Instytut Piękności - Maria Paszyńska - ebook + książka

Instytut Piękności ebook

Maria Paszyńska

4,3

Opis

Kobieca strona historii. Gdy wygląd decydował o życiu lub śmierci...

W okupowanej przez Niemców Warszawie doktor Mada Walter wpada na brawurowy pomysł. Na ulicy Marszałkowskiej zakłada Instytut Piękności, by ratować skazane na zagładę Żydówki.

W tym niezwykłym gabinecie kosmetycznym, oprócz zabiegów upiększających i kamuflujących semickie rysy, kobiety wyprowadzone z getta przystosowują się do życia po aryjskiej stronie… Mada Walter pokazuje im, jak wykonać makijaż i fryzurę, żeby nie wyróżniać się na ulicy. Przygotowuje je do egzaminów przeprowadzanych przez gestapo, ucząc pacierza, zwyczajów wielkanocnych, przepisów na niekoszerne dania. Dla Sary, Zoi, Lei i Dalili życie pod przybraną tożsamością jest jedyną szansą na przetrwanie. Czy zdołają się wtopić w tłum?

Instytut Piękności to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami ponadczasowa opowieść o potędze kobiecej przyjaźni.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 317

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (148 ocen)
80
39
23
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
estrojkowska2023

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca książka. Polecam.
00
aneczka60

Całkiem niezła

mamy dwa rodzaje polskich ludzi, szmalcownika i człowieka który nie patrzy na co się naraża i pomaga ludziom, jest to najsłabsza książka pisarki jaka do tej pory przeczytałam
01

Popularność




Au­tor: Ma­ria Pa­szyń­ska

Re­dak­cja: SZTAM­BO­OK Ka­ro­li­na Bo­ro­wiec

Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus

Skład: Ro­bert Ku­pisz

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Krzysz­tof Rych­ter

Zdję­cia na okład­ce: La­ski Dif­fu­sion/East News, Mie­czy­sław Bi­la­żew­ski-Bil/Na­ro­do­we Ar­chi­wum Cy­fro­we

Zdję­cie au­tor­ki: Mi­chał Bień

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Bar­ba­ra Jon­kisz

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Ma­ria Pa­szyń­ska

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, z wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2019

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-480-7

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

Moim Przy­ja­ciół­kom…

Dziw­na to była przy­jaźń, ale dziw­ność zna­jo­mo­ści czę­sto gwa­ran­tu­je ich trwa­łość.

Ford Ma­dox Ford

„Ko­niec de­fi­la­dy. W przeded­niu zmian”

Czy wol­no mi osą­dzać sto­pień waż­no­ści ów­cze­snych wy­da­rzeń, z któ­rych każ­de de­cy­do­wa­ło o ży­ciu jed­nost­ki i dla niej było naj­waż­niej­sze?

Mada Wal­ter

„W przy­tuł­ku nie­do­li”, akta ak­cji Że­go­ty IV

Mada

Je­ro­zo­li­ma 1978

– Pa­nie i pa­no­wie, mam za­szczyt i nie­wy­sło­wio­ną przy­jem­ność za­pro­sić na mów­ni­cę oso­bę, któ­rej przy­zna­no od­zna­cze­nie Spra­wie­dli­wy wśród Na­ro­dów Świa­ta.

Wy­raź­nie sły­szę głos kon­fe­ran­sje­ra. Mimo ob­ce­go ak­cen­tu roz­róż­niam i ro­zu­miem każ­de wy­po­wia­da­ne przez nie­go sło­wo. Cie­szę się, że uda­ło mi się tak do­brze wy­re­gu­lo­wać apa­rat. Nie­sa­mo­wi­te, jak to ma­leń­stwo pod­no­si kom­fort ży­cia. Cza­sem na­wet się za­sta­na­wiam, czy nie po­peł­ni­łam błę­du przy wy­bo­rze spe­cja­li­za­cji. Może za­miast zaj­mo­wać się cho­ro­ba­mi ukła­du po­kar­mo­we­go, trze­ba było zo­stać la­ryn­go­lo­giem? Na sta­re lata z pew­noś­cią by­ło­by to prak­tycz­niej­sze. Pod­no­szę dłoń i lek­ko mu­skam pla­sti­ko­wy apa­ra­cik wy­peł­nia­ją­cy wnę­trze mo­je­go ucha. Lu­bię cza­sem upew­nić się, że jest na swo­im miej­scu. Czu­ję się wte­dy bez­piecz­na. Może na­wet bez­piecz­niej­sza niż na co dzień.

– Sza­now­ni pań­stwo, Mada Wal­ter!

Krzy­wię się lek­ko. Ni­g­dy nie lu­bi­łam, gdy mnie tak na­zy­wa­no. Za­wsze by­łam Madą Wal­te­ro­wą, po mężu, i na­dal je­stem, choć mój uko­cha­ny Ed­mund nie żyje od bli­sko trzy­dzie­stu lat. A lu­dzie ja­koś się upar­li, żeby całe ży­cie mó­wić o mnie Wal­ter: pani Wal­ter, dok­tor Wal­ter, Mada Wal­ter.

Wiem, że pro­wa­dzą­cy spo­tka­nie opa­lo­ny, gład­ko ucze­sa­ny męż­czy­zna w do­sko­na­le skro­jo­nym fra­ku mówi o mnie, a mimo to gdy jego sło­wa do­cie­ra­ją do mo­ich uszu, mam ocho­tę, zu­peł­nie tak jak inni, od­wró­cić się i ro­zej­rzeć po sali w po­szu­ki­wa­niu oso­by, któ­rą za­po­wia­da. Nie mam jed­nak dość śmia­ło­ści. De­fi­cyt od­wa­gi to ko­lej­ne pięt­no sta­ro­ści. Sie­dzę wy­pro­sto­wa­na, wpa­tru­jąc się w pod­wyż­sze­nie, któ­re tego wie­czo­ru peł­ni funk­cję pro­wi­zo­rycz­nej sce­ny. Ani drgnę, choć czu­ję, że mię­śnie, nie­co już zmę­czo­ne po­zo­sta­wa­niem w tej sa­mej po­zy­cji, za­czy­na­ją de­li­kat­nie pul­so­wać. Mimo to trwam w bez­ru­chu, by nie przy­cią­gać ni­czy­jej uwa­gi. Zbyt wie­lu nie­zna­nych lu­dzi kłę­bi się wo­ko­ło. Są wszę­dzie. Nie­któ­rzy sie­dzą na krze­słach, inni sto­ją pod ścia­na­mi, szczel­nie wy­peł­nia­jąc nie­wiel­kie wnę­trze, w któ­rym z każ­dą chwi­lą robi się co­raz go­rę­cej od roz­grza­ne­go po­wie­trza wpa­da­ją­ce­go przez okna, mie­sza­ją­ce­go się z cie­płem ludz­kich ciał i od­de­chów. Ką­tem oka do­strze­gam, jak mło­dy męż­czy­zna z apa­ra­tem fo­to­gra­ficz­nym za­wie­szo­nym na szyi wspi­na się na pa­ra­pet. Sta­ra­jąc się nie ru­szać gło­wą, przy­glą­dam mu się z cie­ka­wo­ścią, w któ­rej fa­scy­na­cja i sym­pa­tia mie­sza­ją się z odro­bi­ną zgor­sze­nia. Cóż za od­waż­ny mło­dy czło­wiek – a jak nie­przy­stoj­nie się za­cho­wu­je! Kto to wi­dział, żeby w tak kul­tu­ral­nym to­wa­rzy­stwie w ele­ganc­kim stro­ju i błysz­czą­cych pan­to­flach wdra­py­wać się na pa­ra­pet! Idę o za­kład, że Sara z miej­sca by go po­lu­bi­ła. Za­raz po uro­czy­sto­ści, nie cze­ka­jąc, aż ktoś ich so­bie przed­sta­wi, po­de­szła­by do nie­go i rzu­ci­ła ja­kiś dow­cip­ny i za­pew­ne dwu­znacz­ny ko­men­tarz. Uwiel­bia­ła de­li­kat­nie za­wsty­dzać lu­dzi, szcze­gól­nie tych, któ­rzy szczy­ci­li się wła­sną bra­wu­rą, ni­g­dy zaś tych, któ­rych ta­kie z po­zo­ru lek­kie sło­wa mo­gły­by za­bo­leć. W ca­łym moim przy­dłu­gim już ży­ciu nie spo­tka­łam dru­giej oso­by tak bez­ce­re­mo­nial­nej, by nie rzec ru­basz­nej, a za­ra­zem w skry­to­ści ser­ca wraż­li­wej na lu­dzi, jak ona.

Nie mam jed­nak cza­su, by dłu­żej się nad tym za­sta­na­wiać, by obu­dzić tę­sk­no­tę. Mło­dzie­niec z apa­ra­tem zni­ka na­gle z pola wi­dze­nia. W ko­lej­nej chwi­li ogłu­sza mnie huk okla­sków. Dy­go­czę z prze­ra­że­nia. Pew­nych od­ru­chów czło­wiek nie jest w sta­nie się wy­zbyć. Na­dal boję się nie­spo­dzie­wa­nych ha­ła­sów. Przy­spie­sza­ją bi­cie mo­je­go ser­ca i spra­wia­ją, że mam ocho­tę na­tych­miast ze­rwać się do uciecz­ki, po dro­dze ner­wo­wo wy­glą­da­jąc kry­jów­ki, ja­kie­go­kol­wiek bez­piecz­ne­go miej­sca.

Ostat­nie trzy­dzie­ści parę lat ni­cze­go w tym wzglę­dzie nie zmie­ni­ło. Boję się tak samo jak kie­dyś, mimo że co­raz mniej osób ro­zu­mie i współ­od­czu­wa mój strach. Wciąż jed­nak umiem do­sko­na­le ukry­wać lęki, tak by oto­cze­nie ich nie do­strze­ga­ło. Lea też tak mia­ła. Tak­że pod­ska­ki­wa­ła przy każ­dym dźwię­ku, choć­by naj­cich­szym, lecz w ja­ki­kol­wiek spo­sób od­bie­ga­ją­cym od nor­my. Po­tem zaś tru­chla­ła, do­słow­nie za­sty­ga­ła w bez­ru­chu, na­słu­chu­jąc. Gdy­by była zwie­rzę­ciem, za­pew­ne czuj­nie strzy­gła­by usza­mi, pró­bu­jąc zgad­nąć, z któ­rej stro­ny zbli­ża się nie­bez­pie­czeń­stwo. W ta­kich chwi­lach je­dy­nie jej oczy wy­da­wa­ły się żywe. Po­więk­sza­ły się, a w źre­ni­cach wy­raź­nie wi­dać było pa­ni­kę. Lea mia­ła wszyst­kie emo­cje na wierz­chu. Nie zdo­ła­łam na­uczyć jej ich ma­sko­wać, ale może to do­brze? Może i mnie ła­twiej by­ło­by tak żyć?

Od­dy­cham głę­bo­ko. Po­wo­li się uspo­ka­jam, przy­po­mi­nam so­bie, gdzie je­stem i że je­stem tu bez­piecz­na. Woj­na się skoń­czy­ła. Wdech i dłu­gi wy­dech. Już do­brze. Na­raz przez salę prze­pły­wa ko­lej­na fala dźwię­ku. Tym ra­zem jest to szum zło­żo­ny z wie­lu brzmień, któ­re mie­sza­ją się ze sobą, zle­wa­ją w od­głos mo­rza roz­bi­ja­ją­ce­go się z fu­rią o ska­ły. Od­su­wa­ne krze­sła, strze­la­ją­ce sta­wy, roz­pro­sto­wy­wa­ne tka­ni­ny.

Naj­wy­raź­niej sły­szę sze­lest ta­fty, z któ­rej uszy­ta jest suk­nia sie­dzą­cej obok mnie ko­bie­ty. Nie mam cie­nia wąt­pli­wo­ści; wszę­dzie roz­po­zna­ła­bym chro­po­wa­ty od­głos roz­pro­sto­wy­wa­nia się tego ma­te­ria­łu. Da­li­la ko­cha­ła ta­ftę, choć wie­le dni za­ję­ło jej wyj­ście ze sko­ru­py uprze­dzeń i przy­zna­nie się do upodo­bań, któ­re po­czy­ty­wa­ła nie­gdyś za sła­bość. Od­kry­cie tego, co prze­czu­wa­ła już od daw­na, a cze­mu przez lata za­prze­cza­ła, wy­cho­wa­na w pa­triar­chal­nym świe­cie or­to­dok­syj­ne­go ju­da­izmu, w któ­rym rolą żony jest służ­ba do­mow­ni­kom i umoż­li­wie­nie mę­żo­wi wzra­sta­nia w mą­dro­ści po­przez stu­dio­wa­nie Tory, było dla niej prze­ło­mem. Zro­zu­mia­ła, że by­cie ko­bie­tą nie ozna­cza wy­łącz­nie udrę­ki – za­głu­sza­nia wła­snych pra­gnień i ukry­wa­nia przed samą sobą swe­go praw­dzi­we­go ob­li­cza. Bodź­cem do po­zby­cia się wy­uczo­nej pa­syw­no­ści, do uwie­rze­nia, że może sta­no­wić o swo­im lo­sie i wpły­wać na ży­cie in­nych, nie cze­ka­jąc na po­le­ce­nie męża, któ­re­mu na­le­ża­ło bez­wa­run­ko­wo się pod­dać, była wła­śnie ta­fta.

Lek­ko po­ły­sku­ją­ca, szy­kow­na kre­acja mo­jej są­siad­ki tak pięk­nie sze­le­ści. Od­cień zgni­łej zie­le­ni ład­nie kom­po­nu­je się z ja­sną drew­nia­ną pod­ło­gą. Ha­łas na­ra­sta. Lu­dzie klasz­czą co­raz moc­niej, te­raz już na sto­ją­co.

Czu­ję na dło­ni de­li­kat­ny uścisk. Od­wra­cam się i na­gle czu­ję, że tonę w oczach bar­wy mio­du. Peł­ne ła­god­no­ści spoj­rze­nie otu­la mnie z czu­ło­ścią.

Uko­cha­ny! – krzy­czy moje ser­ce, wy­ry­wa­jąc się ku nie­mu.

Do­pie­ro po chwi­li orien­tu­ję się, że to nie jego oczy. Te są znacz­nie młod­sze, choć i wo­kół nich utwo­rzy­ła się już sia­tecz­ka zmarsz­czek, a brwi przy­pró­szy­ła si­wi­zna.

– Mamo, już czas – sły­szę mięk­ki głę­bo­ki głos, któ­ry bu­dzi mnie ze snu na ja­wie.

Wy­wo­ła­ne wzru­sze­niem ner­wy, któ­re na krót­ką chwi­lę wy­rwa­ły mnie z rze­czy­wi­sto­ści, odłą­czy­ły od sa­mej sie­bie, jak zwy­kła ma­wiać Zoja, wra­ca­ją na swo­je miej­sce. Zoja mia­ła nie­sa­mo­wi­ty dar do­bie­ra­nia wła­ści­wych słów do opi­sy­wa­nia spraw z po­zo­ru nie­opi­sy­wal­nych, wy­ra­ża­nia uczuć, o któ­rych zwy­kle moż­na tyl­ko mil­czeć, by ich nie spro­fa­no­wać. Siła tej spo­koj­nej, ci­chej oso­by bra­ła się wła­śnie ze zro­zu­mie­nia, a może i od­czu­wa­nia praw­dzi­we­go sen­su słów.

Ki­wam gło­wą. Już je­stem, znów wśród wrza­wy, w za­du­chu; w cie­niut­kiej bia­łej ko­szu­li i szy­kow­nym błę­kit­nym ko­stiu­mie, wą­skiej spód­ni­cy i ma­ry­nar­ce z brosz­ką wpię­tą w kla­pę tak, by spo­czy­wa­ła na ser­cu. Brosz­ka jest pro­sta. Przed­sta­wia bła­wat­ka z dziw­nym żół­tym środ­kiem. Lea zro­bi­ła pięć ta­kich kwiat­ków, po jed­nym dla każ­dej z nas. Ko­lo­ry wy­bla­kły już nie­co. Nie ma się cze­mu dzi­wić, mi­nę­ło prze­cież tyle lat. Tu i ów­dzie na ema­lii wi­dać pęk­nię­cia. Je­den z płat­ków ukru­szył się i jest te­raz nie­co po­szar­pa­ny, ale to nic. To wszyst­ko nie ma żad­ne­go zna­cze­nia. Na tę uro­czy­stość nie mo­głam za­ło­żyć nic in­ne­go. Bez­wied­nie mu­skam pal­ca­mi brosz­kę. Syn uśmie­cha się do mnie. Od­po­wia­dam mu uśmie­chem, nie ru­sza­jąc się z miej­sca, nie od­ry­wa­jąc opusz­ków pal­ców od gład­kiej po­wierzch­ni ozdo­by.

– Mamo, mu­sisz wstać. – W jego gło­sie czuć lek­kie po­na­gle­nie. – Wszy­scy na cie­bie cze­ka­ją.

