Willa pod Kasztanem. Światło gwiazd - Krystyna Mirek - ebook + audiobook + książka

Willa pod Kasztanem. Światło gwiazd ebook i audiobook

Krystyna Mirek

4,4
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów, by naprzemiennie czytać i słuchać.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Jesień w willi pod kasztanem zapowiada się nie tylko malowniczo, ale i burzliwie.

Pewien mężczyzna, z zawodu astrofizyk, wprowadzi kosmiczne wręcz zamieszanie w życie jednej z kobiet. Bartek w swoim polowaniu na miłość będzie przekraczał kolejne granice, a dwie synowe pod jednym dachem mocno dadzą się we znaki babci Kalinie. Tym razem zapach szarlotki i smak domowej lemoniady mogą nie wystarczyć, by wyprostować zawikłane rodzinne relacje. Trzeba będzie użyć mocniejszych środków.

Czy uda się wszystkim odnaleźć spokój i zasiąść przy wspólnym stole? Kto zostanie w willi pod kasztanem?

Droga do szczęścia czasem bywa krucha, ale zawsze warto jej szukać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 292

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 3 min

Lektor: Justyna Bieniek

Oceny
4,4 (8 ocen)
4
3
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
fiolka88

Dobrze spędzony czas

Przypadkowe spotkanie w pociągu może okazać się początkiem czegoś nowego. Pod warunkiem,że to co było, stare i nie takie jak być powinno zostawimy za sobą. Czy jest jakaś granica wieku po której przekroczeniu nie należy się nam już szczęście. Bohaterowie serii Willa pod kasztanem dojrzewają, nie tylko fizycznie ale przede wszystkim mentalnie. Czy każdy z nich odnajdzie szczęście? Bycie matką jest trudne. Zwłaszcza jeśli jest się matką, która zostaje w domu, poświęcającą wszystko dla rodziny. Dzieci rosną, dorastają i właściwie nadal są nauczone,że ktoś za nich pewne rzeczy zrobi. Wcześniej nie doceniają tego co mają pod nosem, bo i po co. Samo się zrobi. Samo się ugotuje. Samo się wypierze, wyprasuje, schowa do szaf. Ale zawsze za tym "się" stoi żywa osoba, która także ma swoje marzenia, mniejsze lub większe. Potrzebuje chwili dla siebie, przeżycia czegoś więcej ... Ogromnie się cieszę,że wydawnictwo harde wznowiło tę serię. Dzięki temu poznałam świetną, życiową historię ludzi, z któ...
00
lili_zileono_mi

Dobrze spędzony czas

Bardzo lubię takie poruszające historie, opowiadające o codziennych sprawach, poruszające jednak trudne tematy i wzbudzające masę emocji. Taka właśnie jest ta historia, dzieje się tu naprawdę wiele, każdy z bohaterów przechodzi swoistą przemiane. Książka ta uzmysławia nam jak trudn jest odnalezienie swojej drogi, miejsca na ziemi, przyznanie się przed samym sobą czego pragniemy i podążanie za tym, zachowanie równowagi między pracą a życiem prywa
00

Popularność




Rozdział 1

Dorota zerwała się z łóżka wcze­śnie, wie­dziona sta­rym przy­zwy­cza­je­niem, że jest mnó­stwo rze­czy do zro­bie­nia i trzeba się spie­szyć. Szyb­ciej spać, prę­dzej wsta­wać. Była mamą trójki dzieci. W jej domu wciąż coś się działo. Jeden obo­wią­zek gonił drugi. Mąż pro­wa­dził firmę, nie poma­gał.

Wzięła głę­boki wdech.

To było kie­dyś – przy­po­mniała sobie. – W innym życiu.

Wyda­wało się tak odle­głe. Teraz została sama. I wciąż nie mogła się do tego stanu przy­zwy­czaić.

Gdy zbie­gła po scho­dach na par­ter domu, zde­rzyła się z pustką i ciszą wypo­le­ro­wa­nych na błysk pomiesz­czeń. Zbyt prze­stron­nych dla jed­nej osoby.

Szybko weszła do łazienki. Wyką­pała się, sta­ran­nie uło­żyła włosy i dopie­ściła deli­katny maki­jaż. Musiała zabić wlo­kący się wolno czas.

Sukienka, którą wło­żyła, była wpraw­dzie czarna jak wszystko, co Dorota teraz nosiła, ale korale miały piękny jeży­nowy odcień. Wybrała do tego szpilki z czer­wo­nymi pode­szwami. Nie było to spe­cjal­nie wygodne obu­wie na podróż pocią­giem, Dorota lubiła jed­nak to uczu­cie, kiedy kostki u nóg sta­wały się smu­kłe, a sukienka zupeł­nie ina­czej zaczy­nała leżeć na ciele.

Szu­kała takich małych przy­jem­no­ści. Mikro­sko­pij­nych decy­zji, które mogłaby pod­jąć sama. Przez ponad trzy­dzie­ści lat mał­żeń­stwa robiła wyłącz­nie to, co należy. Teraz też pil­no­wana przez dzieci, sąsia­dów, zna­jo­mych oraz rodzinę stała się wzor­cową wdową.

Trzy­dzie­ści lat mał­żeń­stwa zobo­wią­zuje.

Nawet za cięż­kie prze­stęp­stwo sie­dzi się kró­cej – pomy­ślała ze smut­kiem. – I zawsze można wcze­śniej wyjść za dobre spra­wo­wa­nie.

Tutaj takiej opcji nie było.

Nie mogła się jed­nak już poskar­żyć na swoją sytu­ację. Jej mąż zmarł mie­siąc temu. Jakie teraz miało zna­cze­nie, po czy­jej stro­nie była racja przez te wszyst­kie lata? Kto moc­niej zawi­nił? Dla­czego zmar­no­wali razem taki szmat czasu? Do kogo miała teraz pójść ze swoim żalem?

Spoj­rzała na zega­rek i gwał­tow­nie przy­spie­szyła. Musiała pędzić, bo czas, któ­rego jesz­cze chwilę temu było pod dostat­kiem, nagle się ulot­nił. Do odjazdu pociągu zostało go już naprawdę nie­wiele.

***

Szybko skie­ro­wała się do kuchni, by zjeść jakieś śnia­da­nie. Była w nie­złym nastroju, choć nie­chęt­nie ruszała w drogę.

Nawet nie przy­pusz­czała, że dzień, który wła­śnie się obu­dził, sta­nie się naj­bar­dziej prze­ło­mo­wym w jej życiu. Nic na to nie wska­zy­wało. Zja­dła pospiesz­nie kanapkę i bły­ska­wicz­nie po sobie posprzą­tała. Choć teraz miesz­kała tu sama i nikt jej nie kon­tro­lo­wał ani nie mógł skry­ty­ko­wać, bra­ko­wało jej odwagi, by zosta­wić choćby jeden kubek na stole, mimo iż mar­twiła się, że nie zdąży na pociąg.

Musiała punk­tu­al­nie sta­wić się w War­sza­wie. Odbie­rała nie byle jaką nagrodę. Wyróż­nie­nie dla biz­nes­mena roku. Oczy­wi­ście nie dla niej, lecz w imie­niu męża. Teraz kiedy odszedł, wszy­scy sobie nagle o nim przy­po­mnieli. Wszel­kie fun­da­cje i insty­tu­cje. Chcieli go wyróż­niać oraz doce­niać. Jakby łatwiej było zro­bić to wobec kogoś, kogo już nie ma i nie trzeba oso­bi­ście mu gra­tu­lo­wać ani zazdro­ścić suk­cesu. Prze­stał być nie­bez­pieczną kon­ku­ren­cją, a stał się tylko pomni­kiem daw­nych osią­gnięć. Można poło­żyć kwiaty i spo­kój.

Dorota nie miała ochoty jechać na uro­czy­stą galę. Sie­dzieć i słu­chać dłu­gich wystę­pów. Mówić grzecz­nych zdań, przyj­mo­wać nie­koń­czą­cych się kon­do­len­cji, pil­no­wać, by wyglą­dać sto­sow­nie do oka­zji, by włosy się nie roz­sy­pały, a dół sukienki nie pogniótł.

A przede wszyst­kim wysłu­chi­wać pochwal­nych mów na temat męża. Gdyby jesz­cze ogra­ni­czały się do spraw fir­mo­wych. Nie miała co do tego uwag. Mariusz był nie­złym fachow­cem, dobrze sobie radził. Ale wszy­scy na każ­dym kroku pod­kre­ślali, że sta­no­wił także wzór jako mąż i ojciec.

Lecz to nie była prawda.

Zwy­kłe oszu­stwo. W rze­czy­wi­sto­ści dla Mariu­sza wszystko było waż­niej­sze niż rodzina. Nawet w ostat­nim roku, już po tym, jak przy­się­gał, że zmieni swoje postę­po­wa­nie. Nie zro­bił tego. Sta­rał się może ze dwa tygo­dnie, a potem znów wró­cił do daw­nych nawy­ków. Nie zale­żało mu dosta­tecz­nie mocno, by wło­żyć w to więk­szy wysi­łek.

