Jeśli jutra nie będzie - Maria Paszyńska - ebook + książka

Jeśli jutra nie będzie ebook

Maria Paszyńska

4,7

Opis

Zamknięcie bram getta warszawskiego brutalnie przerwało bieg setek ludzkich historii. Mur odebrał nadzieję, pozostawiając jedynie obietnicę śmierci.

Anna otrzymuje zawiadomienie o obowiązku przesiedlenia do getta – tak dowiaduje się, że została uznana za Żydówkę. Szanowany architekt dobrowolnie przenosi się do zamkniętej dzielnicy, by być ze swoimi najbliższymi. Profesorska para pomaga w tworzeniu „archiwum życia” w getcie. Marek i Franek, przyjaciele z dzieciństwa, podejmują walkę z Niemcami, szmuglując za mur żywność. Noemi wierzy, że ludzie wciąż mogą być dobrzy.

Gdy pierwszy wstrząs minął, skazani na zagładę młodzi ludzie zapragnęli nie tylko przetrwać, lecz także śmiać się, kochać, tworzyć. Na przekór wszystkiemu na nowo odkrywają piękno życia, prawo do marzeń, wolności i buntu. Zaczynają dopisywać kolejne rozdziały swoich historii. Choćby jutra miało nie być…

Poruszająca do głębi opowieść o ludziach, którzy postanowili sprzeciwić się ciemnościom, i o miłości, która pozwala pokonać strach, a nawet śmierć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (74 oceny)
56
13
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aneta_i_jsiazki

Nie oderwiesz się od lektury

Ta książka złamała mi serce. Gdy skończyłam ją czytać, zdałam sobie sprawę, że łzy spływają mi po policzkach. Poczułam smutek, ogromny żal i pustkę. Powieści Marii Paszyńskiej są jak portal, który daje nam dostęp do przeszłości. Gdy go przekraczam, to staję się częścią historii, którą w przepiękny sposób snuje Autorka. Moimi przewodnikami są bohaterowie. Czuję ich emocje, widzę ich oczami, kroczę z nimi przez wyboiste ścieżki ich życia. Tym razem przeniosłam się do roku 1940. Znalazłam się za murami getta i pozwoliłam, by zalała mnie fala emocji. To piękna i poruszająca opowieść o miłości, przyjaźni i życiu, które wbrew wszystkiemu toczyło się za murami getta. To opowieść o młodych ludziach, którym wojna odebrała wolność, ale nie zdołała złamać ich ducha i pozbawić marzeń. Anna, Andrzej, Marek, Noemi, Franek i Lucynka… byli szczęśliwi. Dzień po dniu, za murami getta, pisali kolejne rozdziały swojej historii i żyli tak, jakby jutra miało nie być. Gdy o nich myślę, ogarnia mnie wzrusz...
10
ksiazko_holiczka_sandra

Nie oderwiesz się od lektury

Czy książki, często łamią Wam serce? Mi się to zdarza nie tak często, ale jak już trafię na taką to wtedy ta książka trafia do listy książek do których na pewno kiedyś wrócę i polecam ją każdemu komu mogę i kupuje je na wszystkie okazje moim najbliższym. I tak właśnie będzie z książką Marii Paszyński „Jeśli jutro nie będzie”. Jest to niesamowicie poruszająca historia o losie i życiu ludzi w getcie. Anna mimo, iż jest katoliczką wraz z rodziną musi przenieść się do getta, bo została uznana za Żydówkę. Dzięki pomocy Marka stara się tam odnaleźć. Poznaje jego przyjaciela jeszcze z dzieciństwa Franka. I tak ta ich „paczka” z każdym dniem bardziej się zżywa. Dzięki bratu Anny, poznają Noemi, która każdego dnia mimo wszystko wierzy w lepsze jutro i lepszych ludzi. Maria Paszyńska napisała książkę inną niż dotychczas miałam okazję czytać, pokazała, że getto to też ci młodzi ludzie, którzy mimo iż zamknięci w piekle, gdzie głód i śmierć są w widoczne, na każdym kroku są maksymalnie żywi. ...
10
jadzia40

Nie oderwiesz się od lektury

Iekawa
00
Szuprynka

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsającą, smutna, bardzo dobra powieść nie lukrująca losów bohaterów.
00
madzia_8

Nie oderwiesz się od lektury

Gorąco polecam😊
00

Popularność




Za­pra­szamy na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okładki ANNA SLO­TORSZ / ART­NOVO.PL
Fo­to­gra­fie na okładce© Abi­gail Mi­les/Ar­can­gel Ima­ges © pin­gla­bel/Adobe Stock Do­mena pu­bliczna
Źró­dła mott:Nie było żad­nej na­dziei. Po­wsta­nie w get­cie war­szaw­skim 1943, Mu­zeum Ży­dów Pol­skich PO­LIN, on­line: https://www.youtube.com/watch?v=MI­3bEHj­hYds&ab_chan­nel=Mu­zeum­PO­LIN [do­stęp: 11.01.2023].San­do­mierz. Książka do pi­sa­nia, wy­bór tek­stów i fo­to­gra­fii Je­rzy Krze­miń­ski, fo­to­gra­fie: Ja­nusz Kwiat­kow­ski, Je­rzy Mi­chal­ski, Wy­daw­nic­two Au­ste­ria, Kra­ków–Bu­da­peszt–Sy­ra­kuzy 2021, s. 42.
Ko­or­dy­na­cja pro­jektuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaSZTAM­BOOK – KA­RO­LINA BO­RO­WIEC-PIE­NIAK
Ko­rektaUR­SZULA WŁO­DAR­SKA
Re­dak­cja tech­nicznaLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ma­ria Pa­szyń­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXIII (wy­da­nie elek­tro­niczne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgodne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­tora, w tym nie­le­galne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nione.
All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-271-6435-3
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fice@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­znica@pu­bli­cat.pl

...Pio­trowi

„Nie my­śleć, nie wspo­mi­nać – być!

Czy to mało?”

Ma­ria Iwasz­kie­wicz

„Naj­waż­niej­sze jest ży­cie”.

Ma­rek Edel­man

„Chcia­łem po­ka­zać, że w gro­zie getta można było być czło­wie­kiem z nor­mal­nymi uczu­ciami [...]. Mit getta trzeba zmie­nić. W mi­cie getta trzeba po­ka­zać po­szcze­gól­nych lu­dzi, trzeba po­ka­zać to, co ro­bili, jak żyli. Bo żyli nie tylko nę­dzą i gło­dem”.