– Tak, tak, oczy­wi­ście. – Czu­ję się spe­szo­na, jak­bym znów była uczen­ni­cą, któ­ra nie­od­po­wied­nio się za­cho­wa­ła.

Syn wsta­je i po­da­je mi rękę. Gdy wsu­wam dłoń pod jego ra­mię, przy­kry­wa ją swo­ją, do­da­jąc mi otu­chy. Jak do­brze, że jest tak bli­sko! Bio­rę głę­bo­ki wdech. Pierw­szy krok. Dru­gi. Tyle razy po­wta­rza­łam dziew­czę­tom, by w trud­nych chwi­lach nie pa­trzy­ły w przód, ale pod nogi. By – świa­do­me celu – sku­pia­ły się je­dy­nie na ko­lej­nym kro­ku. Te­raz sama usi­łu­ję za­sto­so­wać tę wska­zów­kę, w teo­rii tak pro­stą, w prak­ty­ce nie­mal nie­wy­ko­nal­ną.

Po­wo­li prze­cho­dzi­my po­mię­dzy rzę­da­mi mięk­ko wy­ście­ła­nych krze­seł. Okla­ski grzmią po obu stro­nach, ale nas dwo­je spo­wi­ja ci­sza. Czu­ję się jak Izra­eli­ta idą­cy su­chą sto­pą po­mię­dzy ścia­na­mi wód Mo­rza Czer­wo­ne­go. Uśmie­cham się do tej my­śli. Prze­cież je­stem w Izra­elu, w sa­mym jego ser­cu, w Je­ro­zo­li­mie.

Syn po­ma­ga mi wejść na pierw­szy sto­pień i pusz­cza moją dłoń. De­li­kat­nie, jak wy­pusz­cza się pi­sklę do lotu. Mdli mnie ze stra­chu. Od­ru­cho­wo co­fam się, od­wra­cam się, szu­ka­jąc wzro­kiem syna. Na­sze spoj­rze­nia się krzy­żu­ją. Kiwa lek­ko gło­wą i uśmie­cha się krze­pią­co, jak­by chciał po­wie­dzieć: „Nie bój się, je­stem tuż za tobą”. Od­po­wia­dam mu sła­bym wy­mu­szo­nym uśmie­chem. Ko­la­na mi drżą, ucisk w żo­łąd­ku przy­bie­ra na sile. Po­sy­łam sy­no­wi bła­gal­ne spoj­rze­nie, ale on znów się uśmie­cha i zo­sta­je na dole. Wiem, że ma ra­cję. Bez wzglę­du na wszyst­ko da­lej mu­szę już iść sama.

– Pa­nie i pa­no­wie, Mada Wal­ter! – Ryk kon­fe­ran­sje­ra roz­le­ga się tuż obok mnie, wzma­ga­jąc en­tu­zjazm na sali.

Pod­cho­dzę do mów­ni­cy. Na lśnią­cym ciem­nym, nie­mal czar­nym bla­cie do­strze­gam pla­mę świa­tła. Jest mała, le­d­wie do­strze­gal­na, a mimo to wi­dzę ją wy­raź­nie. Gdy się jej przy­glą­dam, moje wnę­trze się wy­ci­sza. Znów jest do­brze. Strach od­cho­dzi. Już nie tyl­ko wiem, że nie ma się cze­go bać, czu­ję to całą sobą. Ogar­nia mnie spo­kój. Są przy mnie, wiem to.

Pod­no­szę gło­wę. Po raz pierw­szy spo­glą­dam na zgro­ma­dzo­nych. Zle­wa­ją się, po­wo­li tra­cą kon­tu­ry. Łzy po­wo­li, jed­na po dru­giej spły­wa­ją mi po po­licz­kach, wy­trwa­le po­ko­nu­jąc bruz­dy, któ­ry­mi po­zna­czo­na jest moja twarz. Dla­cze­go pła­czę? Ze zde­ner­wo­wa­nia? Ze wzru­sze­nia? Nie wiem. Za­wsze mi się wy­da­wa­ło, że je­stem dziel­na. A może to wła­śnie te nie­wy­pła­ka­ne łzy, zwy­kle skry­wa­ne pod ma­ską pro­spo­łecz­nej dziel­no­ści, wresz­cie zna­la­zły uj­ście? Już nie mu­szę być dziel­na. Nikt nie po­trze­bu­je mo­jej siły, nie mu­szę być ni­czy­im opar­ciem. Zro­zu­mia­łam to i za­ak­cep­to­wa­łam: tak lżej się żyje i po­god­niej wy­pa­tru­je śmier­ci. A te­raz one wró­ci­ły, by do­dać mi sił. Nie, one są, za­wsze były moją siłą.

Naj­lep­szym przy­ja­cie­lem sta­ro­ści jest za­po­mnie­nie. Dzię­ki nie­mu nie tę­sk­nisz za tymi, któ­rzy ode­szli, i za cza­sem, któ­ry ni­g­dy już nie po­wró­ci. Te­raz wy­raź­nie jak ni­g­dy przed­tem czu­ję ich obec­ność.

– Kto ra­tu­je jed­no ży­cie, oca­la cały świat. – Sło­wa pro­wa­dzą­ce­go prze­bi­ja­ją się przez moje my­śli. Z po­cząt­ku pro­wa­dzą­cy mówi pew­nie, z dozą wła­ści­wej mło­dym męż­czy­znom buty. Jego głos za­czy­na jed­nak lek­ko drżeć, gdy co­raz bar­dziej za­głę­bia się w opo­wieść o moim ży­ciu.

Słu­cham z za­in­te­re­so­wa­niem i pew­nym zdzi­wie­niem. Nie tak to wszyst­ko wi­dzia­łam, nie tak za­pa­mię­ta­łam. Wszyst­ko niby zna­jo­me, a jed­nak obce. Imio­na, na­zwi­ska, zda­rze­nia – na swo­im miej­scu, a jak­by po­mie­sza­ne.

Mam nie­od­par­tą chęć wy­ja­śnie­nia kon­fe­ran­sje­ro­wi i zgro­ma­dzo­nym go­ściom, że za­szła ja­kaś po­mył­ka, że ja tak na­praw­dę nie do­ko­na­łam ni­cze­go wiel­kie­go.

„Nie spo­strze­ga­łam jed­nost­ki szu­ka­ją­cej po­mo­cy, ochro­ny, opar­cia mo­ral­ne­go i nie­za­wod­nej życz­li­wo­ści. Wi­dzia­łam: cier­pią­cą ca­łość. Cier­pie­nie po­sia­da­ło ma­gicz­ną wła­dzę nade mną, wła­dzę ni­we­lo­wa­nia róż­nic mię­dzy przy­ja­ciół­mi i ob­cy­mi, po­mię­dzy ludź­mi o głę­bo­kiej kul­tu­rze du­cha a sza­rym tłu­mem ego­istów zdo­by­wa­ją­cych pra­wo by­to­wa­nia za naj­wyż­szą cenę… ludz­kiej nie­do­li. Ro­zu­mia­łam, że nie mogą być in­ny­mi, więc współ­czu­łam jed­na­ko­wo – wszyst­kim. Bo cier­pie­nie zrów­ny­wa­ło wszyst­kich. I tych, któ­rzy w nie­bez­pie­czeń­stwie ży­cia my­śle­li tyl­ko o so­bie, i szczyt­nych bo­ha­te­rów, któ­rzy dla Spra­wy po­świę­ci­li naj­więk­szy skarb… ży­cie wła­sne”.

Nie mam dość od­wa­gi, by wejść mu w sło­wo. Uro­dzi­łam się w cza­sach, gdy ko­bie­ty po­zba­wio­ne były gło­su, a wcho­dze­nie w sło­wo prze­ma­wia­ją­ce­mu pu­blicz­nie męż­czyź­nie uwa­ża­no za coś wiel­ce nie­sto­sow­ne­go, nie­mal skan­da­licz­ne­go. Te cza­sy już daw­no mi­nę­ły – i do­brze, mimo to te­raz nie po­tra­fię się wtrą­cić. Męż­czy­zna mówi więc da­lej.

– In­sty­tut Pięk­no­ści, miesz­czą­cy się przy uli­cy Mar­szał­kow­skiej w oku­po­wa­nej sto­li­cy Pol­ski, stał się praw­dzi­wym…

Ta na­zwa. In­sty­tut Pięk­no­ści. Na­raz wszyst­ko wra­ca. Po­je­dyn­cze ob­ra­zy to­wa­rzy­szą­ce mi każ­de­go dnia ukła­da­ją się w ciąg przy­czyn i skut­ków, w lo­gicz­ną ca­łość, w naj­waż­niej­szą hi­sto­rię mo­je­go ży­cia.

In­sti­tut de Be­au­té. Tak, wy­raź­nie wi­dzę wszyst­kie twa­rze. Cha­rak­te­ry­stycz­ne se­mic­kie rysy roz­my­te pod róż­no­ko­lo­ro­wy­mi ma­secz­ka­mi, czar­ne wło­sy ukry­te pod czep­ka­mi, ciem­ne oczy osło­nię­te gru­by­mi pla­stra­mi ogór­ków. Dzie­siąt­ki, set­ki dziew­cząt i ko­biet, któ­re przez lata uczy­łam uda­wać by­cia kimś in­nym, by zdo­ła­ły oszu­kać prze­zna­cze­nie, oca­lić ży­cie przed za­gła­dą, na któ­rą ska­za­no mi­lio­ny.

Wśród nich czte­ry naj­waż­niej­sze. Ob­li­cza ko­biet, któ­re od­mie­ni­ły moje ży­cie. Choć miesz­ka­ły­śmy w jed­nym mie­ście i mó­wi­ły­śmy jed­nym ję­zy­kiem, naj­praw­do­po­dob­niej ni­g­dy by­śmy się nie spo­tka­ły, gdy­by na zie­mi nie roz­pę­ta­ło się pie­kło. Na­sze dro­gi skrzy­żo­wa­ły się wśród nisz­czą­cych pło­mie­ni i od­bie­ra­ją­ce­go zmy­sły cier­pie­nia. Stra­ci­ły­śmy nie­wy­po­wie­dzia­nie wie­le, zy­ska­ły­śmy tyl­ko sie­bie.

Sara, Zoja, Lea. Każ­de­go dnia za­pew­nia­ły mnie o swo­jej wdzięcz­no­ści, bez­u­stan­nie dzię­ko­wa­ły za to, co dla nich zro­bi­łam, i ni­g­dy nie uda­ło mi się prze­ko­nać ich, że nie po­win­ny tego ro­bić. Na­wet Da­li­la da­rzy­ła mnie sza­cun­kiem, choć z jej ust sło­wo „dzię­ku­ję” ni­g­dy nie pa­dło.

Nie, nie oca­li­łam ich. Prze­ciw­nie – sama zo­sta­łam oca­lo­na.

Żyję dzię­ki nim.

1.

– Od­cię­li wodę – po­in­for­mo­wa­ła Róża Szwaj­ce­ro­wa, któ­ra te­raz ofi­cjal­nie no­si­ła trud­ne do wy­mó­wie­nia na­zwi­sko Grzę­dow­ska, wpa­da­jąc do głów­nej sali za­kła­du ko­sme­tycz­ne­go przy uli­cy Mar­szał­kow­skiej 137, w sa­mym środ­ku oku­po­wa­nej przez Niem­ców War­sza­wy.

Mada ro­zej­rza­ła się po sa­lo­nie i z nie­do­wie­rza­niem po­krę­ci­ła gło­wą.

– Zno­wu?! – wy­krzyk­nę­ła, go­rącz­ko­wo prze­li­cza­jąc ko­bie­ty, któ­re sie­dzia­ły pod su­szar­ka­mi ze szczy­pią­cą mie­szan­ką od­bar­wia­ją­ce­go amo­nia­ku na gło­wach. Wie­dzia­ła, że nie wy­trzy­ma­ją swę­dze­nia ani mi­nu­ty dłu­żej niż to nie­zbęd­ne. – Któ­ry to już raz w tym ty­go­dniu?!

Mada nie mo­gła się na­dzi­wić temu, co dzia­ło się tej trze­ciej wio­sny nie­wo­li. Ow­szem, na­wet przed woj­ną w Śród­mie­ściu zda­rza­ły się prze­rwy w do­sta­wach elek­trycz­no­ści czy wody, ale uster­ki usu­wa­no nie­mal na­tych­miast, tak że nie były one zbyt do­tkli­we dla pro­wa­dzo­ne­go przez nią in­te­re­su. Tym­cza­sem od­kąd Niem­cy z tym swo­im sła­wet­nym ord­nun­giem prze­ję­li wła­dzę w mie­ście, wszyst­ko się psu­ło, jak­by ja­kaś ta­jem­ni­cza, ży­wot­na siła mia­sta też chcia­ła przy­łą­czyć się do wal­ki z Niem­ca­mi. Tyle że owe awa­rie utrud­nia­ły ży­cie przede wszyst­kim sa­mym war­sza­wia­kom, i tak znaj­du­ją­cym się w nie­zbyt we­so­łym po­ło­że­niu.

– Nic nie po­ra­dzi­my – ode­zwa­ła się, gdy zdo­ła­ła nie­co opa­no­wać zde­ner­wo­wa­nie. – Weź kil­ko­ro dziew­cząt i idź­cie po wodę. Byle pręd­ko, bo jesz­cze trze­ba ją pod­grzać, a za­raz mija czas far­bo­wa­nia.

Róża po­pa­trzy­ła na spły­wa­ją­cą wio­sen­nym desz­czem szy­bę, a po­tem na wi­szą­cy na ścia­nie ze­gar.

– Nie zdą­ży­my… – za­czę­ła, chcąc unik­nąć wy­cho­dze­nia na ze­wnątrz. Deszcz wpraw­dzie słabł z każ­dą chwi­lą, lecz per­spek­ty­wa sta­nia po ko­la­na w bło­cie w ko­lej­ce po wodę, w do­dat­ku na wie­trze, nie bu­dzi­ła jej en­tu­zja­zmu. Wo­la­ła­by po­cze­kać, aż usu­ną awa­rię lub przy­naj­mniej do­pó­ki bło­to na uli­cach tro­chę nie zas­ty­gnie.

Mada nie po­zwo­li­ła jej do­koń­czyć. Nie zno­si­ła ma­ru­dze­nia, zwłasz­cza w sy­tu­acjach, któ­re wy­ma­ga­ły wy­sił­ku. Uwa­ża­ła na­rze­ka­nie za ozna­kę sła­bo­ści, któ­ra wsą­cza jad, po­zba­wia sił nie tyl­ko mal­kon­ten­ta, ale też wszyst­kich wo­ko­ło. W tych cza­sach zaś każ­de­mu po­trze­ba było dużo wy­trwa­ło­ści, a nie­rzad­ko po­nad­ludz­kiej woli prze­ży­cia i de­ter­mi­na­cji, by co dnia mie­rzyć się z wo­jen­ną rze­czy­wi­sto­ścią.

– Różo, nie ma in­ne­go wyj­ścia – po­wie­dzia­ła pani Wal­ter po­wo­li i wy­raź­nie, na po­zór spo­koj­nie, lecz po spo­so­bie, w jaki ce­dzi­ła każ­de sło­wo, jej współ­pra­cow­ni­ca wy­wnio­sko­wa­ła, że ja­kie­kol­wiek pró­by dys­ku­sji nie mają sen­su. – Mo­gły­by­śmy ze­brać desz­czów­kę, ale to za­ję­ło­by zbyt dużo cza­su i sił, poza tym sama wi­dzisz, że deszcz po­wo­li usta­je i może nam się nie udać na­ła­pać nie­zbęd­nej ilo­ści. Pro­szę wziąć dziew­czę­ta i czym prę­dzej iść.

Róża gło­śno wy­pu­ści­ła po­wie­trze, ale nie ode­zwa­ła się wię­cej.