– Tylko na jeden dzień – obie­cy­wał, wyjeż­dża­jąc w dele­ga­cję. A potem nie było go przez cały week­end. – Tylko dziś wie­czo­rem wrócę tro­chę póź­niej – mówił. Następ­nego dnia powta­rzał to samo. I kolej­nego. W fir­mie zawsze były pilne sprawy, w domu wła­ści­wie ni­gdy.

Czy żało­wał w ostat­nich chwi­lach? Tego nie wie­działa. Mariusz umarł tak, jak żył. W fir­mie. Za biur­kiem. Zawał zmiótł go z ziemi w kilka minut. Nawet karetka pogo­to­wia nie zdą­żyła doje­chać.

Dorota z tru­dem ode­rwała się od nie­przy­jem­nych wspo­mnień. Zamknęła dom i pobie­gła w stronę cze­ka­ją­cej już tak­sówki. Wsia­dła i popro­siła o kurs na dwo­rzec. A potem spoj­rzała w szyby samo­chodu. W przy­ciem­nio­nej tafli odbiła się twarz kobiety, która znaczną część życia ma już za sobą. Zadba­nej, wciąż atrak­cyj­nej, lecz peł­nej rezy­gna­cji. Oczy o pięk­nym ciem­no­nie­bie­skim odcie­niu wyra­żały zadumę, ale także mil­czącą zgodę na to, co przy­niosą kolejne dni. Ona na nic już nie cze­kała, wie­działa, że wszystko, co ważne, jest już za nią.

Odwró­ciła wzrok. Kiedy wysia­dła, szybko dostała się na peron piąty, by wsiąść do nowo­cze­snego pociągu jadą­cego do War­szawy. Kilka razy spraw­dziła na bile­cie numer wagonu i miej­sca. Ni­gdy jesz­cze nie podró­żo­wała w ten spo­sób. Zawsze w dal­szą drogę wybie­rali się z mężem samo­cho­dem. Cza­sem woził ją fir­mowy kie­rowca.

Ale bez trudu odna­la­zła wła­ściwe miej­sca. Rozej­rzała się wokół. Czuła się tro­chę nie na miej­scu. Wyda­wało jej się, że wszy­scy tutaj są wyjąt­kowo ele­ganccy.

Pew­nie praw­nicy, leka­rze. Jadą na swoje biz­ne­sowe spo­tka­nia, kon­fe­ren­cje i ważne roz­mowy – pomy­ślała.

Nie nale­żała do takiego śro­do­wi­ska. Była tylko zwy­kłą gospo­dy­nią domową, która wszystko zawdzię­czała mężowi. Czę­sto to pod­kre­ślał. Lubił się nią chwa­lić wśród kole­gów, ale to nie była taka praw­dziwa duma, która pły­nie z serca i spra­wia, że kocha się osobę, którą się podzi­wia. Dorota była dla Mariu­sza raczej jak narzę­dzie do osią­ga­nia celu, jak dobra apli­ka­cja do obli­cza­nia podatku. Inwe­sto­wał w nią, ponie­waż chciał, żeby dzia­łała jesz­cze lepiej i przy­no­siła więk­sze zyski.

Ale ni­gdy jej nie rozu­miał.

Kon­tra­henci bar­dzo lubili domowe wie­czorne spo­tka­nia u Mir­skich. O wiele bar­dziej niż zwy­kłe kola­cje w restau­ra­cji. Coś takiego każdy umie zor­ga­ni­zo­wać. Zare­zer­wo­wać sto­lik i zapła­cić rachu­nek. Mało kto jed­nak potrafi zapro­sić przy­szłego part­nera biz­ne­so­wego do domu, poczę­sto­wać przy­go­to­wa­nym przez miłą, uśmiech­niętą żonę nie­zwy­kle smacz­nym, a do tego zdro­wym posił­kiem.

Dorota wes­tchnęła. Dawne dzieje. Jakie to ma teraz zna­cze­nie?

Zdjęła płaszcz, popra­wiła czarną sukienkę, po czym poło­żyła torebkę na szczu­płych, wciąż bar­dzo kształt­nych kola­nach i jesz­cze raz rozej­rzała się wokół. Jej pierw­sze wra­że­nie oka­zało się mylne, obra­zo­wało tylko jej ukryte kom­pleksy. Wielu pasa­że­rów miało na sobie zwy­kłe dżinsy i wyglą­dało na pochło­nię­tych codzien­nymi spra­wami. To ona w swo­jej dobrze skro­jo­nej sukience mogła wyda­wać się kobietą suk­cesu. Popra­wiła bran­so­letkę i wes­tchnęła. Cze­kała ją długa, zapewne nudna podróż. Zapo­mniała wziąć ze sobą jakąś książkę.

W tym momen­cie na miej­scu obok usiadł męż­czy­zna. Poczuła sub­telny zapach dobrych per­fum. A potem dotyk pod­szewki mary­narki, odkła­da­nej na wie­szak. W cia­sno­cie pociągu uło­że­nie się z baga­żami nie jest łatwe. Mate­riał był nie­zwy­kle miękki i przy­jemny. Od razu się domy­śliła, że jest drogi, i odwró­ciła wzrok. Spoj­rzała za okno. Męż­czyźni w szy­tych na miarę gar­ni­tu­rach zupeł­nie jej nie inte­re­so­wali. Zbyt długo żyła z jed­nym z nich.

W szy­bie pociągu odbiła się jed­nak syl­wetka współ­pa­sa­żera. Nie dało się od niego uciec. Usiadł wygod­nie, popra­wił kra­wat i pod­cią­gnął rękawy koszuli, zawi­ja­jąc je pra­wie pod łok­cie. Dorota dawno nie spo­tkała nikogo, kto tak dobrze czuł się w ofi­cjal­nym stroju.

Mimo woli dys­kret­nie zer­k­nęła w jego stronę, a on zła­pał jej wzrok i się uśmiech­nął. Spło­szona natych­miast odwró­ciła głowę i zaczer­wie­niła się. To było okropne. Dla­czego nie umiała się zacho­wy­wać ze swo­bodą? Prze­cież nic się nie działo takiego, co mogłoby tłu­ma­czyć takie emo­cje.

Uspo­kój się – naka­zała sobie w duchu.

Ale to nie było łatwe. Ledwo współ­pa­sa­żer usiadł, a już zerwał się znowu, po czym, prze­pra­sza­jąc wylew­nie, zaczął nur­ko­wać gdzieś pod jej sto­pami.

– Cią­gle coś gubię – powie­dział z roz­bra­ja­jącą szcze­ro­ścią. – A na tym zegarku mi zależy. Dał mi go mój dzia­dek. Uczciwy kowal. Roz­sądny czło­wiek. Nic mu nie zgi­nęło przez całe życie.

Znów zoba­czyła jego twarz i sze­roki pro­mienny uśmiech. Poczuła, że robi jej się cie­pło. Nie była kobietą, która czę­sto oglą­dała się za męż­czy­znami. Wycho­wano ją na przy­kładną panią domu i długo myślała, że to naj­lep­szy i jedyny spo­sób na życie. Nawet wtedy, gdy sta­now­czo zagro­ziła Mariu­szowi, że odej­dzie, nie pla­no­wała nowych związ­ków. Chciała tylko poło­żyć kres upo­ko­rze­niom.

Szybko jed­nak uświa­do­miono jej, jak bar­dzo jest słaba. Do jakiego stop­nia nic nie zna­czy w rodzin­nym ukła­dzie.

Wes­tchnęła, a sąsiad spoj­rzał na nią z tro­ską. Nie ode­zwał się jed­nak. Na szczę­ście naj­wy­raź­niej nie nale­żał do kate­go­rii tych pocią­go­wych typów, co to ledwo tylko siądą obok, z punktu zaczy­nają nawi­jać o pogo­dzie, zdro­wiu czy też, co naj­gor­sze, poli­tyce.

Pociąg ruszył, dziw­nie szarp­nęło, jakby maszy­ni­sta dopiero się uczył, a pasa­że­ro­wie sie­dzieli w sta­rym fia­cie, a nie naj­no­wo­cze­śniej­szym pen­do­lino. Dorota odru­chowo zła­pała się za sto­li­czek pod oknem.

– Boi się pani pręd­ko­ści? – zapy­tał jej towa­rzysz.

– Tro­chę – odpo­wie­działa szcze­rze, bo w sumie co jej zale­żało. To nie była biz­ne­sowa kola­cja jej męża. Tu nie trzeba było uwa­żać na każde słowo.

– To prze­cież nicość w porów­na­niu z tym, jak prędko roz­sze­rza się wszech­świat – odparł, a ona spoj­rzała na niego ze zdu­mie­niem. Takiej ripo­sty się nie spo­dzie­wała. – Dro­binka w porów­na­niu z tym, jak szybko pędzi ku ziemi świa­tło gwiazd. Lub w zesta­wie­niu ze świa­do­mo­ścią, że cały czas nasza pla­neta kręci się wokół wła­snej osi, jed­no­cze­śnie zasu­wa­jąc po orbi­cie wokół słońca.