Ma­rek Edel­man

1940

Roz­dział 1

Gdy osta­tecz­nie za­mknięto getto, wciąż nie po­wie­dział An­nie, że ją ko­cha. Je­sie­nią ty­siąc dzie­więć­set czter­dzie­stego roku za trzy­me­tro­wym mu­rem o dłu­go­ści po­nad osiem­na­stu ki­lo­me­trów, na czte­ry­stu hek­ta­rach cia­sno za­bu­do­wa­nego te­renu miej­skiego stło­czono kil­ka­set ty­sięcy lu­dzi bez moż­li­wo­ści wyj­ścia, ale jego każdą myśl i tak po­chła­niało nie­wy­znane do­tąd uczu­cie.

Tam­tej dru­giej oku­pa­cyj­nej je­sieni pró­bo­wał wiele razy, ale gdy była bli­sko, słowa po pro­stu nie chciały prze­ci­snąć mu się przez gar­dło i wszystko to­czyło się swoim zwy­czaj­nym bie­giem, jakby nic się w nim nie działo, jakby byli je­dy­nie parą zna­jo­mych, dość przy­pad­kowo złą­czo­nych przez nie­zbyt ła­skawy w tych dniach los. Gdyby nie wojna, gdyby nie sza­tań­ski plan utwo­rze­nia za­mknię­tej dziel­nicy ży­dow­skiej, Ma­rek Gold­man naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie po­znałby Anny Za­tor­skiej. Ich światy od­dzie­lał mur o wiele trwal­szy od tego z ce­gieł i za­prawy i o wiele trud­niej­szy do prze­sa­dze­nia. W tam­tym mu­rze nie było żad­nych wy­ło­mów. Obo­wią­zy­wały ści­słe re­guły, od któ­rych wy­jątki były su­rowo ka­rane.

Te­raz dane mu było spę­dzać z nią czas i mimo ca­łej pa­nu­ją­cej wo­kół grozy był za to wdzięczny. Mi­jały ko­lejne kwa­dranse, ich wspólne chwile pły­nęły za­wsze zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko, a on nie mógł prze­bić się przez tę wła­sną nie­wi­dzialną we­wnętrzną ba­rierę, mie­sza­ninę za­wsty­dze­nia, obawy przed od­rzu­ce­niem, nie­śmia­ło­ści i cze­goś na kształt czci, jaką ją ota­czał. Wy­da­wała mu się zbyt do­sko­nała, by mógł ją bru­kać swo­imi uczu­ciami.

Kim był, żeby mieć śmia­łość choćby śnić o zisz­cze­niu się ma­rzeń, o tym, że Anna Za­tor­ska kie­dy­kol­wiek po­czuje do niego co­kol­wiek poza ser­deczną grzecz­no­ścią, z którą jako pa­nienka z do­brego domu trak­to­wała wszyst­kich wo­koło? Dla­czego w ogóle miałby ją ob­cho­dzić jako męż­czy­zna? Co miał jej do za­ofe­ro­wa­nia?

Od po­czątku wie­dział, że za­słu­gi­wała na ko­goś lep­szego. Le­ka­rza, ad­wo­kata, ary­sto­kratę. Ko­goś do­sko­nale wy­kształ­co­nego, zna­ją­cego ję­zyki obce, wie­lo­krot­nego by­walca lon­dyń­skich ga­le­rii, rzym­skich ka­tedr, pa­ry­skich uli­czek, po­ru­sza­ją­cego się w za­wi­łym świe­cie ety­kiety rów­nie spraw­nie jak w me­an­drach fi­lo­zo­fii czy po­ezji. Ko­goś, kto ro­zu­miałby mu­zykę, którą tak ko­chała.

On sam opu­ścił War­szawę tylko raz, już po roz­po­czę­ciu wojny. Wró­cił po kilku za­le­d­wie dniach, ze świata zo­ba­czyw­szy tylko nie­koń­czące się po­ła­cie ma­zo­wiec­kich pól, za­raz po żni­wach po­ra­nio­nych le­jami po bom­bach i czar­nymi opa­rze­niami od po­ża­rów. War­szawa była ca­łym jego świa­tem i do­póki nie po­znał Anny, ni­gdy mu to nie prze­szka­dzało. Po­dob­nie jak nie prze­szka­dzało mu to, kim jest, co wie i co umie. Był sobą i było mu do­brze. Do­piero wo­bec jej nie­zwy­kło­ści zo­ba­czył swoją ma­łość. Zu­peł­nie jakby ktoś za­pa­lił lampę, w któ­rej świe­tle uj­rzał całą swoją nę­dzę.

Ile­kroć wy­obra­żał so­bie męż­czy­znę god­nego jej wzglę­dów, coś za­ci­skało mu się w piersi i przez chwilę Ma­rek Gold­man nie mógł zła­pać od­de­chu. Nie znał tego męż­czy­zny, ale już te­raz nie­na­wi­dził go ze wszyst­kich sił. Tak silne uczu­cie wzglę­dem nie­zna­jo­mego też było dla niego czymś no­wym. Nie przy­pusz­czał na­wet, że jest zdolny nie­na­wi­dzić ko­goś aż tak mocno.

Wresz­cie czas ich spo­tka­nia do­bie­gał końca. Że­gnali się, a Ma­rek stał jesz­cze chwilę i pa­trzył, jak Anna znika w bra­mie ka­mie­nicy przy placu Mu­ra­now­skim, i ci­skał pod swoim ad­re­sem naj­po­dlej­sze obe­lgi. Znów stchó­rzył, za­bra­kło mu od­wagi, a prze­cież był tak do­brze przy­go­to­wany! Bez­senne go­dziny ko­lej­nych nocy spę­dzał na ukła­da­niu kwie­ci­stych zdań ze słów, z któ­rych każde wy­da­wało mu się nie­wy­star­cza­jące, zbyt zwy­czajne, by opi­sać wszystko, co do niej czuł.

Nie miał po­ję­cia, czy ona w ogóle kie­dy­kol­wiek po­my­ślała o nim ina­czej niż o sie­dzą­cym na scho­dach ko­cie, do­zorcy ka­mie­nicy czy pie­ka­rzu z po­bli­skiej pie­karni. Ow­szem, w krót­kim cza­sie stał się ja­kimś ele­men­tem jej ży­cia, ale miał wra­że­nie, że sta­nowi ra­czej coś na kształt oswo­jo­nego przed­miotu, fo­tela, który za­wsze stoi w tym sa­mym miej­scu, niż osoby, ko­goś, komu mo­głaby po­zwo­lić po­dejść bli­żej, do­pu­ścić go do ta­jem­nic swo­jej du­szy.

Mimo to Ma­rek Gold­man wie­dział, że musi wy­znać jej prawdę, która pa­liła jego wnę­trze, od­bie­rała spo­kój, mą­ciła my­śli. Mniej prze­ra­ża­ją­cym wy­da­wało mu się zro­bie­nie z sie­bie głupca niż by­cie tra­wio­nym przez nie­wy­po­wie­dziane słowa. Był jak opę­tany, jak sza­le­niec owład­nięty cho­robą, która czy­niła go jed­no­cze­śnie moc­nym i cał­kiem bez­sil­nym.

Od pierw­szej chwili, gdy ją zo­ba­czył, nie miał żad­nych wąt­pli­wo­ści, że nie zdoła bez niej żyć. Nie po­tra­fił wy­ja­śnić tego, co się z nim stało. Ni­gdy wcze­śniej nie przy­pusz­czał, że moż­li­wym jest, by ktoś nie­mal nie­zna­jomy stał się sen­sem i ce­lem ży­cia. Po praw­dzie ni­gdy na­wet się nad tym nie za­sta­na­wiał. Miał dwa­dzie­ścia lat, był zdrów i we­sół, zdą­żył już po­znać uroki mło­do­ści, wie­dział, do­kąd zmie­rza, po­tra­fił czer­pać przy­jem­ność z co­dzien­no­ści. Te­raz to wszystko prze­stało mieć zna­cze­nie. Li­czyła się tylko ona.

*

Przed wojną Ma­rek Gold­man uczci­wie dzie­lił czas po­mię­dzy pracę i za­bawę, w obie wkła­da­jąc całą du­szę.

Pra­co­wać za­czął wcze­śnie, żeby po­móc matce. Pani Gold­man była praczką. Od pra­nia cięż­kich zwa­łów ma­te­riału w lo­do­wa­tej wo­dzie szybko na­ba­wiła się reu­ma­ty­zmu. Z po­wy­krę­ca­nymi pal­cami co­raz trud­niej było jej zdo­być za­mó­wie­nia. Klienci nie chcieli od­da­wać bie­li­zny w ta­kie ręce. Matka ro­biła, co mo­gła, ale jej dło­nie sła­bły, a do­kładne pra­nie sta­wało się po­woli nie­moż­liwe. Ma­rek miał za­le­d­wie dwa­na­ście lat, gdy po raz pierw­szy zimą za­bra­kło im wę­gla. Tam­tego stycz­nio­wego wie­czoru pa­trzył, jak matka dy­go­cze z zimna, i zro­zu­miał, że jego dzie­ciń­stwo do­bie­gło końca. Te­raz on mu­siał za­opie­ko­wać się matką. Wy­szedł z domu i po­szedł po radę do swo­jego naj­lep­szego przy­ja­ciela, Franka Kaj­zera, który o ży­ciu zda­wał się wie­dzieć wszystko.

– Skąd można wziąć wę­giel? – za­py­tał.

– Ze składu – od­parł Fra­nek. – Tylko to kosz­tuje, wiesz o tym, prawda?

– A jak się nie ma pie­nię­dzy?

Fra­nek przyj­rzał się przy­ja­cie­lowi uważ­nie.

– No, jak się nie ma pie­nię­dzy, to do składu nie ma po co iść – orzekł wresz­cie. – Trzeba ja­koś się za­krę­cić i zdo­być wę­giel mimo to.

– A jak to się robi? – do­py­ty­wał Gold­man, wpa­tru­jąc się w niego z na­dzieją.

– Można ukraść.

– Nie będę kradł – uciął szybko Ma­rek. Jego matka była pro­stą ko­bietą, ale zdo­łała wpoić sy­nowi za­sady, któ­rych na­leży prze­strze­gać za­wsze i po­mimo wszystko.

Kaj­zer wzru­szył ra­mio­nami.

– No to za­pra­cuj.

– Nikt mnie nie za­trudni. – Gold­man zmar­kot­niał. – W fa­bry­kach biorą od czter­na­stu lat.

– Nie mu­szą cię od razu za­trud­niać.

– To za co mają mi pła­cić?

– Za przy­sługi – od­po­wie­dział Fra­nek, przy­bie­ra­jąc minę mę­drca.

– Nie ro­zu­miem – wy­znał szcze­rze Ma­rek.

– Ro­bot­ni­kom nie wolno wyjść z fa­bryki przed faj­ran­tem, co nie?

Gold­man ski­nął głową.

– No i to jest twoje szczę­ście. Któ­re­muś skoń­czą się pa­pie­rosy? Ska­czesz do kio­sku, żeby mu ku­pić. Po­trzeba pół li­terka? W try miga do­star­czasz. Wę­gla­rzowi pęk­nie wo­rek, rzu­casz się do po­mocy w zbie­ra­niu. Trzeba po­za­mia­tać miał, a ni­komu nie uśmie­cha się krztu­sić w czar­nym pyle, po­ja­wiasz się ty. Sami nie za­uważą, kiedy za­czną wy­pa­try­wać two­jego przyj­ścia, bo sta­niesz się im nie­zbędny. Ła­piesz?

Ma­rek przez chwilę mu się przy­glą­dał, a wy­raz jego twa­rzy świad­czył nie­zbi­cie, że nad czymś usil­nie się za­sta­na­wia.

– Ale skąd wła­ści­wie mam wie­dzieć, gdzie aku­rat będę po­trzebny? – spy­tał wresz­cie.

– Mu­sisz mieć oczy sze­roko otwarte i wciąż szu­kać oka­zji – od­parł Fra­nek to­nem su­ge­ru­ją­cym, że jest to naj­prost­sza rzecz na świe­cie.

Więc Ma­rek szu­kał. Jesz­cze tego wie­czoru na­pa­lił w piecu po­ła­ma­nymi szta­che­tami, które zna­lazł na skwerku nie­opo­dal ich ka­mie­nicy. Okrop­nie dy­miło, ale w po­koju za­raz zro­biło się cie­plej. Za­pa­rzył matce her­batę, przy­krył ją do­dat­ko­wym ko­cem, a gdy za­snęła spo­koj­nie w cie­ple, przy­rzekł so­bie, że już ni­gdy nie po­zwoli jej zmar­z­nąć.

Po ja­kimś cza­sie udało mu się zo­stać chłop­cem na po­syłki u pew­nego ży­dow­skiego sto­la­rza, który pro­wa­dził swój za­kład na Na­lew­kach. Kil­ka­na­ście mie­sięcy póź­niej maj­ster, wi­dząc, że chło­pak jest nad­zwy­czaj pra­co­wity i bar­dzo po­jętny, po­sta­no­wił wziąć go do sie­bie na na­ukę. Matka była za­chwy­cona. Nie mo­gła na­wet śnić o za­pew­nie­niu swemu je­dy­na­kowi ja­kie­go­kol­wiek wy­kształ­ce­nia, a tu miał zdo­być tak do­bry za­wód.

– Ucz się, sy­neczku, ucz – po­wta­rzała. – Cuda nie zda­rzają się prze­cież co­dzien­nie.

Ma­rek nie mu­siał się spe­cjal­nie sta­rać, żeby speł­nić prośbę matki. Uczył się nad­zwy­czaj szybko, był uważny i sku­piony na po­wie­rzo­nych mu za­da­niach, punk­tu­alny, nie­ga­da­tliwy, co dla lu­bu­ją­cego się w ci­szy sto­la­rza było nie­małą za­letą. W do­datku palce chło­paka oka­zały się stwo­rzone do pracy z drew­nem.

Po ja­kimś cza­sie zo­stał cze­lad­ni­kiem, a jego dal­sze losy zda­wały się prze­są­dzone. Gdyby nie wy­bu­chła wojna, pod­szedłby za­pewne do eg­za­mi­nów mi­strzow­skich, zo­stał przy­jęty do ce­chu i mógłby po­my­śleć o wła­snym warsz­ta­cie.

Póź­niej wie­lo­krot­nie za­sta­na­wiał się, czy ża­łuje, że tamta ścieżka zo­stała tak na­gle za­mknięta. Czy by­łaby to jego droga do szczę­ścia? Od­po­wiedź za­wsze była ne­ga­tywna. Gdyby tak się nie stało, naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie po­znałby Anny Za­tor­skiej.

Od dnia, w któ­rym ją zo­ba­czył, prze­stał bać się śmierci. W ogóle prze­stał się nią in­te­re­so­wać, choć ota­czała go z każ­dej strony, co­raz na­tręt­niej do­ma­ga­jąc się uwagi za po­mocą czer­wo­nej cho­rą­gwi ze swa­styką, bły­ska­wic na pat­kach mun­duru czy tru­pich cza­szek na woj­sko­wych czap­kach.

Wy­bu­chła wojna, ko­niec i po­czą­tek wielu hi­sto­rii. Niby wszy­scy się jej spo­dzie­wali, mie­sią­cami wiesz­czono prze­cież jej na­dej­ście, a jed­nak gdy fak­tycz­nie Niemcy prze­kro­czyli pol­ską gra­nicę, wszy­scy zda­wali się tym za­sko­czeni, jakby nie do­wie­rzali, że te wczo­raj­sze wróżby kie­dy­kol­wiek się zisz­czą. Ko­lejna wojna z dnia na dzień stała się rze­czy­wi­sto­ścią, jakby ludz­kość nie po­tra­fiła się zbyt długo bez niej obejść.

Dru­giego wrze­śnia Rada Na­czelna Związku Ra­bi­nów RP wy­sto­so­wała do swo­ich braci w wie­rze na­stę­pu­jącą ode­zwę: „Nie­chaj bę­dzie po­chwa­lone imię Wie­ku­istego, Bra­cia w Izra­elu, Oby­wa­tele Naj­ja­śniej­szej Rze­czy­po­spo­li­tej Pol­skiej! Od­wieczny wróg na­padł w nie­cny, nik­czemny spo­sób na na­szą tak go­rąco przez nas umi­ło­waną Oj­czy­znę, Pol­skę... My Ży­dzi, dzieci tej ziemi od za­mierz­chłych cza­sów, sta­jemy wszy­scy w kar­nym or­dynku, zwarci i opa­no­wani na we­zwa­nie Pana Pre­zy­denta Rze­czy­po­spo­li­tej i Na­czel­nego Wo­dza, aby bro­nić na­szej uko­cha­nej Oj­czy­zny [...] i od­damy, gdy zaj­dzie tego po­trzeba, na oł­ta­rzu Oj­czy­zny na­sze ży­cie i na­sze mie­nie bez reszty. Jest to na­szym naj­szczyt­niej­szym obo­wiąz­kiem oby­wa­tel­skim i re­li­gij­nym, we­dług na­ka­zów na­szej Świę­tej Wiary, który z naj­więk­szą ra­do­ścią speł­nimy – tak nam i Pol­sce do­po­móż Bóg...”.

W sze­re­gach Woj­ska Pol­skiego na te­re­nie ca­łego kraju wal­czyło około stu ty­sięcy żoł­nie­rzy po­cho­dze­nia ży­dow­skiego. Ma­rek także się zgło­sił. Chciał bro­nić swo­jej oj­czy­zny, swo­jego mia­sta, swo­jej ulicy, swo­jego domu. Sły­szał wpraw­dzie o na­ro­dzie wy­bra­nym bę­dą­cym wspól­notą po­nad­pań­stwową, o ru­chach sy­jo­ni­stycz­nych i an­ty­se­mic­kich, co­dzien­nie by­wał na Na­lew­kach i nie­rzadko nie mógł po­jąć, jak w środku sto­licy lu­dzie mogą nie mó­wić w ję­zyku kraju, w któ­rym miesz­kają od po­ko­leń. Każ­do­ra­zowo jed­nak wresz­cie wzru­szał ra­mio­nami.

– Nic mi do tego – mó­wił so­bie, za­rzu­ca­jąc na plecy wór z po­szat­ko­waną ka­pu­stą ku­piony od sta­rego męż­czy­zny z długą brodą. – Każdy żyje po swo­jemu.

Jedną ze zło­tych nie­pi­sa­nych za­sad war­szaw­skich było bo­wiem to, że każdy mógł żyć, jak chce, byle nie wa­dził in­nym i przy­pad­kiem kogo nie krzyw­dził.

Jego ję­zy­kiem był pol­ski. W tym ję­zyku mó­wiła do niego matka, w tym wo­łali go ko­le­dzy na po­dwórku, w tym ję­zyku na­uczył się czy­tać i pi­sać, choć po praw­dzie ni­gdy nie szło mu to szcze­gól­nie do­brze. W tym ję­zyku po­zna­wał sto­lar­ski fach i po raz pierw­szy usły­szał od maj­stra, że ma rękę do drewna.

Ma­rek Gold­man był Po­la­kiem, war­sza­wia­kiem, Ży­dem, ale ni­gdy się nad tym spe­cjal­nie nie za­sta­na­wiał, tak jak nie za­sta­na­wiał się nad bi­ciem serca czy pracą ne­rek. Nie wi­dział w tym żad­nej sprzecz­no­ści. Gdy ktoś py­tał go, kim jest, od­po­wia­dał, że na­zywa się Ma­rek Gold­man i jest sto­la­rzem. Cała reszta była zbyt oczy­wi­sta, żeby o niej mó­wić.

Jego ro­dzinne mia­sto ko­ja­rzyło mu się z wiel­kim sa­ga­nem, w któ­rym za­wie­rała się cała ludzka róż­no­rod­ność. Miej­sca dla każ­dego było dość, a wie­lo­barw­ność War­szawy, mno­gość od­cieni jej miesz­kań­ców two­rzyła nie­po­wta­rzalny, nie­mal ba­śniowy kra­jo­braz.

Szat­kow­nicy ka­pu­sty, wy­tworne damy ubrane we­dług naj­now­szej pa­ry­skiej mody, ob­darci ga­ze­cia­rze, rę­ka­wicz­nicy, ele­ganccy pa­no­wie pa­lący dro­gie pa­pie­rosy, rik­sza­rze oparci o słupy ogło­sze­niowe zwi­ja­jący tani ty­toń na tle pla­katu za­po­wia­da­ją­cego kon­cert ja­kiejś świa­to­wej sławy, or­to­dok­syjni Ży­dzi w cha­ła­tach, pro­te­stanccy pa­sto­rzy, ka­to­liccy księża, mu­zuł­ma­nie, za­kon­nice, ru­baszne karcz­marki z Po­wi­śla, wiecz­nie za­my­śleni na­ukowcy, pa­nie lek­kich oby­cza­jów, zmę­czeni ro­bot­nicy, przy­byłe ze wsi na­iwne słu­żące, przed­się­biorcy, za­dzie­ra­jący nosa sztywno wy­pro­sto­wani kel­ne­rzy po eli­tar­nych szko­łach ser­wu­jący w Bri­stolu czy Eu­ro­pej­skim za­gra­nicz­nym dy­plo­ma­tom drinki w ide­al­nie schło­dzo­nych kie­lisz­kach, pił­ka­rze Le­gii i Po­lo­nii, czer­nia­kow­skie i pra­skie cwa­niaki, bie­dota z An­no­pola – każdy miał swój wy­ci­nek mia­sta prze­po­ło­wio­nego Wi­słą i wszyst­kim uda­wało się żyć obok sie­bie w jako ta­kiej zgo­dzie, choć przej­ścia mię­dzy świa­tami w za­sa­dzie nie ist­niały. Gdy uro­dzi­łeś się ro­bot­ni­kiem, zo­sta­wa­łeś ro­bot­ni­kiem, syn pie­ka­rza był pie­ka­rzem, a le­ka­rza – le­ka­rzem.

Jego mistrz sto­lar­ski rok przed wojną po­wie­dział mu, że w War­sza­wie we­dług sta­ty­styk wy­kup­nych świa­dectw prze­my­sło­wych ist­nieje pra­wie szes­na­ście ty­sięcy warsz­ta­tów rze­mieśl­ni­czych.

– Pięć­dzie­siąt je­den pro­cent chrze­ści­jań­skich, czter­dzie­ści dzie­więć ży­dow­skich – do­dał, po­nie­waż był czło­wie­kiem do­kład­nym i lu­bił pre­cy­zyjne in­for­ma­cje. – Może kie­dyś i twój do­łą­czy do tych re­je­strów – do­dał, po­kle­pu­jąc Marka po ple­cach.

Chło­pak uśmiech­nął się, jakby spodo­bała mu się ta wi­zja, ale w rze­czy­wi­sto­ści wcale nie ma­rzył o wła­snym warsz­ta­cie. Lu­bił ten, w któ­rym pra­co­wał. Wszech­obecny za­pach drewna, kleju, ole­jów i spi­ry­tusu szybko stał się wo­nią jego dru­giego domu. Jego bu­kowa stru­gnica usta­wiona była bli­sko okna, tak że od czasu do czasu mógł wyj­rzeć na ze­wnątrz, a że warsz­tat mie­ścił się w su­te­re­nie, Ma­rek oglą­dał świat z per­spek­tywy chod­nika, roz­po­zna­jąc zna­jo­mych prze­chod­niów nie po twa­rzy, ale po obu­wiu. W po­bliżu ławy w do­sko­na­łym po­rządku le­żały dłuta, strugi, pil­niki, żło­baki, tar­niki, zdzie­raki, wszel­kiego ro­dzaju noże sto­lar­skie i młotki. Na ścia­nie wi­siały piły, świ­dry i prze­różne za­ci­ski. W wiel­kiej sza­fie prze­cho­wy­wano roz­pusz­czal­niki, oleje, bejce i farby, a w ma­łych szu­flad­kach – gwoź­dzie, śrubki i wkręty we wszyst­kich moż­li­wych roz­mia­rach. Ma­rek nie po­tra­fił so­bie wy­obra­zić miej­sca, w któ­rym mo­głoby mu się pra­co­wać le­piej. Było mu do­brze tak, jak jest.

Wkrótce jed­nak oka­zało się, że to, co od za­wsze wy­da­wało mu się tak oczy­wi­ste, w rze­czy­wi­sto­ści ta­kie nie jest. Wojna na­gle na­zna­czyła War­szawę nie tylko szra­mami oko­pów i dziu­rami po bom­bach, lecz po­ja­wiły się także pierw­sze rysy na ży­wej tkance mia­sta. Wciąż jed­nak parki i place miej­skie prze­zna­czono na cho­wa­nie po­le­głych war­sza­wia­ków bez dzie­le­nia ich we­dług wy­zna­nia. Wszy­scy byli prze­cież sy­nami sto­licy, po­le­głymi w walce o wspólną wol­ność.

Jego mia­sto bro­niło się dziel­nie, ale nie­wiele można było po­ra­dzić wo­bec miaż­dżą­cej prze­wagi wroga.

Dwu­dzie­stego dru­giego i dwu­dzie­stego trze­ciego wrze­śnia, gdy war­sza­wiacy wy­zna­nia moj­że­szo­wego ob­cho­dzili święto Jom Kip­pur, dzień po­kuty i po­jed­na­nia, w Pol­sce nie­kiedy na­zy­wany „Sąd­nym Dniem”, Niemcy za­wzię­cie bom­bar­do­wali ży­dow­skie domy i sy­na­gogi.

Dwu­dzie­stego pią­tego wrze­śnia na­stą­pił wielki fi­nał udręki mia­sta. Po­nad czte­ry­sta sa­mo­lo­tów Luft­waffe od siód­mej rano przez ko­lej­nych je­de­na­ście go­dzin zrzu­cało bomby na War­szawę, ła­miąc tym nie tylko prawo wo­jenne po­przez świa­dome wy­bra­nie cy­wil­nych ce­lów, ale też wszyst­kie do­tych­cza­sowe nie­pi­sane za­sady sztuki wojny. Bom­bar­do­wano szpi­tale ozna­czone Czer­wo­nym Krzy­żem. W tym Świę­tego Du­cha było bli­sko sied­miu­set ran­nych, zgi­nęli pra­wie wszy­scy. W pło­mie­niach sta­nęły cmen­ta­rze, ko­ścioły, re­pre­zen­ta­cyjne ulice miast. Znisz­cze­nia nie były przy­pad­kowe, lecz pre­cy­zyj­nie za­pla­no­wane, by zła­mać du­cha obroń­ców sto­licy.

Nie­mieccy pi­loci nur­ko­wali nad uli­cami, by strze­lać z ka­ra­bi­nów do lu­dzi, któ­rzy usi­ło­wali ga­sić po­żary. Po­ci­ski tra­fiały ko­biety, star­ców i dzieci.

Skąpa obrona prze­ciw­lot­ni­cza mia­sta, któ­rej siły z każdą mi­nutą sła­bły, nie miała żad­nych szans z desz­czem bomb.

Tam­tego dnia na War­szawę spa­dło bli­sko sześć­set trzy­dzie­ści ton bomb, od któ­rych zgi­nęło dzie­sięć ty­sięcy war­sza­wia­ków. Nikt, kto tego nie prze­żył, nie po­wi­nien na­wet pró­bo­wać so­bie tego wy­obra­zić. Gra­nice ludz­kich ima­gi­na­cji nie się­gają tak da­leko. Miesz­kańcy War­szawy, ocie­ra­jąc łzy, z wła­ści­wym so­bie czar­nym hu­mo­rem szybko okrzyk­nęli ten tra­giczny dzień mia­nem la­nego po­nie­działku.

Ciągu dal­szego miało nie być. Sto­lica nie miała amu­ni­cji, żyw­no­ści, lud­ność cy­wilna znaj­do­wała się w opła­ka­nym sta­nie. Roz­po­częto więc roz­mowy o ka­pi­tu­la­cji. W celu za­pew­nie­nia no­wym wło­da­rzom mia­sta bez­pie­czeń­stwa przed ak­tami sa­bo­tażu wy­zna­czono dwu­na­stu za­kład­ni­ków, gwa­ran­tów po­słu­szeń­stwa po­nad mi­liona po­zo­sta­łych. Sta­no­wili praw­dziwą mo­zaikę, ide­al­nie war­szaw­ski ob­raz. Byli wśród nich chrze­ści­ja­nie, ży­dzi, ate­iści, je­den wol­no­mu­larz, ksiądz. Zo­stali za­mknięci w ra­tu­szu pią­tego paź­dzier­nika, by nic nie zmą­ciło spo­koju Adolfa Hi­tlera, który tego dnia przy­le­ciał do War­szawy ode­brać pa­radę zwy­cię­stwa.

Wiele osób za­sta­na­wiało się, na co było to całe bo­ha­ter­stwo obroń­ców, skoro po pod­pi­sa­niu aktu ka­pi­tu­la­cji pol­scy żoł­nie­rze wy­ma­sze­ro­wali z mia­sta do nie­woli.

– Ani my­ślę iść z nimi – po­wie­dział wów­czas Fra­nek, zrzu­ca­jąc mun­dur i wkła­da­jąc cy­wilne ubra­nie.

– To de­zer­cja – stwier­dził Ma­rek.

– De­zer­cja to bę­dzie wtedy, gdy mnie znajdą – od­parł Fra­nek, uśmie­cha­jąc się szel­mow­sko. – A kto by tam szu­kał w ta­kich wa­run­kach. Za­łożę się, że nie­je­den za­raz po wyj­ściu z mia­sta czmych­nie do lasu. Niemcy wy­grali. Te­raz mu­simy wy­my­ślić so­bie ży­cie na nowo pod oku­pa­cją.

Ma­rek po­szedł w jego ślady, żeby ska­zaw­szy się na nie­pewny los, nie zo­sta­wić matki sa­mej.

Ży­cie w War­sza­wie oka­le­czo­nej przez wy­buch wojny po­woli za­czy­nało to­czyć się da­lej, choć było znacz­nie bar­dziej skom­pli­ko­wane. Zbli­żała się zima. Ty­siące do­mów zo­stały bez okien. Około pięt­na­stu pro­cent bu­dyn­ków zbu­rzono, a ich miesz­kańcy po­zo­stali bez da­chu nad głową. Znisz­czono dwie­ście du­żych fa­bryk. Wielu lu­dzi nie miało pracy. Wsku­tek spu­sto­szeń do­wóz żyw­no­ści do mia­sta był ogra­ni­czony. Sto­wa­rzy­sze­nia do­bro­czynne i Za­rząd Mia­sta wy­da­wały cza­sem i sto ty­sięcy cien­kich zu­pek dla ro­bot­ni­ków i in­te­li­gen­cji, z któ­rych po­cho­dziła więk­szość bez­ro­bot­nych.

Świat Gold­mana nie znik­nął na­gle wraz z na­pa­ścią Niem­ców, choć biało-czer­wone flagi usu­nięto z bu­dyn­ków i ulic. Prze­ciw­nie, roz­pa­dał się ka­wa­łek po ka­wałku. Dłu­gie mie­siące ilu­zję jego ist­nie­nia pod­trzy­my­wali ota­cza­jący chło­paka lu­dzie, któ­rzy na prze­kór zdro­wemu roz­sąd­kowi i fak­tom upar­cie wie­rzyli, że to wszystko po­trwa tylko chwilę, że to tylko stan przej­ściowy, pauza dzie­jowa. Sta­rali się żyć jak daw­niej, omi­ja­jąc wzro­kiem czarne pa­jąki na czer­wo­nych sztan­da­rach, dwu­ję­zyczne ko­lo­rowe ob­wiesz­cze­nia na słu­pach, głusi na wy­cie sy­ren, ryki me­ga­fo­nów, szcze­kliwą ger­mań­ską mowę i stu­kot pod­ku­tych ofi­cer­skich bu­tów. Owi­jali słomą na zimę po­dwór­kowe krzewy ró­żane, ce­ro­wali dziu­rawe rę­ka­wice, co so­botę pa­sto­wali pod­łogi i ma­glo­wali ob­rusy.

– Do świąt Ame­ry­ka­nie po­go­nią Hi­tlera! – prze­ko­ny­wali jedni dru­gich.

– Przed No­wym Ro­kiem nie bę­dzie śladu po swa­styce – za­pew­niali.

– Do wio­sny już na pewno wszy­scy za­po­mnimy o woj­nie – ar­gu­men­to­wali z mocą.

Lu­dzie do końca trzy­mają się naj­mniej­szych choćby na­mia­stek na­dziei. Ma­rek słu­chał tego wszyst­kiego i choć ro­zum pod­po­wia­dał mu nie­wiarę, serce z ca­łej siły pra­gnęło, by te pro­roc­twa oka­zały się prawdą. On także jesz­cze wów­czas chciał, żeby było jak przed­tem. Tę­sk­nił za daw­nym, prze­wi­dy­wal­nym ryt­mem swo­jego ży­cia, dzie­lo­nego na pracę, czas z matką i roz­ma­ite przy­gody prze­ży­wane z Fran­kiem w pi­wiar­niach na Czer­nia­ko­wie czy Po­wi­ślu.

A po­tem stało się ja­sne, że ciąg dal­szy prędko nie na­stąpi. To nie była prze­rwa, ale ko­niec tam­tego świata.

Do­brze pa­mię­tał dzień, w któ­rym pierw­szy raz usły­szał o po­dziale jego mia­sta na trzy dziel­nice: nie­miecką, pol­ską i ży­dow­ską. Na uli­cach na­tych­miast za­częto de­ba­to­wać, gdzie zo­sta­nie utwo­rzona część ży­dow­ska. Nie­któ­rzy mó­wili o oko­li­cach Na­le­wek, ale byli i tacy, któ­rzy ob­sta­wiali, że Ży­dzi zo­staną prze­nie­sieni na drugą stronę Wi­sły.

– Na Pel­co­wi­znę – prze­ko­ny­wali. – Albo Szmulki.

Te wi­zje prze­ra­żały lu­dzi. O ile w oko­licy dziel­nicy pół­noc­nej za­bu­dowa była gę­sta, a to ozna­czało dużą liczbę miesz­kań, o tyle zna­le­zie­nie noc­le­gów dla ty­sięcy lu­dzi na pra­wym brzegu Wi­sły było nie­moż­li­wo­ścią.

Ma­rek był zdez­o­rien­to­wany. Po raz pierw­szy do­tarło do niego z całą mocą, że kwe­stia by­cia Ży­dem w te­atrum wojny może oka­zać się czyn­ni­kiem de­cy­du­ją­cym o czym­kol­wiek, na przy­kład o ko­niecz­no­ści opusz­cze­nia domu, w któ­rym spę­dził całe dzie­ciń­stwo. Oczy­wi­ście wie­dział jak wszy­scy, że Hi­tler ma ob­se­sję na punk­cie sta­ro­za­kon­nych, ob­wi­nia ich o całe zło tego świata, wszyst­kie nie­po­wo­dze­nia i spi­ski kie­ro­wane prze­ciwko Niem­com. Po­dobno pod ko­niec stycz­nia, na osiem mie­sięcy przed wy­bu­chem wojny, opo­wia­dał o ko­niecz­no­ści zdo­by­cia prze­strzeni ży­cio­wej dla Niem­ców i znisz­cze­nia rasy ży­dow­skiej w Eu­ro­pie. Jed­nak Ma­rek, tak jak inni, nie bar­dzo przej­mo­wał się tymi wi­zjami sza­leńca ze śmiesz­nym wą­si­kiem, wy­gła­sza­nymi w zde­cy­do­wa­nie zbyt dłu­gich prze­mó­wie­niach.

Aż do­tąd trak­to­wał więc wszyst­kie ogra­ni­cze­nia na­kła­dane na Ży­dów tak, jakby nie były jego sprawą i do­ty­czyły wy­łącz­nie or­to­dok­syj­nych miesz­kań­ców Na­le­wek czy ra­bi­nów i ich ro­dzin. Ale on był zwy­kłym chło­pa­kiem, który wy­cho­wał się na war­szaw­skiej ulicy. Nie ob­cho­dził ży­dow­skich świąt, ni­gdy na­wet nie był w sy­na­go­dze, w ko­ściele zresztą też nie. Re­li­gia wy­da­wała mu się roz­rywką wyż­szych sfer. Gdy był mały, cza­sem przy­sta­wał nie­opo­dal któ­rejś świą­tyni i przy­glą­dał się wier­nym spie­szą­cym na na­bo­żeń­stwo. Wy­da­wali mu się tacy do­stojni, po­ważni, wy­stro­jeni, jakby zmie­rzali do te­atru czy na kon­cert. Dla­tego też wszel­kie prze­jawy re­li­gij­no­ści usta­wił w jed­nym rzę­dzie z wy­da­rze­niami kul­tu­ral­nymi, w któ­rych tak lu­bo­wali się bo­ga­cze. W prze­strzeni, do któ­rej tacy jak on nie mieli do­stępu. Lu­dzie pra­cu­jący nie mieli czasu, siły ani pie­nię­dzy na po­dobne roz­rywki. Ktoś, kto od naj­młod­szych lat musi co­dzien­nie od nowa roz­po­czy­nać walkę o prze­trwa­nie, wie­rzy w trud, uczciwą pracę, pie­niądz i chleb.

Gdy pierw­szego grud­nia, po za­le­d­wie dwóch mie­sią­cach oku­pa­cji, na­ka­zano Ży­dom po­wy­żej dzie­sią­tego roku ży­cia no­sić opa­skę z gwiazdą Da­wida, ku­pił so­bie jedną i no­sił w kie­szeni, by w ra­zie nie­bez­pie­czeń­stwa szybko ją za­ło­żyć. Nie za­mie­rzał jed­nak pa­ra­do­wać w niej po mie­ście i wy­sta­wiać się na szy­kany, któ­rych Niemcy nie szczę­dzili Ży­dom. Miał do­bry, czyli cał­kiem zwy­czajny wy­gląd: kasz­ta­nowe włosy, ja­sną cerę, piwne oczy, jak po­łowa war­sza­wia­ków.

Ży­dom za­ka­zy­wano ko­lej­nych rze­czy, Ma­rek Gold­man na­dal jed­nak nie od­czu­wał z tego po­wodu żad­nego dys­kom­fortu. W grud­niu zli­kwi­do­wano ży­dow­skie szkoły, ale on i tak ni­gdy się w nich nie uczył. W stycz­niu za­ka­zano po­dróży ko­leją, ale on i tak ni­gdy nie je­chał po­cią­giem. W marcu za­ka­zano Ży­dom pracy w lo­ka­lach ga­stro­no­micz­nych i roz­ryw­ko­wych, ale on ani tam nie pra­co­wał, ani od wy­bu­chu wojny ra­czej nie by­wał. Wio­sną ode­brano Ży­dom kon­ce­sje do­roż­kar­skie, ale on nie miał ani ko­nia, ani po­wozu, po­dob­nie jak kio­sku ty­to­nio­wego czy cu­kierni, któ­rych dzia­łal­no­ści też za­ka­zano. We wrze­śniu cho­rych Ży­dów usu­nięto ze szpi­tali, ale on miał że­la­zne zdro­wie i ni­gdy nie mu­siał ko­rzy­stać z tam­tej­szej opieki. Nie miał też brody ani pej­sów, któ­rych ob­cię­ciem można by go drę­czyć.

Trzy­na­stego wrze­śnia ogra­ni­czono Ży­dom prawo do swo­bod­nego za­miesz­ka­nia, ale on i tak nie pla­no­wał prze­pro­wadzki. Od za­wsze miesz­kał w tym sa­mym miej­scu i nie za­mie­rzał tego zmie­niać.

Gdy dru­giego paź­dzier­nika gu­ber­na­tor dys­tryktu war­szaw­skiego za­po­wie­dział utwo­rze­nie za­mknię­tej dziel­nicy ży­dow­skiej, Ma­rek spraw­dził tylko, czy jego ulica znaj­dzie się w tych gra­ni­cach. Igno­ro­wana przez niego la­tami re­li­gia miała de­cy­do­wać o przy­po­rząd­ko­wa­niu do kon­kret­nej czę­ści mia­sta.

Getto wy­zna­czono osta­tecz­nie w tzw. pół­noc­nej dziel­nicy, co było o tyle lo­giczne, że miesz­kała tu spora część z po­nad trzy­stu ty­sięcy sta­ro­za­kon­nych war­sza­wia­ków. Reszta, re­zy­du­jąca poza wy­zna­czo­nymi gra­ni­cami, do pięt­na­stego li­sto­pada mu­siała zna­leźć lo­kum w ob­rę­bie mu­rów. Chrze­ści­ja­nie zo­stali zmu­szeni do opusz­cze­nia tej czę­ści War­szawy naj­da­lej w ciągu ko­lej­nych dwóch ty­go­dni. Do­zwo­lone było za­mie­nia­nie się miesz­ka­niami, na­jem, kupno i sprze­daż. Prze­nieść można się było z ca­łym le­gal­nie po­sia­da­nym do­byt­kiem.

Wszyst­kie sklepy ży­dow­skie znaj­du­jące się poza tym ob­sza­rem, tak jak warsz­taty, za­kłady wy­twór­cze i małe fa­bryki, wraz z to­wa­rem, sprzę­tem i su­row­cami pod­le­gały kon­fi­ska­cie.

Gdy pierw­szy szok mi­nął, za­czął się rej­wach. Do i z getta pły­nął nie­prze­rwany stru­mień lu­dzi cią­gną­cych wózki, do­ro­żek, riksz, wo­zów. Naj­wię­cej jed­nak osób tasz­czyło do­by­tek na wła­snych ple­cach.

Sys­te­ma­tycz­nie do­bu­do­wy­wany na koszt gminy ży­dow­skiej mur roz­szar­py­wał mia­sto na czę­ści, zmie­nił utarte szlaki ulic w nie­zro­zu­miałą plą­ta­ninę, la­bi­rynt, któ­rego gra­nice cią­gle się prze­su­wały, a lu­dzie prze­miesz­czali się, że­gna­jąc miej­sca, w któ­rych nie­rzadko ich ro­dziny żyły od tak wielu po­ko­leń, że nikt już nie pa­mię­tał na­wet imie­nia tego, kto wy­brał dla nich ten ad­res.

Samo getto też szybko pę­kło – wzdłuż ulicy Chłod­nej – dzie­ląc się na małe po­łu­dniowe, po­ło­żone bli­żej Mar­szał­kow­skiej, i duże pół­nocne, bar­dziej od­da­lone od cen­trum.

W mu­rze wy­zna­czono dwa­dzie­ścia dwie bramy. Nie­któ­rzy twier­dzili, że zo­staną tam usta­wione straże i ich prze­kra­cza­nie po za­mknię­ciu getta bę­dzie moż­liwe je­dy­nie za oka­za­niem prze­pustki. Ile­kroć Ma­rek prze­cho­dził obok któ­rejś z nich, czuł nie­po­kój, choć nie było jesz­cze żad­nych żoł­nie­rzy ani szla­ba­nów. By ukoić ten nie­po­kój, prze­cho­dził na drugą stronę i spa­ce­ro­wał po War­sza­wie cał­kiem bez celu, tylko po to, by upew­nić się, że wszystko jest jak daw­niej. Miał jed­nak wra­że­nie, że coś prze­ga­pił, choć cał­kiem nie umiał po­wie­dzieć co, i że jest już za późno, by od­wró­cić bieg zda­rzeń.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki