­ny­wa­li co za­mo­żniej­si miesz­cza­nie, wła­ści­cie­le ziem­scy, ban­kie­rzy, pro­fe­so­ro­wie, ary­sto­kra­cja, a ta­kże za­gra­nicz­ne ko­ro­no­wa­ne gło­wy. Na­wet do Bel­we­de­ru do­star­czo­no raz pu­de­łko z em­ble­ma­tem warsz­ta­tu za­baw­kar­skie­go Ja­ku­ba Mo­drzyc­kie­go, w któ­re za­pa­ko­wa­no wspa­nia­łe por­ce­la­no­we lal­ki dla Ja­dwi­gi i Wan­dy, có­rek Mar­sza­łka.

Ja­kub do­brze za­pa­mi­ętał dzień, kie­dy po raz pierw­szy prze­mknęło mu przez myśl, że w przy­szło­ści chcia­łby ro­bić za­baw­ki. Był kwie­cień, a on miał wów­czas za­le­d­wie pięć czy sze­ść lat, gdy mat­ka z oj­cem za­bra­li go w pod­róż do Kra­ko­wa. Pla­no­wa­li spędzić Świ­ęta Wiel­ka­noc­ne u któ­re­goś z roz­licz­nych krew­nych ojca. W po­dzie­lo­nej przez za­bor­ców Pol­sce dro­ga do Ga­li­cji była won­czas wy­pra­wą do in­ne­go kra­ju. Je­cha­li po­ci­ągiem, a Ja­kub chło­nął ka­żdy szcze­gół tej wy­pra­wy. Gdy do­tar­li na miej­sce, zda­wa­ło mu się, że jego ser­ce nie po­mie­ści już wi­ęcej wra­żeń. Kie­dy tyl­ko zna­le­źli się w domu krew­nych, po­ło­żył się na łó­żku i za­snął snem tak głębo­kim, że ro­dzi­ce zdo­ła­li obu­dzić go do­pie­ro na­stęp­ne­go ran­ka. Po śnia­da­niu wy­bra­li się wszy­scy tro­je na spa­cer po kra­kow­skim ryn­ku. Ja­kub bie­gał mi­ędzy stra­ga­na­mi i nie mógł zro­zu­mieć, jak żył do­tąd, nie wi­dząc tych cu­dow­no­ści. Ow­szem, War­sza­wa była jego do­mem, ale to Kra­ków oszo­ło­mił go swo­ją ener­gią, któ­rą, jak mu się wów­czas zda­wa­ło, mia­sto czer­pa­ło z mno­go­ści barw. W War­sza­wie wie­le ka­mie­nic było po pro­stu bia­łych, tu zaś wszyst­ko wy­da­wa­ło się ko­lo­ro­we.

Świ­ęta mi­nęły pręd­ko i za­pew­ne sta­ły­by się jed­nym z wie­lu wspo­mnień, któ­re czas prędzej czy pó­źniej za­cie­ra w pa­mi­ęci, aż w ko­ńcu trud­no jest w nie uwie­rzyć, gdy­by nie wy­pra­wa na kier­masz Emaus, któ­ra od­mie­ni­ła ży­cie Ja­ku­ba.

W Po­nie­dzia­łek Wiel­ka­noc­ny bar­dzo wcze­snym ran­kiem, jesz­cze przed śnia­da­niem, wraz z ro­dzi­ca­mi udał się do ko­ścio­ła na Zwie­rzy­ńcu nad rze­ką Ru­da­wą, gdzie tego dnia tra­dy­cyj­nie ob­cho­dzo­no od­pust ku czci Świ­ęte­go Sal­wa­to­ra.

– Grze­chem by­ło­by świ­ęto­wać Zmar­twych­wsta­nie Pa­ńskie w Kra­ko­wie i nie zaj­rzeć na kra­kow­ski Emaus – stwier­dzi­ła po­przed­nie­go dnia jed­na z cio­tek Ja­ku­ba i za­rządzi­ła po­ran­ną wy­pra­wę do ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go klasz­to­ru Nor­ber­ta­nek.

– Od­pust wzi­ął swo­ją na­zwę od miej­sco­wo­ści, do któ­rej szli ucznio­wie, gdy spo­tka­li Zmar­twych­wsta­łe­go Pana – wy­ja­śnił chłop­cu oj­ciec. Jan Mo­drzyc­ki nie tra­cił żad­nej spo­sob­no­ści, by po­pi­sać się elo­kwen­cją. – „Je­zus przy­bli­żył się i sze­dł z nimi. Lecz oczy ich były nie­ja­ko na uwi­ęzi, tak że Go nie po­zna­li” – za­cy­to­wał frag­ment Bi­blii. Te­raz ta­kże, choć zwra­cał się do syna, ukrad­kiem spo­glądał na ob­wie­szo­ną per­ła­mi ciot­kę, któ­ra sen­nie ki­wa­ła gło­wą.

– Po wszyst­kim, je­śli star­czy nam sił, a po­go­da do­pi­sze, mo­że­my wy­brać się na spa­cer do La­sku Wol­skie­go albo na Ko­piec Ko­ściusz­ki – ode­zwa­ła się krew­na, sku­pio­na ra­czej na pla­no­wa­niu roz­ry­wek dla ro­dzi­ny niż na roz­wa­ża­niach bi­blij­nych.

Mia­sto zda­wa­ło się spać jesz­cze, gdy na­stęp­ne­go dnia wy­szli z domu ciot­ki. Ich kro­ki na bru­ku od­bi­ja­ły się od ścian ka­mie­nic gło­śnym echem. Prze­cho­dzi­li przez ry­nek, lecz tam ta­kże pa­no­wał nie­na­tu­ral­ny spo­kój. Wo­kół za­le­ga­ła głębo­ka ci­sza, je­śli nie li­czyć gru­cha­jących go­łębi prze­cha­dza­jących się tu i ów­dzie w po­szu­ki­wa­niu resz­tek je­dze­nia.

Sie­dząc w ław­ce po­mi­ędzy oj­cem i mat­ką, Ja­kub za nic nie mógł sku­pić się na my­śle­niu o po­bo­żnych spra­wach. Wo­kół było zbyt wie­le pi­ęk­na, a świa­tło prze­ni­ka­jące do wnętrza ko­ścio­ła przez ko­lo­ro­we szyb­ki wi­tra­ży, od­bi­ja­ne przez zło­te zdo­bie­nia ko­lumn, przez wie­le lat wi­dy­wał po­tem w snach. Gdy wy­cho­dzi­li ze świ­ąty­ni, jesz­cze nim otwar­to jej wro­ta, usły­sze­li gwar. Wy­szli na za­la­ną wio­sen­nym sło­ńcem uli­cę i Ja­kub unió­sł dłoń, by osło­nić twarz przed ja­skra­wym świa­tłem dnia. Pierw­szym, co zo­ba­czył, gdy jego wzrok przy­zwy­cza­ił się do świa­tła, były zwi­sa­jące z ga­łęzi nogi ubra­ne w dłu­gie pod­ko­la­nów­ki i wi­zy­to­we buty. Chło­piec zmru­żył oczy i uj­rzał sie­dzące­go na drze­wie odświ­ęt­nie ubra­ne­go mal­ca, któ­ry przy­glądał się cze­muś z uwa­gą. Mo­drzyc­ki podążył wzro­kiem w tam­tą stro­nę i zo­ba­czył, że w cza­sie, gdy oni byli na mszy, wszędzie wo­kół za­ro­iło się od lu­dzi. Stra­ga­ny, na któ­re wcze­śniej nie zwró­cił uwa­gi, te­raz po­otwie­ra­ne na oścież za­chęca­ły do ogląda­nia, ku­po­wa­nia, a ta­kże za­ba­wy, gdyż w wie­lu z nich urządzo­no strzel­ni­ce oraz lo­te­rie fan­to­we. Wzdłuż klasz­tor­nych mu­rów usta­wio­no sto­ły, na któ­rych sio­stry za­kon­ne wy­kła­da­ły ozdo­by i sło­dy­cze, w tym ser­dusz­ka z pier­ni­ka.

Dzie­ci krew­nych na­tych­miast po­bie­gły po słod­ko­ści, ale Ja­kub nie miał te­raz gło­wy do my­śle­nia o je­dze­niu. Przy­pa­try­wał się roz­ło­żo­nym wszędzie za­baw­kom i nie wie­dział, na czym wzrok za­trzy­mać. Zda­wa­ło mu się, że zna­la­zł się w ca­łkiem in­nym świe­cie. Czuł się jak Gu­li­wer w Kra­inie Li­li­pu­tów, po­stać z ksi­ążki, któ­rą przez ostat­nie ty­go­dnie mat­ka czy­ty­wa­ła mu na do­bra­noc.

Ocza­ro­wa­ny oglądał ma­le­ńkie drew­nia­ne sto­li­ki, sza­fy, krze­sła ze wspa­nia­le rze­źbio­ny­mi opar­cia­mi i kre­den­sy z praw­dzi­wy­mi szyb­ka­mi, a ta­kże mi­nia­tu­ro­we łó­żecz­ka, na któ­rych le­ża­ły jesz­cze mniej­sze ko­łdry i pu­cho­we po­du­szecz­ki. Ka­żdy przed­miot mógł za­mknąć w dło­ni, spra­wia­jąc tym sa­mym, że zni­kał przed ludz­kim spoj­rze­niem, jak­by prze­sta­wał ist­nieć.