– To mnie pan uspo­koił – roze­śmiała się ser­decz­nie. – Przy tym sto sześć­dzie­siąt kilo­me­trów, jakie osiąga ten pociąg w ciągu godziny, to rze­czy­wi­ście nicość.

– Z kosmicz­nej per­spek­tywy wszel­kie nasze pro­blemy to dro­binki – odparł męż­czy­zna. – Krót­kość naszego życia wobec ogromu czasu, jaki już prze­mi­nął, małość naszej błę­kit­nej pla­nety krą­żą­cej w odmę­tach stale roz­sze­rza­ją­cego się prze­ogrom­nego wszech­świata.

– Kim pan jest? – zapy­tała ze zdu­mie­niem i fascy­na­cją.

– Astro­fi­zy­kiem – odparł.

– Och! – zawo­łała z zachwy­tem. – Ni­gdy jesz­cze nie spo­tka­łam czło­wieka patrzą­cego na świat z kosmicz­nej per­spek­tywy. Zawsze ota­czali mnie męż­czyźni twardo stą­pa­jący po ziemi. Liczyć umieli tylko pie­nią­dze, nie gwiazdy.

Spoj­rzał na nią uważ­nie i uświa­do­miła sobie, że mógł fał­szy­wie zin­ter­pre­to­wać jej słowa.

– To zna­czy, byli to zna­jomi mojego męża. Byłego, zna­czy nie­dawno zmar­łego męża – zaczęła się cha­otycz­nie tłu­ma­czyć i znów poczuła, że się czer­wieni.

Jej towa­rzysz tylko się uśmiech­nął.

– Pani pozwoli, że się przed­sta­wię – rzekł sta­ro­świecko. – Tomasz Zalew­ski.

– Dorota Mir­ska. Miło mi – odpo­wie­działa odru­chowo, choć w grun­cie rze­czy zaczy­nała się bać tej wspól­nej podróży.

Miała nie­do­bre prze­czu­cie. Świa­do­mość, że być może nie­chcący wkra­cza na śli­ską ścieżkę. Jeden uśmiech to uprzej­mość, miły nic nie­zna­czący gest wobec towa­rzy­sza podróży. Ale wię­cej może ozna­czać zapro­sze­nie do dal­szej roz­mowy, nawią­za­nia zna­jo­mo­ści. Była dziw­nie prze­ko­nana, że wła­śnie otwiera nowe drzwi pro­wa­dzące do nie­zna­nego jej wcze­śniej świata. Nie było ku temu wyraź­nych prze­sła­nek. Wszystko z pozoru wyglą­dało zupeł­nie zwy­czaj­nie. A jed­nak serce koła­tało jej tak mocno, że oba­wiała się, by mate­riał z cien­kiego mate­riału nie zaczął jej pod­ska­ki­wać na piersi.

Jed­no­cze­śnie nie chciała, by to spo­tka­nie już się zakoń­czyło.

W sumie – zasta­no­wiła się. – Jakie to ma zna­cze­nie, co ten czło­wiek sobie o mnie pomy­śli? I tak za chwilę wsta­nie i ruszy swoją drogą. Ni­gdy wię­cej go nie zoba­czę.

– Prze­pra­szam, że to mówię – ode­zwał się Tomasz. – Jestem fizy­kiem. Fascy­nuje mnie syme­tria w świe­cie. A pani twarz jest jej dosko­na­łym przy­kła­dem. Dołeczki po dwóch stro­nach, oczy błysz­czące dokład­nie w tych samych miej­scach, usta wykro­jone jak przez arty­stę.

Dorota prze­łknęła ślinę przez ści­śnięte nagłym stre­sem gar­dło. Czuła się jak nasto­latka, która pierw­szy raz w życiu sły­szy kom­ple­menty. Nie zamie­rzała jed­nak być łatwą ofiarą przy­pad­ko­wego pod­ry­wa­cza, choćby tak wyra­fi­no­wa­nego, że udaje astro­fi­zyka. Nagle prze­stała wie­rzyć jego sło­wom. Ata­ko­wał zbyt mocno.

– W świe­cie panuje nie­wia­ry­godny porzą­dek. I jest piękny – zakoń­czył swoją prze­mowę.

– Serio? – zde­ner­wo­wała się. – Porzą­dek? Ni­gdy bym tak nie powie­działa. Mam wprost prze­ciwne wra­że­nie, że ota­cza mnie nie­wia­ry­godny chaos. Cał­ko­wita przy­pad­ko­wość. Zda­rze­nia wyni­kają nie wia­domo z czego. Mają swoje dziwne kon­se­kwen­cje. Życie jest nie­spra­wie­dliwe – wyrwało jej się gdzieś z głębi serca.

W tej chwili pociąg przy­spie­szył.

– Pro­szę się wsłu­chać – powie­dział Tomasz, jakby nie zwa­ża­jąc na jej emo­cjo­nalną odpo­wiedź. – Jak pięk­nie ta maszyna nabiera tempa. Mia­ro­wość, powta­rzal­ność dźwię­ków i ruchów, lek­kość mimo tak wiel­kiej masy – mówił z zaan­ga­żo­wa­niem. – Czy to nie jest fascy­nu­jące?

– Ni­gdy się nad tym nie zasta­na­wia­łam – odparła. – Sądzi­łam dotąd, że fizycy zaj­mują się skom­pli­ko­wa­nymi obli­cze­niami, wła­ści­wie nie wycho­dzą z gabi­ne­tów. A jeśli któ­ryś się ode­zwie, to i tak nikt nie zro­zu­mie, co on mówi.

– Ow­szem. – Tomasz roze­śmiał się, sły­sząc tę cha­rak­te­ry­stykę. – Są też i tacy. Mam kolegę, który z zasady ni­gdy nie wkłada dwóch skar­pe­tek od tej samej pary, bo uważa, że to nie­godne naukowca.

– Naprawdę?

– Tak. – Kiw­nął głową. – Ale mnie fascy­nuje nie tylko roz­bu­do­wana teo­ria, lecz także tak zwana praw­dziwa wie­dza. O życiu. Jego począt­kach i sen­sie. Wbrew pozo­rom fizyka to bar­dzo udu­cho­wiona dzie­dzina nauki. Można nawet dotknąć Boga, jeśli ktoś doj­dzie dosta­tecz­nie daleko.

Znów ją zasko­czył. Słu­chała go zain­try­go­wana. Ale ledwo się odprę­żyła i poczuła bez­piecz­niej, zaraz ją posta­wił do pionu kolej­nym pyta­niem:

– Faj­nie było być mężatką? – zapy­tał, spo­glą­da­jąc na jej dłoń, na któ­rej wciąż zło­cił się krą­żek zało­żony wiele lat temu. – Pytam, bo sam ni­gdy nie zdo­ła­łem stwo­rzyć żad­nego for­mal­nego związku.

Nie no! – pomy­ślała i aż miała ochotę się roze­śmiać. – Ci fizycy są rze­czy­wi­ście kom­plet­nie odje­chani. Kto zadaje takie pyta­nia i to jesz­cze nie­zna­nej oso­bie?

Czego ocze­ki­wał? Że ona powie mu prawdę? Opo­wie słodko-gorzką histo­rię o związku, z któ­rego bar­dzo szybko znik­nęła miłość? Zało­żyła obrączkę wiele lat temu bez świa­do­mo­ści, jakie są kon­se­kwen­cje tego czynu. Była młoda i zako­chana. Zupeł­nie nie zda­wała sobie sprawy z tego, co tak naprawdę robi. I zapła­ciła za to wysoką cenę.

– Nie kochała go pani. – Tomasz sam sobie odpo­wie­dział, a ona zadrżała.

– Co to za temat do roz­mowy w pociągu? – obu­rzyła się.

– Oczy­wi­ście, prze­pra­szam – zare­ago­wał natych­miast. – Nie chcia­łem być wścib­ski. Po pro­stu badam życie. Taki nawyk. Wie­rzę w piękną miłość z wza­jem­no­ścią, ale ni­gdy jej nie spo­tka­łem. I to już się raczej nie zmieni.

– Nic się nie stało – odparła. Nie umiała się na niego pognie­wać, miał w sobie coś roz­bra­ja­ją­cego. – Nie mam wiele do ukry­cia. Rze­czy­wi­ście nie byłam szczę­śliwa. – Wypo­wie­działa te słowa cicho, roz­glą­da­jąc się czuj­nie wokół, czy nikt nie pod­słu­chał jej wiel­kiej tajem­nicy. – Pró­bo­wa­łam wal­czyć, ale mi się nie udało. Być może za późno zaczę­łam. I dobrze pana rozu­miem. Też wie­rzę, że są na świe­cie piękne uczu­cia i rów­nież ni­gdy nie dane mi było ich doświad­czyć. Ale mam dzieci – dodała szybko.

