Cuda codzienności - Maria Paszyńska, Maria Paszyńska, Maria Paszyńska - ebook + książka

Cuda codzienności ebook

Maria Paszyńska

4,4

Opis

Poruszająca opowieść o miłości, nadziei, walce o marzenia, a nade wszystko o sile rodziny

W wigilijną noc 1863 roku w lubelskiej wsi przychodzi na świat chłopiec o niezwykłych niebieskich oczach. Jego los wydaje się przesądzony – będzie jednym z milionów chłopów w nieistniejącej na mapie Rzeczpospolitej. Lecz w sercu dorastającego Macieja rodzi się marzenie – chciałby sam napisać historię swojego życia…

Czas przemija, jedna wojna przechodzi w drugą, państwa znikają i pojawiają się na mapach. Szalejące w Europie wichry historii nie omijają ani małej wioski, ani wielkiego miasta, o którym skrycie śni Maciej. W tym niespokojnym świecie jedynym, czego może uchwycić się człowiek, jest dłoń drugiego człowieka, a prawdziwym cudem codzienności pozostaje niezmiennie rodzina.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 372

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (152 oceny)
86
48
15
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
palalela

Nie oderwiesz się od lektury

Autorka miała wspaniały pomysł, żeby swoją najnowszą powieść oprzeć o kolejne w życiu bohaterów święta Bożego Narodzenia, i zrealizowała go w TAKI sposób, że gdybym miała na głowie czapkę, to bym ją zdjęła. To, jaką wiedzę na temat zwyczajów (nie tylko bożonarodzeniowych, ale tych związanych np. z urodzeniem dziecka, ślubem czy wszelkiego rodzaju urokami) musiała zgromadzić, jest wręcz nieprawdopodobne! To, jak je opisała, jak pokazała ich odchodzenie w niepamięć, to po prostu majstersztyk. Żeby było mało, zaprezentowana w "Cudach codzienności" historia jest wręcz nieodkładana! Mam cichą nadzieję na dalszą część...
31
Kaganaabooklover

Nie oderwiesz się od lektury

„Cuda codzienności” to pięknie napisana książka właśnie o tej zwykłej, a może i nie, codzienności i związanych z nią mniejszych lub większych cudach. Autorka zabiera nas na Lubelszczyznę, abyśmy mogli poznać rodzinę Ciszaków, w której na świat przychodzi Maciej, a którego losy będziemy mogli śledzić do końca powieści. Historia rozpoczyna się u schyłku XIX wieku, a my mamy możliwość obserwacji ówczesnego życia, tradycji oraz wierzeń i zwyczajów towarzyszącym ludziom tamtych czasów. Autorka w bardzo umiejętny sposób połączyła fikcję literacką z faktami historycznymi, dzięki czemu udało jej się stworzyć niebanalną i wciągającą lekturę. Ta książka, chociaż opisuje niełatwe czasy, jest przepełniona ciepłem, miłością i rodziną. To właśnie te rzeczy są tak ważne w życiu. Bez nich, byłoby ono puste i smutne. Maria Paszyńska zwróciła też uwagę na kontrast pomiędzy życiem na wsi, a w mieście. Na problemy i troski różne dla różnych klas społecznych. Podsumowując, ja jako czytelnik, czuję się...
10
chymek

Nie oderwiesz się od lektury

piękna, ciepła i bardzo klimatyczna.
11
Annaok2

Nie oderwiesz się od lektury

polecam warta przeczytania.
11
Margaret257

Nie oderwiesz się od lektury

Szkoda, że tak szybko się skończyła. Bardzo piękna powieść, o rodzinnej miłości, trudach życia.
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki ANNA SLOTORSZ / ARTNOVO.PL
Fotografie na okładce© Anton Belovodchenko/Adobe Stock © letoosen/Adobe Stock Narodowe Archiwum Cyfrowe
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaSztambook – KAROLINA BOROWIEC-PIENIAK
KorektaURSZULA WŁODARSKA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Maria Paszyńska, Publicat S.A. MMXXI (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
Motta cytowane za: Dwoje ludzi, tekst i ilustracje: Iwona Chmielewska, Media Rodzina, Poznań 2014; Walt Whitman, Miracles: Walt Whitman’s Beautiful Celebration of Life, illustrated by Jim Hamil, Fred Klemushin, David R. Miles, and Jim Paul, Hallmark Cards, Kansas City 1973, tłumaczenie: M. Paszyńska.
ISBN 978-83-271-6152-9
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Piotrowi...

As to me I know of nothing else but miracles –

„Gdy idzie o mnie, nie znam nic prócz cudów”

Walt Whitman

„Ludzie mogą być złączeni [...]

jak dwie okładki książki o miłości,

bez których ta opowieść by się rozsypała”.

Iwona Chmielewska

Grudzień 1863

1.

W jednoizbowej chacie Ciszaków zapach dymu mieszał się z kwaskowatą wonią gęstego jak świeży miód kisielu owsianego.

Była to zwyczajna chata, jakich wiele pobudowali ludzie z wyżyny, Roztocza i Powiśla na ziemiach nazywanych Lubelszczyzną. Jeśliby wędrowiec zgubił się w tych stronach, mógł spróbować domyślić się, gdzie jest, patrząc na dachy ludzkich siedzib. Grube strzechy z długiej słomy podpowiedziałyby mu, że oto znalazł się na urodzajnej wyżynie; pokrycie z krótszej, ze schodkami z cieniutkich deseczek, pozwoliłoby mu pojąć, że błąka się po zalesionym Roztoczu, gdzie o drewno łatwiej niż o słomę, a całkiem marne dachy, że to tereny rozlewisk.

Chata była pobielona, acz bielidło zaprawiono niewielką ilością lakmusu. Powiadano, że niebieski odstrasza owady, lecz byli i tacy, co wierzyli, że ten kolor uchroni także domostwo i zagrody przed złymi mocami. Dom, jak pozostałe w łańcuchowej wsi, stał przy drodze, lecz był odsunięty od innych zabudowań. Po przeciwległej stronie wsi, w takiej samej odległości od ostatnich obejść, mieściła się kuźnia, którą specjalnie stawiano w pewnym oddaleniu od środka wsi, coby płonący tam we dnie i w nocy ogień, wydostawszy się na zewnątrz, nie strawił zaraz całej osady. Za kuźnią był już tylko krzyż i ciągnące się aż po horyzont pola.

Ognia bano się tu bardziej niż czegokolwiek innego. Każdy chłop znał przynajmniej kilka zatrważających opowieści o tym, jak w kilka chwil po bogatej wiosce zostawało tlące się pogorzelisko, jak w płomieniach ginęły dzieci, panny na wydaniu cud urody, prosięta i konie, jak ten czy ów, próbując ratować przed językami ognia dorobek swego życia, padał martwy na ziemię, zatruty oparami; o płonących ludziach, którzy biegali w nocy po łąkach niczym żywe pochodnie.

Szeptano, że i car bał się ognia, dlatego zakazał budować okólniki, choć te przecie były takie wygodne, bo i w deszczu można było wszystko w gospodarstwie zrobić, spod dachu nie wychodząc. Pogłoski te tylko potęgowały lęk chłopów. Krążące po ludziach opowieści to jedno, ale batiuszka car nie mógł się mylić. Rusek, bo Rusek, ale pan wielki, kształcony i życie zna. Każdy więc pilnował swojego paleniska, a na kuźnię wszyscy mieli baczenie. Szczególnie latem, gdy deszcz padał rzadko, a dojrzałe żyto i owies, rzadziej pszenica, czekały już na żniwa, chłopi zgięci nad robotą raz po raz zerkali w tamtą stronę, czy aby dym większy się nie unosi.

Przed pociągniętą lakmusem chatą, której część mieszkalną na zimę ogacono mieszaniną słomy i zagrabionych w lesie liści, stała drewniana niska ławka, a przy niej toczek do ostrzenia noży, babka do klepania kosy i duża nożna stępa do robienia kaszy, wszystko przykryte teraz puszystą śniegową pierzyną. Kosa wraz z innymi narzędziami leżała w stodole, noże właściciel tego domu, Władysław Ciszak, naostrzył już u progu zimy, a w stępie nie było czego tłuc. Kasze późną jesienią schowano w spiżarni w uplecionych ze słomy i łyka słomiakach, otręby w workach, a najtwardsze łuski gryki i orkiszu wsadzono do poszewek, formując poduszki.

Stojąca przy kuchni kobieta, Bogna Ciszak, żona Władysława, spróbowała kisielu, parząc sobie przy tym usta. Po chwili namysłu dodała do garnka jeszcze trochę wody. Jej wigilijny kisiel owsiany był słynny w całej wsi i co roku przyrządzała go o wiele więcej, niż potrzebowała dla swoich, by obdarować dalszą rodzinę i sąsiadów. Zwykle robota ta sprawiała jej przyjemność, potęgowaną jeszcze przez świadomość pochwał, którymi zostanie obsypana, i podziwu w oczach przyjaciółek i kumoszek. Dziś jednak wszystko szło nie tak, choć jak zawsze pilnie przestrzegała przepisu. Zaparzona na noc mąka ze zmielonego owsa odstała w cieple, potem Bogna przelała ją przez sito ciepłą wodą i od dobrych dziesięciu zdrowasiek mieszała uzyskaną w ten sposób gęstą masę. Mieszać należało bez przerwy, aż całość nabierze właściwej konsystencji.