Na kra­mach od­pu­sto­wych było ta­kże mnó­stwo in­nych za­ba­wek: małe gra­bie, mo­ty­ki i sie­kier­ki, gli­nia­ne mi­secz­ki, dzba­nusz­ki, for­my do ba­bek, dzwon­ki, kle­kot­ki, ter­kot­ki i ptasz­ki, któ­re na­pe­łnio­ne wodą wy­da­wa­ły tęsk­ne tre­le.

To wła­śnie tu, na jar­mar­ku, Ja­kub po raz pierw­szy zo­ba­czył drew­nia­ne fi­gur­ki na­zy­wa­ne „żyd­ka­mi”. Przed­sta­wia­ły one po­sta­cie ki­wa­jących się nad Torą Ży­dów w dłu­gich cha­ła­tach, ży­dow­skich kup­ców z wo­za­mi wy­pe­łnio­ny­mi to­wa­ra­mi lub graj­ków z ró­żny­mi in­stru­men­ta­mi.

Mło­dy Mo­drzyc­ki przy­glądał się ich twa­rzom i od­no­sił wra­że­nie, że i oni mu się przy­gląda­ją. Ca­łkiem jak­by byli żywi. Wresz­cie je­den ze sprze­daw­ców po­ka­zał mu za­baw­ko­we­go chłop­ca wspi­na­jące­go się po słu­pie, na któ­rym za­wie­szo­na była ko­lo­ro­wa pi­łka. Mężczy­zna po­ci­ągnął za sznu­rek, a wte­dy drew­nia­na fi­gur­ka wspi­ęła się po za­baw­kę aż na wierz­cho­łek słu­pa.

Zgro­ma­dze­ni wo­kół sto­li­ka lu­dzie za­częli bić bra­wo, ale Ja­kub tyl­ko pa­trzył oszo­ło­mio­ny. To, co do­tąd je­dy­nie po­dej­rze­wał, zna­la­zło po­twier­dze­nie. Zy­skał nie­zbi­tą pew­no­ść, że za­baw­ki kry­ją w so­bie ta­jem­ni­ce, i po­sta­no­wił, że spró­bu­je od­kryć je wszyst­kie.

Kil­ka lat pó­źniej, wra­ca­jąc z boną ze spa­ce­ru, za­sze­dł na Na­lew­ki. W ży­dow­skiej dziel­ni­cy pierw­szy raz zo­ba­czył sprze­da­jących fi­gur­ki zro­bio­ne z gnie­cio­ne­go chle­ba. Upro­sił pia­stun­kę, by ku­pi­ła mu jed­ną z nich, a przy oka­zji za­dał rze­mie­śl­ni­kom kil­ka wni­kli­wych py­tań, by do­wie­dzieć się wszyst­kie­go o tej dziw­nej ma­sie ro­bio­nej z ugnie­cio­ne­go pie­czy­wa z do­dat­kiem kle­iste­go spo­iwa z mącz­ki kasz­ta­no­wej.

Uznał, że to do­sko­na­ły po­my­sł, i po­sta­no­wił czym prędzej, nie zwie­rza­jąc się z ni­cze­go ro­dzi­com, sam roz­po­cząć po­dob­ną pro­duk­cję, a po­tem, kto wie, może i sprze­daż. Wie­dział, że mat­ka i oj­ciec nie by­li­by za­chwy­ce­ni, gdy­by usły­sze­li o jego pla­nach.

Skład­ni­ki na masę były nie­dro­gie, ca­ło­ść da­wa­ła się ła­two kszta­łto­wać i szyb­ko schła, pro­duk­cja szła więc pe­łną parą. Za pierw­sze za­ro­bio­ne w ten spo­sób pie­ni­ądze Ja­kub do­ku­pił jesz­cze skład­ni­ków. Ko­lej­ne prze­zna­czył na far­by i olej­ki po­zwa­la­jące nadać fi­gur­kom po­łysk. Co­raz częściej wy­my­kał się z domu na całe dnie, dla­te­go nie upły­nęło dużo cza­su, a mat­ka zo­rien­to­wa­ła się we wszyst­kim.

Ja­kub był zmu­szo­ny wy­ja­śnić jej, na co po­świ­ęca swój czas. W pierw­szej chwi­li, do­wie­dziaw­szy się o tym, że syn han­dlu­je na tar­go­wi­skach zro­bio­ny­mi przez sie­bie fi­gur­ka­mi, Ka­ta­rzy­na Mo­drzyc­ka po­bla­dła, opa­dła na fo­tel i wy­gląda­ła, jak­by za chwi­lę mia­ło z niej ule­cieć ży­cie. Ja­kub przy­nió­sł jej sole trze­źwi­ące, po dro­dze wy­rzu­ca­jąc so­bie wła­sną głu­po­tę, któ­ra wy­wo­ła­ła tak wiel­ki wstrząs u mat­ki.

Ka­ta­rzy­na od­kor­ko­wa­ła bu­te­lecz­kę, po­wącha­ła jej za­war­to­ść, wzdry­gnęła się i ru­mie­ńce po­wo­li za­częły wra­cać na jej po­licz­ki.

– Po­każ mi wszyst­ko – ode­zwa­ła się w ko­ńcu.

Ja­kub wczo­łgał się pod łó­żko i wy­jął stam­tąd duże, pła­skie pu­dło, w któ­rym prze­cho­wy­wał go­to­we do sprze­da­nia fi­gur­ki. Ka­ta­rzy­na bra­ła je ko­lej­no do rąk i z uwa­gą ogląda­ła. Byli tam ho­dow­ca go­łębi, któ­re­mu ma­le­ńkie pta­ki sie­dzia­ły na dło­niach i ra­mio­nach, hy­cel, kacz­ka z ma­ły­mi ka­cząt­ka­mi, śpi­ący li­sek zwi­ni­ęty w kłębek, ko­nik, a na­wet cęt­ko­wa­na ży­ra­fa.

– Ja­kie to pi­ęk­ne! – wzdy­cha­ła raz za ra­zem pani Mo­drzyc­ka, po­pa­tru­jąc to na fi­gur­ki, to znów na syna, któ­ry na­gle, ujaw­niw­szy swój ta­lent, wy­dał jej się kimś ob­cym.

Ja­kub z dumą i pew­ną ulgą, bo nie zno­sił mieć przed mat­ką ta­jem­nic, po­ka­zy­wał jej ko­lej­ne za­baw­ki, a na ko­niec wy­jął ze­szyt z ry­sun­ka­mi po­my­słów, któ­re kie­dyś za­mie­rzał zre­ali­zo­wać.

Osta­tecz­nie mat­ka zgo­dzi­ła się, żeby na­dal han­dlo­wał swo­imi wy­two­ra­mi. Jej duma wpraw­dzie cier­pia­ła na tym, ale nie po­tra­fi­ła zna­le­źć żad­ne­go ra­cjo­nal­ne­go ar­gu­men­tu prze­ciw­ko za­jęciu syna.

– Bacz tyl­ko, żeby nikt cię nie roz­po­znał – ostrze­ga­ła. – Twój oj­ciec nie znió­słby tego.

Ja­kub skwa­pli­wie po­ki­wał gło­wą. Od po­cząt­ku mu­siał kryć się przed ro­dzi­ca­mi ze swo­ją pa­sją, dla­te­go zdążył już nie­źle opa­no­wać sztu­kę zba­cza­nia z dróg uczęsz­cza­nych przez krew­nych i zna­jo­mych. Poza tym i tak na wszel­ki wy­pa­dek han­dlo­wał głów­nie na Na­lew­kach albo na Pra­dze na tar­go­wi­skach dla bie­do­ty.

In­te­res sze­dł świet­nie, a wkrót­ce oka­za­ło się, że pie­ni­ądze za­ra­bia­ne przez Ja­ku­ba są nie­zbęd­nym skład­ni­kiem do­mo­we­go bu­dże­tu. Roz­rzut­no­ść ojca wpędzi­ła ro­dzi­nę w dłu­gi i mat­ka rwa­ła wło­sy z gło­wy, otrzy­mu­jąc ko­lej­ne pi­sma od ko­mor­ni­ków. Była więc za­chwy­co­na, ile­kroć Ja­kub przy­nió­sł do domu parę gro­szy.

– Mój syn, mój ko­cha­ny, do­bry syn... – po­wta­rza­ła, gła­dząc go po wło­sach.

Nie zmie­nia­ło to fak­tu, że za­jęcie Ja­ku­ba na­dal mu­sia­ło po­zo­sta­wać w wiel­kiej ta­jem­ni­cy, za­rów­no przed oj­cem, jak i całą resz­tą ich oto­cze­nia.

Gosz­czące na urządza­nych przez mat­kę Ja­ku­ba pod­wie­czor­kach licz­ne krew­ne chwa­li­ły go­spo­dy­nię za mno­go­ść i ró­żno­rod­no­ść wy­pie­ków, nie za­sta­na­wia­jąc się nad kosz­ta­mi, ja­kie mu­sia­ła po­no­sić. Ja­kub na­to­miast pa­trzył, jak kęsy słod­kiej bab­ki upie­czo­nej z kil­ku­na­stu jaj i okra­szo­nej ro­dzyn­ka­mi zni­ka­ją w ustach tej czy in­nej ciot­ki, i czuł dumę, że jego pra­ca oszczędza mat­ce ko­lej­nych upo­ko­rzeń.

Poza tym wszyst­kim skry­wa­ło się coś jesz­cze. Ro­bi­ąc za­baw­ki, Mo­drzyc­ki po raz pierw­szy w ży­ciu czuł się na­praw­dę szczęśli­wy. Pa­so­wał do tego za­jęcia, a może to ono pa­so­wa­ło do nie­go. Pod­skór­nie prze­czu­wał, że wła­śnie do tej pra­cy zo­stał stwo­rzo­ny. W wie­lu po­da­niach, mi­tach, a na­wet w Bi­blii często po­ja­wiał się mo­tyw czło­wie­ka, któ­re­go ży­cie zo­sta­ło zde­ter­mi­no­wa­ne przez siły wy­ższe. Bo­ha­te­rów tych, jak­by na po­cie­sze­nie, zwy­kle okre­śla­no mia­nem wy­bra­ńców. Tak wła­śnie czuł się Ja­kub, gdy pa­trzył na twa­rze lu­dzi ogląda­jących jego za­baw­ki. Wi­dział w ich oczach za­chwyt oraz po­dziw, jak­by do­ko­nał cze­goś wiel­kie­go. Nikt nie zda­wał so­bie spra­wy z tego, jak pro­ste było dla Mo­drzyc­kie­go wy­ko­na­nie tych cu­de­niek. Tro­chę go to śmie­szy­ło, a tro­chę onie­śmie­la­ło.

– Sam to zro­bi­łeś? – py­ta­li lu­dzie, przy­gląda­jąc mu się z nie­do­wie­rza­niem.

– Na­praw­dę? – dzi­wi­li się, gdy na po­przed­nie py­ta­nie od­po­wia­dał twier­dząco.

Po po­now­nym przy­tak­ni­ęciu jed­ni gwiz­da­li z po­dzi­wem, inni kręci­li gło­wa­mi na­dal nie­prze­ko­na­ni. Byli też tacy, któ­rzy za­sy­py­wa­li go kom­ple­men­ta­mi.

– Masz praw­dzi­wy ta­lent, chłop­cze – po­wie­dział pe­wien sta­ry Żyd, któ­ry dłu­go oglądał ule­pio­ną przez Ja­ku­ba ka­czusz­kę. – A to nie zda­rza się często, o nie.

Na­sto­let­ni Ja­kub uśmiech­nął się wów­czas uprzej­mie owym uśmie­chem, w któ­rym zwy­kle wy­ra­ża się cała aro­gan­cja mło­do­ści, i po­ki­wał gło­wą, my­śląc tyl­ko o tym, by Żyd po­sze­dł już da­lej. Wi­dać było, że nie za­mie­rza ni­cze­go ku­po­wać, a swo­im czar­nym, dłu­gim cha­ła­tem tyl­ko za­sła­niał nie­wiel­kie sto­isko Ja­ku­ba.

A jed­nak gdy wie­czo­rem chło­pak wra­cał do domu, sło­wa sta­re­go Żyda wci­ąż od­bi­ja­ły się echem w jego gło­wie. Aż do­tąd przyj­mo­wał swo­je zdol­no­ści jako coś na­tu­ral­ne­go. Lu­bił le­pić chle­bo­we fi­gur­ki i wi­dział, że spod jego pal­ców wy­cho­dzą ład­ne przed­mio­ty, lecz ni­g­dy nie za­sta­na­wiał się nad tym, dla­cze­go tak się dzie­je. To było coś zu­pe­łnie zwy­czaj­ne­go, jak od­dy­cha­nie czy umie­jęt­no­ść po­ru­sza­nia się. Nie do­strze­gał w tym nic nie­zwy­kłe­go i po praw­dzie za­kła­dał chy­ba, że ka­żdy czło­wiek po­sia­da coś po­dob­ne­go.

Sło­wa sta­re­go Żyda spra­wi­ły, że po raz pierw­szy za­czął za­sta­na­wiać się nad tym, czy rze­czy­wi­ście ma ta­lent. Sło­wo to ko­ja­rzy­ło mu się z czy­mś wy­jąt­ko­wym, a za­ra­zem ta­jem­ni­czym, nie do ko­ńca zro­zu­mia­łym. Był to je­den z tych wy­ra­zów, któ­re ka­żdy zna, a jed­nak nie­wie­lu po­tra­fi­ło­by po­dać jego de­fi­ni­cję. Ta­lent wy­da­wał się bo­wiem Ja­ku­bo­wi czy­mś wi­ęcej niż tyl­ko szcze­gól­ną umie­jęt­no­ścią czy spraw­no­ścią w ja­kie­jś dzie­dzi­nie. Pod­skór­nie prze­czu­wał, że jest to coś, co od­ró­żnia­ło jed­ne­go ka­ta­ry­nia­rza ze Sta­rów­ki od dru­gie­go. Obaj po­tra­fi­li grać, ale tyl­ko je­den spra­wiał, że wszy­scy wo­kół za­sty­ga­li w bez­ru­chu, a gdy jego in­stru­ment mil­kł, ci­sza zda­wa­ła się jesz­cze głęb­sza i dziw­nie nie­na­tu­ral­na. Mężczy­źni w mil­cze­niu wsu­wa­li wte­dy dło­nie w kie­sze­nie i od­cho­dzi­li szyb­kim kro­kiem, jak­by bali się, że ktoś do­strze­że to, co dzia­ło się w ich wnętrzach. Ko­bie­ty zaś otwar­cie ocie­ra­ły chu­s­tecz­ka­mi łzy wzru­sze­nia.

– Jesz­cze! Jesz­cze! – wy­krzy­ki­wa­ły małe dzie­ci, jako je­dy­ne go­to­we po­ka­zać ca­łe­mu świa­tu, jak wiel­kie wra­że­nie wy­wa­rła na nich mu­zy­ka graj­ka.

Ta­lent był więc dla Ja­ku­ba czy­mś, co wzbu­dza­ło w lu­dziach emo­cje, rzu­ca­ło na nich swo­isty czar i spra­wia­ło, że nie mo­gli po­zo­stać obo­jęt­ni.

Zda­niem sta­re­go Żyda wła­śnie ta­kie wa­lo­ry po­sia­da­ły za­baw­ki Mo­drzyc­kie­go.

Choć Ja­kub był zmęczo­ny po ca­łym dniu spędzo­nym na tar­gu, tam­te­go po­po­łud­nia przy­go­to­wał kasz­ta­no­wy klej i chle­bo­wą pap­kę, usia­dł przy sto­le i spró­bo­wał przyj­rzeć się temu, co się z nim dzia­ło, gdy le­pił fi­gur­kę, roz­ło­żyć ten pro­ces na czyn­ni­ki pierw­sze, na­zwać je, a co za tym idzie zro­zu­mieć. Spraw­dzić, czy sta­rzec miał ra­cję.

Za­nim si­ęgnął do mi­ski z two­rzy­wem, wi­dział już to, co za­raz stwo­rzy. Nie za­sta­na­wiał się, nie ana­li­zo­wał, nie wy­ko­ny­wał żad­nych ry­sun­ków czy ob­li­czeń. Po pro­stu zo­ba­czył swo­je dzie­ło, nim jesz­cze za­ist­nia­ło, a może za­ist­nia­ło wła­śnie w chwi­li, gdy uj­rzał je w swo­jej wy­obra­źni. Wi­dział ma­łe­go go­łębia o de­li­kat­nie roz­chy­lo­nych skrzy­dłach, jak­by za­mie­rzał wzbić się w prze­stwo­rza, choć jego pa­zur­ki wci­ąż pła­sko do­ty­ka­ły zie­mi. Było to bar­dziej prze­czu­cie ru­chu niż sam ruch.

Ja­kub uj­rzał tę fi­gur­kę w swo­jej gło­wie i wie­dział, po pro­stu wie­dział, że będzie do­sko­na­ła. Si­ęgnął do misy i wy­jął z niej tro­chę chłod­nej pap­ki. Jego pro­wa­dzo­ne przez wy­obra­źnię pal­ce go­rącz­ko­wo nada­wa­ły for­mę bez­kszta­łto­wi. Chło­pak rze­źbił ze znie­cier­pli­wie­niem, jak­by chciał czym prędzej zo­ba­czyć na ja­wie to, co tak do­brze znał ze snu. Gdy sko­ńczył, był już pe­wien, że tego, co się z nim dzia­ło, nie da się ubrać w sło­wa ani ni­jak opi­sać. To się po pro­stu wy­da­rza­ło, a on był nie tyle stwór­cą, co ele­men­tem wez­bra­ne­go stru­mie­nia kre­acji, któ­ry z ja­kie­goś po­wo­du zde­cy­do­wał, że chce prze­pły­wać wła­śnie przez jego ser­ce i jego pal­ce. Ten stru­mień trze­ba było no­sić w so­bie. Jego wez­bra­ne wody mie­sza­ją się z krwią, wy­obra­że­nia plączą ro­zum­ne my­śli, rze­czy­wi­sto­ść spla­ta się z ima­gi­na­cją. Zgo­da na przy­jęcie ta­len­tu jest bo­wiem ta­kże zgo­dą na nie­wo­lę, pod­da­niem się, by­ciem po­słusz­nym woli muz.

Po chwi­li go­łąbek był go­to­wy. Ja­kub od­dy­chał szyb­ko, pa­trząc na pta­ka, któ­ry wy­glądał do­kład­nie tak, jak so­bie wy­obra­ził, i wie­dział, że jest go­tów do­bro­wol­nie za­kuć się w kaj­da­ny, byle tyl­ko jego ręce mo­gły do­ko­ny­wać ta­kich cu­dów.

Tej nocy padł na łó­żko i dłu­go le­żał, wpa­tru­jąc się w pe­łga­jące po ścia­nach świa­tło świe­cy. Ni­g­dy wcze­śniej nie czuł się tak szczęśli­wy.

Roz­dział 2

W mło­do­ści Ja­kub miał w po­ko­ju spe­cjal­ną pó­łkę, na któ­rej usta­wiał wy­bra­ko­wa­ne fi­gur­ki. Nie po­tra­fił ich wy­rzu­cić tyl­ko dla­te­go, że były uszko­dzo­ne. Gdy miał wol­ną chwi­lę, szu­kał spo­so­bów, by uczy­nić je pi­ęk­niej­szy­mi. Wie­dział, że to da­rem­ny wy­si­łek, bo ka­żde łącze­nie, ślad po kle­ju, zgru­bie­nie szkli­wa czy inny od­cień far­by były do­sko­na­le wi­docz­ne i nic nie mógł na to po­ra­dzić. Zda­wał so­bie spra­wę, że jego sta­ra­nia są bez­owoc­ne, bo nikt ni­g­dy nie kupi tych przed­mio­tów, jed­nak nie mógł zdo­być się na to, by je znisz­czyć lub po­zo­sta­wić ze­psu­te.

Czuł, że z ka­żdym przed­mio­tem, któ­ry wy­sze­dł spod jego pal­ców, na­wet z tym wy­bra­ko­wa­nym, łączy go ja­kaś więź. Te pra­ce były dla nie­go wa­żne i chciał, by trwa­ły nie­za­le­żnie od ich uro­dy czy wy­si­łku, jaki wkła­dał w ich wy­ko­na­nie. Były prze­cież częścią jego sa­me­go.

Masa chle­bo­wo-kasz­ta­no­wa oka­za­ła się pro­duk­tem bar­dzo nie­trwa­łym. Fi­gur­ki na­pra­wia­ne z tak wiel­kim po­świ­ęce­niem z bie­giem dni za­czy­na­ły się kru­szyć. Nie­któ­re na­bie­ra­ły wil­go­ci, inne gni­ły lub po­kry­wa­ły się ple­śnią.

Ja­kub pa­trzył na śmie­rć swo­ich pierw­szych za­ba­wek i czuł, że do­ko­nu­je się w nim coś wa­żne­go, ja­kiś prze­łom. Kru­sze­nie i roz­pa­da­nie się tego, co stwo­rzył, za­da­wa­ło mu cier­pie­nie i bar­dzo go za­smu­ca­ło. Nie chciał wci­ąż na nowo tego prze­ży­wać. Mu­siał zna­le­źć inne two­rzy­wo, coś trwal­sze­go, co za­pew­ni­ło­by jego za­baw­kom dłu­gie ży­cie, pod­czas któ­re­go mo­gły­by przy­nie­ść ko­muś dużo ra­do­ści.

To wów­czas, ma­jąc za­le­d­wie kil­ka­na­ście lat, pod­jął nie­mal jed­no­cze­śnie dwie de­cy­zje, któ­re za­wa­ży­ły na jego dal­szych lo­sach. Po pierw­sze, chciał zo­stać za­baw­ka­rzem. Po dru­gie zaś, za­mie­rzał spra­wić, że jego za­baw­ki będą pi­ęk­ne. To, co pla­no­wał stwo­rzyć, w ni­czym nie mia­ło przy­po­mi­nać nie­miec­kiej czy au­striac­kiej tan­de­ty, któ­rej tak wie­le było na pó­łkach do­mów to­wa­ro­wych.

Po­sta­no­wił, że ka­żda jego za­baw­ka będzie wy­jąt­ko­wa, inna od tych wy­cho­dzących z wiel­kich fa­bryk. Będą mia­ły swo­ją hi­sto­rię, ca­łkiem jak te bied­ne, uszko­dzo­ne fi­gur­ki.

Ni­g­dy nie ża­ło­wał po­wzi­ętych de­cy­zji.

Gdy po sko­ńcze­niu gim­na­zjum i zda­niu ma­tu­ry po­in­for­mo­wał ojca o tym, że nie wy­bie­ra się na stu­dia po­li­tech­nicz­ne, a po­tem opo­wie­dział mu o swo­ich pla­nach na przy­szło­ść, sta­ry Mo­drzyc­ki za­ci­snął war­gi tak moc­no, że ca­łkiem stra­ci­ły ko­lor. W jego oczach fu­ria mie­sza­ła się z roz­pa­czą.

Mimo ca­łej nędzy swe­go po­ło­że­nia Jan Mo­drzyc­ki wci­ąż czuł się kimś lep­szym, niż był w rze­czy­wi­sto­ści, wa­żną per­so­ną, któ­ra swe­go je­dy­ne­go dzie­dzi­ca i spad­ko­bier­cę po­win­na przy­go­to­wać do pia­sto­wa­nia wa­żnej funk­cji spo­łecz­nej. Zda­wał się przy tym ca­łkiem nie za­uwa­żać fak­tu, że za­miast ra­to­wać sy­tu­ację fi­nan­so­wą swo­je­go rodu, roz­trwo­nił mi­zer­ne reszt­ki ro­dzin­nej for­tu­ny na wła­sne przy­jem­no­ści. Gdy żona raz czy dru­gi od­wa­ży­ła się uczy­nić mu z tego po­wo­du wy­rzu­ty, spoj­rzał na nią ża­ło­śnie, jak­by dźgnęła go no­żem pro­sto w ser­ce. „I ty, Bru­tu­sie, prze­ciw­ko mnie”, zda­wa­ły się mó­wić jego prze­pe­łnio­ne smut­kiem oczy. Jan Mo­drzyc­ki był bo­wiem prze­ko­na­ny, że nie po­no­si żad­nej winy. Na­uczo­no go żyć, trosz­cząc się o spra­wy wa­żniej­sze niż pie­ni­ądze. Te ostat­nie po­tra­fił tyl­ko wy­da­wać, a roz­mo­wy o za­war­to­ści port­fe­la wy­da­wa­ły mu się czy­mś nie­tak­tow­nym, by nie po­wie­dzieć obrzy­dli­wym. Gdy zaś pró­bo­wa­ła z nim na ten te­mat mó­wić jego wła­sna żona, brał to za oso­bi­stą ob­ra­zę, zło­śli­wo­ść oraz chęć uprzy­krze­nia mu ży­cia.

– A co z Pe­ters­bur­giem? – zwró­cił się do syna, wa­ląc pi­ęścią w stół.

– Nie mamy na to pie­ni­ędzy – od­pa­rł spo­koj­nie Ja­kub, pa­trząc ojcu pro­sto w oczy.

Chcąc nie chcąc, Jan mu­siał zmie­rzyć się ze świa­do­mo­ścią, że nie odło­żył nic na dal­szą edu­ka­cję je­dy­na­ka. Nie miał ani sche­dy, ani na­wet ma­jąt­ku do prze­ka­za­nia. Ni­cze­go, w co mó­głby wy­po­sa­żyć syna na tę dro­gę ku świe­tli­stej przy­szło­ści, któ­rą dlań za­pla­no­wał. Osta­tecz­nie mu­siał ustąpić.

Po pew­nym cza­sie przy­wy­kł na­wet do tej my­śli i za­czął trak­to­wać ją jako coś do­da­jące­go ko­lo­ry­tu jemu sa­me­mu. Oto bo­wiem dys­po­no­wał te­raz tra­gicz­ną hi­sto­rią ojca, któ­re­go syn wzgar­dził ko­rze­nia­mi i wy­brał dro­gę god­ną par­we­niu­sza.

Ja­kub ode­tchnął z ulgą. Dzi­ęki roz­mo­wom z mat­ką był wpraw­dzie go­tów do od­pie­ra­nia ko­lej­nych ar­gu­men­tów ojca, ale od dziec­ka nie zno­sił sprze­czek i kie­dy tyl­ko mógł, uni­kał kon­fron­ta­cji.

– Po­my­śla­łeś o tym, jak mała jest po­jem­no­ść ro­dzi­me­go ryn­ku? – spy­ta­ła go pew­ne­go razu mat­ka. – W Pol­sce nie ma prze­cież aż tylu ma­jęt­nych osób, a za­baw­ka to dro­ga rzecz.

Ja­kub ni­g­dy wcze­śniej się nad tym nie za­sta­na­wiał.

– Zważ też na wpływ roz­wo­ju prze­my­słu na rze­mio­sło – ci­ągnęła spo­koj­nie Ka­ta­rzy­na, a mło­dy Mo­drzyc­ki wie­dział, że nie mówi tego wszyst­kie­go, by od­wie­ść go od po­wzi­ętych za­mia­rów.

Mat­ka trosz­czy­ła się o nie­go i chcia­ła, by do­ko­nał wła­ści­we­go wy­bo­ru. Wie­dzia­ła, że nie będzie w sta­nie mu po­móc w go­dzi­nie pró­by, i ta myśl roz­ry­wa­ła jej ser­ce. Ja­kub był ca­łym jej świa­tem. Gdy ja­kiś czas po ślu­bie oka­za­ło się, że wy­szła za mąż za czło­wie­ka ty­leż cza­ru­jące­go, co nie­od­po­wie­dzial­ne­go, całą swo­ją mi­ło­ść prze­la­ła na syna, przy­si­ęga­jąc so­bie jed­no­cze­śnie, że w ni­czym poza uro­dą nie będzie po­dob­ny do ojca utra­cju­sza.

– Wiel­kie fa­bry­ki pe­łne wy­spe­cja­li­zo­wa­nych ma­szyn po­wo­li wy­pie­ra­ją drob­ną wy­twór­czo­ść, Ja­ku­bie – mó­wi­ła da­lej. – Bez ka­pi­ta­łu nie zdo­łasz im do­rów­nać. Znasz na­szą sy­tu­ację... – urwa­ła za­wsty­dzo­na, bo choć obo­je wie­dzie­li, o czym mowa, wy­po­wie­dze­nie na głos tych słów było dla niej zbyt trud­ne.

– Mogę wzi­ąć po­życz­kę – za­pew­nił szyb­ko Ja­kub, chcąc oszczędzić mat­ce upo­ko­rzeń.

Ka­ta­rzy­na po­kręci­ła gło­wą.

– Nikt ci jej nie udzie­li – po­wie­dzia­ła ci­cho.

– W ta­kim ra­zie znaj­dę inny spo­sób – za­pew­nił żar­li­wie. – Za­pra­cu­ję, za­ro­bię i w ko­ńcu zgro­ma­dzę po­trzeb­ny ka­pi­tał.

Ka­ta­rzy­na pod­nio­sła wzrok i spoj­rza­ła na syna z czu­ło­ścią. Był dzie­łem jej ży­cia, jej zwy­ci­ęstwem. Stał się do­kład­nie taki, jak tego pra­gnęła, zu­pe­łnie ró­żny od swe­go ojca.

– Je­stem pew­na, że ci się po­wie­dzie – za­pew­ni­ła z mocą, choć jej ser­ce po brze­gi wy­pe­łnio­ne było oba­wa­mi o przy­szło­ść je­dy­na­ka.

Mo­drzyc­ki od po­cząt­ku ma­rzył o tym, by sprze­da­wać swo­je za­baw­ki, a jed­nak pierw­sze pie­ni­ądze w do­ro­słym ży­ciu, dzi­ęki któ­rym mógł opła­cić czynsz i za­pew­nić utrzy­ma­nie z po­cząt­ku bar­dzo pro­wi­zo­rycz­ne­mu warsz­ta­to­wi, za­ro­bił jako le­karz za­ba­wek – dok­tor Ja­kub Mo­drzyc­ki. Wła­śnie taki szyld opa­trzo­ny strza­łką w dół pod­po­wia­da­jącą, by udać się do su­te­re­ny, wy­ma­lo­wał wła­sno­ręcz­nie na ka­wa­łku de­ski i usta­wił przed we­jściem do bu­dyn­ku.

Za­ku­pił na­wet spe­cjal­ny bia­ły far­tuch, by do­dać swe­mu wy­glądo­wi na­le­ży­tej po­wa­gi. Tak też trak­to­wał swo­ich ma­łych klien­tów, gdy po kil­ku ty­go­dniach co­raz licz­niej za­częli do nie­go przy­cho­dzić, ści­ska­jąc w ra­mio­nach uko­cha­ne za­baw­ki. Przy­szy­wał na­de­rwa­ne uszka mi­siom, do­sztu­ko­wy­wał zła­ma­ne drew­nia­ne rącz­ki i nó­żki, ce­ro­wał ubran­ka, wy­mie­niał sznur­ki pa­cyn­kom, do­cze­piał nowe ogo­ny z wło­sia ko­ni­kom, a cza­sem na­wet do­kręcał ode­rwa­ne gło­wy lal­kom czy pa­pie­ro­we kor­pu­sy pa­ja­cy­kom. Te dwie ostat­nie na­pra­wy na­zy­wał po­wa­żniej­szy­mi ope­ra­cja­mi i jak w praw­dzi­wym szpi­ta­lu ni­g­dy nie po­zwa­lał bli­skim pa­cjen­ta oglądać za­bie­gu.

– Mo­gło­by to być dla pa­ństwa zbyt wiel­kie prze­ży­cie – zwra­cał się po­wa­żnie do dzie­ci. – Pro­po­nu­ję za­tem, by­ście po­często­wa­li się pa­ństwo li­za­kiem w do­wol­nym ko­lo­rze z tam­te­go sło­ja i od­da­li roz­ko­szy jego po­wol­ne­go spo­ży­wa­nia, gdy tym­cza­sem ja za­bio­rę cho­re­go na salę ope­ra­cyj­ną i do­ło­żę wszel­kich sta­rań, by jak naj­szyb­ciej wró­cił do zdro­wia.

Ro­dzi­ce dzie­ci przy­gląda­li się jego po­czy­na­niom z po­bła­żli­wo­ścią, z jaką zwy­kle po­wa­żni lu­dzie pa­trzą na nie­szko­dli­wych sza­le­ńców, ale ma­lu­chy ko­cha­ły Ja­ku­ba. Czu­ły, że na­le­ży on do ca­łkiem in­ne­go ga­tun­ku do­ro­słych. Nie­któ­re brzdące po­dej­rze­wa­ły na­wet, że wci­ąż jest dziec­kiem, tyl­ko ukry­wa się w du­żym cie­le.

Two­rze­nie za­ba­wek da­wa­ło Mo­drzyc­kie­mu po­czu­cie, że znaj­du­je się we wła­ści­wym miej­scu, a to na­pe­łnia­ło go spo­ko­jem i uszczęśli­wia­ło. Ta­kiej pe­łni jak owe­go dnia, gdy dzi­ęki sło­wom sta­re­go Żyda zdał so­bie spra­wę z wła­sne­go ta­len­tu, do­świad­czył w ży­ciu jesz­cze tyl­ko je­den raz. Tam­tej nocy po ślu­bie, gdy pierw­szy raz za­snął wtu­lo­ny w gład­kie ple­cy Emi­lii. Nie cho­dzi­ło wów­czas o samą tyl­ko noc po­ślub­ną, któ­ra oboj­gu do­star­czy­ła nie­wąt­pli­wych wra­żeń, lecz o coś wi­ęcej. Gdy na­sy­co­ny mi­ło­ścią po raz pierw­szy ob­jął ra­mie­niem spo­koj­nie od­dy­cha­jącą żonę, wie­dział, że oto spe­łni­ło się jego ma­rze­nie. Ko­bie­ta, któ­rej zło­żył u stóp wszyst­ko, co po­sia­dał, oraz sa­me­go sie­bie, była tuż przy nim, tak bli­sko, że sły­szał jej od­dech, czuł ka­żdy naj­lżej­szy ruch. Była jego. Była nim, a on był nią. Pra­gnął tak trwać do ko­ńca cza­sów. Nie­ustan­nie bu­dzić się i za­sy­piać, po­mi­ja­jąc wszyst­ko to, co po­mi­ędzy. Chciał, by ta chwi­la ni­g­dy się nie sko­ńczy­ła. By już na za­wsze po­zo­sta­li parą wtu­lo­nych w sie­bie no­wo­że­ńców, głębo­ko wie­rzących, że oto za­czy­na się naj­pi­ęk­niej­sza przy­go­da ich ży­cia.

Roz­dział 3

Mo­drzyc­ki cie­szył się do­sko­na­łym zdro­wiem, tra­wie­nie miał nie­zgor­sze, sy­piał jak nie­mow­lę, a i hu­mor zwy­kle mu do­pi­sy­wał, tak że na­wet w ob­li­czu po­wa­żniej­szych trosk nie­ła­two tra­cił po­go­dę du­cha.

Jego ko­le­dzy, któ­rzy nie zo­sta­li tak hoj­nie ob­da­rze­ni przez ka­pry­śną For­tu­nę, za­le­d­wie po­przed­nie­go dnia usi­ło­wa­li od­gad­nąć, w czym tkwi se­kret trwa­jącej od tak wie­lu lat do­brej pas­sy za­baw­ka­rza.

Ja­kub uśmiech­nął się i z nie­kła­ma­ną przy­jem­no­ścią za­czął od­twa­rzać w pa­mi­ęci wy­pad­ki mi­nio­ne­go wie­czo­ru, kie­dy to jak co wto­rek spo­tkał się z naj­bli­ższy­mi przy­ja­ció­łmi na par­tyj­kę wi­sta.

Jesz­cze nim za­częli grę, Mo­drzyc­ki zdążył po­chwa­lić się swo­im no­wym pro­jek­tem, jed­no­my­śl­nie uzna­nym przez ko­le­gów za ge­nial­ny. Wła­śnie ów wy­rok, choć po praw­dzie dla ni­ko­go nie­będący za­sko­cze­niem, spro­wo­ko­wał mężczyzn do roz­wa­żań na te­mat ta­jem­nic ży­cio­we­go po­wo­dze­nia jed­ne­go z nich. Tym sa­mym Ja­kub zna­la­zł się od razu na po­cząt­ku wie­czo­ru w cen­trum uwa­gi, al­bo­wiem to wła­śnie jego losy roz­bie­ra­no na czyn­ni­ki pierw­sze, usi­łu­jąc usta­lić pra­przy­czy­nę pa­sma suk­ce­sów, ja­kim wy­da­wa­ło się jego ży­cie.

– Pie­ni­ądze, ot i cała fi­lo­zo­fia! Bo prze­cież pie­ni­ądz zwy­kle przy­ci­ąga pie­ni­ądz – mędr­ko­wał Sta­ni­sław Ko­rze­niow­ski, zna­ny war­szaw­ski ad­wo­kat, któ­ry przed laty prze­jąw­szy po ojcu prak­ty­kę, ni­g­dy nie na­rze­kał na nie­do­sta­tek, lecz ni­g­dy też nie do­ko­nał ni­cze­go wiel­kie­go. – Tak to już jest na tym świe­cie, że bo­ga­ci szyb­ko się wzbo­ga­ca­ją, a bied­ni zwy­kle są bied­ny­mi do gro­bo­wej de­ski. Nie­mal ka­żdy zaś wy­jątek od tej re­gu­ły za­raz zy­sku­je miej­sce w li­te­ra­tu­rze lub przy­naj­mniej po­świ­ęca mu się wzmian­kę w lo­kal­nej pra­sie, bo tego typu hi­sto­rie jak żad­ne inne po­bu­dza­ją ludz­ką wy­obra­źnię. Tym­cza­sem świat jest nie­spra­wie­dli­wy i ta­kie ma­rze­nia zisz­cza­ją się na­der rzad­ko – ci­ągnął, z wi­docz­ną przy­jem­no­ścią przy­słu­chu­jąc się brzmie­niu wła­sne­go gło­su. – Nie zro­zum­cie mnie źle, nie od­ma­wiam na­sze­mu dro­gie­mu Ja­ku­bo­wi ta­len­tu, bo tego nie­bio­sa mu nie po­skąpi­ły. Co swo­ją dro­gą jest ko­lej­nym prze­ja­wem nie­spra­wie­dli­wo­ści rządzącej ludz­kim lo­sem, bo na ów ta­lent też ni­jak so­bie nie za­pra­co­wał...

Ja­kub od­chrząk­nął, jak­by coś utknęło mu w gar­dle. Nie mógł nie zgo­dzić się ze sło­wa­mi Ko­rze­niow­skie­go, lecz mimo wszyst­ko po­czuł się nimi lek­ko zmie­sza­ny.

– A jed­nak za­pra­co­wał, by ów ta­lent wspa­nia­le roz­wi­nąć – wsze­dł Ko­rze­niow­skie­mu w sło­wo Ma­mert Le­cyk. – Mało to zmar­no­wa­nych ta­len­tów za­ko­pa­no w zie­mi wraz ze szcząt­ka­mi tych, któ­rych nimi ob­da­ro­wa­no?

– Prze­to, jako rze­kłem, nie od­ma­wiam Ja­ku­bo­wi za­sług – uści­ślił Ko­rze­niow­ski. – Po­sta­wio­na prze­ze mnie teza za­kła­da je­dy­nie, że mu­sia­ło do­jść do paru szczęśli­wych i mniej szczęśli­wych zbie­gów oko­licz­no­ści, by zna­la­zł się w miej­scu, w któ­rym dziś tak go po­dzi­wia­my. Przy­zna­cie sami, że to oże­nek z ba­jecz­nie bo­ga­tą Jo­an­ną, świeć Pa­nie nad jej du­szą – wszy­scy mężczy­źni prze­że­gna­li się jed­no­cze­śnie, po czym rów­nie zgod­nie si­ęgnęli po ku­fle z na­pit­kiem – a po jej śmier­ci wże­nie­nie się w ro­dzi­nę Szu­ber­tów i po­sag Emi­lii dały mu mo­żli­wo­ści, o ja­kich wcze­śniej nie mó­głby na­wet śnić. Sam, Ja­ku­bie, często po­wta­rzasz prze­cież, że wy­pro­du­ko­wa­nie nie­któ­rych za­ba­wek kosz­tu­je ma­jątek.

Mo­drzyc­ki po­twier­dził ski­nie­niem gło­wy.

– A za­tem, za­nim ktoś ku­pił pierw­szą z nich, nim sta­ło się o nich gło­śno i wszyst­kie zna­ko­mi­to­ści tego świa­ta za­pra­gnęły ich dla swo­ich dzie­ci, wprzó­dy mu­sia­łeś mieć pie­ni­ądze na ich wy­pro­du­ko­wa­nie. Wprzó­dy, pod­kre­ślam, wprzó­dy. Gdy­byś więc, Ja­ku­bie, nie miał dość pie­ni­ędzy...

– Mó­głby po­ży­czyć... – za­su­ge­ro­wał Le­cyk, ale Ko­rze­niow­ski zbył go pe­łnym po­li­to­wa­nia uśmie­chem.

– Od kogo, mój dro­gi?

Ma­mert otwo­rzył usta, jed­nak Ko­rze­niow­ski nie po­zwo­lił mu mó­wić.

– Gdy­byś nie wie­dział, ban­kie­rzy po­ży­cza­ją tyl­ko tym, co do któ­rych mają pew­no­ść, że od­da­dzą – tłu­ma­czył ad­wo­kat. – Chęt­nie udzie­la­ją więc kre­dy­tów ary­sto­kra­tom, cho­ćby ci pa­ra­li się ha­zar­dem i pili od rana do nocy, bo pew­nym jest, że aby unik­nąć skan­da­lu i okry­cia na­zwi­ska ha­ńbą, któ­ryś z bli­ższych czy dal­szych krew­nia­ków na żąda­nie spła­ci dłu­gi i ca­ło­ść na­le­żnych od­se­tek.

– Praw­da, praw­da – mruk­nął do­tąd mil­czący Adam Ry­chłow­ski, lecz gdy inni spoj­rze­li w jego stro­nę w ocze­ki­wa­niu na ciąg dal­szy, od­po­wie­dzia­ła im już znów tyl­ko ci­sza.

– Ta­kie­mu, co ma jed­ną po­szar­pa­ną ko­szu­lę na ple­cach i dziu­ra­we buty, nie po­ży­czy nikt, cho­ćby jego po­my­sł na przed­si­ęw­zi­ęcie był naj­ge­nial­niej­szy na świe­cie – ci­ągnął więc Ko­rze­niow­ski. – Ka­żdy zwa­ża przede wszyst­kim na wła­sne spra­wy i ich bacz­nie strze­że. Dla­te­go, jako rze­kłem, bo­ga­ci się bo­ga­cą, bied­ni bied­ny­mi po­zo­sta­ją, a do osi­ągni­ęcia cze­go­kol­wiek ów przy­sło­wio­wy łut szczęścia jest nie­zbęd­ny i w za­sa­dzie nikt nie może twier­dzić, że za­wdzi­ęcza coś wy­łącz­nie so­bie.

„A więc o to ci idzie. Tu cię uwie­ra, brat­ku”, po­my­ślał Ja­kub Mo­drzyc­ki, któ­ry wie­dział do­brze, cze­go za­zdro­ści mu Ko­rze­niow­ski. Z dru­giej jed­nak stro­ny zda­wał so­bie spra­wę, że aku­rat w tej kwe­stii Sta­ni­sław ma spo­ro ra­cji.

– Ni­cze­go wi­ęcej nie od­kry­je­cie, pa­no­wie, szko­da za­cho­du – za­ko­ńczył tym­cza­sem ad­wo­kat, od­ru­cho­wo mo­de­lu­jąc głos tak, jak zwy­kł to ro­bić na sali sądo­wej, sta­wia­jąc krop­kę po ostat­nim zda­niu mowy ko­ńco­wej.

Mo­drzyc­ki kil­ka­krot­nie ski­nął gło­wą. By­naj­mniej nie dla­te­go, że zga­dzał się co do słusz­no­ści przed­sta­wio­nej tezy, a je­dy­nie po to, by unik­nąć dal­szych dy­wa­ga­cji na ten te­mat mo­gących nie­uchron­nie do­pro­wa­dzić do spo­ru. Do­ga­sa­jący wła­śnie dzień był dlań wy­jąt­ko­wo przy­jem­ny i pra­gnął, by ta­kim po­zo­stał. Za­baw­karz miał ocho­tę do­brze zje­ść, na­pić się tak, by w gło­wie szu­mia­ło, lecz myśl po­zo­sta­ła ja­sna, ro­ze­grać kil­ka par­ty­jek wi­sta i w po­czu­ciu do­brze prze­ży­te­go dnia wró­cić do domu. Do Emi­lii. Na samą myśl o żo­nie jego usta roz­ci­ągnęły się w bło­gim uśmie­chu.

– Prze­cież tu nie o pie­ni­ądze się roz­cho­dzi, dro­gi ko­le­go. – Do­bro­tli­wy Ma­mert Le­cyk z wła­ści­wą ap­te­ka­rzom pre­cy­zją po­sta­no­wił zni­we­czyć pla­ny Mo­drzyc­kie­go i wy­łusz­czyć ad­wo­ka­to­wi błędy w jego ro­zu­mo­wa­niu, a tym sa­mym do­lać nie­co oli­wy do ognia, by dys­ku­sja nie wy­ga­sła zbyt pręd­ko. Ja­kub z tru­dem po­wstrzy­mał wes­tchnie­nie. – Pie­ni­ądz jest, jak by to ująć, efek­tem ko­ńco­wym re­ak­cji ła­ńcu­cho­wej.

– Wszak sam pan wiesz, dro­gie Ma­mer­cie, że do­kład­nie tak to zwy­kle w przed­si­ęw­zi­ęciach bywa – nie da­wał za wy­gra­ną Ko­rze­niow­ski, z nową ener­gią pod­no­sząc rzu­co­ną mu ręka­wi­cę. – Jest pie­ni­ądz, jest po­my­sł i jako rze­kłem, robi się z tej mie­sza­ni­ny jesz­cze wi­ęcej pie­ni­ędzy. Gdy­by jed­nak za­cząć od sa­me­go tyl­ko po­my­słu, ry­zy­ko fia­ska zna­cząco by wzro­sło.

Sie­dzący obok w mil­cze­niu Adam Ry­chłow­ski, in­ży­nier i naj­bli­ższy z przy­ja­ciół Ja­ku­ba, czło­wiek na­der spo­koj­ny, by nie rzec fleg­ma­tycz­ny, otwo­rzył był usta, żeby coś na to od­rzec, ale Le­cyk uprze­dził go i znów prze­mó­wił swym pe­łnym ła­god­no­ści gło­sem, któ­rym zwy­kł zwra­cać się do naj­bar­dziej wy­ma­ga­jących pa­cjen­tów. Ap­te­karz był oso­bą, któ­rej nie dało się wy­pro­wa­dzić z rów­no­wa­gi.

– Prze­bieg pro­ce­sów che­micz­nych mo­żna od­two­rzyć dość do­kład­nie – zwró­cił się do Ko­rze­niow­skie­go i z wy­ra­źną przy­jem­no­ścią po­ci­ągnął przy tym łyk piwa z wy­so­kie­go ku­fla. – Umie­my prze­śle­dzić krok po kro­ku ka­żdą re­ak­cję za­cho­dzącą po­mi­ędzy pier­wiast­ka­mi w okre­ślo­nych wa­run­kach la­bo­ra­to­ryj­nych...

– Po­zwo­lę so­bie przy­po­mnieć, że roz­ma­wia­my nie o che­mii, a o źró­dłach po­wo­dze­nia na­sze­go dro­gie­go Mo­drzyc­kie­go – wtrącił Ko­rze­niow­ski, po czym ski­nął na kel­ne­ra, jak­by wła­śnie w tej chwi­li za­uwa­żył, że w ku­flu nie­wie­le mu już po­zo­sta­ło do wy­chy­le­nia. – Przy­nieś pan jesz­cze po jed­nym dla ka­żde­go i pie­czo­nych ziem­nia­ków na za­kąskę.

– Jak ziem­niacz­ki, to ta­kże grzyb­ki w oc­cie i śle­dzik – rzu­cił za­raz Ry­chłow­ski, któ­ry w kwe­stiach ży­wie­nio­wych wy­ka­zy­wał się wy­jąt­ko­wym dla nie­go zde­cy­do­wa­niem i szyb­ko­ścią re­ak­cji.

– Jak śle­dzik, to nie piwo, a wó­decz­ka, pa­no­wie – za­rządził Mo­drzyc­ki i jak to zwy­kle w tym to­wa­rzy­stwie by­wa­ło, nikt mu się nie sprze­ci­wił.

– Słu­żę uprzej­mie – rze­kł kel­ner i gnąc się w ukło­nach, szyb­ko ze­brał ku­fle ze sto­łu.

Znał do­brze tych czte­rech klien­tów, co wto­rek w se­zo­nie je­sien­no-zi­mo­wym gry­wa­jących w kar­ty. Spo­ty­ka­li się wcze­snym wie­czo­rem i sia­da­li za­wsze przy tym sa­mym sto­li­ku w rogu, pod oknem. Zwra­ca­li się do sie­bie naj­częściej po na­zwi­sku lub per pan, jak gdy­by nie po­zo­sta­wa­li ze sobą w aż tak wiel­kiej za­ży­ło­ści, w ja­kiej byli fak­tycz­nie. Imion pra­wie nie uży­wa­li. Wy­mie­nia­li pe­łne kur­tu­azji grzecz­no­ści, chwi­lę de­ba­to­wa­li o po­li­ty­ce, po czym za­sia­da­li do pierw­szej par­tii. Grę prze­ry­wa­li mniej wi­ęcej po go­dzi­nie, by spo­żyć suto za­kra­pia­ną ko­la­cję. Po czym gra­li znów, choć z mniej­szym już za­pa­łem, i często sprze­cza­li się o to, kto ile miał lew, a tym sa­mym, kto wy­grał ro­bra albo jaki ko­lor atu zo­stał wy­zna­czo­ny. Sło­wem, po kil­ku głęb­szych z tej i tak nie­zbyt zło­żo­nej gry ro­bi­ła się far­sa.

I ten sta­ro­świec­ki wist ko­ja­rzący mu się z grą dla znu­żo­nych ży­ciem sta­rych pa­nien w czep­kach. Co in­ne­go bry­dż, któ­re­go kel­ner był ci­chym mi­ło­śni­kiem, czy na­wet po­ker, ale wist?

Mimo wszyst­ko chło­pak za­wsze sta­rał się o wtor­ko­wą zmia­nę, by móc ich ob­słu­gi­wać. Po pierw­sze dla­te­go, że to dzi­wacz­ne to­wa­rzy­stwo było też we­so­łe i kul­tu­ral­ne, po dru­gie, po­nie­waż po ko­la­cyj­nej części roz­gry­wek ła­two było na­mó­wić ich na dro­ższe da­nia i lep­sze al­ko­ho­le, co czy­ni­ło wy­ższym ra­chu­nek, a za to za­wsze kel­ne­rzy zbie­ra­li po­chwa­ły od kie­row­ni­ka i do­dat­ko­we zło­tów­ki do pen­sji.

„Wó­decz­ka, ziem­niacz­ki i śle­dzik. Za­po­wia­da się do­bry uro­bek, sko­ro si­ęga­ją po moc­niej­sze na­pit­ki jesz­cze przed par­tyj­ką”, my­ślał te­raz kel­ner, uśmie­cha­jąc się pod wąsem.

W pod­sko­kach do­bie­gł do lady, po­spiesz­nie usta­wił na tacy zim­ną wód­kę, czte­ry szkla­necz­ki i nie­zbęd­ną jego zda­niem mi­skę ogór­ków ki­szo­nych, by mie­li czym za­gry­źć, za­nim ko­la­cja będzie go­to­wa. Wie­dział, że do­bre­go klien­ta na­le­ży ob­słu­gi­wać przede wszyst­kim pręd­ko, tak by nie nie­cier­pli­wił się cze­ka­niem.

– Zdro­wie! – wy­krzyk­nęli po chwi­li czte­rej mężczy­źni, wzno­sząc w górę na­czy­nia wy­pe­łnio­ne prze­zro­czy­stym pły­nem.

Kel­ner na­lał im jesz­cze po kie­lisz­ku, po czym znik­nął w kuch­ni, by przy­nie­ść za­mó­wio­ne je­dze­nie. Wód­ka za­ostrza­ła ape­tyt, dla­te­go na wszel­ki wy­pa­dek ka­zał ku­cha­rzo­wi przy­go­to­wać po­dwój­ne por­cje.

– Wra­ca­jąc do te­ma­tu za­sad­ni­cze­go. – Skru­pu­lat­ny jak za­wsze Le­cyk nie mógł po­zwo­lić, by zda­nie Ko­rze­niow­skie­go wy­brzmia­ło jako ostat­nie, szcze­gól­nie że, jak mu się zda­wa­ło, jego wła­sna kon­cep­cja po­zo­sta­ła nie­zro­zu­mia­ną. – Pie­ni­ądz to do­pie­ro za­lążek, wy­zwa­lacz re­ak­cji...

– I znów che­mia... – wes­tchnął Ko­rze­niow­ski z uda­wa­nym znu­dze­niem. W rze­czy­wi­sto­ści po­zo­sta­wał czuj­ny jak pies my­śliw­ski, a po­zo­ro­wa­nie znu­że­nia mia­ło na celu zbi­cie prze­ciw­ni­ka z tro­pu. Po­dob­nie zresz­tą jak zwró­ce­nie się do kel­ne­ra w środ­ku to­czo­nej dys­ku­sji. Oba te za­gra­nia były ele­men­tem stra­te­gii dys­ku­syj­nej słu­żącej zwy­ci­ęstwu. Ko­rze­niow­ski bo­wiem nie to­le­ro­wał prze­gra­nych ani na sali sądo­wej, ani w ży­ciu.

– ...o jej za­jściu de­cy­du­ją wszak ta­kże inne kom­po­nen­ty, ot, cho­ćby tem­pe­ra­tu­ra – zi­gno­ro­wał go Le­cyk, któ­ry przez lata trwa­nia tej oso­bli­wej przy­ja­źni zdążył się był na­uczyć wszyst­kich sztu­czek z re­per­tu­aru Ko­rze­niow­skie­go. – I te wła­śnie se­kret­ne skład­ni­ki chcie­li­by­śmy po­znać. Gdy­by bo­wiem, jak pan twier­dzisz, ka­żdy pie­ni­ądz ro­dził for­tu­nę, wo­kół mie­li­by­śmy sa­mych bo­ga­tych przed­si­ębior­ców. Tym­cza­sem nie­je­den za­in­we­sto­wał ma­jątek w przed­si­ęw­zi­ęcie, któ­re się nie uda­ło, i rze­czo­ną for­tu­nę, miast po­mno­żyć, stra­cił. Mało to znasz pan ban­kru­tów i wszel­kiej ma­ści utra­cju­szy?

Ry­chłow­ski nie­co sen­nie po­ki­wał gło­wą, a trzej po­zo­sta­li pa­no­wie za­sta­na­wia­li się przez chwi­lę, czy jest to wy­raz apro­ba­ty, czy może in­ży­nier za­mie­rzał przy­snąć, co zda­rza­ło mu się cza­sem po spo­ży­ciu cho­ćby nie­wiel­kiej ilo­ści al­ko­ho­lu. Ja­kub Mo­drzyc­ki, oce­niw­szy, że to jed­nak sen­no­ść, klep­nął kom­pa­na moc­no mi­ędzy ło­pat­ka­mi. Ry­chłow­ski pod­sko­czył i wie­dzio­ny ja­ko­wy­mś in­stynk­tem si­ęgnął po kie­li­szek i wy­chy­lił do dna, czym nie­za­mie­rze­nie roz­ba­wił wszyst­kich.

– Tym­cza­sem nasz dro­gi Ja­kub przy­po­mi­na ra­czej kró­la Mi­da­sa, któ­ry cze­go nie do­tknie, ob­ra­ca w zło­to jak­by mi­mo­wol­nie – ci­ągnął nie­zra­żo­ny Ma­mert Le­cyk, gdy zdo­łał opa­no­wać we­so­ło­ść.

– Po­do­ba mi się to po­rów­na­nie – po­chwa­lił Mo­drzyc­ki, któ­ry umiał i lu­bił przyj­mo­wać kom­ple­men­ty wy­gła­sza­ne pod swo­im ad­re­sem.

– A przy tym dzie­ci ma uda­ne – wes­tchnął Ko­rze­niow­ski, a Ja­ku­bo­wi prze­mknęło przez myśl, że przy­ja­ciel mówi to z no­stal­gią, po­nie­waż myśl o jego wła­snych dzie­ciach nie jest mu aż tak miłą. – I żonę, któ­ra zda­je się wca­le nie sta­rzeć.

Le­cyk i Ry­chłow­ski skwa­pli­wie przy­tak­nęli, bo uro­da i wdzi­ęk Emi­lii Mo­drzyc­kiej, dru­giej żony Ja­ku­ba, w po­łącze­niu z nie­zwy­kle przy­jem­nym uspo­so­bie­niem, czy­ni­ły ją ulu­bie­ni­cą wszyst­kich.

– A może z dia­błem się zbra­ta­łeś jak Twar­dow­ski? – za­żar­to­wał na­gle Ko­rze­niow­ski. – Albo za­prze­da­łeś du­szę zło­tej kacz­ce z Zam­ku Ostrog­skich?

Mo­drzyc­ki po­kręcił tyl­ko gło­wą i za­śmiał się z tych do­my­słów, któ­re miał za nie­do­rzecz­ne, acz­kol­wiek lu­bił ich wy­słu­chi­wać. Po pierw­sze dla­te­go, że po­my­sło­wo­ść to­wa­rzy­szy zda­wa­ła się nie mieć gra­nic, a im wi­ęcej wy­pi­li, tym cie­kaw­sze su­po­zy­cje przy­cho­dzi­ły im do głów. Po dru­gie zaś, po­nie­waż w chwi­lach, gdy on i jego spra­wy sta­wa­li się głów­nym przed­mio­tem za­in­te­re­so­wa­nia, od­czu­wał szcze­gól­ną ra­do­ść. Jemu sa­me­mu wła­sne ży­cie wy­da­wa­ło się pro­ste i zwy­czaj­ne. Jak ka­żdy spo­ro prze­sze­dł, by zna­le­źć się w miej­scu, w któ­rym go tak po­dzi­wia­no. Lecz on ni­g­dy nie za­po­mniał dro­gi, jaką mu­siał prze­mie­rzyć, a owa pa­mi­ęć tyl­ko przy­da­wa­ła mu za­do­wo­le­nia z sie­bie. Ja­kub umiał od­naj­dy­wać w ży­ciu przy­jem­no­ści, roz­ko­szo­wać się nimi i cie­szyć, cho­ćby były drob­ne i dla in­nych w za­sa­dzie nie­zau­wa­żal­ne.

Dla­te­go też te­raz o po­ran­ku ode­tchnął raz jesz­cze dla owej przy­jem­no­ści wła­śnie, przy oka­zji uśmie­cha­jąc się do wspo­mnień. O żad­nych sztucz­kach mi­strza Twar­dow­skie­go nie było mowy. Ow­szem, dwie naj­wa­żniej­sze spra­wy, ta­lent i oże­nek z Emi­lią, za­wdzi­ęczał po części przy­pad­ko­wi, przez nie­któ­rych okre­śla­ne­mu mia­nem śle­pe­go losu czy prze­zna­cze­nia, ale wszyst­ko inne po­zo­sta­wa­ło jego za­słu­gą.

Uczu­cie za­do­wo­le­nia znów za­la­ło jego du­szę. Miał wszyst­ko, cze­go po­trze­ba czło­wie­ko­wi do szczęścia.

Roz­dział 4

Ja­kub Mo­drzyc­ki uśmiech­nął się sze­ro­ko do wspo­mnień z po­przed­nie­go wie­czo­ru i ko­ły­sząc na boki ele­ganc­ką ma­ho­nio­wą la­ską z rącz­ką z ko­ści sło­nio­wej, no­szo­ną ra­czej przez eks­tra­wa­gan­cję niż dla wy­go­dy, skręcił z ru­chli­wej uli­cy w za­ułek i ru­szył da­lej wąskim prze­jściem mi­ędzy ka­mie­nicz­ka­mi, sta­ran­nie wy­ło­żo­nym ko­ci­mi łba­mi. Lu­bił tę dro­gę. Dwa rzędy ka­mie­nic po obu stro­nach zbu­do­wa­no zbyt bli­sko, co spra­wia­ło wra­że­nie, jak­by bu­dyn­ki po­chy­la­ły się ku so­bie, chcąc jesz­cze się zbli­żyć. Prze­jście wy­gląda­ło dzi­ęki temu jak tu­nel wio­dący do ta­jem­ni­cze­go świa­ta. Szcze­gól­nie te­raz, gdy reszt­ki noc­nej wil­go­ci spra­wia­ły, że za­okrąglo­ne ka­mie­nie pod jego sto­pa­mi mi­go­ta­ły w pierw­szych pro­mie­niach po­ran­ne­go sło­ńca. Ten mo­ment prze­jścia ze zgie­łku mia­sta w ci­chą ulicz­kę, przy któ­rej mie­ści­ły się jego sklep i warsz­tat, miał w so­bie coś ma­gicz­ne­go.

Pew­ne­go razu Ja­kub po­dzie­lił się tą my­ślą z Ma­mer­tem, któ­re­go ap­te­ka znaj­do­wa­ła się tuż obok skle­pu za­baw­kar­skie­go, ale ten prych­nął tyl­ko po­gar­dli­wie i stwier­dził, że dla jego in­te­re­sów lep­sze by­ło­by jed­nak po­ło­że­nie bli­żej głów­ne­go nur­tu prze­chod­niów.

– Lub przy­naj­mniej w miej­scu bu­dzącym mniej­szą trwo­gę – do­dał jesz­cze. – Mnie sa­me­mu cza­sem po ciem­ku ja­koś strach tędy iść, a co do­pie­ro wy­brać się po wa­le­ria­nę czy lau­da­num. Kto wie, czy zza rogu nie wy­chy­nie ja­kaś zja­wa albo po­twór? – kpił po­nu­ro.

Mo­drzyc­ki nie po­ru­szał wi­ęcej tego te­ma­tu, nie chcąc dra­żnić Le­cy­ka, ale od cza­su tam­tej wy­mia­ny spo­strze­żeń z jesz­cze wi­ęk­szą przy­jem­no­ścią po­ko­ny­wał ostat­nie me­try dzie­lące go od skle­pu. Jego in­te­re­som bo­wiem to ci­che, nie­co ta­jem­ni­cze miej­sce, tchnące ba­śnio­wą at­mos­fe­rą, tyl­ko przy­da­wa­ło ko­rzy­ści.

Na ulicz­ce, przy któ­rej mie­ścił się sklep z za­baw­ka­mi, wszyst­ko wy­da­wa­ło się po­grążo­ne w głębo­kim śnie. Świt do­pie­ro co prze­ta­rł cze­rń z nie­bo­skło­nu. Ka­wa­łek ga­ze­ty za­wi­ro­wał na wie­trze. Pan Ja­kub po­sta­wił ko­łnierz, lecz na­wet lo­do­wa­ty po­dmuch wia­tru, któ­ry za wszel­ką cenę usi­ło­wał we­drzeć mu się pod poły ele­ganc­kie­go we­łnia­ne­go płasz­cza, nie był w sta­nie ze­psuć jego do­bre­go hu­mo­ru.

Je­śli bo­wiem któ­rąś porę roku Mo­drzyc­ki upodo­bał so­bie szcze­gól­nie, była to wła­śnie zima.

– Lu­bisz pan zimę, bo ob­ro­ty masz pan wte­dy szcze­gól­nie wy­so­kie – śmiał się nie­gdyś me­ce­nas Ko­rze­niow­ski, a sło­wa te roz­brzmia­ły te­raz w uszach Ja­ku­ba, gdy do­strze­gł z od­da­li roz­świe­tlo­ną neo­na­mi wy­sta­wę swo­je­go skle­pu.

Pa­mi­ętał, że uśmiech­nął się wów­czas po­bła­żli­wie i po­ki­wał gło­wą. Tak, ko­chał wszyst­ko, co mia­ło zwi­ązek z zimą. Skrzy­pi­ący pod sto­pa­mi śnieg, śli­zgaw­ki, z któ­rych po ca­łym mie­ście nió­sł się dzie­ci­ęcy śmiech, pi­cie her­ba­ty w prze­szklo­nych ka­wiar­nia­nych ora­nże­riach i świ­ęta, przede wszyst­kim świ­ęta.

– War­sza­wia­cy usta­wia­ją się w dłu­gich ko­lej­kach, chcąc ku­pić te pa­ńskie cu­de­ńka – ci­ągnął won­czas nie­zra­żo­ny jego mil­cze­niem Ko­rze­niow­ski, a Mo­drzyc­ki jak zwy­kle mi­mo­wol­nie za­czął za­sta­na­wiać się, czy je­go­mo­ść pra­wi mu kom­ple­ment, czy się zeń na­igra­wa. – O jed­nej z za­ba­wek na­pi­sa­no na­wet w „Ku­rie­rze”... Za­raz, za­raz, co to było...

„Żo­łnie­rzyk z ka­ta­ryn­ką”, od­ga­dł za­raz Ja­kub, ale nic nie po­wie­dział, żeby nie ze­psuć efek­tu.

– Żo­łnierz z ka­ta­ryn­ką – w tej sa­mej chwi­li pod­po­wie­dział Ma­mert Le­cyk.

– Do­brze, żeś pan go dla nas odło­żył, bo moi syn­ko­wie z pew­no­ścią nie wy­ba­czy­li­by mi, gdy­by nie do­sta­li po ta­kim żo­łnie­rzu, i sam sta­łbym wte­dy w ko­lej­ce – rzu­cił Ko­rze­niow­ski.