Zna­ły się jesz­cze sprzed woj­ny. Kil­ka­na­ście lat wcześ­niej Szwaj­ce­ro­wa była uczen­ni­cą Mady, słu­chacz­ką jej słyn­nych na całą Pol­skę wy­kła­dów z die­te­ty­ki, któ­rych pani dok­tor udzie­la­ła w Szko­le Ko­sme­tycz­nej pro­wa­dzo­nej przez ce­nio­ną przed­wo­jen­ną spe­cja­list­kę od pie­lę­gna­cji uro­dy Ce­li­nę San­dler. Po­tem ich dro­gi się ro­ze­szły. Mada po­zo­sta­ła w War­sza­wie, Szwaj­ce­ro­wa zaś wy­je­cha­ła do To­ma­szo­wa, a po­tem prze­pro­wa­dzi­ła się do Ło­dzi, gdzie przy uli­cy Na­ru­to­wi­cza 24 otwo­rzy­ła swój pierw­szy sa­lon. W 1942 roku, 14 grud­nia, sa­lon hy­gje­nicz­no-ko­sme­tycz­ny Szwaj­ce­ro­wej prze­nie­sio­no do lep­sze­go lo­ka­lu przy głów­nej uli­cy mia­sta, Piotr­kow­skiej, pod nu­mer 106, na pierw­sze pię­tro. Przez całe pie­kło kam­pa­nii wrze­śnio­wej, tu­łacz­kę, a wresz­cie czas za­mknię­cia w mu­rach get­ta Róży uda­ło się prze­cho­wać ma­leń­ki skra­wek ga­ze­ty, wy­ci­nek z 346 nu­me­ru „Re­pu­bli­ki Ilu­stro­wa­nej”, w któ­rym mię­dzy in­ny­mi re­kla­ma­mi za­miesz­czo­no in­for­ma­cję o zmia­nie ad­re­su jej sa­lo­nu. Oso­bi­ście dała ogło­sze­nie i za­pła­ci­ła za nie nie­bo­tycz­ną sumę, zwa­żyw­szy na fakt, że sama ga­ze­ta kosz­to­wa­ła za­le­d­wie pięt­na­ście gro­szy. Nie li­czy­ła się jed­nak z pie­niędz­mi. In­te­re­sy szły do­sko­na­le, za­do­wo­lo­ne klient­ki po­le­ca­ły za­kład Szwaj­ce­ro­wej in­nym. Wkrót­ce za­trud­nia­ła już osiem pra­cow­nic, a mimo to czas ocze­ki­wa­nia na wi­zy­tę w jej sa­lo­nie nie­wie­le się skró­cił. Osią­gnę­ła do­kład­nie to, co so­bie wy­ma­rzy­ła, i nie było dnia, żeby nie za­sta­na­wia­ła się, czy dok­tor Wal­ter w sto­li­cy wie o bły­sko­tli­wej ka­rie­rze, jaką zro­bi­ła w Ło­dzi jej nie­po­zor­na wy­cho­wan­ka.

Róża nie była złą uczen­ni­cą, ale nie na­le­ża­ła do eli­tar­ne­go gro­na ulu­bie­nic Mady Wal­ter. Oce­ny mia­ła śred­nie, nie wy­róż­nia­ła się też ni­czym szcze­gól­nym: ani za­pa­łem do na­uki, ani pa­sją za­wo­do­wą, ani wro­dzo­ną cie­ka­wo­ścią, spry­tem czy mło­dzień­czą butą prze­ja­wia­ją­cą się w ma­ni­fe­stach eman­cy­pan­tek – pierw­sze­go po­ko­le­nia pol­skich ko­biet, któ­re mo­gły gło­so­wać w wy­bo­rach na rów­ni z męż­czy­zna­mi.

Róża była tyl­ko jed­ną z se­tek mło­dych dziew­cząt uczo­nych przez słyn­ną Madę Wal­ter, uwiel­bia­ną na­uczy­ciel­kę nie­ustan­nie oto­czo­ną wia­nusz­kiem na­śla­dow­czyń za­fa­scy­no­wa­nych jej wie­dzą, oso­bo­wo­ścią, za­gra­nicz­ny­mi stu­dia­mi i wzbu­dza­ją­cym po­dziw do­rob­kiem na­uko­wym. Dok­tor Wal­ter im­po­no­wa­ła im tak­że tym, że mimo iż była czę­ścią mę­skie­go świa­ta i wy­raź­nie za­zna­czy­ła swo­ją obec­ność w krę­gu eu­ro­pej­skich spe­cja­li­stów w dzie­dzi­nie die­te­ty­ki oraz ga­stro­lo­gii, nie prze­sta­ła być peł­ną wdzię­ku za­dba­ną ko­bie­tą. Wbrew pa­nu­ją­cej po­wszech­nie ten­den­cji prze­ciw­sta­wia­nia się lal­ko­we­mu wi­ze­run­ko­wi płci pięk­nej pani Wal­ter po­wta­rza­ła, że uro­da jest siłą, po­zwa­la bo­wiem zmy­lić prze­ciw­ni­ka, spra­wić, by stał się mniej czuj­ny, od­sło­nił, umoż­li­wia­jąc atak. Uczy­ła swo­je wy­cho­wan­ki, jak dbać o in­te­lekt na rów­ni z uro­dą. Sama była naj­lep­szym przy­kła­dem sku­tecz­no­ści gło­szo­nych przez sie­bie me­tod.

Ow­szem, jak każ­da z uczen­nic Mady i Róża ma­rzy­ła o tym, by stać się jed­ną z jej fa­wo­ry­tek, lecz ni­g­dy nie mia­ła dość śmia­ło­ści, by choć spró­bo­wać zbli­żyć się do na­uczy­ciel­ki, ani od­wa­gi, by zro­bić coś sza­lo­ne­go i zwró­cić na sie­bie jej uwa­gę. Lata szkol­ne spę­dzi­ła więc w cie­niu barw­niej­szych po­sta­ci, czu­jąc ro­sną­cą nie­chęć do sa­mej sie­bie. Przy­rze­ka­ła so­bie, że pew­ne­go dnia bę­dzie o niej gło­śno i że po­ka­że im wszyst­kim – z Madą na cze­le – kto tak na­praw­dę jest nie­oszli­fo­wa­nym dia­men­tem.

Kie­dy po la­tach przy­pad­kiem spo­tka­ły się w get­cie, Róża była na skra­ju wy­czer­pa­nia. Sie­dzia­ła na wil­got­nej po­sadz­ce w ja­kiejś piw­ni­cy, tu­li­ła do pier­si swo­ją có­recz­kę i wy­glą­da­ła koń­ca, mo­dląc się, by dane im było umrzeć jed­no­cze­śnie. Od wie­lu dni gło­do­wa­ły. Mała go­rącz­ko­wa­ła, a daw­na wła­ści­ciel­ka sa­lo­nu ko­sme­tycz­ne­go nie mia­ła z kim jej zo­sta­wić choć­by na chwi­lę, by zdo­być coś do je­dze­nia. Nie­mal ki­lo­gram z bez­cen­nych dwóch i pół kilo przy­dzia­ło­we­go chle­ba mu­sia­ła od­dać le­ka­rzo­wi w za­mian za nie­wiel­ką daw­kę le­kar­stwa dla cór­ki. Gdy wresz­cie tem­pe­ra­tu­ra dziew­czyn­ki spa­dła, a Róża reszt­ka­mi sił wy­szła z po­ko­ju zaj­mo­wa­ne­go przez jesz­cze dwie ro­dzi­ny i z osła­bio­nym dziec­kiem na ręku usta­wi­ła się w ko­lej­ce po chleb, ktoś w ułam­ku se­kun­dy, bru­tal­nie wy­rwał jej z ręki bez­cen­ne kwi­ty. Szwaj­ce­ro­wa za­chwia­ła się i opa­dła na ko­la­na. Chwi­lę póź­niej na uli­cy zro­bi­ło się za­mie­sza­nie. Ktoś krzy­czał, by się scho­wać, więc Róża, wciąż wstrzą­śnię­ta tym, co się sta­ło, nie ba­cząc, do­kąd zmie­rza i co się fak­tycz­nie dzie­je, po­wle­kła się za in­ny­mi do piw­ni­cy zbu­rzo­ne­go bu­dyn­ku. Usia­dła na pod­ło­dze i cze­ka­ła na śmierć swo­ją i dziec­ka.

Nie zwró­ci­ła uwa­gi na ko­bie­tę, któ­ra ze­szła tam kil­ka­na­ście mi­nut póź­niej niż wszy­scy.

Tam­te­go po­po­łu­dnia Mada szu­ka­ła po me­li­nach get­ta zna­jo­me­go ap­te­ka­rza. Ukry­wał on reszt­ki za­pa­sów po­je­dyn­czych skład­ni­ków che­micz­nych; nie moż­na było już z nich zro­bić zro­bić żad­ne­go le­kar­stwa, ale mo­gły się przy­dać do mie­sza­nek ko­sme­tycz­nych. Ap­te­karz przy­jaź­nił się z pa­nią Wal­ter. W 1936 roku pra­co­wa­li ra­zem nad zle­co­nym przez Mi­ni­ster­stwo Spraw Woj­sko­wych pro­jek­tem fa­bry­ka­cji skon­cen­tro­wa­ne­go, wy­so­ko­ka­lo­rycz­ne­go, a przede wszyst­kim zaś trwa­łe­go po­ży­wie­nia dla ar­mii na wy­pa­dek woj­ny. Ce­ni­li swo­ją wie­dzę i za­pał do pra­cy. Mada za­pro­si­ła na­wet ap­te­ka­rza, by wy­kła­dał na jej uczel­ni po wie­lu la­tach sta­rań w 1939 roku speł­ni­ło się bo­wiem jej wiel­kie ma­rze­nie: otrzy­ma­ła wresz­cie pra­wo utwo­rze­nia w War­sza­wie Szko­ły Zdro­wia, bo tak wła­śnie mia­ła na­zy­wać się ta in­sty­tu­cja. Otwar­cie jej dla adep­tów wie­dzy die­te­tycz­no-ko­sme­to­lo­gicz­nej, za­po­wie­dzia­ne na 1 wrze­śnia 1939, ni­g­dy nie na­stą­pi­ło. Wy­buch woj­ny uni­ce­stwił ko­lej­ny sen nie­win­ne­go.

Gdy za­mknię­to bra­my get­ta, Mada, wy­ko­rzy­stu­jąc roz­licz­ne kon­tak­ty swo­je i męża, ro­bi­ła, co mo­gła, by po­móc zna­jo­mym i przy­ja­cio­łom, któ­rzy zna­leź­li się po nie­wła­ści­wej stro­nie muru. Jed­ną z tych osób był wła­śnie ap­te­karz. Był on jed­nak nie­zwy­kle dum­ny i ho­no­ro­wy, dla­te­go za nic nie chciał przy­jąć po­mo­cy od Wal­te­rów, któ­rzy – o czym wie­dział – po tym, jak po­żar jesz­cze w cza­sie kam­pa­nii wrze­śnio­wej stra­wił do­ro­bek ich ży­cia, sami nie znaj­do­wa­li się w naj­lep­szej sy­tu­acji fi­nan­so­wej. By mu po­móc, Mada mu­sia­ła uciec się do pod­stę­pu. Wie­dzia­ła o piw­nicz­ce, do któ­rej far­ma­ceu­ta za­raz po wy­bu­chu woj­ny ka­zał prze­wieźć swo­je za­pa­sy. Szczę­śli­wym zrzą­dze­niem losu ów taj­ny ma­ga­zyn znaj­do­wał się w gra­ni­cach get­ta. Han­dlo­wa­li więc. Ap­te­karz do­star­czał jej po­trzeb­nych sub­stan­cji, a Mada pła­ci­ła mu za nie żyw­no­ścią i pie­niędz­mi. Ile­kroć męż­czy­zna obu­rzał się, że daje mu za wie­le, gor­li­wie za­pew­nia­ła, że to wo­jen­na cena ryn­ko­wa.

– Cza­sy się zmie­ni­ły, pa­nie Jó­ze­fie – wzdy­cha­ła. – A ceny wraz z nimi. Pro­szę się nie mar­twić, wszyst­ko do­kład­nie wy­li­czy­łam i jesz­cze dwa razy spraw­dzi­łam, żeby pana nie oszu­kać. Wie pan, że ma­te­ma­ty­ka ni­g­dy nie była moją naj­moc­niej­szą stro­ną.

Wo­bec tej pro­sto­dusz­nej pa­pla­ni­ny ap­te­ka­rzo­wi nie po­zo­sta­wa­ło nic in­ne­go jak przy­jąć dar do­bro­ci Mady. Jed­nak każ­do­ra­zo­wo przy­się­gał so­bie, że je­śli kie­dy­kol­wiek – a ta woj­na jak wszyst­kie przed nią prze­cież kie­dyś musi się skoń­czyć – jego sy­tu­acja się po­pra­wi, od­wdzię­czy się Wal­te­rom za ich wspar­cie i tak­tow­ny spo­sób, w jaki nie­śli mu po­moc. Mada trak­to­wa­ła go tak, jak­by na­dal był ele­ganc­kim męż­czy­zną w śred­nim wie­ku sto­ją­cym za lśnią­cą ma­ho­nio­wą ladą na tle ide­al­nie upo­rząd­ko­wa­ne­go re­ga­łu peł­ne­go pięk­nie opi­sa­nych sło­ików z le­kar­stwa­mi. Ma­jęt­nym far­ma­ceu­tą, ży­ją­cym do­stat­nio i wy­god­nie w pięk­nym mie­ście, co śro­dę od­wie­dza­ją­cym przy­ja­ciół, w piąt­ki cha­dza­ją­cym pie­cho­tą do sy­na­go­gi No­ży­ków. Te­raz nie był na­wet wspo­mnie­niem tam­te­go Jó­ze­fa. Nikt, na­wet on sam, nie roz­po­zna­wał w nim tam­tej oso­by. Nikt oprócz Mady Wal­ter, któ­ra za­wsze po­tra­fi­ła zaj­rzeć w głąb czło­wie­ka, pod ze­wnętrz­ną po­wło­kę.

Za każ­dym ra­zem uma­wia­li się w róż­nych punk­tach za­mknię­tej dziel­ni­cy ży­dow­skiej, by przy­pad­kiem nie zwró­cić na sie­bie uwa­gi ko­goś nie­po­wo­ła­ne­go. W get­cie, oce­anie cier­pie­nia i ludz­kiej nie­do­li, nie bra­ko­wa­ło dra­pież­ni­ków, jed­no­stek, któ­re usi­ło­wa­ły prze­trwać kosz­tem in­nych. Mu­sie­li za­cho­wać szcze­gól­ną ostroż­ność, choć oj­ciec Mady od naj­młod­szych lat po­wta­rzał jej, że nie ma na świe­cie nic cen­niej­sze­go od współ­czu­cia i ni­g­dy nie po­win­na go ni­ko­mu od­ma­wiać.

– Pa­mię­taj, że każ­dy, choć­by za­cho­wy­wał się naj­bar­dziej nie­go­dzi­wie, po­stę­pu­je tak z ja­kie­goś lo­gicz­ne­go po­wo­du i może nie zda­wać so­bie spra­wy, że robi coś złe­go.

Sta­ra­ła się więc współ­czuć tak­że szmal­cow­ni­kom, do­no­si­cie­lom i in­nym jed­nost­kom o skar­la­łej na­tu­rze, lecz z każ­dym dniem przy­cho­dzi­ło jej to z co­raz więk­szym tru­dem.

Tam­te­go dnia za mu­rem było wy­jąt­ko­wo nie­bez­piecz­nie. Niem­cy sza­le­li z po­wo­du ja­kie­goś du­że­go szmu­glu. Za­pew­ne naj­bar­dziej ża­ło­wa­li hoj­nych ła­pó­wek, któ­re utra­ci­li w wy­ni­ku tej nie­le­gal­nej trans­ak­cji, lecz to tyl­ko po­tę­go­wa­ło ich wście­kłość. Mada wie­dzia­ła, że ap­te­karz ni­g­dy nie był od­waż­nym czło­wie­kiem, dla­te­go zo­ba­czyw­szy za­mie­sza­nie w po­bli­żu miej­sca, gdzie miesz­kał, od razu za­czę­ła szu­kać go po oko­licz­nych piw­ni­cach. Była nie­mal pew­na, że zszedł do któ­rejś z nich, usły­szaw­szy pierw­sze krzy­ki.

Tak zna­la­zła się w kry­jów­ce Róży.

Wy­star­czy­ło jed­no spoj­rze­nie, by mimo ciem­no­ści pa­nu­ją­cych w po­miesz­cze­niu pani Wal­ter, któ­ra przez cały okres szkol­ny zda­wa­ła się nie do­strze­gać mło­dej Szwaj­ce­ro­wej, roz­po­zna­ła w wy­chu­dzo­nej, brud­nej, zroz­pa­czo­nej ko­bie­cie swo­ją daw­ną uczen­ni­cę. Nie py­ta­jąc o nic, nie ba­cząc na żad­ne prze­szko­dy czy nie­bez­pie­czeń­stwa, jesz­cze tej sa­mej nocy wy­pro­wa­dzi­ła Różę i jej cór­kę z get­ta.

Od tam­tej pory Róża zda­na była na ła­skę i nie­ła­skę by­łej na­uczy­ciel­ki, choć tyl­ko ona roz­pa­try­wa­ła tę sy­tu­ację w ta­kich ka­te­go­riach.