Następnie Bogna rozdzielała kisiel na dwoje. Jedną porcję przelewała do miski, by legumina zgęstniała i stężała. Z tej części przygotowywała porcje dla sąsiadów, a to, co zostało, podawała w kolejne świąteczne dni domownikom, polane olejem lnianym albo z odrobiną skwarek, jako dodatek do ziemniaków czy chleba. Resztę mieszała dalej w garnku, raz po raz podlewając mlekiem makowym, i stawiała ciepłe na wigilijnym stole, do zjedzenia z dodatkiem miodu.

Kisiel z mlekiem makowym był największym przysmakiem jej Władka. Bogna co roku wyczekiwała chwili, gdy mąż jeszcze w czasie gotowania zanurzy końcówkę łyżki w garnku z ulubioną potrawą wigilijną – obowiązywał wszak post i na więcej przed uroczystą wieczerzą pozwolić sobie nie mógł – po czym wyda pełne zadowolenia westchnienie.

– Jak żyję, nie jadłem nic lepszego! – mówi każdorazowo, a Bogna właśnie w tej chwili czuła, że naprawdę zaczynają się święta, w które Bóg się rodzi, a moc truchleje.

Ciszakowa nie była już wprawdzie młoda, ale wciąż jeszcze trudno było doszukać się w jej postaci oznak starości. Od ciężkiej pracy i trudów życia kobiety zwykle marniały zbyt prędko. Gdzieniegdzie w płowym warkoczu Bogny lśniły białawe niteczki, nikt jednak, nie wyłączając jej samej, zdawał się ich nie zauważać. Choć urodziła już czworo dzieci, z których wyżyło dwoje, kibić miała wysmukłą, piersi jędrne, a ramiona silne. Kilka zmarszczek na niemal gładkiej twarzy świadczyło raczej o wesołym usposobieniu, aniżeli dawało świadectwo przeżytym wiosnom.

Bogna wyglądała na przynajmniej dziesięć lat młodszą, niż była w rzeczywistości, i zwykle tak też się zachowywała. Śmiała się głośno, chód miała lekki, do tańców zawsze była pierwsza. Skończywszy trzydzieści lat, wciąż kipiała energią, a do czegokolwiek się zabrała, robota paliła się jej w rękach. Wstawała przed domownikami, wcześniej od koguta, jak zwykł mawiać Władek, kładła się ostatnia, a czas pomiędzy spędzała pracowicie, jako że uważała lenistwo za najgorszy z grzechów. Lata mijały, a sąsiadki z zazdrością spoglądały na to, jak Ciszak wodzi oczami za żoną z takim zachwytem, jakby właśnie ujrzał ją po raz pierwszy i z miejsca się zakochał. Mężczyźni ze wsi po kilku głębszych wychylonych w karczmie wypytywali Władka, jak to się dzieje, że jego żona zawsze taka uśmiechnięta chodzi i wcale nie marudzi, że pracować ciężko trzeba, a bieda wciąż piszczy. Przecie u Ciszaków, jak u wszystkich, nie przelewało się, a na przednówku to i głód w oczy zaglądał. Ziemia jedna, choroby te same, kury jednako nieść nie chciały, dzieciaki umierały, a jednak ich życie jakoś inne się wszystkim zdawało.

– Kija przecie nie używasz? – mówili. – Za ładna. Gdybyś tłukł, spuchłaby i zsiniała. I złość by miała w oczach, a ona jak jagnię miła i jak rudzik wesolutka.

Ciszak rozkładał bezradnie ręce, bo sam nie wiedział, skąd im się to szczęście brało, ale uśmiechu powstrzymać nie umiał. Bystry był, to i widział, jak inne żony gasły, a ich mężowie coraz częściej przesiadywali nad kieliszkiem, a potem zasypiali gdzieś w przydrożnym rowie albo na miękkich nogach wracali pod strzechę. Ciszak, chodząc po wsi, często słyszał płacze, krzyki i odgłosy bicia. Nieraz mu się dłoń w pięść zaciskała, zęby zgrzytały, a w żołądku nagle jakby kamień się zjawiał, lecz nic poradzić nie mógł. Do cudzej chaty bez zaproszenia zaglądać nie było można ani do spraw innych się wtrącać. Co złego działo się w chacie, winno zostać między domownikami, a owego niemal świętego prawa przekraczać nie wolno było nikomu, choćby intencje miał najlepsze albo własną córkę czy siostrę chciał ochronić.

Władek Ciszak żadną miarą pojąć nie mógł, jak ktoś jeszcze wczoraj przecie tak zakochany, że do kościoła pannę zaciągnął, by przed księdzem ją sobie na wieczne czasy zaklepać, teraz mógł żonę jak konia kijem czy rzemieniem okładać. On sam prędzej by umarł, niż na Bognę rękę podniósł. Był pewien, że gdyby choć myśl taka w jego głowie powstała, niebiosa by się rozstąpiły i padłby na ziemię nieżywy, tak by go Bóg pokarał, że złota najczystszego, jakim była jego żona, nie ceni.

Mimo tej zazdrości wszyscy lubili i szanowali Ciszaków, którzy z dziada pradziada mieszkali w tej wsi. Bo to i zazdrość o miłość jakoś łatwiej było ludziom strawić, niżby o majątek szło.

Bogna ze zmarszczonym czołem mamrotała kolejne Zdrowaś Maryjo, choć tak naprawdę, widząc, jak na kisielu tworzą się coraz większe grudki, miała ochotę zakląć siarczyście albo usiąść wprost na klepisku i rozpłakać się jak dziecko, bo Władkowy przysmak w tym roku za nic nie chciał się udać.

– Dobrze, że wtenczas nikt nie czeka na mój kisiel – wymamrotała w złości. – Przynajmniej ludziska gadać nie będą.

Choć ciężarnej nie wolno było niczego odmówić, nie powinno się od niej nic przyjmować, szczególnie mleka, coby w piersiach nie zabrakło, gdy pacholę trzeba będzie karmić, a Bogna spodziewała się piątego dziecka.

Nic jej dziś nie szło, siły niemal całkiem ją opuściły, choć była Wigilia, a tego dnia każdej gospodyni sił trzeba było w dwójnasób.

Bogna Ciszak czuła się tego dnia jak własna babka, która jeszcze poprzedniej zimy mieszkała w domu wnuczki, a siostry Bogny, Maryli. Babka zimą całe dnie spędzała, leżąc na zapiecku pod najgrubszą pierzyną, a latem zięć wynosił ją co rano na rękach na ustawioną w najbardziej nasłonecznionym miejscu ławkę, by tam drzemała jak kot.

Bogna oddech miała płytki, całkiem jak babka, a każdy krok sprawiał jej trudność. Nie mogła uwierzyć, że jeszcze podczas żniw zbierała kłosy i wiązała snopki, dorównując kroku innym kobietom, a jesienią, kryjąc coraz wydatniejszy brzuch w fałdach spódnic, bez zmęczenia zrywała śliwki i jabłka w sadzie. Nim nadeszły pierwsze mrozy, zdążyła nawet przeorganizować wykopaną na podwórzu piwniczkę, tak by pomieściło się w niej więcej zapasów na zimę.

Lecz gdy tylko spadły śniegi, siły Ciszakowej zaczęły słabnąć. Z dnia na dzień budziła się coraz później i zasypiała wcześniej, myśli jej się mąciły, przedmioty wypadały z rąk, jedzenie się przypalało, a kurzu w chacie aż do świąt nikt nie wymiatał.

Len, który miała prząść tej zimy, czekał w kącie izby, podobnie jak stos pierza do darcia. Samej trudno było się zabrać do tej żmudnej roboty. Zwykle kobiety ze wsi w adwencie, gdy żadnych zabaw nie wolno było urządzać, spotykały się po domach, by uporać się z tymi znojnymi pracami. Tłoczyły się w ciasnych izbach, śpiewały przy tym, gawędziły, snuły opowieści, a czas płynął wesoło i co ważniejsze, prędko jak tkackie czółenko, aż nie było już czego drzeć, a nici ponawijane na patyki czekały na cerowanie.

W tym roku jednak Bogna nie poszła na żadne babskie tłoki ani nie sprosiła do siebie sąsiadek, robota więc czekała, a ona, zamiast pracować, coraz częściej za dnia polegiwała w piernatach, choć codzienne otrębywanie na ligawach przed wschodem i przed zachodem słońca przypominało jej o tym, że święta Bożego Narodzenia zbliżają się nieubłaganie. Od dziecka zwyczaj ten bardzo ją cieszył. Z ich wsi do kościoła było zbyt daleko, żeby gdy spadły śniegi, można było co rano chodzić na roraty. Tęskne dźwięki ligawki porządkowały rzeczywistość jak msze ku czci Najświętszej Maryi Panny, pozwalały wśród obowiązków, których i zimą nie brakowało, choć uśpionej ziemi tknąć nie było można, nie zapominać, że jest to święty czas.

Będąc czwarty raz w stanie błogosławionym, Bogna, zasłuchana w smutne melodie wygrywane przez Jędrusia od garncarza, który jako jedyny w całej wsi umiał wydobyć dźwięki z instrumentu zrobionego z wydrążonej gałęzi, długiej na półtora chłopa, popadała w dziwne zasmucenie, jakiego nie doznała nigdy wcześniej. Muzyka roztkliwiała ją od maleńkości, jednak choć nierzadko kobieta roniła łzy, jej serce pozostawało lekkie, myśl jasna, a doznane wzruszenia pozwalały spojrzeć na wszystko wokół z nową świeżością, jakby przez dopiero co wymytą szybę. Teraz było inaczej. Tego roku na dźwięk ligawki czuła niepokój, a całą jej duszę ogarniał mrok, z którym nijak nie szło sobie poradzić, bo i jego przyczyna pozostawała zakryta. Tylko owa ciemność gęstniała z każdym dniem.

Zgodnie z tradycją to adwentowe otrębywanie na ligawce miało przypominać chłopom, że kiedyś nadejdzie i ich czas. Usłyszą trąby anielskie, a potem trzepot skrzydeł i posłańcy niebios przyjdą zabrać ich na Sąd Ostateczny. Tego roku jednak Bognę opadało przeczucie, jakby ktoś próbował ją ostrzec, dać znać, że jej chwila się zbliża, by miała szanse przygotować się na nieuniknione, pożegnać najbliższych, uporządkować, co było do uporządkowania. Niezałatwione sprawy czy tęsknota żyjących mogłyby przywołać ją z zaświatów, nie pozwolić zaznać spokoju. Wzdrygała się na tę myśl i w pośpiechu nakreśliła znak krzyża. Zaraz jednak przypominała sobie, jak inne kobiety ze wsi gadały, że rodzić to trochę jak umrzeć i że wiele dziewcząt, zwłaszcza przed wydaniem na świat pierwszego dziecka, boi się śmierci.

– A potem rodzą ośmioro, dziesięcioro i nic im już niestraszne – mówiły, chcąc dodać otuchy młodym mężatkom. – Niektóre w polu przykucną, a gdy dziecko z nich wypłynie, szmatami je omotają, pierś podadzą, odsapną chwilę, siły zbiorą i dawaj dalej pracować. Bóg do tego przecie stworzył kobiety.

– Rodziłam już – tłumaczyła samej sobie na głos Bogna, wspominając te słowa, gdy lęk stawał się tak wielki, że odbierał jej oddech, i gdy żadnym sposobem nie potrafiła go zdusić w sobie. Mówiła szeptem, żeby nikt inny nie mógł jej usłyszeć. Dzieci nie chciała straszyć, Władka jeszcze bardziej martwić. – Cała czwórka przyszła na świat zdrowo, a to, że dwoje niemowląt zmarło, to już boski wyrok i nic mi do tego. Nie ma czego się bać. Przeżyłam wtedy, przeżyję i teraz, a potem jeszcze kolejne dzieci poczniemy.

Słyszała wypowiadane przez siebie słowa i ze wszystkich sił starała się uwierzyć w ich sens, a jednak nie mogła. Ilekroć bowiem słyszała muzykę, z przestrzeni pogłosów w zaświatach wypełzał cień i wsączał się w jej myśli, niewidoczny, lecz wyraźnie wyczuwalny.

Postanowiła tedy ukoić dręczące ją duchy. Aż dotąd była pewna, że pilnie przestrzega wszystkich ludowych zakazów i nakazów. Od około siedmiu miesięcy chodziła nie sama. Brzuch rósł, a ona, odkąd się zorientowała, nie patrzyła nigdy w ogień, nie przechodziła nad pędami ogórków czy dyni, a nawet na czuwanie przy kumie nie poszła, żeby przypadkiem nie spojrzeć na nieboszczkę i furtki biesom nie uchylić.

Nie szyła zwłaszcza na sobie, żeby nie zaszyć dziecka we wnętrzu dróg rodnych, nie zakładała korali, nie węzełkowała, nie szydełkowała ani nie robiła na drutach. Nawet gdy jeszcze nikt poza nią samą nie wiedział o ciąży, nie czerpała wody ze studni, żeby ta nie wyschła, ani przy niej nie piła, coby nie zalęgło się w niej robactwo. Nie patrzyła na nic brzydkiego, by nie odebrać dziecku urody, ani nie skracała włosów, żeby nie urodziło się głupie. Do męża jako nieczysta się nie zbliżała, choć niekiedy trudno im było tę rozłąkę znieść.

Mimo tych starań mogła popełnić jakiś błąd, uchybić któremuś z nakazów i tym duchy domowe obrazić. Trzeba było je zatem przebłagać albo przegonić. Księża wprawdzie surowo zakazywali podobnych praktyk, ale Bogna czuła, że musi zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby odzyskać spokój.

Wiedziała, że jak matka jest nerwowa, to i dziecko takie będzie, lękliwa urodzi tchórza. Nie chciała tego, ale nie umiała zapanować nad trwogą, a sposobów na wylewanie strachu nie znała, do tego trzeba by szeptuchy, bo samemu więcej krzywdy można by zrobić.

Przed udaniem się do znachorki postanowiła jednak poszukać pomocy w ziołach. We wszystkich kątach domu powykładała warkocze czosnku, który chronił przed złorzeczeniem, pod siennik włożyła pokrzywę, co zabezpiecza od wszelkiego zła, a od Świętej Łucji, dnia, który uważano za graniczny pomiędzy tym, co było i będzie – najlepszy dzień na gusła i czary – całą chatę co rano okadzała białą szałwią.

Władek przyglądał się temu wszystkiemu z niepokojem, ale nic nie mówił, bo i czemu te zielarskie czarowania mogły zaszkodzić. Bał się tylko, żeby Bogna zmysłów nie postradała od tych wszystkich zmartwień i nie zdziwaczała jak matka starej Janowej, która póki żyła, chodziła boso nawet zimą, łapała żaby i patroszyła je jak ryby, i całymi dniami włóczyła się po lasach, nucąc nikomu nieznane melodie, od których włos się jeżył na głowie. Nikt we wsi nie pamiętał już, jaka była wcześniej, ale co do jednego byli zgodni: jej szaleństwo zaczęło się po urodzeniu córki.

Gdy i zioła nie przyniosły skutku, Bogna była już niemal pewna, że to urok. Uroku samemu nie szło zdjąć. Nie znała wprawdzie nikogo, kto mógłby jej źle życzyć, ale z urokami bywało tak, że ktoś mógł go i niechcący na kogoś rzucić, niesprawiedliwą myślą czy obmową. Ani w tej, ani w żadnej z okolicznych wsi nie było nikogo, kto potrafiłby urok odczynić. Najbliższa szeptucha mieszkała gdzieś w lasach za Białobrzegami, ale kto to widział zimą znachorkę z tak daleka sprowadzać. Bogna przypomniała sobie jednak, że ksiądz opowiadał razu pewnego, jak Chrystus demony z ludzi wypędzał i w świnie je wkładał. Z braku innych możliwości postanowiła więc udać się do kościoła, grzechy wyznać i z czystym sercem prosić Boga, żeby klątwę z niej zdjął. Na wszelki wypadek wzięła też dla księdza gęś, niby to w prezencie, ale tak naprawdę, żeby dopełnić ofiary.

Choć kobieta w jej stanie nie powinna już pokazywać się ludziom – ciążę należało jak najdłużej ukrywać, żeby nie utrudniać połogu i nie narażać dziecka, że je złe oko wypatrzy, a tym bardziej podróżować, szczególnie teraz, gdy w całym kraju toczyły się walki powstańcze – Bogna zdołała uprosić Władka, by zawiózł ją do kościoła. Ciszak opierał się do ostatniej chwili, i on bowiem co nieco wiedział o strachach i upiorach, i o ile przeczuciami się nie kłopotał i w magiczną moc ziół nie wierzył, o tyle pamiętał dobrze, że złe duchy czyhają na rozdrożach, szczególnie zimą, gdy po uśpionych polach wałęsają się niespokojne dusze.

Bogna za nic nie chciała ustąpić.

– Boga się bój i księdza proboszcza, jak się dowie, żeś żonie pójścia do spowiedzi żałował! – krzyknęła na Władka, choć i z tego postanowiła się wyspowiadać, bo na męża podnosić głosu nie miała w zwyczaju.

Ciszak nie poczytał jej tego za złe, zrzucił zachowanie żony na karb ciążowych trudów i choć nadal nie podobała mu się ta wyprawa, w połowie adwentu zawiózł Bognę do kościoła i wręczywszy gęś, księdza o wyspowiadanie żony poprosił.

Kolana bolały, brzuch ciążył niemiłosiernie, gdy klęczała przy kratkach konfesjonału, ale Bogna z wielką starannością wyznała wszystkie grzechy, niczego nie pomijając, a czasem i dwa razy upewniając się, czy tę przewinę już wymieniła. Wikary, któremu proboszcz powierzył to zadanie, słuchał wszystkiego cierpliwie, a potem pokutę zadał, zrobił znak krzyża, wymamrotał coś po łacinie, szybko i niezbyt wyraźnie.

– I na męża więcej nie krzyczcie – dodał jeszcze, jakby to właśnie najcięższym grzechem było.

Bogna przeżegnała się skwapliwie, księżowską stułę kornie ucałowała i aż jęknęła, z kolan się podnosząc. Jeszcze kwadrans siedziała potem w ławce, z pochyloną głową i rękami złożonymi na brzuchu. Modliła się przed obrazem Najświętszej Panienki. Naraz uśmiechnęła się na myśl, że Matka Boska, tak jak i ona, Bogna Ciszak, w adwencie dziecko pod sercem nosi, ale już w następnej chwili przeżegnała się raz jeszcze i Boga w myślach o przebaczenie prosiła, bo kto to widział, żeby się chłopka do Matki Przenajświętszej porównywała.

Senność Bognę ogarnęła. W kościele było ciepło, grube mury chroniły przed wiatrem i chłodem, pachniało drewnem, kadzidłem i siankiem, co to je do szopki już zwieziono. Głowa młodej kobiety zakołysała się, a jej powieki, nagle ciężkie, jakby z żelaza zrobione, opadły na zmęczone oczy.

I przyśnił jej się chłopiec urodziwy jak ze świętego obrazka. Tak śliczny, że aż trudno było patrzeć na tę urodę. Miał złote loki jak u cherubinów, których główki schody wiodące na kazalnicę zdobiły, całkiem niepodobne do włosów jej czy Władka, oczęta niebieskie jak niezapominajki, a cerę gładką i białą jak ten śnieg, co wszystko wokół otulał zimą. Bogna spoglądała w zachwyceniu, nijak nie mogąc oczu widokiem cud-chłopca nasycić, i wiedziała, że to jej syn, ten, co go teraz w łonie nosiła. Dziecko wyciągało do niej rączki i śmiało się, ach, jak pięknie się śmiało, jakby letni zefirek na dzwonkach najsłodsze nuty wygrywał.

Bogna we śnie czuła, jak spływa na nią spokój, jak dobrze jej się robi na duszy, i już budzić się nie chciała. Zapomniała o Władku i o czekających w domu dzieciach. O izbie, której niesprzątnięcie na święta groziło niezgodą w rodzinie, i o niegotowym jedzeniu, nieupieczonych plackach z zielska dla krów, żeby im mleka czarci nie zabrali – o wszystkim zapomniała. Słuchała jeno tego śmiechu i było jej błogo.

Naraz coś stuknęło przy organach i Bogna zbudziła się, jakby ją kto za ramię szarpnął. Przez chwilę nie wiedziała, gdzie jest ani co się z nią dzieje. Uszy miała wciąż wypełnione niebiańskim śmiechem i rozpaczliwie błagała w myślach, by nie cichł. Głos jednak milkł z każdą chwilą, a wraz z nim z duszy Ciszakowej znikał spokój. Aż wreszcie słyszała tylko trzeszczenie drewna w kościele i wiatr ocierający się o szyby.

Wstała z ławki i z pustką, jakby ktoś wyjął jej serce i gdzieś przed nią schował, wyszła z Bożego domu.

Władek, który marznąc, czekał na żonę pod kościołem, spodziewał się, że Bogna po spowiedzi znów będzie jak dawniej uśmiechnięta, że spokój odzyska. Tymczasem kobieta zjadła trochę chleba i soli, które miała zawsze przy sobie, bo na mdłości pomagały, gadać nic nie chciała i jak przedtem była zmartwiona, a może nawet bardziej. Wsadził ją Władek na furę i do domu powiózł. Całą drogę przejechali w posępnym milczeniu, bo Ciszakowi smutki żony zawsze ciążyły bardziej niż własne.

Bogna zaś rozmyślała o tym, jak to możliwe, że święte obrzędy nie przyniosły jej ulgi, i co miał oznaczać ten dziwny sen, który w ławie kościelnej jej się przyśnił. Stare baby powiadały, że nienarodzone dzieci podróżują między światami i moc niezwykłą mają, bo i Boga widzą, i na ludzi spoglądać mogą. Dlatego też noworodków trzeba było strzec jak oka w głowie i zaraz po porodzie buzię im sadzą pomazać, ażeby siły złego ich nie dostrzegły, póki dziatki nie zapomną, co w niebie widziały. Ilekroć Bogna zawarła powieki, znów widziała uśmiechniętego chłopca i tęskniła do niego. Nabrała jednak mocnego przekonania, że nigdy go w ramiona nie weźmie, że dziecko będzie wyciągać rączki, a ona go nie utuli.

Lęk jeszcze mocniej chwycił ją za gardło. Gorączkowo zastanawiała się, czy może nie było to upomnienie. A nuż jakiś ciężki grzech pominęła i za to karę ponosi, że spowiedź była świętokradcza? Lecz mimo iż z całej duszy pragnęła znaleźć jeszcze jakąś przewinę, nic nie przychodziło jej do głowy.

Gdy zajechali przed dom, taka była tymi wszystkimi myślami zmęczona, że choć blade zimowe słońce stało jeszcze wysoko, zaraz położyła się spać.

Nie chcąc Władka kłopotać, znów przez parę dni próbowała udawać, że nic złego się nie dzieje, ale wkrótce i na to zabrakło jej sił.

Im bliżej było do świąt, tym częściej chwaliła samą siebie za to, że pająki kuliste w poprzednim roku zrobiła z lśniących słomek żyta wbijanych w kulki z gliny, a nie w ziemniaki. Ziemniaki by zgniły i pająki byłyby do niczego, a takie były udane, że schowała je pieczołowicie, by i w kolejnych latach cieszyły oko. Dzięki temu teraz w ogóle miała czym izbę przystroić, bo na klecenie nowych sił jej nie stało. Dzieci wszelkimi sposobami próbowały ją do szykowania cacek świątecznych nakłonić, ale Bogna tylko machała na nie ręką i kazała głowy nie zawracać. Raz czy drugi, wiedziona wyrzutami sumienia, posłała jednak syna i córkę na drugi koniec wsi do ich ciotki Maryli, by wraz z jej przychówkiem spędzali adwentowe wieczory, przygotowując ozdoby.

Wreszcie wybrała się nawet do starej Janowej, mądrej baby, która choć ani felczerem, ani akuszerką, ani szeptuchą nie była, od lat pomagała kobietom z ich wsi przy porodach. Ją też postanowiła zapytać, czy ten sen w kościele i cały niepokój to aby nie zły znak. Janowa nie tylko znała się na sprawach kobiecych, lecz także umiała ziołami leczyć, a ludziska powiadali, że i starymi zaklęciami potrafiła się posługiwać, choć nikt jej nie uczył. Ktokolwiek jednak odważył się cokolwiek na ten temat powiedzieć, natychmiast znak krzyża na piersi kreślił i dla pewności spluwał przez ramię. Władek jednak często powtarzał, że grzechy matki córki nie hańbią, gdy ludzie gadali, że matka Janowej zmysły postradała.

– Przecie to dobra kobieta – mówił. – I innym za Bóg zapłać pomaga.

Janowa i Bognie pomogła wszystkie dzieci urodzić, ale to było co innego. Ciszakowa leżała w swojej chacie, a wokół niej kłębiły się życzliwe kobiety: i Maryla, siostra Bogny, i kumy, i sąsiadki. Teraz Ciszakowa sama miała iść do Janowej i strach ją obleciał. W końcu jednak, bojąc się, że lada dzień nie starczy jej sił na taką wizytę, na trzy dni przed Wigilią wzięła woreczek ziarna na zasiew, koszyk jajek i kawałek lnianej tkaniny. Miała nadzieję, że to wystarczy, bo pieniędzy Ciszakowie nie mieli.

Z bijącym sercem przekroczyła próg chaty starej kobiety i aż oczy rozwarła ze zdziwienia, bo w środku było całkiem zwyczajnie, ogień płonął pod kuchnią, pod oknem stała ława i stół, w kącie łóżko z pierzyną, przy nim skrzynia. Na ścianach wisiały święte obrazy, za którymi pewnie jak inni, tak i Janowa chowała cenne rzeczy, na taborecie ustawiona była metalowa miska, a nad nią na gwoździu wisiał kubek z dwoma uchami, jakie czasem można było spotkać w domach tutejszych Żydów. Jedynie pęki suszonych ziół wiszące pod powałą i bujający się wysoko nad ogniem kociołek, z którego ulatniał się pachnący egzotycznie dym, świadczyły, że nie jest to zwyczajne domostwo.

Janowa w skupieniu wysłuchała opowieści Bogny, ponaciskała brzuch tu i tam, obmacała piersi, zajrzała ciężarnej do oczu, kazała pokazać język i wreszcie orzekła, że zanim wszyscy we wsi wyniosą świąteczne snopki z chat, dziecko będzie już na świecie.

– A skąd ta słabość? – dopytywała Bogna.

– Tu żadnych czarów czy tajemnic nie ma. Lata ci lecą, dziecko, to i słabszaś – wyjaśniła Janowa ze spokojem.

Kazała Bognie pić wywar z liści malin, przewrotnika, nazywanego powszechnie zielem Matki Boskiej, i owoców dzikiej róży. Ta podziękowała i ruszyła do wyjścia.

– Chłopak będzie – rzekła na odchodne Janowa. – Na dziewczynkę ciężarna brzydnie, a tyś nigdy taka ładna nie była.

Bogna nie odzyskała wprawdzie sił, przeciwnie, z każdym dniem samej sobie zdawała się coraz słabsza, ale wizyta u starej Janowej podniosła ją nieco na duchu. Po pierwsze, wiedziała, że jest zdrowa, po drugie, że urodzi chłopca, a więc sen z kościoła był niczym więcej jak proroctwem, pocieszeniem, zapowiedzią świetlanej przyszłości. Po trzecie, jeśli wierzyć słowom Janowej, ani się obejrzy i już będzie po wszystkim.

– Dziecko wyjdzie i zaraz poczuję się lepiej – powtarzała sobie, ilekroć ciemniało jej w oczach, i sięgała po kubek z ziołami.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.