– Zazdrosz­czę – odparł on i cał­kiem ją roz­broił tą odpo­wie­dzią.

Poczuła nagle, jakby znała go wiele lat. I mogła mu powie­dzieć wszystko. Być może odwagi doda­wał jej fakt, że się nie znają i ni­gdy wię­cej nie zoba­czą. Wypo­wie­dziane tutaj słowa nie będą miały dal­szych kon­se­kwen­cji. Wobec zna­jo­mych czło­wiek ma wię­cej opo­rów. A w takim przy­pad­ko­wym kon­tak­cie można pozwo­lić sobie na wię­cej. Każdy potrze­buje cza­sem tak szcze­rze powie­dzieć, co mu na sercu leży.

Ale nie wszystko prze­cież.

Z całą pew­no­ścią nie o tym, że dopiero co poznany męż­czy­zna bar­dzo jej się podoba. Ma ochotę przy­tu­lić się do niego. Co by sobie ludzie pomy­śleli? Świeżo upie­czona wdowa. Matka trójki dzieci przy­kład­nie nosząca żałobę i z takimi myślami.

– Wybie­rasz się do War­szawy zawo­dowo? – Tomasz gładko prze­szedł na ty, a ona to zaak­cep­to­wała. Pokrę­ciła głową.

– A ty? Jedziesz na jakąś kon­fe­ren­cję? – zapy­tała szybko, bo nie chciała się tłu­ma­czyć z wła­snej zawi­łej sytu­acji.

– Nie – odparł. – Wra­cam do domu. O ile można tak nazwać moje war­szaw­skie miesz­ka­nie. Więk­szość czasu spę­dzam w hote­lach. Mam wykłady na róż­nych uczel­niach i w wielu kra­jach. Od lat błą­kam się po świe­cie jak odła­mek gwiazdy, który zerwał się z gra­wi­ta­cyj­nej uwięzi i dry­fuje po świe­cie pozor­nie wolny, ale tak naprawdę zupeł­nie sam.

Dorota nie usły­szała ostat­niej czę­ści jego wypo­wie­dzi. Sku­piła się cał­ko­wi­cie na pierw­szych sło­wach. Pró­bo­wała sobie wyobra­zić takie życie. Podróże. Lot­ni­ska, hotele, uczel­nie, wykłady. Brzmiało to fascy­nu­jąco. Jej naj­więk­szym osią­gnię­ciem było uro­dze­nie dzieci. Nie żało­wała lat poświę­co­nych na ich wycho­wa­nie. Ale teraz, z per­spek­tywy czasu widziała, że mogła zro­bić coś wię­cej. Zadbać o więk­szą rów­no­wagę.

Poświę­ciła rodzi­nie zbyt wiele zupeł­nie nie­po­trzeb­nie. Już dawno jej córka i syno­wie byli samo­dzielni. Nie potrze­bo­wali cią­głej opieki.

– Tego to ja ci zazdrosz­czę – powie­działa. – Zawo­do­wego speł­nie­nia. Tych wszyst­kich osią­gnięć. Ja potra­fię tylko goto­wać. Na kola­cjach służ­bo­wych męża uśmie­cha­łam się, bo nie mia­łam o czym roz­ma­wiać. A kiedy tylko minęła ofi­cjalna część, ucie­ka­łam do kuchni.

– Nie wie­rzę – odparł. – Może nie mia­łaś odpo­wied­nich part­ne­rów do dys­ku­sji?

Uśmiech­nęła się tylko. Nie było sensu mu tłu­ma­czyć, jak czuje się kobieta od lat zaj­mu­jąca się tylko domem w towa­rzy­stwie ludzi suk­cesu, dla któ­rych osią­gnąć cel to jak pomie­szać łyżeczką w her­ba­cie.

– Chęt­nie cię zapro­szę na wykład – powie­dział Tomasz, jakby to była naj­zwy­klej­sza rzecz na świe­cie.

– Nic bym pew­nie nie zro­zu­miała. – Pod­dała się już na wstę­pie.

Miała powody. W szkole śred­niej ledwo wycią­gała trójkę z fizyki.

– To by ozna­czało, że fatalny ze mnie mówca – odpo­wie­dział. – Jesteś dziś cały dzień zajęta? – zapy­tał zaraz potem.

Wystra­szyła się. Nie była przy­zwy­cza­jona do takich roz­mów. Odkąd mąż bar­dzo dawno temu zapro­sił ją na pierw­szą randkę, nie miała oka­zji przyj­mo­wać ani odrzu­cać tego typu pro­po­zy­cji. Nie wie­działa, co zro­bić.

– Myślę, że raczej będę zajęta długo. – Stchó­rzyła, choć miała ogromną ochotę się umó­wić. Ale nawyk myśle­nia o sobie dopiero na samym końcu wygrał.

Co by powie­działy pogrą­żone w tęsk­no­cie za ojcem dzieci, gdyby się dowie­działy, że matka spo­tyka się z innym męż­czy­zną, na doda­tek jakimś przy­pad­ko­wym, pozna­nym w pociągu? Brzmiało jak histo­ria nie z jej świata.

– To się dobrze składa – odparł Tomasz, nie uzna­jąc jej słów za odmowę. – Bo ja też. Mogę po cie­bie przy­je­chać wie­czo­rem. Zosta­jesz na noc?

– Nie – odpo­wie­działa, zasko­czona jego śmia­ło­ścią. – Ja zawsze od razu wra­cam do domu.

– A wła­ści­wie dla­czego? Ktoś na cie­bie czeka?

– Nie, ale zawsze…

– Zawsze tak było – dokoń­czył za nią. – Jed­nak może się zmie­nić – powie­dział, spo­glą­da­jąc na nią z nadzieją w oczach. Jakby naprawdę bar­dzo mu zale­żało. – Zamów sobie pokój w pięk­nym hotelu i zostań do jutra. Pój­dziemy gdzieś na kola­cję, a potem na dobre śnia­da­nie. Jutro zaczy­nam zaję­cia dopiero o jede­na­stej.

Poczuła gwał­towne przy­spie­sze­nie rytmu serca. Dło­nie zaczęły jej drżeć, a potem zalała ją fala roz­cza­ro­wa­nia. Kim był ten przy­stojny astro­fi­zyk, który tak łatwo ją zauro­czył? Fascy­nu­ją­cym czło­wie­kiem czy zwy­kłym pod­ry­wa­czem, łapią­cym na te same głodne kawałki o gwiaz­dach kolejne pasa­żerki we wszyst­kich pocią­gach świata? Zawsze na jedną noc?

Prze­cież to nie­moż­liwe, żeby był samotny. Facet z taką ilo­ścią uroku wolny się nie uchowa.

– Nie – powie­działa sta­now­czo. – Z kimś mnie pomy­li­łeś i szkoda two­ich sta­rań. Nie nadaję się do wiel­ko­miej­skich reguł życia. Nie uma­wiam się z face­tami na prawo i lewo.

Gwał­tow­nie posmut­niał. Nie ode­zwał się już wię­cej.

Dorota odwró­ciła głowę w stronę okna. Chciało jej się pła­kać. Ale prze­cież nie mogła ina­czej postą­pić. Dłuż­szą chwilę trwali tak obok sie­bie w napię­ciu, aż Tomasz wycią­gnął jakieś cza­so­pi­smo i zaczął czy­tać. To spo­wo­do­wało, że Doro­cie zro­biło się jesz­cze bar­dziej przy­kro. Choć prze­cież nie mogła ocze­ki­wać niczego innego. Pociąg pędził, a ona coraz moc­niej żało­wała, że ta roz­mowa została prze­rwana. Czuła, że dotknęła cze­goś wyjąt­ko­wego i nawet nie zdą­żyła na dobre zacząć, a już zostało jej ode­brane.

Tomasz co pewien czas spo­glą­dał w jej stronę, ale już się nie ode­zwał. Ona też nie miała odwagi zacząć roz­mowy.

Wresz­cie pociąg zatrzy­mał się na sta­cji War­szawa Zachod­nia. Do kolej­nej zostały jakieś marne trzy minuty, może nieco wię­cej. Co gor­liwsi pasa­że­ro­wie już wsta­wali, zdej­mo­wali z wyż­szych pó­łek swoje walizki, wkła­dali płasz­cze i robili ogólne zamie­sza­nie. Napię­cie nara­stało. Dorota miała świa­do­mość, że za chwilę wysią­dzie, uda się w swoją stronę, zała­twi sprawę, z którą przy­je­chała do War­szawy, a potem wróci do swo­jego życia.

Czy mogła jed­nak postą­pić ina­czej?

– Masz rację – ode­zwał się nagle Tomasz, potwier­dza­jąc jej punkt widze­nia. – Moja pro­po­zy­cja była nie na miej­scu. Nie postę­puje się w ten spo­sób z kobie­tami. Wybacz, to brak wprawy. Zależy mi, byś mnie dobrze zro­zu­miała, zanim się rozej­dziemy każde w swoją stronę.