Mada za­pro­wa­dzi­ła ją do gar­so­nie­ry swo­je­go syna Ry­szar­da, w któ­rej miesz­ka­ła wraz z mę­żem od 25 wrześ­nia 1939, od cza­su gdy ich wła­sne miesz­ka­nie spło­nę­ło w wy­ni­ku po­ża­ru, któ­ry wy­buchł w ka­mie­ni­cy po noc­nym bom­bar­do­wa­niu. Gar­so­nie­ra Ry­szar­da mie­ści­ła się przy uli­cy Ka­li­skiej 17 pod nu­me­rem 22. Były tam je­dy­nie dwa po­ko­je i spi­żar­nia, służ­bów­ka oraz praw­dzi­wy luk­sus w po­sta­ci wła­snej ła­zien­ki, co na Ocho­cie na­le­ża­ło do rzad­ko­ści. Kuch­nia była wspól­na dla wszyst­kich lo­ka­to­rów pię­tra. Mada od­da­ła wła­sną sy­pial­nię Róży z cór­ką, a sama prze­nio­sła się do sy­pial­ni męża, bę­dą­cej za­ra­zem jego pra­cow­nią. Ed­mund Wal­ter, wy­bit­ny mu­zy­ko­log, pro­fe­sor aka­de­mii mu­zycz­nej, a nade wszyst­ko zna­ko­mi­ty kom­po­zy­tor i znaw­ca pol­skiej mu­zy­ki, nie ode­zwał się ani sło­wem, gdy jego żona bez uprze­dze­nia przy­pro­wa­dzi­ła do domu wy­cień­czo­ną Ży­dów­kę z le­d­wie ży­wym dziec­kiem na ręku i gdy oświad­czy­ła, że to jej daw­na uczen­ni­ca Róża oraz jej cór­ka i że do­pó­ki nie znaj­dą im bez­piecz­ne­go schro­nie­nia, mu­szą za­miesz­kać u nich. Ski­nął gło­wą, po czym po­szedł do swo­jej sy­pial­ni, by prze­su­nąć for­te­pian pod ścia­nę, ro­biąc tym sa­mym miej­sce na tap­czan dla żony.

Gdy Róża od­zy­ska­ła zdro­wie, wspól­nie uzna­ły, że jej wy­gląd jest na tyle do­bry, by mo­gła spró­bo­wać pod­jąć ja­kąś le­gal­ną pra­cę.

– Tyl­ko czym mia­ła­bym się za­jąć? – bia­do­li­ła Róża.

– Znaj­dzie­my ja­kąś po­sa­dę – uspo­ka­ja­ła ją Mada. – Wie­le Ży­dó­wek ukry­wa się po aryj­skiej stro­nie. Pro­wa­dzą domy chrze­ści­jań­skim ro­dzi­nom, opie­ku­ją się dzieć­mi, go­tu­ją, sprzą­ta­ją. Bądź­my do­brej my­śli, coś na pew­no się znaj­dzie. Naj­waż­niej­sze, żeby lu­dzie byli za­ufa­ni i że­byś mia­ła moc­ne pa­pie­ry.

– Nie bar­dzo po­tra­fię sprzą­tać. A poza tym… – Róża za­wa­ha­ła się i po­sła­ła spoj­rze­nie w stro­nę fo­te­la, na któ­rym spa­ła jej mała có­recz­ka. – Nie chcia­ła­bym zo­sta­wiać jej sa­mej ani ni­ko­mu jej od­da­wać. Nie mogę się z nią roz­stać. Nie wiem, na­praw­dę nie wiem, co mam ro­bić!

Mada przy­kry­ła jej dłoń swo­ją. Na­tych­miast po­ję­ła wszyst­kie lęki mło­dej mat­ki, któ­rej po przej­ściu pie­kła get­ta nie po­zo­sta­ło już nic oprócz mi­ło­ści do je­dy­ne­go dziec­ka.

– Spo­koj­nie, Różo. Ra­zem na pew­no coś wy­my­śli­my – po­wie­dzia­ła, uspo­ka­ja­ją­co gła­dząc dłoń swo­jej daw­nej uczen­ni­cy.

Ko­bie­ta ski­nę­ła gło­wą, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od śpią­ce­go dziec­ka. Na­raz ręka Mady za­wi­sła w po­wie­trzu, jak­by jej wła­ści­ciel­ka za­sty­gła z wra­że­nia.

– Już wiem! – wy­krzyk­nę­ła pani Wal­ter, a zo­rien­to­waw­szy się, że ta­kim wy­bu­chem mo­gła obu­dzić śpią­cą dziew­czyn­kę, do­da­ła szep­tem: – Otwo­rzy­my sa­lon ko­sme­tycz­ny!

Szwaj­ce­ro­wa od­wró­ci­ła gło­wę i po­pa­trzy­ła jej pro­sto w oczy.

– Sa­lon ko­sme­tycz­ny? – Trud­no jej było ukryć zdu­mie­nie. Po­mysł urzą­dza­nia ga­bi­ne­tu pięk­no­ści w oku­po­wa­nej sto­li­cy Pol­ski, roz­szar­pa­nej na pół, zmiaż­dżo­nej cier­pie­niem, wy­dał jej się nie­do­rzecz­ny. – Te­raz? Tu­taj?

Wie­dzia­ła, że w mie­ście na­dal funk­cjo­nu­je kil­ka­dzie­siąt za­kła­dów, ale nie­mal wszyst­kie zo­sta­ły za­ło­żo­ne jesz­cze przed woj­ną i cu­dem oca­la­ły z wrze­śnio­wej za­wie­ru­chy. Nie sły­sza­ła na­to­miast, by kto­kol­wiek po­ry­wał się na otwar­cie no­we­go sa­lo­nu. Zwy­kli lu­dzie nie mie­li na to sił, zdro­wia, cier­pli­wo­ści do nie­miec­kiej biu­ro­kra­cji, a nade wszyst­ko pie­nię­dzy.

– Tak, tu w War­sza­wie! – od­par­ła en­tu­zja­stycz­nie Mada.

– Ale jak to…? – Róża wciąż nie wy­da­wa­ła się prze­ko­na­na. – Tylu Po­la­ków zgi­nę­ło i gi­nie każ­de­go dnia. W get­cie trwa po­wol­na za­gła­da war­szaw­skich Ży­dów i nie tyl­ko, bo sły­sza­łam, że zwo­żą tak­że sta­ro­za­kon­nych z oko­licz­nych wsi i mia­ste­czek. Pani Mado, to chy­ba nie przy­stoi? My tu o kre­mach i olej­kach, a obok umie­ra­ją lu­dzie. Tak nie moż­na.

– Trze­ba – skwi­to­wa­ła jej wąt­pli­wo­ści Mada. – Tu­taj. Te­raz. Na oczach Niem­ców.

Róża przy­glą­da­ła się swo­jej daw­nej na­uczy­ciel­ce sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi, nic nie poj­mu­jąc.

– Po pierw­sze, z cze­goś trze­ba żyć. Obo­je z Ed­mun­dem udzie­la­my wpraw­dzie roz­ma­itych lek­cji, ale za­pła­ta, któ­rą otrzy­mu­je­my, ni­g­dy nie jest zbyt wy­so­ka. Oszczęd­no­ści top­nie­ją, nasz ma­ją­tek spło­nął. – Mada ani sło­wem nie wspo­mnia­ła o tym, że po­ma­ga­ją jesz­cze nie­zli­czo­nej rze­szy lu­dzi po obu stro­nach muru, co naj­bar­dziej ob­cią­ża ich skrom­ny bu­dżet, nie chcia­ła bo­wiem choć­by nie­za­mie­rze­nie ura­zić uczuć swej pod­opiecz­nej. – Mu­si­my ja­koś temu za­ra­dzić. Nie mo­że­my prze­cież ca­łej oku­pa­cji prze­żyć na gar­nusz­ku syna. Za sta­rzy je­ste­śmy na to – do­da­ła, pusz­cza­jąc do Róży oko, ale ta na­wet się nie uśmiech­nę­ła.

Mada wes­tchnę­ła i cią­gnę­ła da­lej:

– A poza tym mu­si­my nie tyl­ko prze­żyć, ale też po­ka­zać Niem­com, że ży­je­my. Na­praw­dę ży­je­my. Że choć­by nie wia­do­mo jak się sta­ra­li i ilo­ma pa­ra­mi bu­tów nie prze­ma­sze­ro­wa­li Ale­ja­mi Ujaz­dow­ski­mi, choć­by ode­bra­li nam wszyst­ko, gło­dzi­li nas, wy­dzie­la­jąc ra­cje żyw­no­ścio­we z le­d­wo­ścią za­spo­ka­ja­ją­ce za­po­trze­bo­wa­nie ka­lo­rycz­ne nie­mow­ląt, my na­dal chce­my się roz­wi­jać, pra­co­wać, żyć, i to po swo­je­mu, we­dług wła­snych re­guł. A Po­lki na ca­łym świe­cie sły­ną z uro­dy i dba­ło­ści o nią, ele­gan­cji, schlud­no­ści, tro­ski o zdro­wie, sta­ran­ne­go pie­lę­gno­wa­nia dło­ni. Oku­pa­cja może i zu­ba­ża środ­ki, ale nie prze­szko­dzi nam w po­zo­sta­niu sobą. Ni­g­dy się nie pod­da­my.

Róża uśmiech­nę­ła się pro­mien­nie. Wspo­mnia­ła swo­je pró­by za­rob­ko­wa­nia w get­cie. Ofe­ro­wa­ła pro­sty ma­ni­cu­re: pi­ło­wa­nie i po­le­ro­wa­nie pa­znok­ci, przy­cię­cie skó­rek, lek­kie na­tłusz­cze­nie dło­ni. Przez pierw­sze mie­sią­ce po za­mknię­ciu bram, gdy sy­tu­acja nie była jesz­cze tak roz­pacz­li­wa, do jej pro­wi­zo­rycz­ne­go sa­lo­nu usta­wia­ły się ko­lej­ki. Przyj­mo­wa­ła za­pła­tę w żyw­no­ści czy naj­po­trzeb­niej­szych pro­duk­tach, z cza­sem w ręcz­nie ro­bio­nych bu­tach czy szczot­kach, któ­re po­tem sta­ra­ła się wy­mie­nić na coś do je­dze­nia.

Mada mia­ła ra­cję. Ko­bie­ty, nie zwa­ża­jąc na sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­zły, ze wszyst­kich sił sta­ra­ły się za­dbać o swo­ją uro­dę, w ten spo­sób wy­ra­ża­jąc nie­zgo­dę na to, co dzie­je się wo­ko­ło.

Pie­nią­dze na In­sty­tut Pięk­no­ści wy­ło­żył syn Mady, on też za­ła­twił pa­pie­ry Róży, któ­ra ofi­cjal­nie na­zy­wa­ła się te­raz Ro­za­lia Grzę­dow­ska, a kil­ka ty­go­dni póź­niej zor­ga­ni­zo­wał uciecz­kę jej sze­ścio­oso­bo­wej ro­dzi­ny z get­ta w To­ma­szo­wie i jej prze­wie­zie­nie do War­sza­wy. Wszy­scy za­miesz­ka­li ra­zem w ma­leń­kim po­ko­ju na za­ple­czu sa­lo­nu ko­sme­tycz­ne­go miesz­czą­ce­go się przy uli­cy Mar­szał­kow­skiej 137.

Szwaj­ce­ro­wa czu­ła, że ma wo­bec Mady dług wdzięcz­no­ści, co samo w so­bie było dla niej nie­przy­jem­ne, jed­nak świa­do­mość, że to za­dłu­że­nie sta­le ro­śnie i że naj­praw­do­po­dob­niej ni­g­dy nie bę­dzie w sta­nie go spła­cić, jesz­cze bar­dziej ją draż­ni­ła.

Te­raz tak­że za­ci­snę­ła dło­nie w pię­ści, ha­mu­jąc atak zło­ści. Mia­ła po­nad trzy­dzie­ści lat, a gdy­by nie ta strasz­na woj­na, na­dal by­ła­by sze­fo­wą wła­sne­go za­kła­du i nie mu­sia­ła­by słu­chać ni­czy­ich po­le­ceń.

– Spiesz się – po­na­gli­ła ją Mada. – Za­raz mu­si­my zmyć na­szym klient­kom far­bę.

Róża ski­nę­ła gło­wą i wy­szła na za­ple­cze po wia­dra, w du­chu przy­się­ga­jąc so­bie, jak czy­ni­ła to przed laty, że pew­ne­go dnia jesz­cze po­ka­że pani Wal­ter, na co ją stać, i uświa­do­mi jej, jak wiel­ki błąd po­peł­ni­ła, trak­tu­jąc Różę w ten spo­sób.

Sara

2.

Mmmm… Do­sko­na­ły ty­toń. Co za przy­jem­ność, pa­lić coś ta­kie­go! Raz jesz­cze dzię­ku­ję. A za­tem pyta pan, jaki mia­łam pseu­do­nim sce­nicz­ny? Pan nie jest stąd, praw­da? Za­po­mnia­łam, że do ka­li­skiej me­li­ny przy­by­wa­ją roz­bit­ko­wie nie tyl­ko z war­szaw­skie­go, lecz tak­że to­ma­szow­skie­go i łódz­kie­go get­ta. Po czym po­zna­łam? Ach, czyż to nie jest oczy­wi­ste?! Gdy­by był pan war­sza­wia­kiem, nie za­dał­by pan tego py­ta­nia, po pro­stu by pan wie­dział. Wszy­scy wie­dzie­li. W trzy­dzie­stym dzie­wią­tym nie było w War­sza­wie ni­ko­go, kto nie znał­by Księż­nicz­ki. Pro­szę nie si­lić się na de­li­kat­ność, i tak wi­dzę ten uśmiech cza­ją­cy się w ką­ci­ku pań­skich ust. Nie trze­ba. Niech­że się pan nie krę­pu­je i roz­luź­ni mię­śnie twa­rzy. Przy­wy­kłam. W mo­ich sło­wach nie ma krzty­ny prze­sa­dy. Choć wiem, jak trud­no w to dziś uwie­rzyć, na pla­ka­tach za­po­wia­da­ją­cych moje ko­lej­ne wy­stę­py na­pi­sa­ne było „Księż­nicz­ka”, a gdy wcho­dzi­łam na sce­nę, sły­sza­łam szmer wstrzy­my­wa­nych od­de­chów. Wszyst­ko wo­kół mi­go­ta­ło od świa­teł od­bi­ja­ją­cych się w zło­tych ce­ki­nach, któ­ry­mi wy­szy­ty był mój ko­stium. Za­wsze ten sam, w któ­rym po­ły­ski­wa­łam jak naj­wspa­nial­szy klej­not. W tam­tych chwi­lach na­praw­dę by­łam księż­nicz­ką. A w za­sa­dzie nie księż­nicz­ką. By­łam kró­lo­wą: kró­lo­wą noc­nej War­sza­wy, kró­lo­wą mę­skich serc, kró­lo­wą ka­ba­re­tu. Kró­lo­wą ży­cia.

Na­dal ma pan wy­pi­sa­ny na twa­rzy ten dziw­ny gry­mas. Może jed­nak po­wi­nien pan za­pa­lić? To na­praw­dę po­ma­ga się od­prę­żyć. I zaj­mie pan czymś ręce, bo znów za­czął pan prze­bie­rać pal­ca­mi. Nie za­uwa­żył pan? Mó­wił pan, że jest mu­zy­kiem, praw­da? I twier­dzi pan, że to nor­mal­ne u pia­ni­stów? Śmiem wąt­pić. Pro­szę spoj­rzeć na pro­fe­so­ra Wal­te­ra. Świet­ny kom­po­zy­tor, do­sko­na­ły in­stru­men­ta­li­sta, a ni­g­dy nie wi­dzia­łam, żeby tak bęb­nił pal­ca­mi, szcze­gól­nie pod­czas roz­mo­wy z ko­bie­tą. Ależ pro­szę mnie nie prze­pra­szać! W obec­nym świe­cie trud­no trzy­mać ner­wy na wo­dzy, coś o tym wiem. Dla­te­go pro­po­nu­ję, by po­czę­sto­wał się pan włas­nym pa­pie­ro­sem. Nie? Cóż, pań­ska stra­ta. Kie­dyś wy­da­wa­ło mi się, że nie­pa­lą­cy są ja­cyś po­dej­rza­ni, ale z pa­nem wszyst­ko wy­da­je się w po­rząd­ku. A może się mylę i skry­wa pan ja­kąś mrocz­ną ta­jem­ni­cę?

Uwiel­biam ta­kie se­kre­ty, a ra­czej daw­niej uwiel­bia­łam. Te­raz, gdy te wszyst­kie strasz­li­we nie­praw­do­po­dob­no­ści na każ­dym kro­ku wy­da­rza­ją się na­praw­dę, ja­koś nie po­tra­fię się już nimi eks­cy­to­wać, prze­ra­żać jak kie­dyś dla sa­mej przy­jem­no­ści od­czu­wa­nia dresz­czy­ku stra­chu. Spo­wsze­dnia­ły mi. A może to woj­na ode­bra­ła mi nie tyl­ko ko­ro­nę, sła­wę i twarz, lecz tak­że zdol­ność od­czu­wa­nia emo­cji?

Nie jest pan pia­ni­stą. Do­brze pan to za­grał!

O, i jest pan war­sza­wia­kiem?! Te­raz mnie pan za­dzi­wił. Bra­wo! Oszu­ka­nie szu­le­ra wy­ma­ga wiel­kiej zręcz­no­ści.

O nie, w to nie uwie­rzę. Gdy­by na­praw­dę był pan star­szym sy­nem Wal­te­rów, wi­dy­wa­ła­bym tu pana wcześ­niej i na pew­no uprze­dzo­no by mnie o pań­skiej wi­zy­cie. Nie było pana w mie­ście? Wró­cił pan na­gle? Pil­ny roz­kaz? Też mi wy­mów­ka. Pew­nie za­raz mi pan po­wie, że jest w or­ga­ni­za­cji? Wie­dzia­łam! Męż­czyź­ni są tacy prze­wi­dy­wal­ni. Kie­dyś uspra­wie­dli­wia­li się in­te­re­sa­mi, dziś kon­spi­ra­cją.

Ależ pro­szę się nie de­ner­wo­wać, nie chcia­łam pana ura­zić, tak tyl­ko za­żar­to­wa­łam!

Do­brze, sko­ro już pan po­czy­nił ta­kie wy­zna­nie, nie­waż­ne, czy jest ono praw­dzi­we, czy nie – w za­sa­dzie nie bar­dzo mnie to in­te­re­su­je – może doda pan coś jesz­cze?

Wiem, wiem, że nie mo­że­my roz­ma­wiać o spra­wach or­ga­ni­za­cji. Po­mów­my za­tem o daw­nych cza­sach. Wspo­mnie­nia to przy­jem­ny te­mat, nie są­dzi pan?

Pro­szę mi opo­wie­dzieć, czym zaj­mo­wał się pan przed woj­ną. Gdzie pan pra­co­wał?

In­te­re­su­ją­ce. Je­śli rze­czy­wi­ście jest pan tym, za kogo się po­da­je, w co szcze­rze wąt­pię, bo w dzi­siej­szych cza­sach nikt nie jest zbyt skłon­ny do zwie­rzeń, wy­glą­da na to, że wdał się pan w mat­kę.

Ha, do­praw­dy, prze­za­baw­ne! Ufa mi pan i opo­wia­da to wszyst­ko tyl­ko dla­te­go, że pań­ska mat­ka za­trud­ni­ła mnie w cha­rak­te­rze go­spo­dy­ni?! Pysz­ny żart! Jest pan prze­cież do­ro­słym, ośmie­lę się rzec doj­rza­łym, męż­czy­zną, choć nie da­ła­bym panu wię­cej jak czter­dzie­ści lat. Nie uwie­rzę, że jest pan aż tak ła­two­wier­ny! Prze­cież nic pan o mnie nie wie. Mogę być do­no­si­ciel­ką, wtycz­ką ge­sta­po, kim­kol­wiek! Nie przy­szło panu do gło­wy, że mo­głam naj­zwy­czaj­niej w świe­cie oszu­kać pań­ską mat­kę?! Ta­kie rze­czy są te­raz na po­rząd­ku dzien­nym. Sza­now­ny pa­nie, jest woj­na. Nikt nie dzi­wi się nie­przy­zwo­ito­ści, prze­ciw­nie – mo­ral­ność bywa dziś czymś o wie­le bar­dziej po­dej­rza­nym.

Na­dal ob­sta­je pan przy swo­im? Nie wzbu­dzi­łam w panu naj­mniej­szych po­dej­rzeń, nie­po­ko­ju? Prze­cież na­wet pan nie wie, jak do­kład­nie wy­glą­dam.

Tak, tak, wszy­scy w tym domu po­wta­rza­ją, że pana mat­ka ni­g­dy się nie myli, je­śli idzie o oce­nę lu­dzi. Sły­szę to nie­ustan­nie, od­kąd się tu wpro­wa­dzi­łam. Tak, miesz­kam tu na sta­łe, je­stem wpi­sa­na do książ­ki lo­ka­tor­skiej jako oso­ba za­trud­nio­na na sta­no­wi­sku go­spo­dy­ni.

Wie pan co, chy­ba jed­nak panu uwie­rzę! Musi pan być sy­nem Mady Wal­ter. Nikt inny nie po­kła­da ta­kiej wia­ry w lu­dziach jak ona. Naj­wy­raź­niej wy­ssał pan tę pro­sto­dusz­ność z mle­kiem mat­ki. Zna­łam wie­lu lu­dzi, ale ni­ko­go ta­kie­go jak pań­ska mat­ka. Jest zu­peł­nie nie­moż­li­wa w tej swo­jej wier­no­ści ide­ałom. Czy ona na­praw­dę nie wi­dzi, co dzie­je się wo­ko­ło? Jak złym i strasz­nym miej­scem stał się nasz świat?

Ma pan ra­cję, nie przed­sta­wi­łam się. Może się pan do mnie zwra­cać „pan­no Ste­fa­nio”, „pan­no Ste­niu”, „pan­no Stef­ciu” lub „pan­no Ste­fo”, we­dle uzna­nia. Bar­dzo mi przy­jem­nie, pa­nie Ry­szar­dzie.

Jak się tu zna­la­złam? Do­sta­łam in­for­ma­cję o bez­piecz­nym ad­re­sie. Tak, też je­stem w or­ga­ni­za­cji, je­śli ko­niecz­nie musi pan to wie­dzieć. Tak, za­ła­twio­no mi miesz­ka­nie i po­sa­dę. Nie, nie po­wiem panu, czym się zaj­mu­ję. Nie mogę, prze­cież pan wie, ja­kie są za­sa­dy.

Pan też jest cie­kaw mo­je­go ży­cia przed woj­ną? Ro­zu­miem, że chce pan usły­szeć wszyst­ko od po­cząt­ku? Nie znu­ży się pan? Cza­su wpraw­dzie nam nie bra­ku­je, ale to cał­kiem zwy­kła hi­sto­ria, mnó­stwo lu­dzi ma po­dob­ne prze­ży­cia… choć może nie, jed­nak nie. Ko­kie­tu­ję pana, prze­pra­szam. Sta­re po­rze­ka­dło gło­si, że przy­zwy­cza­je­nie jest dru­gą na­tu­rą. Naj­wy­raź­niej pew­nych na­wy­ków nie może zmie­nić na­wet woj­na. A za­tem nie, moje ży­cie nie było zwy­czaj­ne, nie chcia­ła­bym jed­nak pana za­mę­czyć. Wi­dzi pan, gdy raz za­cznę mó­wić, trud­no mi prze­stać, więc naj­czę­ściej w ogó­le nie po­dej­mu­ję tego te­ma­tu. Po co wra­cać do dni, któ­re ni­g­dy się już nie po­wtó­rzą? To ro­dzi je­dy­nie tę­sk­no­tę. Na­praw­dę aż tak panu za­le­ży? Do­brze. Za­tem we­dle ży­cze­nia: od po­cząt­ku.

Uro­dzi­łam się na Na­lew­kach, uli­cy bied­nych wy­rob­ni­ków i han­dla­rzy. Tak, tak, tu w War­sza­wie. Nie wie­rzę, że ni­g­dy nie sły­szał pan o tej uli­cy, choć mu­szę przy­znać, że Na­lew­ki mo­je­go dzie­ciń­stwa były osob­nym świa­tem: mia­stem w mie­ście, ze swo­imi tra­dy­cja­mi, pra­wa­mi, zwy­cza­ja­mi, a na­wet mową. Pro­szę mi wie­rzyć, gdy by­łam dziec­kiem, na­praw­dę rzad­ko sły­sza­ło się tam ję­zyk pol­ski. Co za py­ta­nie! Oczy­wi­ście, że mó­wię w ji­dysz rów­nie do­brze jak po pol­sku, a to dla­te­go, że mój oj­ciec był chrze­ści­ja­ni­nem, a mat­ka, choć po­boż­na Ży­dów­ka, za­wsze po­wta­rza­ła, że jest Po­lką i za nic nie dała so­bie tego wy­per­swa­do­wać opo­wie­ścia­mi o na­ro­do­wym cha­rak­te­rze wy­zna­nia moj­że­szo­we­go.

– Je­stem Po­lką, i już – kwi­to­wa­ła, nie wda­jąc się w żad­ne dys­ku­sje. Za­wsze po pol­sku, choć po­chy­lo­na nad ma­szy­ną mam­ro­ta­ła w ji­dysz.

Co bar­dziej or­to­dok­syj­ne są­siad­ki bu­rzy­ły się, ob­ga­dy­wa­ły ją z wiel­ką gor­li­wo­ścią, ro­bi­ły jej wy­mów­ki, ale mo­jej mat­ki to nie ob­cho­dzi­ło. Wie­dzia­ła, że i tak przyj­dą do niej z ko­lej­ny­mi za­mó­wie­nia­mi. Była naj­zręcz­niej­szą kraw­co­wą na Na­lew­kach, i co chy­ba waż­niej­sze, jak mó­wio­no, naj­tań­szą, za­pew­ne dla­te­go że bra­ko­wa­ło jej żył­ki ku­piec­kiej. Była do­sko­na­łym rze­mieśl­ni­kiem, ale nie umia­ła za­dbać o swo­je in­te­re­sy, a lu­dzie jak to lu­dzie, szyb­ko zwie­trzy­li oka­zję i wy­ko­rzy­sty­wa­li jej nie­za­rad­ność. Pa­trzy­łam, jak pra­cu­je po no­cach, psu­jąc so­bie wzrok przy sła­bym świe­tle, za­sy­pia­łam ko­ły­sa­na ryt­micz­nym stu­ko­tem igły, bu­dzi­łam się przy ter­ko­ta­niu ko­ło­wrot­ków na­wi­ja­ją­cych nici i wie­dzia­łam, że je­śli kie­dy­kol­wiek na­uczę się coś ro­bić do­brze, nie będę po­tul­na, a w kon­se­kwen­cji – bied­na jak ona. Nie po­wie­lę błę­dów mo­jej mat­ki, nie po­zwo­lę, by kto­kol­wiek kie­dy­kol­wiek mnie wy­ko­rzys­ty­wał.

Nie wiem, co się z nią sta­ło. Jesz­cze w get­cie pró­bo­wa­łam do­wie­dzieć się cze­goś o ro­dzi­cach, ale mi się to nie uda­ło. W na­szym daw­nym miesz­ka­niu byli inni lu­dzie, któ­rzy na­wet ich nie zna­li. Pro­szę uważ­niej słu­chać! To chy­ba oczy­wi­ste, że nie wiem, czy mat­ka i oj­ciec żyją! Na dłu­go przed woj­ną stra­ci­li­śmy ze sobą kon­takt. Chciał pan usły­szeć wszyst­ko, a cier­pli­wo­ści jed­nak brak. Pro­szę po­zwo­lić mi mó­wić.

Mat­ka po­wta­rza­ła, że śpie­wa­łam, nim na­uczy­łam się mó­wić, a za­miast racz­ko­wać czy peł­zać od razu za­czę­łam tań­czyć. I że od ma­łe­go by­łam nie­ustra­szo­na. Może to praw­da, może je­dy­nie ro­dzin­na le­gen­da, sam pan ro­zu­mie, że ni­g­dy nie mo­głam tego zwe­ry­fi­ko­wać, a poza tym… czy to w ogó­le ma ja­kieś zna­cze­nie? Tań­czy­łam i śpie­wa­łam, śpie­wa­łam i tań­czy­łam. Nie­wie­le wię­cej pa­mię­tam z dzie­ciń­stwa. Ży­łam we wła­snym za­cza­ro­wa­nym świe­cie i po praw­dzie ten ze­wnętrz­ny nie bar­dzo mnie in­te­re­so­wał. Nie mia­łam ro­dzeń­stwa ani ko­le­ża­nek. Gdy mat­ka nie była za­ję­ta szy­ciem, co jak się pan pew­nie do­my­śla, zda­rza­ło się na­der rzad­ko, w ta­jem­ni­cy uczy­ła mnie w domu tego, co sama umia­ła: czy­tać, pi­sać, tro­chę ra­cho­wać. Jej mat­ka, a moja bab­ka, przez kil­ka lat pra­co­wa­ła w ele­ganc­kim skła­dzie ksią­żek przy Kar­me­lic­kiej i tam na­uczo­no ją tego wszyst­kie­go, bo w tam­tych cza­sach ży­dow­skie dziew­czyn­ki nie cho­dzi­ły do szkół. Po­tem prze­ka­za­ła swo­ją wie­dzę mat­ce, a ona mnie.

Nowo na­by­te umie­jęt­no­ści mu­sia­ły­śmy trzy­mać w se­kre­cie, po­nie­waż mój su­ro­wy oj­ciec był za­go­rza­łym prze­ciw­ni­kiem kształ­ce­nia ko­biet, a szko­ły uwa­żał za sie­dli­sko zła i źró­dło wszel­kie­go ze­psu­cia.

Szyć na­uczy­łam się, pa­trząc mat­ce na ręce.

I tak mi­jał czas w moim bez­piecz­nie prze­wi­dy­wal­nym, za­mknię­tym świe­cie. Pyta pan, czy by­łam szczęś­liwa. Nie wiem. W tam­tym cza­sie chy­ba w ogó­le się nad tym nie za­sta­na­wia­łam. Ko­lej­ne dni prze­mi­ja­ły ła­god­nie, jak gdy­by nic się nie dzia­ło. Wscho­dy zmie­nia­ły się w za­cho­dy, śnie­gi ustę­po­wa­ły wio­śnie, su­kien­ki ro­bi­ły się za wą­skie, za krót­kie, wresz­cie zbyt dziu­ra­we, a ja po­ma­ga­łam mat­ce w domu, co­raz czę­ściej wy­rę­cza­łam ją przy szy­ciu pro­stych za­mó­wień i nu­ci­łam pod­czas mo­no­ton­nej, żmud­nej pra­cy wy­my­ślo­ne me­lo­die. Ile­kroć ukłu­łam się w pa­lec, ślu­bo­wa­łam, że gdy tyl­ko pod­ro­snę, ni­g­dy wię­cej nie we­zmę do ręki igły, prze­nig­dy. Tej przy­się­gi uda­ło mi się do­trzy­mać, choć tak wie­le in­nych ma­rzeń i pla­nów woj­na star­ła w pył. Dziw­ne, nie uwa­ża pan?

Gdy nie mia­łam nic do ro­bo­ty, wi­ro­wa­łam w tań­cu w cie­niu sta­re­go roz­ło­ży­ste­go klo­nu, sa­mot­ne­go drze­wa ro­sną­ce­go na na­szym po­dwór­ku. Przyj­mo­wa­łam rze­czy­wi­stość taką, jaka była, nie oce­nia­łam; czu­łam i chło­nę­łam. Tak, chy­ba by­łam szczę­śli­wa.

To wła­śnie wte­dy nad­szedł mo­ment, gdy świat upo­mniał się o mój ta­lent. Ktoś prze­cho­dził koło na­sze­go domu i przez otwar­te okno usły­szał mój głos. Za­pu­kał. Wszedł do środ­ka. Rzu­cił mi jed­no spoj­rze­nie, po czym za­py­tał, czy nie chcia­ła­bym za­śpie­wać na pró­bę u nie­go w ka­ba­re­cie. Mó­wił szyb­ko, choć nad­zwy­czaj wy­raź­nie i spo­koj­nie, jak­by po­dob­na pro­po­zy­cja była naj­zwy­klej­szą spra­wą w świe­cie. Nie­wie­le my­śląc, ką­tem oka zer­ka­jąc na mat­kę, któ­ra na­tych­miast chwy­ci­ła się za ser­ce, od razu po­wie­dzia­łam, że ow­szem, mogę. Żad­na inna od­po­wiedź nie przy­szła mi wów­czas do gło­wy. By­łam zbyt oszo­ło­mio­na, by o co­kol­wiek za­py­tać czy na­wet za­pro­po­no­wać nie­zna­jo­me­mu choć szklan­kę wody, gdyż tam­ten dzień był wy­jąt­ko­wo upal­ny. Męż­czy­zna uchy­lił ka­pe­lu­sza. Wsu­nął mi jesz­cze w dłoń wi­zy­tów­kę i znik­nął rów­nie szyb­ko, jak się po­ja­wił. Brzmi nie­praw­do­po­dob­nie, nie­mal jak opo­wiast­ka dla dzie­ci, wiem, wiem, a jed­nak było do­kład­nie tak, jak panu opo­wie­dzia­łam. Nie pa­dło ani jed­no zbęd­ne sło­wo, po­zor­nie nie­wie­le się wy­da­rzy­ło, a ja czu­łam wy­raź­nie, że już nic ni­g­dy nie bę­dzie ta­kie samo.

Ów męż­czy­zna na­zy­wał się Blau­ste­in. Był nie­wy­so­kim, drob­niu­teń­kim czło­wie­kiem od­zna­cza­ją­cym się nie­zwy­kłą ener­gią. Gdy wy­szedł, zda­wa­ło mi się, że w na­szej ciem­nej sie­ni zro­bi­ło się jesz­cze ciem­niej. Zo­sta­łam sama z wiel­ką na­dzie­ją, prze­ra­żo­ną mat­ką i kar­to­ni­kiem z wy­ka­li­gra­fo­wa­ny­mi li­te­ra­mi, któ­rych z prze­ję­cia nie mo­głam od­czy­tać, moją prze­pust­ką do ma­rzeń. Ra­dość nie trwa­ła dłu­go. Mat­ka la­men­to­wa­ła aż do po­wro­tu ojca z pra­cy. Ten wy­słu­chał jej ża­lów, a po­tem stłukł mnie za nie­po­słu­szeń­stwo, wy­krzy­ku­jąc, że wy­bi­je ze mnie de­mo­ny, któ­re chcą jego cór­kę uczy­nić ko­bie­tą lek­kich oby­cza­jów, że ni­g­dy na to nie po­zwo­li… i wie­le in­nych słów, któ­rych dziś już nie pa­mię­tam. Zla­ły się w mo­jej gło­wie w je­den nie­przy­jem­ny ło­skot, ro­dzaj pio­sen­ki, któ­rej re­fre­nem były ryt­micz­ne ude­rze­nia pasa tną­ce­go moją skó­rę. Oj­ciec za­wsze miał cięż­ką rękę, a tam­te­go dnia w dro­dze z fa­bry­ki wstą­pił do pi­wiar­ni, co spra­wi­ło, że do­sta­łam jesz­cze tęż­sze la­nie. Przez dwa dni nie mo­głam pod­nieść się z ma­te­ra­ca. Przez czte­ry ko­lej­ne wsty­dzi­łam się wyjść na uli­cę z po­wo­du si­nia­ków na rę­kach, no­gach i twa­rzy. Pią­te­go wy­szłam i wię­cej nie wró­ci­łam do domu.

Mia­łam sie­dem­na­ście lat, do­bry głos, wdzięcz­ne ru­chy, uro­dę i nic wię­cej, żad­ne­go ba­ga­żu: ani jed­nej wa­liz­ki, ani jed­ne­go do­świad­cze­nia. Tak wy­po­sa­żo­na sta­nę­łam w drzwiach te­atru Blau­ste­ina, ka­ba­re­tu Pa­wie piór­ko.

Był pan kie­dyś w te­atrze? Och, oczy­wi­ście, głup­tas ze mnie! Pro­szę mi wy­ba­czyć, nie chcia­łam za­rzu­cać panu bra­ku oby­cia, źle się wy­ra­zi­łam. Spy­tam za­tem raz jesz­cze: czy był pan kie­dyś w te­atrze, ale nie na przed­sta­wie­niu? W ogrom­nej ci­chej sali, po­grą­żo­nej w pół­mro­ku? W ta­kich chwi­lach je­dy­nym źró­dłem świa­tła jest naj­czę­ściej luf­cik pod su­fi­tem. Wpa­da prze­zeń sza­ra­wa smu­ga, w któ­rej wi­ru­ją dro­bin­ki ku­rzu, wśród ścian nio­są­cych echo wy­bu­chów śmie­chu i okla­sków wi­dow­ni od­bi­ja­ją­cych cie­nie zga­szo­nych te­raz ju­pi­te­rów. Czy wi­dział pan kie­dy­kol­wiek sce­nę, któ­ra ni­g­dy nie jest tak po pro­stu pu­sta? Gdy nic się na niej nie dzie­je, wy­da­je się opusz­czo­na, prze­peł­nio­na nie­wy­obra­żal­ną me­lan­cho­lią, po­wi­do­ka­mi zo­sta­wio­nych tu emo­cji. Tyl­ko wte­dy moż­na do­strzec du­szę te­atru, prze­by­wać w jej bli­sko­ści, ze­spa­lać się z nią w jed­no, dzie­lić sny. I pro­szę mi wie­rzyć, gdy raz się tego do­świad­czy, już za­wsze bę­dzie się tę­sk­ni­ło za tym uczu­ciem, nie bę­dzie moż­na żyć bez te­atru. Wie pan, o czym mó­wię?

Nie? Na­praw­dę? Ach, to do­praw­dy wiel­ka szko­da. Dużo pan stra­cił i oba­wiam się, że to prze­ży­cie po­zo­sta­nie dla pana stra­co­ne na za­wsze. Te­raz nie ma już ta­kich miejsc. Przed woj­ną w War­sza­wie ka­ba­re­tów było nie­mal tyle co boż­nic. Te­raz i jed­nych, i dru­gich już nie ma. Praw­da, może je od­bu­du­ją, gdy to wszyst­ko się skoń­czy, ale cień stra­chu po­zo­sta­nie, za­brak­nie bez­tro­ski nie­zbęd­nej do roz­huś­ta­nia wy­obraź­ni, któ­rą jesz­cze nie tak daw­no od­zna­cza­ły się ka­ba­re­ty. Szko­da, że nie moż­na cof­nąć cza­su. Na pew­no był­by pan za­chwy­co­ny. Wszy­scy byli.

Krę­ci pan z nie­do­wie­rza­niem gło­wą. Cóż, współ­czu­ję. Tego nie da się opi­sać sło­wa­mi, po­rów­nać z czym­kol­wiek in­nym. To trze­ba po pro­stu prze­żyć. Sa­me­mu.

Ależ nam się po­etyc­ko zro­bi­ło! To przez tę noc. Jest tak pięk­na, sprzy­ja snu­ciu ma­rzeń, a gdy to prze­sta­je już być moż­li­we, przy­naj­mniej od­da­wa­niu się wspo­mnie­niom. Ile bym dała, by znów zna­leźć się w ka­ba­re­cie Blau­ste­ina!

Pa­mię­tam do­kład­nie tam­ten dzień, gdy po raz pierw­szy prze­stę­po­wa­łam próg Pa­wie­go piór­ka. Ser­ce ko­ła­ta­ło mi w pier­si moc­no, jak­by chcia­ło się z niej wy­rwać i biec na­przód po ciem­nych stop­niach wprost na sce­nę. Zu­peł­nie jak­by coś już prze­czu­wa­ło…

Ni­g­dy wcze­śniej nie by­łam w praw­dzi­wym ka­ba­re­cie, a mimo to kie­dy tyl­ko stróż wpu­ścił mnie do sali, w któ­rej wła­śnie od­by­wa­ła się pró­ba, po­czu­łam, że je­stem w miej­scu, do któ­re­go od za­wsze tę­sk­ni­łam, choć nie uświa­da­mia­łam so­bie tej tę­sk­no­ty. Zna pan to uczu­cie?

Prze­pra­szam… Nie po­win­nam była py­tać. Jest pan prze­cież, jak to mó­wią, umy­słem ści­słym. In­ży­nie­ro­wie za­pew­ne nie mie­wa­ją po­dob­nych roz­te­rek, nie­praw­daż?

Do Pa­wie­go piór­ka przy­cho­dzi­ło wie­lu in­ży­nie­rów. Oso­bi­ście zna­łam paru ta­kich jak pan, po­waż­nych in­ży­nie­rów che­mii; kto wie, może któ­ryś był pań­skim ko­le­gą? Przy­cho­dzi­li też ban­kie­rzy, le­ka­rze, han­dlow­cy, ale też pro­fe­so­ro­wie, a na­wet mło­dzi ar­ty­ści pla­sty­cy. O, ci wpraw­dzie przy­no­si­li wię­cej strat niż zy­sków: zwy­kle za­ma­wia­li naj­tań­sze trun­ki lub jed­ną por­cję wód­ki i ogór­ki na za­gryz­kę dla czte­rech, ale nie było we­sel­szych kom­pa­nów od nich. Na­gra­dza­li wy­stę­py grom­ki­mi bra­wa­mi i wspa­nia­le gwiz­da­li. Po­zo­sta­li, bar­dziej sta­tecz­ni męż­czyź­ni pa­trzy­li niby z obu­rze­niem, ale wy­raź­nie wi­dzia­łam uśmie­chy cza­ją­ce się pod ide­al­nie upo­ma­do­wa­ny­mi wą­sa­mi.

Czę­sto wpa­da­ły do nas tak­że ko­bie­ty, za­rów­no te no­wo­cze­sne, pa­lą­ce pa­pie­ro­sy i no­szą­ce się nie­mal po mę­sku, jak i tra­dy­cyj­ne ele­gant­ki, sta­re i mło­de. Nie je­stem tyl­ko pew­na, czy w świe­tle dnia, sie­dząc przy ka­wie w Eu­ro­pej­skim, przy­zna­wa­ły się ko­le­żan­kom, gdzie spę­dzi­ły po­przed­ni wie­czór.

Wi­dzi pan, nie­któ­rzy mó­wią o ka­ba­re­tach z po­gar­dą, co bar­dziej pru­de­ryj­ni z pew­ną dozą zgor­sze­nia. Nie­jed­no­krot­nie sły­sza­łam w dro­gich re­stau­ra­cjach dys­ku­sje na te­mat prze­wa­gi tra­dy­cyj­nych te­atrów nad tymi o – jak mó­wio­no – lek­kim, by nie rzec nie­po­waż­nym re­per­tu­arze. O tym, że te­atr od wie­ków słu­żył ce­lom wznio­ślej­szym, że po­śmiać moż­na się w ki­nie, a ko­la­cję zjeść przy wtó­rze de­li­kat­nej mu­zy­ki skrzyp­co­wej, a nie wśród wy­bu­chów ru­basz­nych śmie­chów czy przy skocz­nej mu­zy­ce, któ­ra po­dob­no szko­dzi na tra­wie­nie.

Pro­szę się tak nie uśmie­chać, zwy­kle uży­wa­no właś­nie ta­kich ar­gu­men­tów! Może pan wie­rzyć albo nie, ale zgub­ne skut­ki śmie­chu na pro­ce­sy tra­wien­ne były sta­łym ele­men­tem każ­dej z tych dys­ku­sji. Gdy po­wie­dzia­łam o tym pań­skiej mat­ce, była wy­raź­nie za­fa­scy­no­wa­na. Te­ma­to­wi związ­ków po­mię­dzy od­dy­cha­niem a tra­wie­niem po­świę­ci­ła wy­jąt­ko­wo dłu­gi wy­wód.

Znów się pan śmie­je! Co ja ta­kie­go po­wie­dzia­łam?!

A! To by się zga­dza­ło. Mnie też opo­wia­da­ła o tych ćwi­cze­niach. Że za­raz po wsta­niu i przed snem, że wdech przez nos i wy­dech przez usta, ręce na bio­drach i skło­ny na wde­chu, dół, góra, a po­tem na boki. Wi­dzi pan, jaka ze mnie pil­na uczen­ni­ca? Obie­ca­łam jej, że będę się gim­na­sty­ko­wać, ale praw­dę mó­wiąc, nie bar­dzo mi się to uda­je. Nie przy­wy­kłam do wcze­sne­go wsta­wa­nia. Do noc­ne­go ży­cia ow­szem. Nie było wie­czo­ru, że­by­śmy po za­koń­czo­nych wy­stę­pach nie szły na ko­la­cję czy dan­sing z co waż­niej­szy­mi go­ść­mi. Taki był zwy­czaj, i już. Na­wet te­raz mam spe­cjal­ną prze­pust­kę, dzię­ki któ­rej mogę cho­dzić po mie­ście, igno­ru­jąc go­dzi­nę po­li­cyj­ną. Ko­cha­łam noc i na­dal ją ko­cham. Ale to, że te­raz za­miast na wy­staw­ne przy­ję­cia no­ca­mi cha­dzam… za­ła­twiać róż­ne spra­wy, nie zmie­nia fak­tu, że rano trud­no mi się wsta­je. Gdy dzwo­ni bu­dzik, le­d­wo uda­je mi się otwo­rzyć oczy, a zmo­bi­li­zo­wa­nie się do wyj­ścia z łóż­ka wy­ma­ga nad­ludz­kiej siły woli, to­też ostat­nią rze­czą, o któ­rej my­ślę o po­ran­ku, jest gim­na­sty­ko­wa­nie trze­wi.

Oczy­wi­ście pro­szę nic nie mó­wić mat­ce. Bar­dzo pana pro­szę! To taka do­bra ko­bie­ta. Za nic nie chcia­ła­bym spra­wić jej za­wo­du! Cza­sem mam wra­że­nie, że sama jej obec­ność po­wo­du­je, że pra­gnę stać się lep­szym czło­wie­kiem. Gdy­bym tyl­ko mo­gła…

Za­raz, za­raz, o czym to ja opo­wia­da­łam… A, o tych wszyst­kich ob­łud­ni­kach pu­blicz­nie sar­ka­ją­cych na wo­de­wi­le!

Nie, skąd! Ni­g­dy nie było mi przy­kro. Ow­szem, wi­dzia­łam, że nie­któ­re dziew­czę­ta czer­wie­ni­ły się, sły­sząc po­dob­ne uwa­gi, przy­gry­za­ły war­gi, spusz­cza­ły wzrok, gme­ra­ły wi­del­cem w sa­łat­kach, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc łzy. Zu­peł­nie jak­by czu­ły się win­ne, jak­by są­dzi­ły, że ro­bią coś złe­go. Ja prze­ciw­nie, za­wsze by­łam dum­na z tego, kim się sta­łam dzię­ki dy­rek­to­ro­wi Blau­ste­ino­wi, na kogo wy­ro­słam wśród dzie­lo­nych ku­li­sa­mi ko­ry­ta­rzy za sce­ną Pa­wie­go piór­ka. Bar­dzo dum­na. To dzię­ki tym „nie­przy­zwo­itym pod­sko­kom w ku­sej su­kien­ce” i „nie­mo­ral­nym przy­śpiew­kom” mo­głam jeść do­sko­na­łą ko­la­cję w tak wy­twor­nym miej­scu. Wszyst­ko, co mia­łam, kim by­łam, za­wdzię­cza­łam sce­nie.

Tyl­ko ona się dla mnie li­czy­ła. Sce­na i pu­blicz­ność oraz żywy prze­pływ emo­cji po­mię­dzy tymi dwie­ma prze­strze­nia­mi. Tego pra­gnę­łam i z tego czer­pa­łam siły, pew­ność tego, kim je­stem, i świa­do­mość celu, miej­sca, do któ­re­go zdą­żam. Sce­na była dla mnie wszyst­kim.

Gdy pierw­sze­go dnia zna­la­złam się w tym ma­gicz­nym wnę­trzu wy­peł­nio­nym skrzą­cym się świa­tłem rzu­ca­nym przez krysz­ta­ło­we ży­ran­do­le, by­łam na wpół przy­tom­na, pi­ja­na wra­że­nia­mi tak, że do­pie­ro po chwi­li usły­sza­łam żwa­wą mu­zy­kę do­bie­ga­ją­cą z pod­wyż­sze­nia dla or­kie­stry. Za­raz po­tem coś za­szu­mia­ło, jak­by do sali zbli­ża­ła się fala. Wbie­gły tan­cer­ki ubra­ne w czer­wo­no-zło­te spód­ni­ce ze sztyw­nej or­gan­dy­ny, któ­ra przy każ­dym ru­chu sze­le­ści­ła ni­czym pa­pier, przy­wo­dząc na myśl wspo­mnie­nie wietrz­ne­go dnia z ro­dza­ju tych, kie­dy wszyst­ko może się wy­da­rzyć. Na gło­wach mia­ły mi­go­czą­ce opa­ski z ko­lo­ro­wy­mi pió­ra­mi, wło­sy mod­nie ufry­zo­wa­ne, spo­mię­dzy warg, szkar­łat­nych i lśnią­cych, wy­glą­da­ły rzę­dy bia­łych zę­bów. Ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam ta­kich ko­biet. Gdy wi­ro­wa­ły w świe­tle re­flek­to­rów, wy­da­wa­ły mi się naj­pięk­niej­szy­mi isto­ta­mi na świe­cie. Dwa­dzie­ścia nie­zbyt skrom­nie ubra­nych anio­łów. Oczy­wi­ście, gdy zo­ba­czy­łam je po­tem w gar­de­ro­bie, do­strze­głam de­fek­ty ich uro­dy, lecz ta jed­na chwi­la spra­wi­ła, że choć wy­da­wa­ło mi się to nie­moż­li­we, jesz­cze bar­dziej po­ko­cha­łam ma­gię te­atru. Żad­ne­go czło­wie­ka ni­g­dy tak nie ko­cha­łam… Na­wet ro­dzo­nej mat­ki.

Prze­pra­szam, znów my­śli mi od­pły­nę­ły. Ze zmę­cze­nia po­pa­dam w dy­gre­sje. Na pew­no nie nu­dzi pana moja przy­dłu­ga opo­wieść? Ro­zu­miem, prze­spał pan cały dzień w po­cią­gu, mimo wszyst­ko jed­nak… czy jest pan ab­so­lut­nie pe­wien, że nie znaj­dzie pan lep­szej roz­ryw­ki na tę noc? Fakt, świa­tło mo­gło­by przy­cią­gnąć czy­jąś uwa­gę lub, co gor­sza, ko­goś obu­dzić. Nie bar­dzo da się czy­tać przy tej świecz­ce, nie­mal po ciem­ku. Do­brze, roz­ma­wiaj­my za­tem. O czym to ja… A! Wciąż je­stem na po­cząt­ku… Nie do wia­ry, co te sierp­nio­we noce ro­bią z czło­wie­kiem!

Tam­te­go dnia dy­rek­tor Blau­ste­in nie miał dla mnie zbyt wie­le cza­su. W pierw­szej chwi­li prze­ra­zi­łam się, że mnie nie pa­mię­ta, że to był tyl­ko sen, że będę mu­sia­ła wró­cić do domu. Moc­no ści­ska­łam w dło­ni wi­zy­tów­kę, je­dy­ny do­wód na to, że to wszyst­ko wy­da­rzy­ło się na­praw­dę. Moje złe prze­czu­cia oka­za­ły się bez­za­sad­ne. Dy­rek­tor bez ob­ja­śnia­nia cze­go­kol­wiek po­dał mi ja­kieś do­ku­men­ty i po­ka­zał, gdzie zło­żyć pod­pis. Dzię­ko­wa­łam mat­ce, że na­uczy­ła mnie pi­sać. Umo­wy nie prze­czy­ta­łam, z emo­cji wszyst­ko mi się mie­sza­ło. Gdy od­da­łam panu Blau­ste­ino­wi pod­pi­sa­ne do­ku­men­ty, we­zwał słu­żą­ce­go i ka­zał za­pro­wa­dzić mnie do sali ćwi­czeń, a wcze­śniej do po­ko­ju sy­pial­ne­go, bym mo­gła zo­sta­wić swo­je ubra­nia i prze­brać się w po­da­ro­wa­ny mi strój.

Jesz­cze tego sa­me­go po­po­łu­dnia do­łą­czy­łam do dziew­cząt pod­czas pró­by. Jak mnie przy­ję­ły? Mi­nę­ło bli­sko dwa­dzie­ścia lat. Nie bar­dzo pa­mię­tam… a może ozna­cza to tyle, że nie wy­da­rzy­ło się nic god­ne­go za­pa­mię­ta­nia? Pew­nie jak ja sama czy­ni­łam to wie­le razy w póź­niej­szych la­tach, obej­rza­ły mnie dys­kret­nie od stóp do głów, oce­nia­jąc wszyst­kie wa­lo­ry i ogól­ny po­ziom za­gro­że­nia dla ich po­zy­cji w ze­spo­le, a po­tem jak gdy­by ni­g­dy nic wró­ci­ły do ćwi­czeń.

Z po­cząt­ku nic mi nie wy­cho­dzi­ło, to­też wszy­scy trak­to­wa­li mnie z dy­stan­sem, jak­by nie chcie­li mar­no­wać sił na za­przy­jaź­nia­nie się z kimś, kto i tak nie da so­bie rady i nie za­grze­je tu miej­sca. Pan­na Ali­na, na­uczy­ciel­ka tań­ca peł­nią­ca jed­no­cze­śnie funk­cję nie­for­mal­ne­go wy­cho­waw­cy i przy­zwo­it­ki dziew­cząt miesz­ka­ją­cych w te­atrze, pra­wa ręka Blau­ste­ina, co­dzien­nie cho­dzi­ła do nie­go z pła­czem, nie­mal bła­ga­jąc, by mnie wy­rzu­cił.

– Fał­szu­je! Ma tak draż­nią­cy pi­skli­wy głos! – wy­krzy­ki­wa­ła hi­ste­rycz­nie. – To po­nad moje siły, dy­rek­to­rze! Nic z niej nie bę­dzie! Zero mię­śni! Krzy­we ple­cy! Za grosz gra­cji! Kom­plet­ny brak słu­chu! Zni­ko­me po­czu­cie ryt­mu! A do tego jej ma­nie­ry! Wi­dział dy­rek­tor, jak je zupę?! Nie, nie dam rady! Tym ra­zem na nic się zda­dzą moja wie­dza i do­świad­cze­nie, oto bo­wiem mamy do czy­nie­nia z bez­na­dziej­nym przy­pad­kiem. Do­ra­dzam na­tych­miast ją od­da­lić.

Dy­rek­tor z uwa­gą, w mil­cze­niu wy­słu­chi­wał uty­ski­wań pan­ny Ali­ny, po czym wsta­wał i oświad­czał nie­odmien­nie:

– Z przy­jem­no­ścią po­ga­wę­dził­bym dłu­żej, gdyż jest to wy­so­ce zaj­mu­ją­cy te­mat, lecz dziś już na­praw­dę nie mam cza­su. Pro­szę przyjść ju­tro. Naj­le­piej z rana! – rzu­cał jesz­cze, gdy pan­na Ali­na otwie­ra­ła usta, a on w tej sa­mej chwi­li uchy­lał przed nią drzwi, da­jąc ja­sny sy­gnał do wyj­ścia. – Za­raz po śnia­da­niu.

W od­po­wie­dzi na­uczy­ciel­ka po­zwa­la­ła so­bie na nie­takt, ja­kim było trza­śnię­cie dy­rek­tor­ski­mi drzwia­mi. Tyl­ko w ten je­den spo­sób mo­gła dać upust swe­mu obu­rze­niu. Dy­rek­tor wie­dział bo­wiem – a pan­na Ali­na wie­dzia­ła, że on wie – iż po­ran­ki były tą czę­ścią dnia, w któ­rej za ku­li­sa­mi ka­ba­re­tu pa­no­wał naj­więk­szy ruch, a po­ziom ogól­ne­go za­mie­sza­nia zde­cy­do­wa­nie unie­moż­li­wiał prze­pro­wa­dza­nie ja­kich­kol­wiek roz­mów. Po cza­sie do­wie­dzia­łam się, że po­dob­na od­pra­wa ozna­cza­ła jed­no: dy­rek­tor chciał, bym zo­sta­ła, i nie za­mie­rzał się ni­ko­mu z tego tłu­ma­czyć.

Taki wła­śnie był Blau­ste­in. Ani razu nie za­kwe­stio­no­wał au­to­ry­te­tu pan­ny Ali­ny, nie pod­wa­żył jej osą­dów, nie po­dej­mo­wał dys­ku­sji. Ni­g­dy nie wziął mnie w obro­nę, nie po­wie­dział ani jed­ne­go do­bre­go sło­wa. Mimo to jego sprze­ciw był wy­raź­nie do­strze­gal­ny i nikt nie ośmie­lał się z nim dys­ku­to­wać, tak­że dla­te­go, że jak gło­si­ła plot­ka po­wta­rza­na w szat­ni z ust do ust, dy­rek­tor Blau­ste­in był łow­cą ta­len­tów.

Pro­szę mi wie­rzyć, to był wspa­nia­ły czło­wiek. Co się z nim sta­ło? Ach, do­praw­dy, cze­mu pan pyta o ta­kie rze­czy?! Od­kąd w li­sto­pa­dzie czter­dzie­ste­go roku za­mknię­to bra­my get­ta, nie mia­łam z nim żad­ne­go kon­tak­tu. Py­ta­łam kil­ka osób, nikt nic nie wie­dział. W prze­ci­wieńs­twie do mnie czy, pro­szę się nie ob­ra­zić, do pana, Blau­ste­in miał ide­al­nie ży­dow­ski wy­gląd. Niem­cy pew­nie nie mu­sie­li na­wet za­da­wać so­bie tru­du, by spraw­dzić, czy jest ob­rze­za­ny. Woj­na to nie jest czas dla lu­dzi ta­kich jak on, ide­ali­stów roz­ko­cha­nych w sztu­ce… a poza tym był Ży­dem, co jak pan wie, samo w so­bie dla szko­pów jest zbrod­nią. Za­pew­ne nie żyje, za­strze­lo­ny za to, że pa­trząc w nie­bo, nie zszedł z chod­ni­ka, po któ­rym kro­czył Nie­miec, za­ka­to­wa­ny za zbyt wol­ne zdej­mo­wa­nie czap­ki lub za­gło­dzo­ny w obo­zie. Niech już pan prze­sta­nie! Trze­ba było wcze­śniej nie py­tać, a nie te­raz prze­pra­szać. Chce pan usły­szeć, co było da­lej? W ta­kim ra­zie po­pro­szę jesz­cze jed­ne­go pa­pie­ro­sa. Mu­szę uspo­ko­ić ner­wy.

Dzię­ku­ję.

Wróć­my do Pa­wie­go piór­ka, to przy­jem­niej­sze my­śli. O czym to ja… A! Pan­na Ali­na. By­łam w peł­ni świa­do­ma, że ta ko­bie­ta mnie nie zno­si. Przy każ­dej spo­sob­no­ści da­wa­ła mi od­czuć, że nie na­da­ję się na­wet do naj­po­dlej­sze­go ka­ba­re­tu, a co do­pie­ro do tak pre­sti­żo­we­go miej­sca. Bru­tal­nie wy­ty­ka­ła mi każ­dy, naj­mniej­szy na­wet błąd, czę­sto ob­ra­ża­ła i za­wsty­dza­ła mnie przed po­zo­sta­ły­mi dziew­czę­ta­mi. Sły­sza­łam też jej roz­mo­wy z dy­rek­to­rem. Ko­min łą­czył biu­ro Blau­ste­ina z salą ćwi­czeń w taki spo­sób, że na gó­rze sły­chać było każ­dy szmer do­bie­ga­ją­cy z ga­bi­ne­tu na par­te­rze. Pod­czas ćwi­czeń by­ły­śmy zbyt sku­pio­ne, by pod­słu­chi­wać, poza tym gra­ją­ca mu­zy­ka sku­tecz­nie za­głu­sza­ła inne dźwię­ki. Jed­nak pan­na Ali­na szła do dy­rek­to­ra zwy­kle wte­dy, gdy mia­ły­śmy prze­rwę, a co za tym idzie, gdy na sali było ci­cho. Pod­słu­chi­wa­nie dy­rek­to­ra na­le­ża­ło zresz­tą do na­szych ulu­bio­nych roz­ry­wek, gdy by­ły­śmy już tak zmę­czo­ne, że nie mia­ły­śmy siły na­wet ze sobą roz­ma­wiać. Le­ża­ły­śmy więc na pod­ło­dze, przy­słu­chu­jąc się do­bie­ga­ją­cym z dołu od­gło­som.

Po każ­dej wi­zy­cie pan­ny Ali­ny w dy­rek­tor­skim ga­bi­ne­cie drża­łam z prze­ra­że­nia, że Blau­ste­in jed­nak jej po­słu­cha i wy­rzu­ci mnie ze swo­je­go te­atru. Ni­cze­go prze­cież nie pra­gnę­łam bar­dziej niż po­zo­sta­nia w Pa­wim piór­ku.

Kie­dyś by­łam pew­na tego, że umiem śpie­wać i tań­czyć, lecz gdy usły­sza­łam gło­sy po­zo­sta­łych dziew­cząt, zo­ba­czy­łam ich peł­ne gra­cji ru­chy, zgrab­ne pod­sko­ki ide­al­nie wpa­so­wu­ją­ce się w rytm utwo­ru, za­czę­łam oba­wiać się, że mój pięk­ny sen wkrót­ce się skoń­czy, że ni­g­dy nie zdo­łam im do­rów­nać, że jest już za póź­no, bym na­uczy­ła się przy­naj­mniej czę­ści tego, co po­tra­fi­ły one. Z każ­dym dniem co­raz le­piej ro­zu­mia­łam obiek­cje pan­ny Ali­ny, nie za­mie­rza­łam jed­nak tak ła­two się pod­da­wać.

Mia­łam świa­do­mość, że los może nie dać mi ko­lej­nej szan­sy. Po­sta­no­wi­łam więc, że tak ła­two się nie pod­dam i do­pó­ki dy­rek­tor mnie nie wy­rzu­ci, będę ro­bi­ła, co w mo­jej mocy, by oka­zać się god­ną wy­stę­pów w jego ka­ba­re­cie.

Spa­ły­śmy wszyst­kie ra­zem w wiel­kiej sali na pod­da­szu. Osob­ne izby mia­ły tyl­ko pan­na Ali­na i pierw­sza tan­cer­ka Pa­wie­go piór­ka, ulu­bie­ni­ca war­sza­wia­ków, Ka­ta­rzyn­ka Ru­meld zwa­na Mo­tyl­kiem.

Ta sala, ja­dal­nia, ła­zien­ka, klat­ka scho­do­wa, sala ćwi­czeń i te­atr były ca­łym na­szym świa­tem. Już wcześ­niej moje ży­cie ogra­ni­cza­ło się do Na­le­wek, a do­kład­niej do mo­je­go za­uł­ka, po­dwó­rza i wnę­trza domu. Rzad­ko za­pusz­cza­łam się gdzieś da­lej. Umia­łam żyć w ogra­ni­czo­nej prze­strze­ni, nie­mal w za­mknię­ciu, więc i te­raz ła­two było mi się do­sto­so­wać do obo­wią­zu­ją­cych w Pa­wim piór­ku re­guł.

Po­sił­ki ja­da­ły­śmy w te­atrze. W ten spo­sób wy­pła­ca­no nam więk­szość wy­na­gro­dze­nia. Mia­ły­śmy ubra­nia do ćwi­czeń, po trzy zmia­ny bie­li­zny i wspól­ną gar­de­ro­bę peł­ną ko­stiu­mów do wy­stę­pów na sce­nie. Poza tym nic. Oczy­wi­ście je­śli któ­raś z nas mia­ła coś swo­je­go lub do­sta­ła ja­kiś pre­zent od któ­re­goś z go­ści, było to jej wła­sno­ścią. Nie było mowy, by ktoś mógł jej to ode­brać. Miesz­ka­ły­śmy ra­zem, lecz pra­wo wła­sno­ści było rze­czą świę­tą, a jego nie­prze­strze­ga­nie było su­ro­wo ka­ra­ne.

Od rana do obia­du tań­czy­ły­śmy i śpie­wa­ły­śmy. Od obia­du do ko­la­cji od­by­wa­ły się pró­by. Wie­czo­rem były przed­sta­wie­nia.

Za­nim za­czę­łam wy­stę­py so­lo­we i za­czę­to co wie­czór za­pra­szać mnie w róż­ne miej­sca, zda­rza­ło się, że ty­go­dnia­mi nie wy­cho­dzi­łam z bu­dyn­ku. Te­atr był ca­łym moim ży­ciem.

Więź­niem? Co też pan opo­wia­da! Ni­g­dy wcze­śniej ani po­tem nie czu­łam się tak wol­na jak wte­dy, gdy miesz­ka­łam w Pa­wim piór­ku. Nie mu­sia­łam za­spo­ka­jać ni­czy­ich po­trzeb, ro­bić rze­czy, na któ­re nie mia­łam ocho­ty. Nie­mal wszyst­kie de­cy­zje na­le­ża­ły do mnie i tyl­ko do mnie. Mo­głam dać z sie­bie wszyst­ko albo zre­zy­gno­wać. To był pro­sty wy­bór, peł­na wol­ność, choć prze­cież w za­sa­dzie nie mia­łam nic: ma­jąt­ku, ro­dzi­ny… Cza­sem mi się wy­da­je, że im wię­cej czło­wiek po­sia­da, tym bar­dziej jest znie­wo­lo­ny. Co go znie­wa­la? On sam, sza­now­ny pa­nie, i jego wła­sne lęki przed utra­tą tego, na co tak cięż­ko pra­co­wał.

Je­dy­nym, cze­go ba­łam się w tam­tych dniach, była per­spek­ty­wa, że ktoś po­zba­wi mnie tej wol­no­ści. Dla­te­go tak ba­łam się pła­czu pan­ny Ali­ny i ćwi­czy­łam po­nad siły, żeby ją za­do­wo­lić.

Po mie­sią­cu coś się zmie­ni­ło. Pod­czas jed­nej z przerw w pró­bach pan­na Ali­na nie ze­szła do dy­rek­to­ra. Po na­stęp­nej prze­su­nę­ła mnie z ostat­nie­go rzę­du do trze­cie­go. Po ko­lej­nych sze­ściu ty­go­dniach tań­czy­łam już w pierw­szej li­nii. Pan­na Ali­na była su­ro­wa, wy­ma­ga­ją­ca i zło­śli­wa. Nie zno­si­ła dziew­cząt zni­kąd, jak na­zy­wa­ła nie­któ­re z ar­ty­stek przy­pro­wa­dzo­nych do te­atru przez Blau­ste­ina. Jej re­ak­cje były zwy­kle nad­mier­nie gwał­tow­ne, osą­dy czę­sto nie­spra­wie­dli­we. Na­le­ży jej jed­nak przy­znać, że gdy do­strze­ga­ła w ar­ty­st­ce po­ten­cjał, po­tra­fi­ła przy­znać się do błę­du, wy­co­fać, scho­wać uprze­dze­nia do kie­sze­ni i roz­po­cząć szli­fo­wa­nie ta­len­tu.

Kie­dy to do­strze­głam, za­czę­łam jesz­cze wię­cej ćwi­czyć. Już bez de­spe­ra­cji, nie po to, by nie za­to­nąć, lecz aby utwier­dzić pan­nę Ali­nę w słusz­no­ści jej po­stę­po­wa­nia, po­nie­kąd po­dzię­ko­wać za to, że mimo wszyst­ko dała mi szan­sę. Ni­g­dy nie za­pa­ła­ła do mnie sym­pa­tią, ale z cza­sem osią­gnę­ły­śmy mil­czą­ce po­ro­zu­mie­nie. Obie chcia­ły­śmy bo­wiem tyl­ko jed­ne­go: by­cia uczest­nicz­ka­mi ma­gicz­ne­go ży­cia ka­ba­re­tu.

Pod ko­niec pierw­sze­go roku mo­je­go po­by­tu w Pa­wim piór­ku przy­ję­to mnie do gro­na du­ble­rek so­li­stek. Sama nie do­wie­rza­łam w tak wiel­ką przy­chyl­ność losu. Oczy­wi­ście jak każ­da z dziew­cząt ma­rzy­łam o tym, by pew­ne­go dnia stać się dru­gą Wie­rą Gran, śpie­wać w war­szaw­skim Pa­ra­di­so, jeź­dzić po świe­cie i na­gry­wać pły­ty. Tak, wy­szły dwie pod jej przy­bra­nym na­zwi­skiem: Sy­lvia Gre­en. Przy­zna pan, że to ład­nie brzmią­cy pseu­do­nim, tchną­cy świa­to­wo­ścią. Obie jej pły­ty za­re­je­stro­wa­no w wy­twór­ni za­ło­żo­nej przez Ju­liu­sza Fe­igen­bau­ma, pier­wot­nie no­szą­cej na­zwę Sy­re­na Re­kord. De­ka­dę przed woj­ną, w związ­ku z wpro­wa­dze­niem no­wych tech­nik na­gry­wa­nia… Wi­dzę ten błysk w pana oku, ale mu­szę pana roz­cza­ro­wać, nie, nie mam po­ję­cia ja­kich, nie wy­tłu­ma­czę panu, przy­kro mi… fir­mę prze­mia­no­wa­no na Sy­re­na-Elec­tro, i pod tym szyl­dem wy­da­no utwo­ry Wie­ry. Wie pan, że była to pierw­sza wy­twór­nia pły­to­wa w Pol­sce i je­śli mnie pa­mięć nie myli, czwar­ta na świe­cie? Każ­da z nas ma­rzy­ła, by na­grać tam choć jed­ną je­dy­ną pio­sen­kę – jak Wie­ra vel Sy­lvia!

Lecz już to, że mia­łam za­stę­po­wać Mo­tyl­ka, było ogrom­nym wy­róż­nie­niem. Zda­wa­ło mi się, że nie mogę być szczę­śliw­sza. Wi­dzi pan, moja mat­ka za­wsze po­wta­rza­ła, że o szczę­ściu nie moż­na mó­wić gło­śno, bo tak się przy­cią­ga zły los. Wła­śnie wte­dy, gdy czu­łam, że nic pięk­niej­sze­go nie może mnie spo­tkać, zda­rzył się wy­pa­dek. Je­sie­nią pod­czas wie­czor­ne­go przed­sta­wie­nia, gdy wy­ko­ny­wa­ły­śmy wy­jąt­ko­wo trud­ny nu­mer gim­na­stycz­ny, w cza­sie któ­re­go Mo­ty­lek huś­ta­ją­ca się na drąż­ku po­nad gło­wa­mi wi­dzów śpie­wa­ła peł­ną sło­dy­czy pio­sen­kę, jed­na z lin pę­kła z trza­skiem. Mo­ty­lek nie zdą­ży­ła na­wet krzyk­nąć. W ci­szy, któ­ra za­pa­dła, gdy mu­zy­cy ska­mie­nie­li, a pu­blicz­ność wstrzy­ma­ła od­de­chy, usły­sza­łam tyl­ko głu­che wes­tchnie­nie, gdy Mo­ty­lek ude­rzy­ła o de­ski. Śnież­no­bia­ła pe­le­ryn­ka z drob­nych pió­rek za­wi­ro­wa­ła w po­wie­trzu i opa­dła mięk­ko na jej nie­ru­cho­me cia­ło. Wszyst­ko od­by­ło się tak płyn­nie, spo­koj­nie i lek­ko, jak­by ktoś wy­re­ży­se­ro­wał tę dra­ma­tycz­ną sce­nę. Było tak pięk­nie i prze­ra­ża­ją­co za­ra­zem.

Pro­szę się aż tak nie przej­mo­wać! Mo­ty­lek prze­ży­ła, choć je­stem pew­na, że gdy­by ktoś za­py­tał ją wów­czas o zda­nie, wo­la­ła­by umrzeć.

Od tam­tej pory nie mo­gła cho­dzić. Z po­cząt­ku le­ka­rze po­cie­sza­li ją, że być może nie do­szło do prze­rwa­nia rdze­nia, że pa­ra­liż jest chwi­lo­wy, a brak czu­cia ustą­pi, gdy krwia­ki się wchło­ną, ale tak się nie sta­ło. Tam­te­go wie­czo­ru w świe­tle re­flek­to­rów Mo­ty­lek ostat­ni raz za­ma­cha­ła odzia­ną w je­dwab­ną poń­czosz­kę nogą i po­sła­ła swo­im wiel­bi­cie­lom ca­łu­sa dło­nią w ażu­ro­wej rę­ka­wicz­ce.

Nie od­wa­ży­łam się od­wie­dzić jej w szpi­ta­lu. Nie zna­ły­śmy się zbyt do­brze. Ona była słoń­cem, wo­kół któ­re­go krę­ci­ło się wszyst­ko, ja co naj­wy­żej ma­leń­kim frag­men­tem or­bi­tu­ją­cej wo­kół niej pla­ne­ty. Ostat­nim, co pa­mię­tam, były jej wiel­kie błę­kit­ne oczy, sze­ro­ko otwar­te, gdy spo­glą­da­ła w nie­bo nie­sio­na przez sa­ni­ta­riu­szy do ka­ret­ki za­raz po wy­pad­ku. Wię­cej jej nie spo­tka­łam. Pe­wien bo­ga­ty prze­my­sło­wiec, któ­ry od daw­na się w niej ko­chał, za­spon­so­ro­wał Mo­tyl­ko­wi wy­jazd do uzdro­wi­ska w au­striac­kich Al­pach. Krą­ży­ły po­gło­ski, że nie­dłu­go po­tem się jej oświad­czył, a ona go przy­ję­ła. Cóż in­ne­go mia­ła zro­bić? Nie, nie wiem, co się z nią da­lej sta­ło. Jak pan wi­dzi, moje ży­cie ob­fi­tu­je w nie­wia­do­me. Lu­dzie po­ja­wia­ją się i zni­ka­ją…

Przez wie­le ty­go­dni snu­to do­my­sły, co do­kład­nie wy­da­rzy­ło się tam­te­go wie­czo­ru. Cały ze­spół Pa­wie­go piór­ka, po­li­cja, a na­wet wiel­bi­cie­le Mo­tyl­ka, wszy­scy sta­ra­li się usta­lić, jak do­szło do tej tra­ge­dii. Szu­ka­no wy­ja­śnie­nia, roz­wią­za­nia za­gad­ki, klu­cza do ta­jem­ni­cy wy­pad­ku, wresz­cie ko­goś, kogo moż­na by obar­czyć winą za tę tra­ge­dię. By­łam ła­twym ce­lem. Mło­da dziew­czy­na zni­kąd, któ­ra nie­spo­dzie­wa­nie po­ja­wia się w ze­spo­le od­na­le­zio­na przez sa­me­go Blau­ste­ina i szyb­ko po­ko­nu­je, wręcz prze­ska­ku­je, ko­lej­ne stop­nie ar­ty­stycz­nej ka­rie­ry. Nikt nie zwa­żał na to, że mia­łam ogrom­ny ta­lent i uro­dę, a nade wszyst­ko pra­co­wa­łam o wie­le cię­żej niż po­zo­sta­łe dziew­czę­ta.

Miesz­ka­ły­śmy ra­zem, więc po­zo­sta­łe tan­cer­ki wie­dzia­ły, że wsta­ję wcze­śniej od in­nych i kła­dę się ostat­nia, ćwi­cząc bez ustan­ku, gdy one już od daw­na nie mia­ły sił. Za­zdrosz­czo­no mi i mnie po­dzi­wia­no. Nie­sły­cha­ne, jak czę­sto te dwa uczu­cia idą ze sobą w pa­rze, nie są­dzi pan? Te­raz zaś na­tra­fi­ła się do­sko­na­ła oka­zja, by dać upust ne­ga­tyw­nym emo­cjom. Po­cząt­ko­wo nikt nie od­wa­żył się oskar­żyć mnie wprost, nie było na to do­wo­dów, padł na mnie jed­nak cień po­dej­rzeń, któ­ry z dnia na dzień zmie­nił się w gra­do­wą chmu­rę wi­szą­cą nad moją gło­wą.

Chy­ba nie by­łam spe­cjal­nie lu­bia­na, ale do wy­pad­ku nie zda­wa­łam so­bie z tego spra­wy. Tań­czy­łam i śpie­wa­łam, ży­łam w praw­dzi­wym te­atrze, nie po­trze­bo­wa­łam ni­cze­go wię­cej. Ni­g­dy nie mia­łam przy­ja­ció­łek, nie by­łam zbyt zży­ta z ro­dzi­ną, na­uczy­łam się nie po­trze­bo­wać bli­sko­ści in­nych. Po co za­bie­gać o re­la­cje, sko­ro prę­dzej czy póź­niej i tak mają się skoń­czyć? Po praw­dzie nie wie­dzia­łam na­wet, że po­win­nam li­czyć się ze zda­niem ko­le­ża­nek z ze­spo­łu, pró­bo­wać zy­skać so­bie ich sym­pa­tię, bo ina­czej kie­dyś może się to ob­ró­cić prze­ciw­ko mnie.

Ży­ły­śmy obok sie­bie, a mnie to zu­peł­nie nie prze­szka­dza­ło. Wi­dzia­łam swój cel i by­łam sku­pio­na wy­łącz­nie na tym, by go osią­gnąć.

Do cza­su wy­pad­ku. Mimo bra­ku do­wo­dów, ktoś roz­pu­ścił wów­czas plot­kę, że lina nie pę­kła, ale zo­sta­ła na­cię­ta, że to nie był wy­pa­dek, tyl­ko pró­ba za­bój­stwa, głów­ne po­dej­rze­nia pa­dły zaś na oso­bę, w któ­rej obro­nie nikt nie sta­nął. Na tę, któ­rej znik­nię­cie Mo­tyl­ka mo­gło przy­nieść naj­wię­cej ko­rzy­ści. Na mnie.

Ni­g­dy się nad tym nie za­sta­na­wia­łam, ale sko­ro pan pyta… Cóż, nie, chy­ba nie. Wca­le mnie to nie zdzi­wi­ło. Wy­da­wa­ło mi się na­wet lo­gicz­ne. By­łam naj­młod­sza i naj­zdol­niej­sza. By­łam nowa. Prze­czu­wa­łam też za­pew­ne ota­cza­ją­cą mnie nie­chęć. Nie, nie mo­głam, na­dal nie mogę od­mó­wić słusz­no­ści ich ro­zu­mo­wa­niu. Pew­nie gdy­by nie cho­dzi­ło o mnie samą, moje my­śli tak­że po­bie­gły­by w po­dob­nym kie­run­ku. Lu­dzie lu­bią zro­zu­mia­łe, kla­row­ne sy­tu­acje, w któ­rych wie­dzą, jak się za­cho­wać. Już za­nim coś się wy­da­rzy, za­nim zo­sta­nie po­sta­wio­ne py­ta­nie, zna­ją od­po­wiedź, bo tak wła­śnie mówi usta­lo­ny od wie­ków po­rzą­dek rze­czy.

Gdy po raz pierw­szy zna­la­złam na po­dusz­ce kar­tecz­kę z po­gróż­ka­mi, ro­ze­śmia­łam się w głos. Tak, do­kład­nie tak było, po­trak­to­wa­łam to wszyst­ko jak żart.

„Nie uj­dzie ci to na su­cho. Wkrót­ce po­dzie­lisz jej los”.

Mi­nę­ło tyle lat, a mimo to je­stem nie­mal pew­na, że wszę­dzie roz­po­zna­ła­bym ten cha­rak­ter pi­sma. Zgnio­tłam li­ścik, zba­ga­te­li­zo­wa­łam groź­bę i na­dal ro­bi­łam swo­je. Ćwi­czy­łam dyk­cję, jesz­cze cię­żej pra­co­wa­łam nad gło­sem, sta­ra­łam się nad­ro­bić za­le­gło­ści w wie­dzy o ka­ba­re­to­wych sztucz­kach.

Nie mia­łam in­tu­icji, któ­ra zdo­ła­ła­by mnie ostrzec, pod­po­wie­dzieć, że ten li­ścik jest za­po­wie­dzią nie­bez­pie­czeń­stwa, dla­te­go zbyt póź­no zo­rien­to­wa­łam się w sy­tu­acji.

Tam­te­go ran­ka przed bu­dy­nek te­atru za­je­cha­ły dwa wozy po­li­cyj­ne. Było jesz­cze bar­dzo wcze­śnie, więc drzwi Pa­wie­go piór­ka po­zo­sta­wa­ły za­mknię­te na głu­cho. Wszy­scy, nie wy­łą­cza­jąc do­zor­cy, spa­li jesz­cze, od­po­czy­wa­jąc po wy­jąt­ko­wo uda­nym i hucz­nie okla­ski­wa­nym wie­czor­nym spek­ta­klu, po któ­rym waż­ni go­ście za­pro­si­li dy­rek­cję i so­list­ki na wspól­ne świę­to­wa­nie do Ad­rii. Do­zor­ca mu­siał cze­kać, aż wszy­scy wró­cą, by za­mknąć bra­mę. Ostat­nia z tan­ce­rek po­ja­wi­ła się w domu przed czwar­tą rano, od­pro­wa­dza­na przez wy­so­kie­go ran­gą ofi­ce­ra. Tak przy­naj­mniej do­zor­ca tłu­ma­czył to, że spał, gdy nad­je­cha­ła po­li­cja.

Mun­du­ro­wi za­czę­li krzy­czeć i do­bi­jać się do drzwi te­atru. Ha­łas roz­niósł się echem po ulicz­ce i wkrót­ce wo­kół wej­ścia zro­bi­ło się zbie­go­wi­sko. Dy­rek­tor czym prę­dzej zszedł na dół, po dro­dze krzy­wo za­pi­na­jąc gu­zi­ki sur­du­ta, my sta­ły­śmy w oknach, ma­jąc na so­bie je­dy­nie kuse ko­szul­ki noc­ne i na­rzu­co­ne na­pręd­ce pe­niu­ary. Za­sła­nia­jąc pier­si rę­ko­ma, wy­glą­da­ły­śmy na uli­cę, usi­łu­jąc wy­ła­pać ja­kieś strzęp­ki roz­mo­wy dy­rek­to­ra z po­li­cją. Nie bar­dzo nam się to uda­wa­ło ze wzglę­du na od­le­głość, a przede wszyst­kim z po­wo­du nie­opi­sa­ne­go szu­mu, któ­ry ro­bi­li lu­dzie tło­czą­cy się w ulicz­ce w po­szu­ki­wa­niu sen­sa­cji.

Dy­rek­tor ki­wał gło­wą co­raz bar­dziej ner­wo­wo. Wresz­cie ru­chem dło­ni przy­wo­łał wciąż za­spa­ne­go do­zor­cę, szep­nął mu coś do ucha, po czym nie­mal po­pchnął go w stro­nę wej­ścia, wy­raź­nie na­ka­zu­jąc po­śpiech. Po chwi­li usły­sza­ły­śmy czła­pa­nie na scho­dach. Za­mar­ły­śmy, wpa­tru­jąc się w drzwi na­szej sy­pial­ni.

– Pan­no Saro, pro­szę na­tych­miast ubrać się i zejść na dół – wy­sa­pał zdy­sza­ny.

Dziew­czę­ta na­tych­miast prze­nio­sły wzrok na mnie. W ich oczach nie do­strze­głam jed­nak nie­po­ko­ju czy tro­ski, ra­czej zwy­kłą, nie­pod­sy­co­ną in­ny­mi emo­cja­mi cie­ka­wość.

Na­tych­miast wło­ży­łam ubra­nie, wsu­nę­łam pan­to­fel­ki, zwią­za­łam wło­sy w luź­ny kok i nie cze­ka­jąc na do­zor­cę, zbie­głam na dół. Czu­łam nie­przy­jem­ną su­chość w ustach i dud­nie­nie krwi w skro­niach.

Pyta pan, czy się ba­łam? Nie wiem. Praw­dę mó­wiąc, nie po­dej­rze­wa­łam na­wet, że mogą mnie o coś oskar­żyć. Za­pew­ne przy­pusz­cza­łam, że ktoś z mo­ich bli­skich uległ ja­kie­muś tra­gicz­ne­mu w skut­kach wy­pad­ko­wi i po­li­cjan­ci przy­by­li mnie o tym za­wia­do­mić.

– Sara Kem­nitz? – spy­tał funk­cjo­na­riusz, któ­ry był chy­ba na­szym po­ste­run­ko­wym, bo nie­raz wi­dy­wa­łam go z okna, pa­tro­lu­ją­ce­go uli­ce.