Zro­biło jej się słabo. Chciała się z nim umó­wić ponad wszystko na świe­cie. Mimo ogrom­nego ryzyka, że wła­śnie jest łatwą ofiarą w ręce spraw­nego mani­pu­lanta.

– Nie pójdę z tobą do łóżka – powie­działa sta­now­czo, a jakaś kobieta sie­dząca kilka foteli dalej obej­rzała się w jej stronę z kpią­cym uśmie­chem.

– Dobrze – zgo­dził się od razu Tomasz, a ona się zaczer­wie­niła. Jesz­cze bar­dziej pur­pu­rowo niż zwy­kle.

Ty głu­pia babo! – wyrzu­cała sobie w myślach. – Może on wcale nie miał takiego zamiaru. Wyszłaś na napa­loną idiotkę, która myśli o jed­nym. A to miało być tylko zabez­pie­cze­nie przed ryzy­kiem.

Tak bar­dzo chciała spró­bo­wać. Choć raz pod­jąć jakąś sza­loną decy­zję. I to nie w kwe­stii zastą­pie­nia ziem­nia­ków bata­tem czy też kotleta scha­bo­wego pier­sią z indyka, lecz o wiele waż­niej­szej.

Wstali oboje i zaczęli się kie­ro­wać w stronę wyj­ścia. Pociąg dotarł już do sta­cji War­szawa Cen­tralna. Tomasz wstał i podał jej płaszcz. Potem wziął swoją walizkę i jesz­cze raz spoj­rzał na Dorotę. Wyda­wało jej się, że to ostat­nia szansa. Zro­biło jej się gorąco.

– Będę tu na cie­bie cze­kać dzi­siaj o dwu­dzie­stej – powie­działa szybko, pra­wie bez tchu, kiedy oboje już zdo­łali wydo­stać się z pociągu i, oto­czeni tłu­mem pasa­że­rów, zatrzy­mali się na chwilę.

– Tutaj? – zdzi­wił się Tomasz. – Na pero­nie?

Zasta­no­wiła się chwilę, czy może sobie pozwo­lić na szcze­rość. Ale posta­wiła wszystko na jedną kartę.

– To jedyne miej­sce, do któ­rego z pew­no­ścią tra­fię – powie­działa.

Męż­czy­zna naj­pierw się uśmiech­nął, potem spoj­rzał na nią uważ­nie, jakby chciał spraw­dzić, czy nie żar­tuje. A potem po pro­stu ją przy­tu­lił.

Była w takim szoku, że zasty­gła, jakby ją nagle zmro­ził ark­tyczny lód. Już dawno nikt jej w ten spo­sób nie obej­mo­wał. Mąż bar­dzo oszczęd­nie daw­ko­wał jej czu­ło­ści, choć prze­cież nie miał żad­nych limi­tów, któ­rych wyczer­pa­nia mógłby się oba­wiać. Oszczę­dzał jed­nak ser­deczne gesty, jakby się bał, że mu zabrak­nie. Syno­wie i córka doro­śli i naj­wy­raź­niej uznali, że obej­mo­wa­nie i przy­tu­la­nie zare­zer­wo­wane jest dla ich dzieci. Cza­sem jej naj­młod­szy syn, Kon­stanty, powie­dział coś miłego, poca­ło­wał w czu­bek głowy. Poza tym uczu­ciowo żyła jak na pustyni.

– Jesz­cze raz prze­pra­szam. – Tomasz po chwili się odsu­nął. – Wiem, z jaką siłą działa przy­cią­ga­nie ziem­skie i do jakiej odle­gło­ści nie spo­sób się od niego uwol­nić. O przy­cią­ga­niu ciał kobie­cych nie mia­łem jed­nak dotąd, jak się oka­zuje, żad­nego poję­cia. Ale będę tutaj o dwu­dzie­stej – dodał i poże­gnał się szybko. Też wyglą­dał na nieco spe­szo­nego.

Dorota została sama. Miała wra­że­nie, jakby Kra­ków został za jej ple­cami odda­lony o tysiące mil, a ona prze­nio­sła się wła­śnie do innego świata. Tutaj przez chwilę była samo­dzielną istotą, nie tylko żoną obrot­nego męża, maleńką czę­ścią skom­pli­ko­wa­nej machiny rodzinno-fir­mo­wej, lecz także kobietą, która wywo­łała w kimś praw­dziwe poru­sze­nie.

W ciągu życia rodzina stała się dla niej całym świa­tem. Była w sta­nie oddać za nią wszystko. Naj­lep­sze lata, siły, wła­sne plany, o któ­rych zapo­mniała na dobre. Wyda­wało jej się, że tak trzeba, to naj­lep­szy spo­sób.

Ale myliła się. Można to było zro­bić ina­czej. Nie krzyw­dząc bli­skich, zadbać też o wła­sne potrzeby. Nie wie­działa, że tak się da. A teraz, gdy pogo­dziła się już z fak­tem, że wszystko dla niej na dobre się już skoń­czyło, a w jej żyłach nie ma już nic z gorą­cej krwi mło­do­ści, jedno przy­pad­kowe spo­tka­nie uświa­do­miło jej, że to nie­prawda. Wciąż jest młoda, ma swoje marze­nia i pra­gnie­nia. Wszyst­kie naj­pięk­niej­sze uczu­cia: nadzieja, miłość, pożą­da­nie, pra­gnie­nie szczę­ścia, cie­ka­wość świata tylko cze­kały, by się wydo­stać na zewnątrz. To ona przez całe lata dopy­chała je butem do szafy i nie pozwa­lała ujrzeć świa­tła dzien­nego.

Ruszyła pospiesz­nie w stronę wyj­ścia. Też była spóź­niona. A nie­na­wi­dziła tego uczu­cia. Już samo wyj­ście na scenę sta­no­wiło dla niej ogromną trud­ność. A co dopiero zwra­ca­nie na sie­bie uwagi przez przy­by­cie w nie­wła­ści­wym cza­sie. Trzeba się będzie prze­ci­skać na swoje miej­sce, prze­pra­szać pod ostrza­łem spoj­rzeń. Okro­pień­stwo.

Pobie­gła w stronę rucho­mych scho­dów, a potem wsia­dła do tak­sówki. Dotarła na miej­sce pięć minut przed roz­po­czę­ciem uro­czy­sto­ści. Sia­dła w pierw­szym rzę­dzie, tam gdzie wska­zali jej orga­ni­za­to­rzy. Nie spóź­niła się, a i tak wszy­scy na nią patrzyli.

Nie mogła się sku­pić. Począt­kowe prze­mowy, podzię­ko­wa­nia gości, prze­ryw­niki muzyczne, reklamy spon­so­rów, wszystko to wyda­wało jej się za dłu­gie.

Tego dnia zga­dzała się w pełni z Alber­tem Ein­ste­inem, że czas jest war­to­ścią względną. Godzina może trwać wiecz­ność albo zale­d­wie chwilkę. Tutaj cią­gnął się nie­wia­ry­god­nie. Dorota miała wra­że­nie, że gala tak się wle­cze, że ona zdą­ży­łaby w tym cza­sie na nowo wybu­do­wać pira­midy, wypu­co­wać na błysk tory kolei trans­sy­be­ryj­skiej albo napi­sać dwu­dzie­sto­to­mowe dzieło życia.

Tym­cza­sem, kiedy wresz­cie udało jej się opu­ścić ele­gancką salę dro­giego hotelu, oka­zało się, że minęły zale­d­wie dwie godziny. Do umó­wio­nego spo­tka­nia pozo­stał jakiś nie­opi­sany szmat czasu. Nie wie­działa, co ją pod­ku­siło, by zapro­po­no­wać tak późną porę. Prze­cież wie­działa, że wrę­cza­nie nagród skoń­czy się o wiele wcze­śniej.

Może zro­biła to, by mieć pew­ność, że nie zdąży już potem na powrotny pociąg? Chciała odciąć sobie moż­li­wość ucieczki. Teraz nie miała już wyj­ścia. Jeśli chciała jesz­cze kie­dy­kol­wiek zoba­czyć Toma­sza, trzeba było iść za cio­sem. Rze­czy­wi­ście zna­leźć noc­leg, kupić pod­sta­wowe kosme­tyki i koszulę nocną, przy­go­to­wać się na wie­czór.

To brzmiało jak przy­goda. Dorota była zde­ner­wo­wana, ale zaczęła się cie­szyć.

Rozdział 2

Kalina zbie­rała jabłka w sadzie. Wspa­niale w tym roku obro­dziły, wyna­gra­dza­jąc w pełni posu­chę z zeszłej jesieni, kiedy to na drze­wach poja­wiło się zale­d­wie kilka owo­ców. Teraz leżały w tra­wie w praw­dzi­wej obfi­to­ści, błysz­cząc w słońcu nasy­coną żół­cią, czer­wie­nią i poma­rań­czą. Stara jabłoń sadzona jesz­cze ręką teścia owo­co­wała co drugi rok, jak pra­wie wszyst­kie dawne odmiany. Na szczę­ście to wła­śnie był ten, który pozwo­lił cie­szyć się zbio­rami.

Bab­cia schy­lała się pra­co­wi­cie i wkła­dała jabłka do koszyka. Od rana cho­dziła za nią szar­lotka z cyna­mo­nem. Dosłow­nie. Wyda­wało jej się, że gdzie­kol­wiek się nie obej­rzy, widzi owoce, a zapach cyna­monu wyczu­wała nawet w łazience. Nie zamie­rzała długo wal­czyć z pokusą. Wyszła do ogrodu i zaczęła zbie­rać dorodne złote renety.

Kalina się zatrzy­mała. Dzień był wyjąt­kowo piękny. Jeden z nie­licz­nych sło­necz­nych w ostat­nim tygo­dniu. Lato się skoń­czyło i coraz czę­ściej niebo zasnu­wało się chmu­rami, a na ogród spa­dały strugi desz­czu. Przy­ło­żyła na chwilę jabłko do twa­rzy. Wspa­niale pach­niało, choć było szorst­kie i dużo mniej atrak­cyjne niż te, które ide­al­nie równe i okrą­głe można teraz kupić na targu. Ale to było praw­dziwe, wyho­do­wane bez grama che­mii.

Uwiel­biała ten natu­ralny zapach.

Nagle drgnęła, w kie­szeni roz­dzwo­nił jej się tele­fon. To Dorota. Kalina szybko ode­brała. Mar­twiła się o przy­ja­ciółkę. Dużo w jej życiu teraz się działo. Stra­ciła męża i została sama w wiel­kim pustym domu. Kalina dobrze rozu­miała, jak to jest. Też miała za sobą wiele lat życia w poje­dynkę.

– Cześć, kochana – powie­działa ser­decz­nie. – Co sły­chać?

Po dru­giej stro­nie usły­szała tylko pocią­gnię­cie nosem, a potem cha­rak­te­ry­styczny dźwięk, jaki wydaje czło­wiek, który pła­cze.

– Co się stało? – zapy­tała z rosną­cym nie­po­ko­jem. – Źle się czu­jesz?

– Tak. – Dorota potwier­dziła jej obawy. – Bar­dzo źle i do tego jestem w War­sza­wie.

– O rany! Ale co się dokład­nie stało? Przez tę uro­czy­stą galę pod­sko­czyło ci ciśnie­nie? Zasła­błaś? Ktoś ci coś przy­krego powie­dział? Mia­łaś wypa­dek? – Myśli szybko prze­pły­wały przez głowę Kaliny, nio­sąc coraz gor­sze przy­pusz­cze­nia.

– Nie – odparła Dorota. – Tylko roz­ma­wia­łam z moim synem.

Kalina nie od razu zro­zu­miała.

– Z Kon­stan­tym? Coś się u niego nie­do­brego stało? – zapy­tała zasko­czona.

Jesz­cze wczo­raj widziała go u sie­bie w kuchni w dosko­na­łym sta­nie. Zaja­dał kapu­śniak i żalił się na okrut­nych wykła­dow­ców, któ­rzy wyma­gają od nie­win­nych stu­den­tów, by ci się uczyli. Skan­dal po pro­stu.

– Nie cho­dzi o niego.

– Rozu­miem – powie­działa Kalina. Przy­ja­ciółka musiała mieć na myśli swo­jego pier­wo­rod­nego. Był to młody, ale dość zasad­ni­czy męż­czy­zna, który po śmierci taty prze­jął firmę i opiekę nad rodziną. – Ma jakieś kło­poty?

– Można tak powie­dzieć. – Dorota wytarła nos. To było do niej zupeł­nie nie­po­dobne, takie roz­pa­cza­nie. Zwy­kle trzy­mała się dziel­nie, nawet w obli­czu trud­no­ści. – Obra­ził się na mnie.

– Ale jak to? – zdu­miała się Kalina. – Za co? – Nie umiała sobie wyobra­zić sytu­acji, w któ­rej Dorota uczy­ni­łaby cokol­wiek nie­przy­jem­nego któ­re­mu­kol­wiek ze swo­ich dzieci. Zawsze sta­wiała ich dobro na pierw­szym miej­scu. Ale tym razem coś waż­nego rze­czy­wi­ście musiało się wyda­rzyć. – Pokłó­ci­li­ście się? – zapy­tała.

– Tak – odparła Dorota. – I ni­gdy nie uwie­rzysz z jakiego powodu.

– Będzie mi rze­czy­wi­ście trudno – przy­znała Kalina. – Nic mi, szcze­rze powie­dziaw­szy, nie przy­cho­dzi do głowy. W spra­wach mająt­ko­wych doga­da­li­ście się prze­cież bez pro­blemu, a do życia oso­bi­stego dzieci ni­gdy się nie wtrą­ca­łaś. Zresztą wszystko u nich w jak naj­lep­szym porządku. Chyba że o czymś nie wiem.

– U nich dobrze. – Dorota znów chlip­nęła w słu­chawkę. – To u mnie poja­wiły się kom­pli­ka­cje. I to jakie! – dodała szybko. – Umó­wi­łam się z ledwo co pozna­nym face­tem na randkę i jesz­cze do tego zamó­wi­łam pokój w hotelu. Nie wsia­dłam do pociągu powrot­nego, choć mia­łam kupiony bilet.

Kalina bro­dziła powoli mię­dzy pierw­szymi opa­da­ją­cymi liśćmi. Odło­żyła koszyk na trawę, ale co jakiś czas schy­lała się, pod­no­siła z ziemi jabłko i ostroż­nie wkła­dała do środka. Pró­bo­wała zro­zu­mieć. Nic nie widziała złego w tym, co usły­szała. Gdyby z takimi sło­wami zadzwo­niła do niej synowa czy też inna wolna kobieta, nie doj­rza­łaby tam żad­nej sen­sa­cji.

Każdy czło­wiek, który nie jest w związku, może się umó­wić na randkę, zostać w podróży dzień dłu­żej czy też prze­spać się w hotelu. Ale fakt, Dorota była inna. Nie ist­niało żadne połą­cze­nie pomię­dzy nią a męż­czy­znami, choć prze­cież dom przy­ja­ciółki zawsze pełen był róż­nych face­tów. Kole­gów biz­ne­so­wych męża, jego fir­mo­wych part­ne­rów, zna­jo­mych syna. Dorota zawsze się nimi opie­ko­wała. Goto­wała, pie­kła i sta­wiała im przed nosem cudowne dania. A potem zbie­rała tale­rze i w samot­no­ści myła je w kuchni.

Kalina znała ją zale­d­wie nie­cały rok, bar­dzo się polu­biły i zwie­rzały sobie. Ale ni­gdy nie widziała, by żona Mariu­sza choć raz zacho­wała się w spo­sób, który nosiłby zna­miona flirtu czy kokie­te­rii. Była zawsze zamknięta w sobie. Coś się musiało waż­nego wyda­rzyć w tej War­sza­wie.

– Jesteś teraz kobietą samotną – powie­działa. – Masz prawo na nowo uło­żyć sobie życie. Widzisz, ja też to zro­bi­łam, choć jestem od cie­bie dużo star­sza.

– Ty tak uwa­żasz – odpo­wie­działa Dorota i roz­pła­kała się na dobre. – Mój syn ma na ten temat cał­kiem odmienne zda­nie. Sądzi, że zwa­rio­wa­łam, że to skan­dal. Powie­dział mi, że nie umiem uczcić pamięci jego ojca, nie rozu­miem ich uczuć. Ponoć wytar­łam sobie buty w rodzinną żałobę.

– O rany! – wes­tchnęła z prze­ję­ciem Kalina. – To naprawdę ostro poszło. A prze­cież jesz­cze nic się nie stało.

– Zga­dza się. I teraz wła­śnie nie wiem, co robić. Na następny pociąg zabra­kło już bile­tów. Mogę tylko wró­cić ostat­nim.

– I co wtedy z twoją randką?

– Nic. Prze­pad­nie. – Dorota znów się roz­pła­kała. – Zresztą może to i dobrze. Takie głu­poty mi cho­dzą po gło­wie, że nie uwie­rzysz. Dałam się oma­mić jak byle nasto­latka. Zła­pa­łam się na kilka cie­płych słów. Aż się w gło­wie nie mie­ści. Dobrze, że do cie­bie zadzwo­ni­łam – mówiła dalej. Sły­chać było, że tar­gają nią wiel­kie emo­cje. – Łatwiej mi się będzie uspo­koić. Wrócę do Kra­kowa, poga­dam z dziećmi, wszystko się z powro­tem ułoży.

Kalina poczuła, jak ści­ska jej się serce. Dobrze rozu­miała, co teraz czuje jej przy­ja­ciółka.

Życie kobiety składa się z wielu takich trud­nych decy­zji. W ogóle życie każ­dego czło­wieka. Nie można mieć wszyst­kiego. Czę­sto trzeba wybie­rać, a tro­ska o dobro bli­skich skła­nia nas do tego, by się cze­goś wyrzec, ponieść konieczne poświę­ce­nia. Rozu­miała to. Sama miała za sobą wiele takich decy­zji, kiedy dobro innych posta­wiła ponad swoje, ale żad­nej nie żało­wała.

Nie była jed­nak do końca prze­ko­nana, czy to jest wła­śnie taki przy­pa­dek. Czy poświę­ce­nie Doroty nie okaże się daremne? Mądrość życiowa polega na tym, żeby nie prze­sa­dzić w żadną stronę. Nie być obo­jęt­nym, ego­istycz­nym, sku­pio­nym tylko na sobie. Ale też nie odda­wać nie­po­trzeb­nie całego swo­jego życia tylko dla­tego, że ktoś tak chce. Ma takie lub inne wyobra­że­nie o naszych spra­wach.

– Zostań – powie­działa wie­dziona moc­nym wewnętrz­nym prze­czu­ciem, że to słuszna decy­zja.

– Ależ co ty mówisz?! – zdu­miała się Dorota. – Zawsze byłaś taką tra­dy­cjo­na­listką. Wiesz, że dopiero co stra­ci­łam męża.

– To nie­prawda – powie­działa Kalina z mocą. – Ty już bar­dzo dawno temu stra­ci­łaś męża. Wasze mał­żeń­stwo się roz­pa­dło. Dawno też już odby­łaś swoją żałobę. Trwała wiele lat. Swoje już odcier­pia­łaś, wytę­sk­ni­łaś, wycze­ka­łaś, byłaś sama.

Dorota przez moment nie mogła zna­leźć słów.

– Coś w tym jest – powie­działa wresz­cie. – Drę­czą mnie ogromne wyrzuty sumie­nia, że nie czuję takiego smutku, jak powin­nam. Zamiast tęsk­nić, roz­glą­dam się po świe­cie i mam ochotę zacząć wszystko od nowa. A prze­cież powin­nam czuć coś innego.

– Nie ma takiego prze­pisu, który naka­zuje coś czuć – powie­działa Kalina. – Każdy jest sobą. Ma odmienną histo­rię. Cho­ciaż spró­buj. Życie pro­po­nuje ci wła­śnie coś faj­nego.

– Skąd wiesz? Może to zwy­kły oszust.

– W takim przy­padku uciek­niesz. Nie uma­wiaj się w ustron­nych miej­scach i zaufaj swo­jemu roz­sąd­kowi.

– A mój syn? – zapy­tała Dorota z żalem. – Co się sta­nie, jeśli ni­gdy mi tego nie wyba­czy?

– Jakoś trudno mi w to uwie­rzyć – powie­działa Kalina. – Prze­cież nie popeł­niasz żad­nej zbrodni, a Kaj­tek to miły chło­piec. Chło­pak – popra­wiła się. – Wła­ści­wie to dawno już męż­czy­zna.

– Zga­dza się – przy­znała Dorota. – I chyba nic tak naprawdę o sobie nie wiemy. Mia­łam dziś wra­że­nie, jak­bym roz­ma­wiała z kimś obcym. To okropne.

– Może więc będzie­cie mieli oka­zję serio się poznać? – wes­tchnęła Kalina.

Współ­czuła przy­ja­ciółce. Wie­działa, jakie to przy­kre, kiedy czło­wiek nie może się poro­zu­mieć z wła­snym dziec­kiem. Istotą prze­cież naj­bliż­szą.

– Sporo racji w tym, co mówisz. Jak zawsze zresztą – powie­działa Dorota. – Tyle setek obia­dów zje­dli­śmy razem jako rodzina, a ile razy szcze­rze roz­ma­wia­li­śmy? Tego nie potra­fię powie­dzieć. Chyba ostat­nio jak był mały i miał pro­blemy w szkole. Kiedy to było?

– Dawno – powie­działa Kalina, a nagła tęsk­nota za wła­snym synem szarp­nęła jej ser­cem. Za cza­sami, gdy był malutki i miała go tak bli­sko przy sobie. Trzeba było wtedy jesz­cze wię­cej przy­tu­lać, bawić się i roz­ma­wiać. To tak szybko ode­szło.

– Nie umiem się przed nim otwo­rzyć – mówiła dalej Dorota. – Bli­żej mi do Kon­stan­tego. Ale to długi temat, poga­damy, jak już się zoba­czymy.

– Dobrze. Też muszę koń­czyć – powie­działa Kalina. – Widzę, że Bar­tek zmie­rza w moją stronę.

– A co u niego? Jak idzie z Anią?

– Odpo­wiedź na to pyta­nie nie jest łatwa. – Kalina się uśmiech­nęła. – A wła­ści­wie są dwie skraj­nie sobie prze­ciwne, a jed­nak oby­dwie praw­dziwe. Z jed­nej strony idzie mu fatal­nie. Ania wymyka się z rąk. Sta­now­czo odma­wia bycia pla­nem B i zbywa wszyst­kie jego sta­ra­nia. Z dru­giej strony idzie im fan­ta­stycz­nie, bo to chyba jedyna tak­tyka, która może skło­nić Bartka do sta­ło­ści. Rośnie w nim praw­dziwa miłość.

– Jak upo­luje, to będzie sza­no­wał – przy­znała Dorota. – Cie­kawe, że to wciąż działa, choć mamy dwu­dzie­sty pierw­szy wiek i ponoć wszystko się zmie­niło.

– Ach, ludzie zawsze byli i będą tacy sami. W każ­dym razie poma­gam im, jak umiem. Bar­dzo kibi­cuję, ale czy coś z tego wynik­nie, nie mam poję­cia. Oboje mają nie­zwy­kle mocne tem­pe­ra­menty i żadne nie chce ustą­pić. Powiem ci szcze­rze, tam się tyle dzieje, że sama jestem cie­kawa, co oni jesz­cze wymy­ślą.

Powie­działa to, po czym szybko zakoń­czyła roz­mowę, bo Bar­tek już wcho­dził do ogrodu.

– Dzień dobry, bab­ciu – przy­wi­tał się uprzej­mym tonem. – Może ci pomóc zbie­rać jabłka?

– Oho! – roze­śmiała się Kalina. – Rozu­miem, że w takim razie masz prośbę grub­szej kate­go­rii.

– A cóż to za podej­rze­nia! – obra­ził się. – To już czło­wiek nie może komuś bez­in­te­re­sow­nie jabłek pozbie­rać?

– Ależ oczy­wi­ście, że może. Masz tu koszyk i zasu­waj. Może nawet usmażę jesz­cze dzi­siaj kon­fi­tury, skoro mam takiego super­po­moc­nika. Ostat­nio nie­źle ci szło.

– O! Wie­czór to mam tro­chę zajęty. – Bar­tek wystra­szył się per­spek­tywą sta­nia przy bryt­fan­nie i mie­sza­nia sma­żą­cych się owo­ców. W zeszłym roku został zapę­dzony do tej roboty przy oka­zji nad­mier­nego uro­dzaju śli­wek i do tej pory pamię­tał.

– Co też dzi­siaj robi­cie? – zapy­tała Kalina i wrzu­ciła kolejne jabłka do koszyka.

– Nie mam poję­cia. Szcze­rze powie­dziaw­szy, sam już nie wiem, co mam wymy­ślić, żeby Ania spę­dziła ze mną popo­łu­dnie. Jutro na przy­kład wybie­ram się z nią na skałki. Co za kobieta! – wes­tchnął. – A w stroju do wspi­naczki wygląda wyjąt­kowo, nie­wia­ry­god­nie, obłęd­nie, zaje­bi­ście…

– Nie uży­waj przy mnie tego okrop­nego słowa – prze­rwała mu gwał­tow­nie bab­cia. – Co wy z tym macie? Jest paskudne.

– Jest świetne – powie­dział Bar­tek. – Wyraża wła­ści­wie wszystko, co chcesz powie­dzieć, i to jak krótko. Lubię takie szyb­kie roz­wią­za­nia. Żeby jesz­cze z Anią był jakiś fajny spo­sób.

Kalina tylko się uśmiech­nęła i nic nie powie­działa. Pomy­ślała jed­nak, że gdyby taki szybki i pro­sty spo­sób na Anię się zna­lazł, rów­nie prędko pew­nie ten zwią­zek by się zakoń­czył.

– Chodźmy – zarzą­dziła. – Poczę­stuję cię obia­dem.

– Liczy­łem na to. – Bar­tek się uśmiech­nął. – Czeka mnie ciężka prze­prawa dzi­siaj na tych skał­kach. Głodny nie dam rady.

– Mój bie­daku – powie­działa żar­to­bli­wie, ale on potrak­to­wał jej słowa poważ­nie.

– Żebyś wie­działa, ciężki los – wes­tchnął. – U nas w domu pięk­nie pach­nie, a nie ma co jeść.

– Jak to? – zdzi­wiła się.

– Madzia coś wpraw­dzie pichci na obiad, ale ma jakiś strasz­nie zdrowy prze­pis, bo mówi, że się odchu­dza – dodał ze szczerą zgrozą. – Duszone cuki­nie czy coś podob­nego. A czło­wiek do życia potrze­buje słod­kich nale­śni­ków, gęstych sosów, sma­żo­nego mięsa i innych sma­ko­ły­ków.

– Zanie­po­ko­iłam się – powie­działa bab­cia Kalina. – Jeśli ja was tak nie­zdrowo żywię, to bar­dzo źle.

– Ależ bab­ciu. – Bar­tek poca­ło­wał ją w rękę, a potem skło­nił się zabaw­nie jak aktor po zakoń­cze­niu naj­lep­szej sceny. – Robisz to w spo­sób abso­lut­nie fan­ta­styczny. Tysiące ludzi tak jadło przed nami i żyją.

– No, nie­któ­rzy nie żyją – roze­śmiała się bab­cia.

– Za mało nale­śni­ków dosta­wali – zawtó­ro­wał jej Bar­tek. – Albo może żało­wali sobie sosu cze­ko­la­do­wego.

– Ty mnie nie zaga­duj, tylko lepiej powiedz, dla­czego twoja sio­stra się odchu­dza. Ma jakiś pro­blem, zako­chała się?

– Skąd – zaprze­czył. – Wszystko w porządku. Może zwy­czaj­nie chce być zdrowa? – zakoń­czył nie­opatrz­nie.

– Ty też chcesz być zdrowy – powie­działa bab­cia. – Porzuć więc nadzieję. Dziś na obiad barszcz nie­za­bie­lany i surówka z jabłek i mar­chewki.

– Bez mięsa? – Mina Bartka wyra­żała pełne roz­cza­ro­wa­nie.

– Z pyszną pie­cze­nią. – Kalina się uśmiech­nęła.

– A to super – ucie­szył się. – Na to konto mogę nawet chwilę kon­fi­tury posma­żyć.

Poszli w stronę domu.

Nie zauwa­żyli sto­ją­cej po dru­giej stro­nie płotu Magdy. Była ona zresztą zupeł­nie nie­wi­doczna w gąsz­czu buj­nie roz­ro­śnię­tych krze­wów. Kwi­tły wła­śnie pnące róże, a wielka stara gru­sza obsy­pana była owo­cami.

Magda schy­liła się po jeden z nich i zato­piła zęby w słod­kim miąż­szu.

Bar­tek nie miał racji. A przy­naj­mniej nie do końca. Jasne, że chciała być zdrowa, ale przede wszyst­kim się zako­chała. To dla Antka pra­gnęła być piękna oraz wiotka. Tylko czy to dla niego w ogóle miało jakie­kol­wiek zna­cze­nie?

Nie wie­działa.

Zupeł­nie się nią nie inte­re­so­wał i mija­jące tygo­dnie niczego w tej spra­wie nie zmie­niły. Mało kto zresztą miał z nim praw­dziwy kon­takt. Chło­pak spę­dzał czas głów­nie w pracy.

Magda obie­cy­wała sobie wie­lo­krot­nie, że nie będzie wysta­wać przy ogro­dze­niu ani zer­kać przez okno w stronę domu sąsia­dów. Prze­sta­nie się zasta­na­wiać, co tam się u nich dzieje. Jako dziecko spę­dziła wiele dłu­gich godzin w domu babci Kaliny, ale prze­cież tak naprawdę to nie była jej rodzina. Ni­gdy wcze­śniej się nad tym nie zasta­na­wiała. Wpa­dała tam bez zapo­wie­dzi podob­nie jak jej bra­cia. Jadła posiłki, opo­wia­dała o swo­ich spra­wach i przy­tu­lała się do miłej, ser­decz­nej kobiety, otrzy­mu­jąc czu­łość, któ­rej tak bar­dzo jej bra­ko­wało po śmierci mamy.

Kalina też była samotna, stra­ciła na wiele lat kon­takt z wła­snymi wnu­kami, więc chęt­nie przy­gar­nęła osie­ro­cone dzieci sąsia­dów, ale nie byli prze­cież praw­dziwą rodziną.

Magda zdała sobie z tego sprawę po raz pierw­szy w momen­cie, kiedy do willi pod kasz­ta­nem przy­była Bianka. Praw­dziwa wnuczka to prze­cież zupeł­nie coś innego. I choć bab­cia ni­gdy nie dała jej odczuć, że w ich rela­cjach cokol­wiek się zmie­niło, ona sama odsu­nęła się tro­chę. Tym bar­dziej że z Bianką nie spo­sób było sta­wać do rywa­li­za­cji.

Ta dziew­czyna była naj­lep­sza. Każdy to widział i rozu­miał. Nie tylko dla­tego, że los obda­rzył ją wyjąt­kową urodą, taką słodką, która spra­wiała, że oto­cze­nie ją podzi­wiało, a także zwy­czaj­nie lubiło. Wnuczka Kaliny miała też dobry cha­rak­ter. Była pra­co­wita, skromna, kole­żeń­ska i chętna do pomocy. Magda z góry uznała, że daleko jej do niej. Wolała nawet nie sta­wać zbyt bli­sko, żeby porów­na­nie za bar­dzo nie rzu­cało się w oczy.

Kiedy Bianka przy­była do Kaliny, Magda w jed­nej chwili stra­ciła nie tylko bab­cię oraz dom, który w jakimś stop­niu uwa­żała za swój, nie tylko brata – Michała, który natych­miast poko­chał szcze­rze Biankę i bez­zwłocz­nie się z nią oże­nił, lecz także Antka. Odkąd ten chło­pak poznał swoją sio­strę, też zako­chał się w niej oczy­wi­ście. Takim faj­nym bra­ter­skim uczu­ciem, o które nikt, rzecz jasna, nie mógł mieć do niego żalu. Teraz to z nią naj­czę­ściej roz­ma­wiał, to jej opo­wia­dał o swo­ich spra­wach.

Magda jakby znik­nęła z pola jego widze­nia.

Szybko pod­jęła decy­zję, że nie będzie się narzu­cać i pro­sić o resztki życz­li­wo­ści. Ale to nie było takie łatwe. Przy­zwy­cza­iła się trak­to­wać dom po dru­giej stro­nie płotu jak swój wła­sny. Kochała ogród babci Kaliny i szu­miące dookoła niego stare drzewa, a zwłasz­cza sto­jący tuż przed oknami salonu dorodny kasz­tan. Gdzieś w głębi serca już od dziecka marzyła, że kie­dyś będzie to miej­sce, w któ­rym zamieszka.

To pra­gnie­nie oczy­wi­ście nie miało żad­nych logicz­nych pod­staw, jak to czę­sto z dzie­cię­cymi marze­niami bywa. Teraz powinna doro­snąć, prze­war­to­ścio­wać te stare plany, a następ­nie zacząć się sku­piać na spra­wach real­nych. Taki też miała zamiar.

Mimo tego jed­nak codzien­nie rano budziła się i jesz­cze w piża­mie pod­cho­dziła do okna, by spoj­rzeć w stronę daw­nego pokoju Antka. Już tam nie miesz­kał, teraz znaj­do­wało się w tym miej­scu miesz­ka­nie Bianki oraz jej męża, ale dawny odruch wciąż dzia­łał. Magda cią­gle zer­kała też na ścieżkę, żeby spraw­dzić, czy jego samo­chód już jest wypro­wa­dzony z garażu, czy chło­pak poje­chał do pracy, czy wró­cił.

Przy­glą­dała się też babci, za którą ogrom­nie tęsk­niła. Nie miała już jed­nak odwagi tak po pro­stu wpa­dać, kiedy tylko zechce, i przy­tu­lać się do niej. Wie­działa, że Kalina ma teraz swoje wnuki, do tego dwie synowe pano­szące się po kuchni i wła­sne sprawy. A na doda­tek jesz­cze Bartka, który bez opo­rów w kółko zawra­cał jej głowę. Ona nie umiała. Nie spo­sób prze­cież funk­cjo­no­wać tak przez całe życie. Czas wresz­cie sta­nąć na wła­snych nogach.

To się nie­zwy­kle łatwo mówi, ale o wiele trud­niej w rze­czy­wi­sto­ści to wyko­nać. Magda łapała się czę­sto na tym, że wycho­dzi do ogródka i staje gdzieś w krza­kach, by przez szparę cho­ciaż zer­k­nąć w tamtą zaka­zaną stronę. Sta­rała się z całej siły nie zazdro­ścić Biance aż tak bar­dzo. Nie­ła­two jed­nak jest patrzeć na kogoś, komu los hojną ręką sypie, kiedy samemu ma się puste dło­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki