Wilk wyjeżdża - Mirosław Tomaszewski - ebook + książka

Wilk wyjeżdża ebook

Mirosław Tomaszewski

0,0

Opis

Po dziewiętnastu latach na emigracji Wilk przypływa swoim jachtem z Kanady, by odwiedzić rodzinne Trójmiasto, skąd uciekł po stanie wojennym. Wiele spraw czeka na wyjaśnienie.
Czy pierwsza miłość, którą porzucił, jeszcze się tli? Kto był zdrajcą w grupie konspiratorów? Co przyniesie spotkanie z synem, którego Wilk widział tylko na zdjęciach? Kto zrobił karierę, a komu się nie udało? Spotkanie dawnych przyjaciół kipi od tłumionych latami emocji.
Powrót Wilka opowiada o losie pokolenia, które miało szansę doświadczyć udręk końca PRL, jak i być świadkiem początków rodzącego się kapitalizmu. Po latach okazuje się, że w okropnych czasach można wieść pasjonujące, pełne przygód życie, a późniejszy dostatek, który miał być nagrodą za cierpienia, nie cieszy, gdy wspólny cel gdzieś się rozpłynął.
Powrót Wilka zważywszy na temat, oryginalną perspektywę narracyjną, głównego bohatera i jego perypetie, ale przede wszystkim kompozycję powieści jest świetnym materiałem wyjściowym dla filmu, który byłby dla starszego pokolenia wzruszającą podróżą w czasie, a dla młodszych generacji wspaniałą lekcją z najnowszej historii Polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Mirosław Tomaszewski

Wilk wyjeżdża

Wilk wyjeżdża

Text © Mirosław Tomaszewski, 2025

Redakcja: Jan Koźbiel

Korekta: Magdalena Zielonka

BOOKEA POLAND sp. z o.o.

Romana Dmowskiego 3 /9

50-203 Wrocław

www.lavapublishing.pl

ISBN 978-83-971019-7-5

Zrealizowano przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego

ROK 1981

1WILK

Takiego upału nie pamiętał. Wilgotne powietrze lepiło się do wszystkiego jak rozcieńczony klej. Nie dawało się go strzepnąć ani odpędzić. Rzucił kawałek kartonu na brzeg betonowej kei, gorącej jak kaflowy piec, w zimie u babci, położył się na nim i spojrzał na wodę. Upał musiał panować także pod powierzchnią, bo rybki wystawiały pyszczki, by zaczerpnąć powietrza.

On też dusił się od wielu miesięcy. Solidarność działała legalnie już prawie rok, ale dla Wilka było jasne, że ktoś w końcu zastraszy jej przywódców, kupi ich, skompromituje, wymieni albo po prostu pozabija. A on musiał jeszcze zaliczyć trzeci, czwarty i piąty rok na politechnice, a potem obronić dyplom. Nostryfikacja za granicą zajęłaby zbyt dużo czasu. Dość już go zmarnował. Nie mógł angażować się w nic, co opóźniałoby ucieczkę, a z każdym miesiącem pojawiało się coraz więcej zagrożeń. Kiedy ojciec twierdził, że koniec Peerelu się zbliża, Wilk nie śmiał powiedzieć, że jego to już nie dotyczy. Nie miał odwagi zabierać rodzicom nadziei, że będzie jednym z tych przykładnych synów, którzy znajdują spokojną pracę, dobrą dziewczynę, żenią się, płodzą dzieci i podrzucają je dziadkom do pilnowania.

Zostały mu jeszcze trzy lata życia w Polsce. Dokładnie tysiąc sto osiem dni, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem.

– Andrzej! Do roboty! – usłyszał za plecami głos ojca.

Marian Sakowicz też miał na wszystko plan. Żaden upał, lenistwo syna wylegującego się na kei ani Jaruzelski, nie mogło mu przeszkodzić.

Wilk wstał i wrócił do pracy, chociaż od pięciu lat, od zwycięstwa w regatach młodzików nie był już żadnym Andrzejem. Mimo alergii na to imię, dopóki żył po tej stronie oceanu, musiał na nie reagować. Kiedy bosman z klubu ochrzcił go Wilkiem – morskim, rzecz jasna – zamęczał wszystkich, by tak go nazywali. Najgorzej było z ojcem. „Wilk” wciąż z trudem przechodził mu przez gardło. Po angielsku brzmiało nieźle. Z pisaniem też nie powinno być problemów, bo nie zawierało tych kreseczek, kropek i ogonków, którymi lud nad Wisłą zniekształcił alfabet łaciński. Wydawało mu się dobre do rozpoczęcia nowego życia. Starym już się przez dwadzieścia jeden lat nażył i był przekonany, że lepszego nie będzie. Na razie jednak wciąż był dla rodziny Andrzejem, więc posłuchał wezwania ojca.

Ten od rana zachowywał się dziwnie. Był wyjątkowo nerwowy i czepiał się wszystkiego, chociaż zwykle upał zamieniał go w leniwego misia, ograniczającego swoją aktywność do szukania zimnego piwa w okolicznych barach. Teraz kręcił się wokół stojącego na podporach jachtu, rozglądał się, podchodził do murku falochronu popatrzeć na plażę, gapił się na nielicznych przedsezonowych turystów, jakby nie zależało mu na remoncie jachtu. Inżynier Marian Sakowicz najwyraźniej bumelował, co mu się nie zdarzało nigdy wcześniej. Wyglądało to tak, jakby tylko czekał na porę obiadu, który zwykle podgrzewał dla siebie i syna, na gazowym palniku turystycznym. Wilk jednak mylił się.

Marian wyciągnął skądś polską banderę i zamocował na flagsztoku, jakby postanowił nagle zademonstrować swój patriotyzm. Gdy Wilk spojrzał na niego zdziwiony, natychmiast otrzymał wyjaśnienie:

– Chciałem tylko zobaczyć, jak to będzie wyglądać. Pięknie, co?

Wilk nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że odrapany jacht z dziurami w burcie, wymagający wymiany kilkudziesięciu klepek poszycia, bez relingów i masztu, za to z dumnie powiewającą banderą, wyglądał jak aktualny model Polski. Już samo wejście na pokład było niebezpieczne. Wrócił do szlifowania burty, odliczając po cichu w dół, od dnia, w którym skończył. 967, 966, 965, 964… Kiedy doszedł do 366, równo przestępny rok do zbliżającej się daty wyzwolenia swojej egzystencji spod narodowej okupacji, nagle przerwał, bo w wejściu do portu pojawił się duży luksusowy jacht, jeden z tych, o których fantazjował nie rzadziej niż o dziewczynach.

Stało się jasne, że wolny świat składa mu kolejną kuszącą ofertę. Kiedy zobaczył na rufie szwedzką banderę, przypomniały mu się regaty w Göteborgu, gdzie pływał w składzie młodzieżowej reprezentacji Polski w klasie finn, walcząc o mistrzostwo Bałtyku. To tam, po raz pierwszy, wchodząc z portu do miasta, miał wrażenie, że znalazł się w wielkim pewexie bez dachu. Musiał wyglądać na zagubionego, bo podszedł do niego policjant. Spodziewał się, że zostanie wylegitymowany, ale stróż porządku chciał mu tylko pomóc odnaleźć drogę. Pomyślał wtedy, by zapytać o immigration office, ale wiedział, że na to jest za wcześnie.

Jacht zrobił zwrot przez sztag i majestatycznie wpłynął między dwa niebieskie kadety, którymi sterowali chłopcy ze szkółki żeglarskiej. Wilk zobaczył jego nazwę – Victoria. Ze Szwedami na pokładzie wydawała mu się bezczelnie ironiczna. Nie było się czym chwalić. I tak wszyscy wiedzieli, kto wygrał w wyścigu o lepsze życie. Po chwili załoga Victorii zrzuciła żagle, silnik cicho zaterkotał i jacht zaczął manewry w basenie.

– Andrzej! – krzyknął ojciec z drugiej strony opala, którego nędza na tle sunącej coraz wolniej wyspy skandynawskiego dobrobytu stała się jeszcze bardziej rażąca. – Skocz na górę i przynieś lakier z kubryku. Ten w czerwonej litrowej puszce.

Wilk wdrapał się na pokład po szczerbatej drabinie, ale nie wszedł od razu do środka. Przyjemnie było postać trzy metry nad rozgrzanym betonem. Na górze spoconą skórę chłodziła lekka bryza, dzięki której Victoria mogła dowlec się do portu bez silnika. Spojrzał na ojca, który nagle przyspieszył, zaczął bez sensu chodzić po kei w tę i z powrotem, jak wzdłuż linii boiska, na którym za chwilę miał zmienić kogoś w piłkarskim meczu oldbojów. Wilk chciał dla żartu krzyknąć: „Marian! Do roboty!”, ale zanim się odważył, ojciec podszedł pod burtę i się rozdarł:

– Na co czekasz?! Lakier!

Wilk zszedł do rozgrzanego kubryku, równie ciemnego, jak gorącego. W ciasnym wnętrzu trudno było oddychać powietrzem nasączonym resztkami wilgoci z drewnianego poszycia, starych lin, żagli i szmat. Zanim oczy przyzwyczaiły się do mroku, prawie nic nie widział. Wnętrze rozświetlały jedynie promyki przedostające się do środka przez drobne nieszczelności w poszyciu. Zaczął szukać lakieru, ale znalazł tylko graty po poprzednim właścicielu. Stary żeglarz, umordowany niekończącą się pracą, odsprzedał łódź z całym majdanem, który nie dał się spieniężyć, a mógł się przydać następnemu desperatowi. Oprócz lin i żagli, zostały po nim przerdzewiałe wanty, szekle, kolekcje miedzianych śrub, gwoździ, blaszek, zepsutych narzędzi, kocherów, butelek, puszek. W jednej z nich mógł być lakier, którego tak nagle zapragnął ojciec, ale żadna nie wyglądała na młodszą niż pięć lat i nie była czerwona.

Kiedy Wilk usłyszał na zewnątrz jakiś hałas, przeszedł do mesy i zerknął przez zmatowiałe pleksi okienka w nadbudówce. Zobaczył ojca, który pomagał Szwedowi z Victorii założyć cumę na pachołek. Z daleka wyglądało to tak, jakby ojciec doskonale znał szwedzki albo angielski i rozmawiał z nim o czymś intensywnie. Obaj byli zdenerwowani. Nagle Szwed wskoczył na jacht, a do ojca podbiegło dwóch młodych byczków i powaliło go na ziemię.

Wilk chwycił młotek i szybko wszedł na pokład. Widok z góry rozwiał wątpliwości. Połowa turystów, którzy do tej pory leniwie przechadzali się po porcie jachtowym, okazała się tajniakami. Dwóch z nich skuwało ojca leżącego na kei. Trzech wskoczyło na Victorię. Może któryś z pozostałych zastanawiał się, gdzie szukać Wilka. Tajniacy, zaabsorbowani Szwedami, nie zauważyli, że wcześniej wszedł na pokład opala. Miał dużo szczęścia, bo esbecy zwykle byli bystrzejsi od zwykłych milicjantów, ale w przeciwieństwie do agentów KGB i CIA mogli kupić za swoje pensje tylko dwa razy więcej niż ci, których ścigali, co nie było wystarczającą motywacją do przykładnej pracy.

Wilk przykucnął w kokpicie. Najwyraźniej na szwedzkim jachcie przypłynął jakiś nielegalny ładunek i ojciec był w to zamieszany. Musiał zauważyć, że bezpieka szykuje się do akcji i wywiesił na flagsztoku opala polską banderę, czego nigdy wcześniej nie robił. Prawdopodobnie było to ustalone ostrzeżenie. Tyle, że nawet gdyby Szwedzi dostrzegli banderę wcześniej, ucieczka z portu jachtowego nie mogłaby się udać. Kiedy ojciec zorientował się, że wpadka jest nieunikniona, wysłał syna po lakier, którego w kubryku nie było. Sam wystawił się na odstrzał, by chronić swojego Andrzejka, który już go co prawda przerósł, ale wciąż wymagał troski i opieki. Wszystko wskazywało na to, że będzie tak aż do śmierci jednego z nich, nawet jeśli Wilkowi uda się uciec i nigdy więcej się nie zobaczą.

Wleczony do esbeckiej suki ojciec odwrócił głowę w kierunku opala i zamachał ręką w dziwny sposób. Wilk nie miał wątpliwości, że chce mu przekazać jakąś instrukcję. Odszyfrował ją błyskawicznie sposobem znanym tylko osobnikom o podobnym kodzie genetycznym. Wilk miał nie schodzić z jachtu, siedzieć cicho, aż się uspokoi, potem dotrzeć do domu, a w poniedziałek z samego rana zadzwonić z budki do Radmoru, poprosić do telefonu któregoś ze związkowych kolegów ojca i opowiedzieć, co się stało. A jeszcze lepiej na nic nie czekać, nie korzystać z telefonu, który może być podsłuchiwany i przekazać wiadomość osobiście tak szybko, jak to będzie możliwe.

Ojciec zawsze powtarzał, że wróg powinien wiedzieć o Sakowiczach jak najmniej. To dlatego kazał synowi iść na wybory. Cała rodzina, oprócz niepełnoletniej Iwony, miała wrzucić do urny kartki.

Ostentacyjne gesty oporu, który nic nie przyniesie, ale zostanie odnotowany, były niedorzeczne. Wilk całkowicie się z ojcem zgadzał, ale ulepszył jego metodę. Za kotarą podmienił kartki wyborcze na swoje. Na pierwszym miejscu umieścił nazwisko Reagana, a dalej: Wałęsę, Wyszkowskiego, Borusewicza, Gwiazdę, Kuronia, Rulewskiego, Gieremka, Walentynowicz, Michnika i innych działaczy Solidarności, jakich pamiętał z artykułów w nielegalnych gazetkach. Ojciec pękał z dumy, postawił na stole pół litra żytniej, a potem jeszcze ćwiartkę soplicy. Po raz pierwszy wypił z synem, jak mężczyzna z mężczyzną. Wilk przyjął ten polski chrzest ofiarnie. Dopiero dzięki zwykłej czystej wódce, która jak serum prawdy szerzej otworzyła przed nim drzwi percepcji, odkrył oczywisty fakt, że ich łańcuchy DNA są splątane. Skończyło się gigantycznym kacem, który również należał do narodowej tradycji, więc wart był poświęcenia.

Tymczasem, zgodnie z pantomimiczną instrukcją ojca, Wilk schował się pod pokładem. Na okrągłym ekranie bulaja wciąż toczyła się akcja. Esbecy legitymowali każdego, kto pojawił się w pobliżu. Być może szukali także Wilka, ale ten spokojnie przyglądał się, jak tajniacy panoszą się na szwedzkim jachcie, sprawdzają załogę, a potem wchodzą pod pokład. Po piętnastu minutach zaczęli wynosić stamtąd i układać na kei metalowe części: korpusy, długie i krótkie wałki, osłony, dźwignie, silniki elektryczne, śruby, rurki, blaty, kółka i obudowy. Gdyby znalazł się tam jeszcze fragment skrzydła, wyglądałoby to jak pozbierane z pola szczątki samolotu po katastrofie, tyle że w idealnym stanie. Gdyby pan Słodowy z telewizyjnego programu „Zrób to sam” dostał jeszcze trochę kartonu i gumki recepturki, prawdopodobnie mógłby z tych części złożyć dowolną maszynę, od dziewiarskiej po glebogryzarkę. Wilk jednak nie miał pojęcia, co to za urządzenie przywieźli Szwedzi, jakim cudem zmieściło się ono pod pokładem średniej wielkości jachtu i co jego ojciec miał z tym wspólnego.

2MAGDA

– Otwieraj wreszcie. Klient czeka! – Mama rozdarła się, jakby ktoś umierający z pragnienia przyszedł po haust wody, a nie po książkę.

– Pięć minut! – odkrzyknęła Magda przez zamknięte drzwi kuchennej szafy wnękowej, w której miała urządzoną ciemnię.

– Tylko się pośpiesz. Pani Stolarska nie ma czasu!

Magda uspokoiła się. Ta sąsiadka tak naprawdę nigdzie się nie śpieszyła i tylko po to, by zatuszować nudę swojej pięćdziesięcioletniej egzystencji, zawsze była spóźniona. Tak dobrze weszła w tę rolę, że sama wierzyła w pilne sprawy, które wszędzie na nią czekają. Miała ich w głowie cały zestaw zapożyczony z sąsiedzkich sag i powieści, które czytała. Żyła cudzymi losami, zadowalając się rolą czujnego obserwatora. Jej życie nie wydawało się wystarczająco ciekawe. Cała dzielnica wiedziała, że pani Stolarska chętniej spędzała czas u sąsiadów albo w kinie niż ze swoim mężem. Krążyły plotki, że to on był powodem jej ucieczki w fikcję. Magda nie była tego pewna. Sama też uważała rzeczywistość za przereklamowaną. Wolała przebywać w świecie, który istniał tylko w jej głowie albo na zdjęciach.

Włączyła zegar sterujący czasem naświetlania w powiększalniku. Nad kliszą włożoną między dwie szybki Krokusa 3 zapaliło się światło i po pięciu sekundach zgasło. Magda zdjęła papier z maskownicy i włożyła go do kuwety z wywoływaczem emulsją do dołu. Gdy odwróciła go po kilkunastu sekundach, powierzchnia już zaczerniała się w naświetlonych miejscach. W tej podniecającej chwili, gdy na papierze zaczynał się wyłaniać obraz, co pewien czas odżywał w niej irracjonalny lęk. Obawiała się, że kiedyś zobaczy tam swoją przyszłość, jakiś jej znak, który niechcący odczyta. Może twarz chłopaka, który będzie ją miał pierwszy, miejsce, w którym będzie szczęśliwa, dziecko albo swoją śmierć? Znowu jednak nic takiego się nie stało. Przyszłość milczała i Magda była jej za to wdzięczna.

Z bieli powoli wyłoniła się cienka, zakrzywiona w dół linia gęstych wąsów. Stawała się coraz grubsza i ciemniejsza. Obok, na jasnym ubraniu innej postaci, pojawiły się małe ciemne kuleczki, ułożone w pionowy łańcuszek, który kończył się na wysokości pasa czarnym krzyżykiem. Reszta szczegółów, w różnych odcieniach szarości, utworzyła prawie równocześnie dwie postaci. W kuwecie stali, a właściwie leżeli obok siebie Jan Paweł II i Wałęsa. Magda wyjęła zdjęcie z wywoływacza, przepłukała je w misce z wodą i wrzuciła do utrwalacza. Ostatnia z pięćdziesięciu zamówionych kopii była gotowa. Z każdej sprzedanej sztuki po odjęciu kosztów chemikaliów i papieru miała na czysto złotówkę. Gdyby interes miał się dalej rozkręcać w tym tempie, zarabiałaby lepiej niż mama na szyciu i przerabianiu sukienek, a może nawet więcej niż ojciec w swoim warsztacie samochodowym, w którym większość klientów stanowili słabo płacący znajomi i sąsiedzi.

Magda przeniosła ostatnią partię zdjęć z utrwalacza do wody, wytarła ręce, dokładnie zawinęła resztę arkuszy w gruby czarny papier i włożyła do kartonika tak, by światło nie dostało się do środka. Mogła już wyjść z szafy, ale nie chciała jeszcze włączać białego światła i otwierać drzwi, mimo że mama ponowiła wezwanie. We wnękowej szafie metr na półtora, w brunatnoczerwonym świetle, na które papier fotograficzny nie reagował, czuła się najlepiej. Było jak w brzuchu matki. Za uszczelnionymi drzwiami, z blokadą zamykającą je od wewnątrz, miała swój monochromatyczny świat, do którego nikt inny nie miał dostępu. Docierały tu jednak rozmowy z klientkami pracowni krawieckiej, którą w obszernej kuchni urządziła sobie mama.

Kiedy gości i klientów nie było, do ciemni docierało Radio Wolna Europa, Głos Ameryki albo BBC. Te trzy stacje odbierane były w domu na zmianę, w zależności od tego, który nadajnik najlepiej przebijał się przez szumy i trzaski zagłuszarek. Mama zwykle wybierała Wolną Europę, bo mieli najświeższe informacje i byli najbardziej radykalni. BBC, ze swoją angielską flegmą i powściągliwością, podobało się ojcu, który zawsze twierdził, że nigdy nie wiadomo niczego na pewno i zawsze trzeba uważać, co się mówi. Brat preferował Głos Ameryki, bo chciał wyjechać za ocean. Marzył o kupieniu tam dobrego samochodu i podróży lokalnymi drogami z Nowego Jorku do Los Angeles. Najpierw jednak PZPR musiała stracić władzę albo przynajmniej osłabnąć na tyle, żeby wydać paszporty wszystkim obywatelom, którzy sobie tego zażyczą. Bogdanowi chyba wydawało się to realne, bo chociaż nie chciało mu się uczyć angielskiego, zaczął już zbierać mapy drogowe wszystkich stanów Ameryki.

Magda widywała brata, jak wieczorami ślęczy nad nimi z przymkniętymi oczami. Była pewna, że pędził wtedy po szosach Utah samochodem, jak Kowalski w Znikającym punkcie. Po tym filmie nawet Magda fantazjowała o taranowaniu milicyjnych barykad na drodze do Kartuz.

Sama nie chciała jednak nigdzie wyjeżdżać. Marzyła tylko o tym, żeby najpóźniej za dwa lata robić dobre zdjęcia, a gdy uzbiera się większa liczba, urządzić ich wystawę w jakimś prestiżowym miejscu.

Chciała być kronikarzem pędzącej zmiany, ale nie marynarek Wałęsy, mundurów Jaruzelskiego ani papieskich ornatów. Próbowała fotografować zwykłych ludzi, mamę kręcącą gałkami radia w poszukiwaniu silnego sygnału, tatę czytającego podziemną prasę, Bogdana handlującego na swoim stoisku na targu we Wrzeszczu. Miała już kilka dobrych prac, ale nikomu z rodziny się nie podobały. Podziwiali tylko tę nędzną reprodukcję Jana Pawła II, na której zarabiała do spółki z bratem, i zbiorowe ustawki z wigilijną choinką albo morzem w tle. Magda wstydziła się zdjęć, na których wszyscy ładnie ubrani, zapięci pod szyję, uczesani i uśmiechnięci patrzyli prosto w obiektyw. Gdy na nich była, miała minę, jakby chciała krzyczeć: „Mnie tu nie ma!”

– Wyjdziesz wreszcie, czy nie?! Potrzebujemy Kuriera! – krzyknęła kolejny raz mama. Po tonie głosu Magda poznała, że zostało jej nie więcej niż pół minuty.

Wstała, na jednej z półek pod sufitem odszukała w brunatnoczerwonym półmroku grzbiet Kuriera z Warszawy, odblokowała drzwi i wyszła z ciemni, która była jednocześnie nielegalną biblioteką. Na pięciu półkach i w dwóch kartonach Jastrzębscy trzymali tam zakazane książki i publikacje. Wszyscy ostatnio chcieli je pożyczać i czytać. Chyba tylko cotygodniowe modły mamy oraz msze dziękczynne w intencji biblioteki sprawiły, że Jastrzębscy nie mieli jeszcze wizyty esbeków, którzy przenieśliby cały zbiór do siebie, razem z jego właścicielami.

– Proszę. – Magda podała pani Stolarskiej książkę Jana Nowaka Jeziorańskiego. Zostawił ją w ich bibliotece znajomy ojca, pierwszy mechanik na drobnicowcu, w zamian za ekspresową wymianę gaźnika w jego fiacie 125p. Marynarz dostał książkę od jakiegoś emigranta, który pojawił się na nabrzeżu w duńskim Aarhus, by kupić tanio kilka kartonów papierosów Marlboro i dwie butelki wódki, przemycone z Polski. Przywiózł ją do kraju, przeczytał, a gdy zdał sobie sprawę, ile ryzykował, pozbył się jej jak najszybciej.

– Ale gruba! – zdziwiła się sąsiadka i oddała znacznie cieńsze Dzieje rodziny Korzeniewskich, dwa stare numery „Robotnika” z prawie niewidocznym drukiem i jeden zalany herbatą „Bratniaka”.

– Magda, wpisz Kuriera w kartotekę pani Krysi – poprosiła mama.

Magda wyciągnęła spod kredensu pudełko z biblioteczną ewidencją, znalazła kartę Stolarskiej i spojrzała na wpisy.

– Od miesiąca zalega pani z Archipelagiem Gułag.

Stolarska zapiszczała, ale nie z powodu nagłych wyrzutów sumienia. To mama, która upinała na niej klin do poszerzenia sukienki, wkłuła szpilkę w miejsce, gdzie fałda tłuszczowa, wyhodowana na ziemniakach i kluskach, była wyjątkowo okazała.

Magda nie była pewna, czy mama, bardzo czuła na nieoddawanie książek w terminie, a szczególnie Archipelagu, nie ukłuła jej celowo. Lista zapisów na ten tytuł wciąż się wydłużała, jakby ludzie o niczym innym nie marzyli, jak tylko zobaczyć swój los, gdy władzę w Polsce oficjalnie przejmie w końcu Leonid Breżniew albo jakiś jego bardziej brutalny następca. Magda sama zdążyła przeczytać do tej pory tylko połowę książki, bo bez przerwy ktoś błagał o jej wypożyczenie.

– Trzeba oddawać w terminie – powiedziała mama.

– Ludzie czekają – dodała Magda, gdy Stolarska zamilkła na dłużej.

– Mówiłam, że można trzymać najdłużej do miesiąca – drążyła mama.

– Bo wie pani… – głos Stolarskiej załamał się – dla nas była trochę za długa, my czytamy tak do pięciuset stronic, maks. Mąż pożyczył ją bratu. On lubi dłuższe. A u niego była przedwczoraj rewizja i zabrali.

Stolarska miała szczęście, że mama nie trzymała akurat w ręku nożyczek. Magda też była na nią wściekła. Nie tyle za to, że biblioteka Jastrzębskich straciła cenną książkę, ile za to, że Archipelag Gułag był dla kogoś za długi.

– Powiedział im, skąd ją ma? – zapytała mama na granicy płaczu.

– A w życiu! Nas musiałby wkopać, a o pani to on nic nie wie. Ja bardzo przepraszam. Nie wiedziałam, jak to pani powiedzieć. Mąż zaproponował, żeby przynieść w zamian kilka innych książek. Ja nawet wzięłam je z sobą.

Stolarska, nagle uwolniona od ciężaru tajemnicy, nie zważając na luźno spięty szpilkami materiał, podeszła do torby stojącej na podłodze i nachyliła się, wypinając tyłek w szarych majtkach.

– Trzy za tę jedną. W twardych okładkach. Stan idealny. Nieczytane – zachwalała, kładąc na stole Balladynę, Klub Pickwicka i Ludzi bezdomnych.

Magda westchnęła jeszcze głośniej niż mama. Dla Stolarskiej widać nie było żadnej różnicy między przeszmuglowanym z zagranicy Rokiem 1984 czy Archipelagiem Gułag a szkolną lekturą. Ani Magda, ani mama nie miały o to pretensji. Każdy, kto brał do czytania nielegalne publikacje, zasługiwał na szacunek. Tylko tato co jakiś czas biadolił, że któregoś dnia jeden z czytelników okaże się esbekiem i za nielegalną bibliotekę oberwie cała rodzina. Być może Jastrzębscy już byli namierzeni, jednak z jakiegoś powodu tajne służby nie kwapiły się, żeby wkroczyć. Magda wiedziała, że to niewiele pomoże, ale na wszelki wypadek nie wpisywała w karty biblioteczne żadnych adresów ani telefonów, a czytelnikom nadawała fałszywe nazwiska. Pani Stolarska była w rejestrze panią Dębińską, co mama jak zwykle wykorzystała, żeby się z nią poprzekomarzać:

– Może pani przyjść po odbiór sukienki w czwartek, pani Dębińska.

– A kartki będą? – zapytała Stolarska.

– Jakie kartki?

– Na cukier, alkohol, czekoladę, papierosy i buty. Stolarska już odebrała, ale Dębińskiej też się chyba należą, jak każdemu.

Mama nawet się nie roześmiała. Wzięła krawieckie nożyce, wycięła ze starego wykroju na żakiet małe kwadraciki, niewiele większe od pocztowych znaczków, i podała Stolarskiej. Ta podziękowała z poważną miną, schowała papierki do portfela, ale mama przypomniała sobie o czymś i dorobiła jeszcze cztery.

– To na następny miesiąc, na wypadek, gdyby w tym czasie nic pani u mnie nie szyła.

Była pewna, że sąsiadka wkrótce zleci jej jakieś nowe przeróbki, choćby po to, by jeszcze sobie pożartować z systemu reglamentacji, który rząd wprowadził po sierpniowych strajkach na żądanie Solidarności.

Magda poszła do ciemni posprzątać. Kiedy wróciła z kuwetą pełną mokrych zdjęć, w kuchni buszował brat. Zaglądał do garnków i trzaskał pokrywkami, jakby próbował wyczarować swój ulubiony żurek i zrazy wołowe. Tego dnia mu się nie udało.

– Jest kapuśniak i pierogi.

– Może być. Zjem u siebie.

– Nie ma mowy! Siadaj. Już nakładam. – Mama postawiła dwa talerze na nakrytym ceratą stole, nalała synowi i córce kapuśniaku, ukroiła cztery pajdy chleba i wzięła z półki zeszyt.

Nie po to przez cały dzień wytężała słuch przy szumiącym radiu, żeby Bogdan jadł w swoim pokoju, słuchając wyjących po angielsku bigbitowców. Od roku obiady podawane były wyłącznie w kuchni, w pakiecie z serwisem informacyjnym. Kto nie chciał nic wiedzieć, chodził głodny aż do kolacji, którą musiał zrobić sobie sam. Mama twierdziła, że tak musiała ewoluować ludzkość. Większe szanse na przetrwanie i potomstwo mieli lepiej wyedukowani. Bogdan, który jadł więcej niż Magda i nie potrafił zrezygnować z obiadu, był już całkiem nieźle zorientowany, co się dzieje w świecie, a przede wszystkim w Polsce. Mama musiała swoim dzieciom i każdemu kto się nawinął, opowiedzieć o tym, jak opozycja walczy z władzą, dlaczego inne kraje tak bardzo ją podziwiają, ale nic nie robią, oprócz Ronalda Reagana, który rozpętał wyścig zbrojeń, żeby wykończyć militarnie Związek Radziecki.

Magda zawsze dziwiła się, jak to możliwe, że mama, zwykła krawcowa, która do wybuchu wojny nie zdążyła skończyć podstawówki, doskonale panowała nad chaosem wyłaniającym się z nasłuchu trzech zagranicznych stacji radiowych, a czasem także dwóch programów Telewizji Polskiej, włączanych w momentach szczególnego zaostrzenia konfliktów. Musiała mieć niezwykle podzielną uwagę i potrafiła słuchać nawet trzech głosów naraz, jak jakiś dyrygent w orkiestrze. Z olbrzymiej liczby faktów sporządzała własną wersję historii, w podobny sposób, w jaki szyła patchworkowe sukienki i gotowała bigos.

– No więc tak… – Mama nałożyła okulary i, zaglądając w zeszyt, rozpoczęła swoją audycję, zwaną przez domowników obiadową, znacznie dłuższą od śniadaniowej i kolacyjnej, które nie były nadawane codziennie. – Papież czuje się coraz lepiej. Po wyjściu ze szpitala jest już od kilku dni w Watykanie.

Zamachowiec Ali Agca podawał w śledztwie kilka wzajemnie sprzecznych wersji. Pojawiła się sugestia o udziale w spisku służb specjalnych Bułgarii, inspirowanych przez Moskwę. Do Gdańska przyjedzie Czesław Miłosz.

– To ten, co wypożyczamy jego książki? – zdziwił się Bogdan.

– Ten sam. Laureat Nobla. Przyjechał po trzydziestu latach nieobecności w Polsce. Przestań siorbać! Mama żartobliwie trzepnęła syna ścierką po plecach. Rozdarł się, jakby go naprawdę bolało. Odkąd Magda pamiętała, mama usiłowała nauczyć syna kulturalnego jedzenia, chociaż tato powtarzał, że to się nikomu nie uda. Bogdan chłonął wszystko, co przynosił mu świat, tak, jak to robią zwierzęta, w najprostszy i najszybszy sposób, by nikt nie zdążył uszczknąć niczego z jego porcji. Tylko podczas wigilii i rodzinnych uroczystości, gdy jadł w towarzystwie ciotek, starał się trzymać sztućce jak należy i nie wydawać żadnych dźwięków, chociaż kosztowało go to dużo.

– Zaczął się proces przywódców KPN, Leszka Moczulskiego, Szeremietiewa i jakichś dwóch innych, nie zdążyłam zapisać nazwisk.

– Można dokładkę? – zapytał Bogdan i beknął, co było najwyższym wyrazem uznania dla kucharki.

– Nie. Nie starczy dla ojca. A wczoraj – mama odwróciła kartkę na drugą stronę – w porcie jachtowym w Gdyni Służba Bezpieczeństwa namierzyła szwedzki jacht, który przemycał dla Solidarności maszynę drukarską.

– Dlaczego przemycali? – zdziwiła się Magda. – Przecież Solidarność jest legalna.

– Byliby idiotami, gdyby zgłosili to oficjalnie. Jeśli coś się zacznie, esbecja zarekwiruje wszystko, o czym będzie wiedzieć. – Mama, jak zwykle po kilku godzinach nasłuchu, snuła wyłącznie czarne scenariusze.

Tylko babci wychodziły bardziej ponure, ale ona przeżyła wojnę, straciła dwóch mężów i troje dzieci, więc była poza konkurencją. W porównaniu z nią pesymistyczni rodzice Magdy byli radykalnymi optymistami, a Bogdan w pozytywnym myśleniu jeszcze przewyższał ich o głowę.

Nadawał się do tej Ameryki jak nikt z rodziny. Magda była pewna, że brata czeka wielka kariera, jeśli tylko nabierze trochę ogłady i oduczy się siorbania.

– Jak pogonimy komuchów, to też im wszystko zarekwirujemy. – Bogdan roześmiał się i wbił widelec w jeden z pierogów, jak w łup wojenny. – A swoją drogą, gdyby mieć taki jacht, wiecie, ile towaru można by na niego załadować?

– Nie jesteś żeglarzem. – Magda próbowała studzić brata. – Ledwo umiesz pływać.

– Ale ty prawie skończyłaś kurs na żeglarza. Wystarczyłby jeden rejs, żeby przewieźć z Londynu tysiąc płyt Zeppelinów albo Stonesów. Marynarze, którzy przynoszą mi to do opchnięcia, mają sto procent przebitki. Ja dokładam drugie tyle. To teraz sobie policz, ile można by wyciągnąć z takiego rejsu. Albo weźmy książki. Wyobrażasz sobie, ile da się ich załadować na taki jacht? Zamiast wypożyczać Kuriera za darmo, moglibyśmy go sprzedawać.

– Nie robimy tego dla pieniędzy. – Mama dołożyła na talerz Bogdana kiszonego ogórka.

Bogdan we wszystkim widział interes do zrobienia. Magda była pewna, że brat już się zastanawia, czy lepiej najpierw wydzierżawić i zasiać ogórki, czy może lepiej zacząć od kupowania beczek do kiszenia.

– Komuchów już prawie pogoniliśmy… – Bogdan z buzią wypełnioną pierogiem zaczął mówić niewyraźnie, ale Magdzie udało się odczytać dalszy ciąg jego prognozy: – … ale prawdziwe zwycięstwo będzie dopiero wtedy, kiedy będziemy bogaci.

3MARIAN

Nie wiedział, gdzie jest i od jak dawna, ale był pewien, że nie przebywa w Polsce. Niebo miało bardziej błękitny odcień, słońce świeciło jaśniej, słychać było tylko szum tropikalnego morza i relaksującą muzykę. W powietrzu unosił się przyjemny zapach świeżo wyłowionych ryb i glonów. A może krabów? Marian był rozluźniony i spokojny. Nikt na nikogo nie krzyczał i wszyscy uśmiechali się do siebie bez powodu. Jeszcze nie do końca wybudzony z farmakologicznej śpiączki, już zaczął tęsknić za nową ojczyzną, która zaczęła znikać i mieszać się ze starą, gdzie niebo było szare, a ryby śmierdziały.

– Pan to w ogóle chyba Polakiem nie jest! – to były pierwsze słowa, które Marian wyłowił z gwaru i zrozumiał.

Zdał sobie sprawę, że opuścił już szczęśliwą krainę morfiny wynalezionej po to, by trzymać człowieka z daleka od prawdziwego życia.

– Tego swojego Wałęsę jeszcze pan będziesz chciał kiedyś powiesić.

Marian otworzył oczy, spojrzał w otwarte okno i zdał sobie sprawę, że jest w Gdyni, na którymś z wysokich pięter Szpitala Miejskiego. Zapach rybich wnętrzności przywiał tu wschodni wiatr z Dalmoru, który niecałe pół kilometra stąd odmrażał i przerabiał połowy przywiezione ze wszystkich mórz świata. Na łóżkach po drugiej stronie sali Marian zobaczył dwa bulteriery o ludzkich rysach, które rzuciłyby się na siebie, gdyby nie krótkie smycze kroplówek. Jeden miał brodę, drugi był łysy. Marian nie wiedział, który z nich jaką głosił tezę, ale w ich zaciętych twarzach widział identyczną zajadłość. Wszystko się wyjaśniło, gdy odezwał się ten z brodą, sądząc po pomrukach aprobaty, reprezentant większości pacjentów:

– Ja nie wiem, dlaczego tak jest, że zawsze w tym narodzie znajdą się zdrajcy, którzy służą okupantom. Gdzie pan pracuje? W milicji czy w SB?

– A co to pana obchodzi? – odwarknął łysy. – Może to pan pracuje w milicji? A tak w ogóle to nie życzę sobie, żeby pan tu puszczał na cały regulator tę swoją Wolną Europę. Nikt tego nie chce słuchać, oprócz pana. Zaraz zawołam pielęgniarkę, żeby to wyłączyła.

Dopiero po chwili Marian zauważył duże radio tranzystorowe, które szumiało na stoliku między łóżkami. Gdy wsłuchał się w falujący głos spikera, wyłowił strzępy przeglądu wydarzeń, którego sam był codziennym słuchaczem.

– Wszyscy tu chcemy słuchać Wolnej Europy. Oprócz pana – odszczekał brodacz, także w imieniu Mariana, chociaż ten bardziej tęsknił do świata bez programów informacyjnych, za to z szumem tropikalnego morza.

– Jakie wszyscy? Co za wszyscy!? Ogłupiliście ludzi, ale oni za chwilę się od was odwrócą.

– Tak? No to zapytajmy, kto życzy sobie słuchać, a kto nie.

Marian zamierzał wziąć udział w pierwszych demokratycznych wyborach od odzyskania przytomności, ale nie udało się. Wydawało mu się, że powiedział „ja chcę”, ale nie usłyszał swojego głosu. Z pozostałych siedmiu pacjentów trzech opowiedziało się zdecydowanie za słuchaniem antysocjalistycznej propagandy nadawanej z terenu Niemieckiej Republiki Federalnej. Pozostali czterej albo spali, albo tylko udawali drzemkę, nie chcąc się narażać. Łysy co prawda nie przyznał się do milicyjnego rodowodu, ale mógł wszystko zapamiętać i zaszkodzić im, gdy już wyjdą ze szpitala.

Mariana bardziej od groźby represji niepokoił pęcherz. Czuł, że jest już pełen. Postanowił zejść z łóżka i poszukać toalety, ale okazało się, że jest podpięty do kilku przewodów i rurek, a pod kołdrą ma woreczkowy pisuar podłączony do cewnika. Wystarczyło się rozluźnić. W miarę jak ciśnienie w pęcherzu malało, przypominał sobie coraz dokładniej, jak doszło do tego, że znalazł się w szpitalu.

Kiedy zamknął oczy, zobaczył Andrzeja, który chował się przed esbekami we wnętrzu opala. Marian domyślał się, że syn zamierza wyjechać z Polski. Od dawna obserwował, jak udaje, że idzie śladem ojca, przygotowując się do statecznego życia inżyniera w Radmorze czy Unimorze i niby rozgląda się za spółdzielnią mieszkaniową, żeby zapisać się do dwudziestoletniej kolejki na M3 lub M4, gdyby ożenił się z nauczycielką, której przysługiwał dodatkowy pokój. Pewnie myślał, że ojciec nie zorientuje się, dlaczego tak intensywnie uczy się angielskiego, nie zgadza się na wymianę mebli w swoim pokoju i od dłuższego czasu nie ma dziewczyny. Na jego miejscu Marian też poszukałby jej dopiero za granicą.

Polskie kobiety zbyt mocno przywiązane były do swoich matek.

Marian był zawiedziony tym, jak mało syna obchodzi solidarnościowa rewolucja. Andrzej kibicował jej w milczeniu, jakby już od dawna siedział w Sydney, Londynie czy Montrealu. Podejrzanie dużo czytał o Kanadzie, chociaż nigdy nie interesował się geografią.

Marian wiedział, że nie może wchodzić z butami w plany syna i błagać go, by nie wyjeżdżał. To przyśpieszyłoby emigrację. Była tylko jedna możliwość, by zmienił zdanie. Gdyby udało się w Polsce zbudować normalny kraj, zanim skończy studia. Czasu zostało mało, a możliwości Mariana były praktycznie żadne. Równie dobrze jego pradziadek w 1936 r. mógłby próbować nie dopuścić do Drugiej Wojny Światowej, żeby jego syn nie zginął w Katyniu. Marian był pewien, że Andrzej nie zostanie w kraju, jeśli sprawy pójdą w złą stronę. A zwykle szły.

Kiedy Andrzej nagle pojawił się w drzwiach szpitalnej sali, Marian zdał sobie sprawę, że do tej pory syn mógł się tylko domyślać, że ojciec robi coś więcej niż zbieranie składek dla Solidarności. Po akcji w porcie jachtowym musiało stać się dla niego jasne, że Sakowicz senior był zaangażowany w jakąś grubszą sprawę i nie oberwał przez przypadek. Marian nie wiedział tylko, czy syn jest z niego dumny, czy zły za to, że niepotrzebnie narażał całą rodzinę. Było oczywiste, że szanse każdego z Sakowiczów na dostanie paszportu, zawsze niewielkie, teraz zmalały do zera.

Andrzej natychmiast zauważył, że ojciec nie śpi, pomachał do niego i przywitał się z resztą pacjentów na sali, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. Wszyscy pochłonięci byli kłótnią między brodaczem a łysym, którzy przekrzykiwali się głośno, jak całkiem zdrowi mężczyźni, próbując udowodnić sobie nawzajem niegodziwość i głupotę. Gniew był silniejszy niż choroba.

– No, nareszcie się obudziłeś! Kto to słyszał, wylegiwać się cztery dni. – Andrzej położył na stoliku owoce i wyciągnął rękę.

Marian nie wiedział, czy może podnieść swoją, nie urywając jakiejś rurki, więc tylko kiwnął głową.

Nie był też pewien, czy potrafi już mówić, więc najpierw chrząknął, a kiedy test wypadł pomyślnie, odezwał się ściszonym głosem, żeby podkreślić tajny charakter rozmowy.

– Podejdź tu bliżej – wychrypiał.

Andrzej usiadł na krzesełku przy łóżku i spojrzał mu głęboko w oczy, zaniepokojony. Bał się, że ojciec ma mu do przekazania złe wieści o swoim stanie zdrowia. Ten jednak zapytał:

– Przesłuchiwali cię?

– Nie.

– Czy ktoś mnie pilnuje? Widziałeś na korytarzu jakiegoś milicjanta albo tajniaka?

– Nie zauważyłem. Muszę zadzwonić do mamy, powiedzieć jej, że odzyskałeś przytomność. Jest tu gdzieś na piętrze telefon?

– A skąd ja mogę wiedzieć? – zdziwił się Marian. – Ledwo co się wybudziłem. Przysuń się bliżej. Kiedy Andrzej nachylił się, cicho zapytał:

– Co powiedzieli w Wolnej Europie o jachcie Szwedów?

– Że znaleźli maszynę drukarską dla podziemia i aresztowali załogę.

– A oprócz maszyny?

– Nic więcej nie mówili.

– Musisz coś wyłowić z basenu. Prawdopodobnie leży mniej więcej na środku, trochę bliżej nabrzeża południowego. Kiedy tam przepływali, podniosłem banderę. To był znak, że jest wpadka i mają wyrzucić paczkę do wody.

– Jaką paczkę?

– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów. – Marian ściszył głos jeszcze bardziej. – Tylko ani słowa. Nikomu! Musisz uważać. Mogą mieć basen pod obserwacją. Jak znajdziesz paczkę, zaniesiesz ją komuś. Podam ci adres.

– Sam zaniesiesz, jak cię wypuszczą ze szpitala. O ile w ogóle to znajdę.

– Nie wiem, kiedy stąd wyjdę. I czy nie przeniosą mnie stąd do więzienia. Sprawa jest pilna. Chyba że nie chcesz.

Miał nadzieję, że syn jest chociaż trochę taki jak on. Z drugiej strony chciał dla niego życia lepszego niż to, w które sam się wpakował. A to było sprzeczne z proszeniem go o nurkowanie pod okiem esbecji po dolary przemycane na działalność opozycyjną. Marian wiedział, że jakąkolwiek odpowiedź dostanie, będzie równie zadowolony, co zawiedziony. A jednak mylił się. Kiedy usłyszał „załatwię to”, poczuł dumę.

4WILK

Na głębokości czterech metrów było prawie ciemno, ale co kilka metrów połyskiwało jaśniejszą plamką szkło butelki, błysnęła niezardzewiała jeszcze puszka albo inny przedmiot, który trudno byłoby zidentyfikować bez wyszarpania go ze splątanej siatki roślin wyściełającej dno. Wilk miał przed sobą otchłań, czarną dziurę, gotową wessać światło i glony, a także jego, jeśli za bardzo się zbliży.

Pływał tam i z powrotem po liniach prostych, przesuwając się po każdym nawrocie o kilka metrów, jakby orał wzrokiem dno, skiba przy skibie. Nie był jednak pewien, czy nie omija niektórych stref, bo oprócz dużej blaszanej miski i opony, która była kiedyś jachtowym odbijaczem, nie miał żadnych punktów orientacyjnych. Szkło w masce zaczęło już zaparowywać i bał się, że nie zauważy paczki, nawet jeśli będzie przepływać tuż nad nią. Miała podobno wielkość grubego segregatora. Od jej zatopienia upłynęło zaledwie sześć dni, ani razu solidnie nie wiało, pakunek powinien jeszcze leżeć niczym nieprzykryty, ale po szóstym nawrocie Wilk zaczął tracić nadzieję.

Dzień po dniu roślinność wciągała wszystko pod gruby, czarny dywan, który rósłby w nieskończoność, aż do powierzchni wody, grzebiąc na zawsze wszystkie tajemnice, gdyby nie pogłębiarki. Co kilka, kilkanaście lat wyciągały piach z basenów portowych i wypełniały urobkiem barki, które płynęły na klapowisko, gdzie rozładowywały się przez otwierane dna. Robiły to zwykle w miejscach, gdzie morze zabierało brzeg. Dostarczały tam urobek, by zatrzymać dewastację plaż, więc może kiedyś jakieś dziecko, budując łopatką piaskowy zamek, trafi w jego podziemiach na pięćdziesiąt tysięcy dolarów, podarunek od szwedzkich związkowców.

Wilk nie mógł wykluczyć, że paczka wpadła już w ręce bezpieki, chociaż było mało prawdopodobne, żeby władze nie nagłośniły informacji tak ewidentnie potwierdzającej nielegalne działania opozycji. Były tylko trzy możliwości: albo Szwedzi wcale nie zatopili pieniędzy, albo ktoś już je wyłowił, albo Wilk szukał w niewłaściwym miejscu. Może plan, który naszkicował ojciec w szpitalu, był błędny? Mógł się pomylić, oceniając położenie jachtu w chwili, w której załoga została powiadomiona o zasadzce. Szwedzi też wcale nie musieli od razu zauważyć flagi wywieszonej na opalu. Nie wiadomo, w którym momencie wyrzucili paczkę do wody. Trudno było ocenić, czy spadła na dno pionowo, czy pociągnął ją za sobą wir wytworzony przez płynący kadłub kilkunastotonowego jachtu.

Nie dawało się rozwiązać tego równania, mając tyle niepewnych danych. Wilk wyznaczył razem z ojcem obszar piętnaście na dwadzieścia metrów, bardziej wierząc w intuicję niż obliczenia.

Kiedy trzymał głowę nad wodą, pokrytą cienkim filmem z oleju i smarów, mniej więcej wiedział, gdzie ta strefa się znajduje, ale płynąc blisko dna, tracił orientację. Gdy się wynurzał, żeby zweryfikować swoje położenie, okazywało się, że penetrował niewłaściwy fragment basenu. Poszukiwania byłyby o wiele łatwiejsze, gdyby Szwedzi przekazali do Polski konkretne wskazówki. Może już to zrobili, ale minęło zaledwie kilka godzin, odkąd ojciec się wybudził. Wilk nie mógł czekać aż dotrą do niego potwierdzone informacje o położeniu paczki.

Ojciec ciągle go w coś wrabiał. Powinienem się uczyć do poniedziałkowego egzaminu poprawkowego z obwodów, a nie z duszą na ramieniu nurkować w pożyczonym od bosmana akwalungu, drugi raz w życiu. Cały czas miał wrażenie, że za chwilę skończy mu się tlen w butli albo źle ustawiony zawór dostarczy go za mało, nagle zacznie się dusić, straci przytomność i zalegnie na dnie jako następny obiekt poszukiwań.

Po dziesięciu kursach równoległych zrobił jeszcze dwa po przekątnej prostokąta wyznaczonego w głowie. Wypłynął między jachtem, a łodzią motorową, w środku tłustej plamy. Olej oblepił akwalung grubą warstwą, ale Wilk i tak był szczęśliwy: wynurzył się o własnych siłach. Odwiązał pod wodą małą kotwicę przyczepioną na lince do odbijacza jachtu, wyszedł z nią po rufowej drabince na pokład, a stamtąd na keję, udając, że znalazł to, czego szukał. Robił dokładnie tak, jak kazał mu ojciec, który twierdził, że basen jachtowy może być pod stałą obserwacją, nawet w niedzielę. Nikt nie pływał tu wpław ani w akwalungu nawet w środku lata, chyba że miał jakiś ważny powód. Poszukiwania zgubionej kotwicy mogły być uznane za taki.

Wilk zdjął płetwy i hełm, zaniósł wywleczoną z własnej piwnicy kotwiczkę do hangaru Klubu Jachtowego Stal, żeby za kilka dni zatachać ją z powrotem tam, gdzie leżała przez dziesięć lat. Gdyby nie ciężki stan ojca, historia z dolarami wydawałaby mu się nawet zabawna, w sam raz do opowiadania dzieciom przy kominku w Kanadzie. To, że nic nie wyłowił, nie martwiło go. Wyobraził sobie, co by się działo, gdyby znalazł paczkę. Musiałby ją zapewne osobiście dostarczyć jakiemuś ściganemu przez esbecję działaczowi opozycji na drugim końcu Polski. Jak by się wytłumaczył, gdyby w paczce było mniej niż pięćdziesiąt tysięcy dolarów?

Miał dość. Musiał uczyć się do egzaminu.

5SŁAWEK

Zwykle wyglądał przez judasza, zanim wyszedł na klatkę. Tym razem rutyna nie zadziałała, od razu nadział się na panią Skowrońską i zaczął automatycznie prawić jej komplementy. Nie odzywając się, miałby święty spokój, ale odruch łgania był silniejszy niż zdrowy rozsądek.

– Dzień dobry! Zmieniła pani uczesanie? Bardzo twarzowe.

Uśmiechnął się do okropnego babska sto trzydzieści kilo żywej wagi i próbował obejść najkrótszą trasą, nie depcząc jej szczekliwego ratlerka.

– Dziękuję. Pan zawsze taki miły… – Skowrońska prawie przycisnęła Sławka do ściany, jakby chciała bez żadnej zwłoki wynagrodzić uprzejmość. – Aż dziwne, że nie zasiedliła się tu jeszcze jakaś pani Bantkiewicz. Pan to musi mieć powodzenie u kobiet. Taki przystojny i w ogóle…

Sławek poczuł zapach sukienki przesiąkniętej oparami smażonej cebuli, co dodało mu sił, by zatrzymać nowy komplement i szybko przecisnąć się na schody. Na półpiętrze dopadł go jeszcze operowy szept sąsiadki:

– Panie Sławku…

– Tak…?

– Nie załatwiłby mi pan sześciu dolarów? Brakuje mi do dżinsów dla Stasia. Uparł się na oryginały z pewexu.

– Nie ma sprawy.

– Po ile teraz chodzą?

– Dla pani załatwię najtaniej. Do widzenia.

Sławek zbiegł szybko, by uniknąć następnego zlecenia. Od Skowrońskiej na jesieni odszedł mąż i chociaż żaden z sąsiadów nie był kandydatem na jego następcę, próbowała ich wszystkich zatrudniać na różne sposoby.

Odpalił swojego fiata 125p i ruszył Świerczewskiego w dół. Zaraz po skręcie w prawo, w Armii Czerwonej, chociaż nie włączył podświetlanego koguta taxi, ktoś machnął ręką, żeby go zatrzymać. Sławek nawet nie spojrzał. Grzał prosto do Gdańska. Nie mógł się spóźnić. Od firmowej imprezy w Sobieszewie przed trzema laty Radwan nieustannie dawał mu do zrozumienia, że jest zerem i kwalifikuje się do zwolnienia. Może nawet dyscyplinarnego. Sławek zdrowo schlał się tamtej nocy, jak wszyscy. Niewiele pamiętał, oprócz kartonów wódy, pieczonych kiełbasek i kąpieli w morzu, ale musiał zrobić coś, co nie przypadło szefowi do gustu. Kiedy chciał wyjaśnić sytuację, Radwan twierdził, że nie ma żadnego problemu. Sławek pytał innych, ale nikt nie potrafił mu wyjaśnić – albo nie miał w tym interesu – jaki popełnił błąd. Zanim ojciec Sławka odszedł na rentę i załatwił mu etat, był szefem Radwana. Być może w pakiecie z pracą syn odziedziczył zemstę za coś, co wydarzyło się między nimi?

Jakaś niedotrzymana obietnica awansu? Niesprawiedliwie podzielona premia? Kobieta? Zosia z sekretariatu na zdjęciach sprzed lat wyglądała na grzechu wartą, ale żadne plotki na ten temat do Sławka nie dotarły.

Droga z Sopotu do Gdańska nie była zakorkowana, więc do firmy dotarł przed czasem. Na korytarzu, jak to w soboty, było prawie pusto. Idąc do gabinetu Radwana, Sławek jak zwykle próbował wyobrazić sobie piekło, by po wejściu miło się rozczarować, ale udawało się to coraz rzadziej. Obrazy kotłów ze smołą, wideł, szponów i ognia już nie działały. Otworzył drzwi, mając przed oczami obraz sklepu mięsnego na Stogach. Długa kolejka umęczonych żon i matek czekała na rozładunek wieprzowiny przed rzędem pustych haków. Sławek poczuł, że za chwilę sam zawiśnie na jednym z nich i niewiele się pomylił.

– Ruszysz w końcu dupę czy nie?! – huknął pułkownik Radwan, zanim Sławek doszedł do jego biurka. – Ile to ma jeszcze trwać?

– Nie ma żadnych śladów. Tylko Szwedzi wiedzą, komu mieli oddać tę maszynę. Gdybyśmy mogli ich przesłuchać…

– Ale nie możemy! – Zirytowany Radwan poderwał się z fotela. – Ich ambasador był u Jaruzelskiego. Nie wiem, czym zagroził, ale rano musieliśmy ich wypuścić. Dziś wypływają.

Wyobrażasz sobie? Złapaliśmy ich za rękę, ale nic nie możemy zrobić. To jest ta ich zachodnia pedalska praworządność! Ciekawe, jak oni by zareagowali, gdybyśmy przywieźli im do Sztokholmu odpady radioaktywne. Te dolary zostały w Polsce. Wszystko przeszukaliście?

– Na jachcie ani śladu. Kamień w wodę. Może wcale ich nie przywieźli.

– Przywieźli! Mam potwierdzenie ze Szwecji. Pięćdziesiąt tysięcy zielonych w używanych banknotach dziesięcio-, dwudziesto- i studolarowych. Szlag by to trafił! Jeśli to dotrze do adresata, spod ziemi wytrzasną farbę, papier i co tam jeszcze potrzebne do drukowania. Dowiedziałeś się, co za jajo nam podrzucili?

– Amerykański offset. Ab Dick. Drukuje jeden kolor. Używany, ale w bardzo dobrym stanie. Prosta i niezawodna maszyna. Waży ponad pół tony. Bardzo wydajna. Jak dobrze idzie, to można drukować nawet trzy tysiące arkuszy A2 na godzinę. Trzeba mieć od groma papieru, żeby wykorzystać taką wydajność.

– A gdyby mieli? – zapytał Radwan.

– Mogliby drukować milion gazetek miesięcznie.

Radwan aż stęknął z wrażenia, ale po chwili rozpromienił się. Zdał sobie nagle sprawę, że zapobiegł tragedii i trzyma w ręku wielki atut.

– A ten facet na nabrzeżu?

– Trochę za mocno go chłopcy skopali. Nic nie powiedział. Dopiero wczoraj odzyskał przytomność. Może nawet nie miał z tym nic wspólnego. Jest właścicielem starego jachtu, remontuje go na nabrzeżu. Mógł się tam zaplątać przypadkiem.

– Kto to jest?

– Marian Sakowicz. Inżynier z Radmoru.

– Działacz Solidarności?

– Tylko członek. Jak większość pracowników. Na razie nic na niego nie mamy.

– Na nikogo nic nie masz, Sławek. Żadnego z ciebie pożytku. Może jako taksówkarzowi albo cinkciarzowi lepiej by ci szło. Nie uważasz, że już pora?

Sławek milczał, co doprowadziło pułkownika do szału.

– W takim razie znajdź tę cholerną drukarnię! Przez te ich pieprzone gazetki cała nasza robota idzie na marne. To jest teraz twój priorytet. Do roboty. Masz mi tu przynieść adres na tacy. A jak nie… to zjedziesz tą swoją taksóweczką na postój!

Z gabinetu Radwana Sławek poszedł prosto do swojego pokoju i wygrzebał z biurka napoczętą butelkę żytniej. Wypiłby ją do końca, gdyby nie musiał za chwilę jechać do Gdyni. Mógł sobie pozwolić tylko na dwie setki, ale tyle nie pomogło, wciąż był trzeźwy. Radwan próbował go uziemić zadaniem nie do wykonania. Pułkownik musiał wiedzieć, że podwładnemu tylko cudem może się udać znalezienie drukarni. Chciał, żeby Sławek, z trzydziestką na karku, bez studiów, tylko z trzema zaliczonymi semestrami prawa i siedmioma latami służby w SB, zaczynał życie od zera, poza firmą. A wszystko to może przez jakiś popełniony po pijanemu błąd, którego nawet nie mógł sobie przypomnieć. Powinien za to nienawidzić wódki, ale pomagała mu wiele razy, gdy musiał przełamywać bariery, kłamać w oczy albo jak kameleon, w jednej chwili, zmienić się w taksówkarza czy cinkciarza.

6WILK

W jego bloku telefon mieli tylko Wesołowscy. Życzliwi sąsiedzi mówili, że ktoś z tej rodziny pracuje w telekomunikacji. Mniej przyjaźni twierdzili, że w Służbie Bezpieczeństwa, a wrogowie, że w obu tych instytucjach. Do Wesołowskich chodziło się zadzwonić tylko gdy ktoś umierał, rodził się albo uległ poważnemu wypadkowi. Wniosek o telefon, który Sakowiczowie składali co roku od piętnastu lat, nie został jeszcze rozpatrzony pozytywnie, więc Wilk od dzieciństwa musiał załatwiać sprawy z budki, która po wrzuceniu monety do stalowego aparatu stawała się jego oknem na świat. Gdy tam wchodził, zdarzało się, że jakiś czas później w jego życiu dochodziło do poważnych zmian. Magiczna budka cieszyła się w okolicy dużym wzięciem, szczególnie w dni wolne od pracy, gdy naród nie mógł za darmo korzystać ze służbowych telefonów.

Wilk był dopiero w połowie rozmowy, gdy w szybę zastukała kobieta z dzieckiem na ręku, dając znać, że jego czas minął. Za nią stał w kolejce równie poirytowany starszy pan i dziewczyna, która skracała sobie czekanie czytaniem książki. Wilk pokazał im palcami, że potrzebuje jeszcze dwóch minut, odwrócił się, by nie widzieć zniecierpliwionych twarzy i dalej tłumaczył cierpliwie do słuchawki:

– Wymaga sporo pracy, ale dużo już zostało zrobione. Maszty i żagle są w bardzo dobrym stanie, oprócz foka. Takielunek prawie kompletny. – Starał się brzmieć wiarygodnie, ale czuł, że nagina rzeczywistość, więc jeszcze dodał: – Musisz sam obejrzeć.

– W niedzielę, w południe. Pasuje? – Głos klienta brzmiał poważnie.

– Może być. Będę czekał o dwunastej.

Kiedy odwiesił ciężką słuchawkę na widełki, wszystkie monety, które wcześniej wrzucił, zagrzechotały w okienku odbiorczym. To wyjaśniało, dlaczego akurat ta budka cieszyła się ostatnio tak wielkim powodzeniem.

Udało mu się dodzwonić do jakiegoś Bogdana, który zamieścił ogłoszenie w „Głosie Bałtyckim”. Ojciec sam nie chciał dawać anonsu, bo nie chodził do Radmoru, nie miał dostępu do telefonu i trudno byłoby się z nim skontaktować. „Jacht, może być do remontu, tanio kupię. Dzwonić w niedzielę 21 czerwca między dziesiątą a jedenastą pod numer…” nie brzmiało zbyt wiarygodnie, ale więcej amatorów starych kryp w żadnej lokalnej gazecie nie było. Wilk odniósł wrażenie, że potencjalny kupiec nie ma pojęcia o żeglowaniu. W jego głosie słyszał jednak desperację.

Gdyby ojciec sprzedał opala, plan ucieczki jachtem Wilk mógłby odłożyć na półkę. Z drugiej jednak strony to nie był jedyny sposób, a takie rozwiązanie miało swoje dobre strony. Skończyłyby się wreszcie soboty i niedziele spędzone na kei z papierem ściernym, pędzlami, cyklinami, młotkami i dłutami. Od kiedy lekarze stanowczo zabronili ojcu jakiegokolwiek wysiłku fizycznego, cały remont spadł na Wilka. Długie zwolnienie chorobowe anulowało także premie i fuchy inżyniera Sakowicza. To one pozwalały kupować materiały i narzędzia, nie mówiąc już o utrzymaniu rodziny na przyzwoitym poziomie.

Dla ojca sprzedaż opala oznaczała koniec największego marzenia, na jakie sobie w życiu pozwolił. Było nim całe lato spędzone na Adriatyku. Wilk i tak miał wyjechać za tysiąc dziewięćdziesiąt dziewięć dni, ale starszy Sakowicz oprócz tego ciepłego morza nigdzie się już na dłużej nie wybierał. Nawet jeśli odzyskałby pełną sprawność i zdrowie, bez jachtu nie byłyby mu już one tak bardzo potrzebne. Wilk obawiał się, że po wyjściu ze szpitala ojciec wpadnie w depresję. Zacznie się polegiwanie na kanapie, telewizja, łażenie od okna do okna, zaglądanie do lodówki, jakby był tam emitowany serial w kilkusekundowych odcinkach, gdy otwarte są drzwi. Ze starych zwyczajów zostanie mu tylko odruchowe wychodzenie na balkon, by zobaczyć, z której strony i z jaką siłą wieje wiatr. Już nie będzie jednak mógł łapać go w żagle. Wiatr wydmie co najwyżej prześcieradła, które wywiesi na balkonie do suszenia. Ojciec gładko osunie się w starość, i to w ten jej wariant, w którym niczego już nie będzie mu się chciało.

Wilk jednak się mylił – mózg starszego Sakowicza działał niezależnie od fizycznych niedomagań.

Poziom aktywności wpisany w jego genotyp prawie się nie zmienił. Jej wykres przedstawiałby spłaszczoną sinusoidę. To oscylowanie wokół stałego poziomu, jak w sprzężeniu zwrotnym ujemnym, było ideałem, do którego także Wilk w swoim życiu dążył.

Kiedy jakiś plan się zawalił, przenosił swoje zainteresowanie gdzie indziej. Z Czerwonych Gitar na SBB, z pudełek od zapałek na stare mapy Bałtyku, z esperanto na angielski, z makao na brydża, z judo na żeglarstwo. Po kolejnym kryzysie z tym samym zapałem metodą prób i błędów znajdował dla siebie coś nowego, żeby utrzymać w organizmie podobną ilość adrenaliny, żeby tylko życie nie przeciekło przez palce.

Ojcu rzuciło się na nienawiść do Peerelu. Po pobiciu przez esbeków na kei objawy się nasiliły. Już niczego nie ukrywał ani przed synem, ani przed żoną. Tylko Iwonka, stosownie do swoich szesnastu lat i nigdy niezamykających się ust, które mogły coś wypaplać, karmiona była złagodzoną wersją opowieści o konspiracyjnej działalności ojca. Dla wszystkich było lepiej, żeby nie wiedziała, po co do Sakowiczów przychodzą ludzie z Solidarności.

Jednego z nich Wilk minął na klatce, wdrapując się na swoje siódme piętro, do którego od tygodnia nie dojeżdżała zepsuta winda. Kiedy wszedł do pokoju, na stole leżała płytka obwodu drukowanego z wlutowanymi elementami, podłączona do oscyloskopu, a obok niej pluskwa podsłuchowa. Ojciec odłożył dymiącą lutownicę i zapytał:

– I co?

– Umówiłem się na niedzielę. Jakiś chłopak z Gdańska może będzie chciał kupić na spółkę ze znajomymi.

– Wcześniej czy później się pokłócą. Lepiej jak jest jeden właściciel. – Ojciec zaczął stroić obwód. – Ale to już nie nasza sprawa. Byle zapłacili.

Wilk był tego samego zdania, chociaż nie chciał, by jego krwawica poszła w nieodpowiednie ręce.

Poszedł do kuchni coś zjeść, ale nie zdążył nawet zrobić kanapki, gdy usłyszał głos ojca:

– Gotowe!

Kiedy wrócił do pokoju, ojciec właśnie wyłączał oscyloskop.

– Skombinuj do tego jakąś obudowę. – powiedział, składając narzędzia. – Musimy pogadać.

– Najpierw to wypróbujmy – zaproponował Wilk. – Jestem ciekaw, jak działa.

– Dobrze. Weź odbiornik do siebie. Pogadamy sobie przez to.

Ojciec wskazał swoje najnowsze dzieło i zaczął mocować pluskwę pod blatem stołu za pomocą plastra opatrunkowego. Wilk zabrał płytkę do swojego pokoju, podpiął się słuchawką do gniazdka minijacka i czekał na sygnał z pluskwy. Był ciekaw, jak bardzo będzie zniekształcony. Ojciec odezwał się po chwili prawie swoim głosem:

– Słyszysz mnie?

Wilk stuknął w ścianę na potwierdzenie. Ojciec mówił głośno, powoli i wyraźnie, jakby miał do powiedzenia coś bardzo ważnego:

– Szwedzi twierdzą, że wrzucili paczkę do wody. Nasz człowiek w gdańskiej SB przekazał informację, że oni szukają tej kasy, co oznacza, że jej nie znaleźli. Smród jest spory i dopóki sprawa się nie wyjaśni, będzie nad nami wisiał. Ktoś może powiedzieć, że to my zgarnęliśmy dolary. Over!

Wilk wypiął z ucha słuchawkę i wyłączył odbiornik. Pomyślał, że być może będzie musiał przyśpieszyć swoją ucieczkę.

– Dobrze wszystko słyszałeś? – zapytał ojciec, gdy Wilk wszedł do pokoju.

– Tak. Działa nieźle. Trochę za dużo szumów w wysokich tonach. Można coś z tym zrobić?

– Potem. Nagraj coś na kaseciaka. Zobaczymy, jaki sygnał jest na wyjściu.

Wilk odkleił pluskwę od stołu, zaniósł ją do pokoju Iwonki i położył na biurku w trójkątnym otworze drewnianej ekierki, a potem wrócił do siebie, by podłączyć urządzenie odbiorcze do magnetofonu kasetowego. Należało włączyć go ręcznie. Wilk mógłby sterować nim zdalnie, ale realizacja tej funkcji wymagała wyposażenia odbiornika w tranzystor pełniący funkcję klucza. To byłby dodatkowy koszt i urządzenie mogłoby się okazać za drogie dla pana Rogalskiego z parteru, który zamówił je tylko po to, żeby sprawdzić, czy żona go zdradza.

Ledwie Wilk wrócił do swojego pokoju, usłyszał otwierające się drzwi do mieszkania i chichot Iwonki. Docisnął wtyczki i włączył przycisk Rekord w kaseciaku. Liczył na to, że nagra gadaninę siostry, zwykle mówiła bez przerwy, nawet żując gumę. Tym razem jednak z jej pokoju nie dochodził żaden dźwięk. Kiedy zaniepokojony Wilk zajrzał tam, zobaczył siedzącego na kanapie podejrzanie blisko Iwonki kilka lat starszego od niej chłopaka, na oko maturzystę, a może nawet studenta. Oboje spojrzeli na Wilka tak, jakby nakrył ich co najmniej na całowaniu.

– Co się gapisz? Piotrek będzie mnie uczyć chemii.

– Chciałem ci tylko powiedzieć…

– Nie teraz!

Wilk stał sparaliżowany, zastanawiając się, dlaczego Iwonka bierze korepetycje w czasie wakacji.

– Wypad! – powiedziała, patrząc mu w oczy. Kiedy cofnął się na korytarz, zamknęła za nim drzwi na klucz.

Po raz pierwszy widział Iwonkę z chłopakiem. Może już z kimś wcześniej chodziła, ale musiał coś przeoczyć, nie przyjąć do wiadomości, być ślepy albo głuchy.

Wrócił do siebie i próbował czytać, uczyć się angielskich słówek, wyglądać przez okno, słuchać najnowszej płyty grupy The Who, którą Piotr Kaczkowski grał w MiniMaxie, ale nie potrafił skupić na niczym uwagi. Głowa wciąż przekręcała mu się w stronę słuchaweczki podłączonej do urządzenia podsłuchowego. W końcu nie wytrzymał, włożył ją do ucha i natychmiast tego pożałował. Iwona sapała, piszczała, jęczała, dyszała, podobnie jak przed paroma laty na plaży w Kamiennym Potoku, gdy zakopywał ją po szyję w piasku, a jednak zupełnie inaczej. Wtedy chciała, żeby wszyscy dookoła ją słyszeli. Teraz starała się być cicho. Wiedziała o drzwiach z cienkiej dykty i akustycznych betonowych ścianach, ale nie miała pojęcia o pluskwie leżącej w ekierce, blisko niej, niemal na krawędzi biurka, tuż przy szczycie kanapy. Dobrze, że chociaż nauczyciel chemii był bezgłośny.

Wilk wyobraził sobie najładniejszą z ośmiu dziewczyn na swoim roku, gdy uśmiechnęła się, odbierając od niego ściągę na kolokwium z matematyki. A potem inne, nieznane, widziane na korytarzu przed dziekanatem, na wydziale chemii, gdzie było ich najwięcej, w bibliotece, eskaemce. Oddychał coraz szybciej. Zaczęło to być tak poniżające, że wyszarpnął słuchawkę z ucha, założył tenisówki i wyszedł. Nie czekając na windę, zbiegł schodami i pognał na Kępę Redłowską, by na leśnej ścieżce wzdłuż klifu, aż do mola w Orłowie, wypocić to, co zżerało go od dawna.

Pilnie potrzebował dziewczyny, a od pięciu miesięcy żadnej nawet nie dotknął. Wiedział, że sam jest sobie winien. Nie wykazywał wystarczającej determinacji, zażenowany rytuałami, które musiałby wykonywać. Trzy dziewczyny z wydziału i siostra kolegi z sąsiedniego bloku, które sprawiały wrażenie zainteresowanych, niczego mu nie ułatwiały. Chyba wszystkie czekały, aż się w nich przynajmniej odrobinkę zakocha. Sam też miał nadzieję na wielką, a przynajmniej średnią miłość, ale ta nie chciała się pojawić albo nie potrafił jej odróżnić od zwykłego pożądania, na które one, sprytniejsze od niego, nie dawały się nabrać.

Latem 1981 był jak granat z wyciągniętą zawleczką. Zostało mu jeszcze 1099 dni do wyjazdu. Nie miał prawa się angażować, ale wiedział, że musi znaleźć chociaż jakieś tymczasowe rozwiązanie, bo w Kanadzie będzie dużo trudniej.

7BOGDAN

Nie było jeszcze jedenastej, a upał nad straganami stężał jak galaretka, która wchłonęła wszystkie okoliczne zapachy. Aromat kwiatów, świeżych warzyw i owoców mieszał się z wonią oscypków, góralskich skarpet z podrabianej owczej wełny, gazu z turystycznych butli, smaru rosyjskich wiertarek udarowych, lunet, spódnic tetrowych, rozpuszczalnika, szczeniaków rasy mieszaniec, karmy dla akwariowych rybek. Parowało wszystko, nawet jeśli nie miało w sobie grama wilgoci i było ze stali albo betonu. Wyziewy stapiały się z odgłosami rynku, szczekaniem, muzyką, nawoływaniem. Tak pachniał, wyglądał i brzmiał organizm, który żerował na chorej tkance peerelowskiej ekonomii, a jednocześnie był dla niej lekarstwem. Nikt go nie zaplanował. Stworzył się sam i ewoluował, jak życie w oceanach przed milionami lat. Według innej teorii był, jak wszystko, boskim projektem. Dla klientów ważne było tylko to, że w promieniu pięćdziesięciu metrów znajdowało się wszystko, co było potrzebne do przeżycia.

Na swoim stoisku Bogdan zaspokajał potrzeby duchowe rodaków. Najlepiej schodziły mu zdjęcia papieża z Wałęsą i płyty z zachodnią muzyką, szczególnie rockową. Władza nie popierała jej, ale pozwalała grać w radiu, formując armię zrewoltowanych nadwrażliwców, którzy, nie mając dostępu do LSD, mogli przynajmniej posłuchać The Doors, Franka Zappy czy Janis Joplin. Pewnie jakiś urzędnik w wydziale kultury PZPR uznał, że imperialistyczne piosenki nie są groźne, bo jeśli nawet ktoś znał angielski, jego zachwyt musiał się radykalnie skurczyć. Ta kalkulacja była jednak błędna.

Niewyedukowani językowo fani zachodniej muzyki mogli sobie roić, że artyści śpiewają o ważnych sprawach i przez tę niewiedzę jeszcze mocniej tęsknić za Londynem, Nowym Jorkiem, wolnością. Nie mogli tam pojechać, więc masowo nagrywali na kasety albo taśmy magnetofonowe piosenki i całe płyty, a potem przekazywali je dalej, jak dobrą nowinę głoszącą, że lepszy świat gdzieś istnieje. Tyle że po trzecim przekopiowaniu niewiele już było słychać. Dobrą jakość nagrania zapewniały tylko oryginalne płyty winylowe, najlepiej nowe, więc Bogdan handlował głównie nimi. Ale i używanymi nie gardził.

Każdy na rynku sprzedawał, co miał. Pod presją strajków pensje rosły i wszyscy chcieli jak najszybciej pozbyć się pieniędzy, które z miesiąca na miesiąc traciły wartość. Pod koniec dnia Bogdan już nie wiedział ani gdzie je upychać, ani ile następnego dnia kosztował będzie dolar. Nie wszystkie pieniądze inwestował w towar. Na różnicy kursów walut zarabiał o wiele więcej, niż handlując. Nikt rozsądny nie chciał robić większych oszczędności, ale sposobów, żeby dobrze wydać pensję, było niewiele. Ludzie kupowali niepotrzebne rzeczy z nadzieją, że kiedyś im się przydadzą. Dzięki temu w schowku Bogdana na strychu rosła kupka dolarów, których użyteczność wydawała się ponadczasowa. On jednak wiedział, że hossa nie będzie trwać wiecznie i trzeba wykorzystać koniunkturę. Tyle zapamiętał z lekcji historii w liceum. Postanowił dać sobie spokój ze studiami i wystartował ze swoim biznesem przed maturą, której zdawanie także uznał za stratę czasu. Co prawda przez ostatnie trzy lata stał między kiszoną kapustą a podrabianymi dżinsami, ale gdy wreszcie zaczął się prawdziwy handel, był już w środku pola walki, znał jej reguły i miał pieniądze. Potrzebował tylko własnego kanału dostaw towaru, bez pośredników. Wiedział, że wcześniej czy później zacznie prowadzić interesy zza biurka, a na straganach postawi swoich ludzi.

Żałował, że jego kumpel Dżimi, który akurat pojawił się w alejce między straganami, nie nadawał się na wspólnika ani nawet pracownika. Zamiast chwytać wiatr w żagle, jak Bogdan, tracił czas na czytanie książek, słuchanie muzyki i zabawę w studia. Jego wystająca nad tłumkiem głowa z długimi jasnymi włosami przypominała Jimmy’ego Page’a z okładek płyt Zeppelinów, ale ktoś dał mu ksywkę na cześć Jimiego Hendrixa, którego grę próbował nieudolnie naśladować na elektrycznej gitarze. Dżimi był świetnym gościem, ale Bogdan obiecywał sobie, że nigdy nie zatrudni żadnego hipisa i ich drogi kiedyś będą się musiały rozejść. Tymczasem się zeszły.

– Cześć, Boguś. Masz to? – zapytał Dżimi.

– Obiecałem, to mam. – Z kartonu winyli Bogdan wyciągnął Dirty Mind, najnowszą płytę Prince’a.

Kiedyś bał się trzymać ten towar na wierzchu, ale ostatnio kontrole zrobiły się bardziej pobłażliwe i gdy tłumaczył urzędnikom inspekcji handlowej, że wszystkie albumy, nawet te w oryginalnej folii, są używane, i że wyprzedaje własną kolekcję, nie żądali rachunków. Zdjęć papieża zwyczajnie się bali ruszać, jakby jakiekolwiek utrudnianie ich sprzedaży groziło wiecznym potępieniem, a przynajmniej ekskomuniką i strajkiem generalnym Solidarności.

O gościu, który ochrzcił się arystokratyczną ksywką Prince, Bogdan wcześniej nie słyszał, ale klient nasz pan. Płytę sprowadził Dżimiemu przez stałego dostawcę, marynarza z Gdyni, który kursował co tydzień do Londynu. Nawet jej nie przesłuchał. Młody, filigranowy Mulat w kusych gatkach na okładkowym zdjęciu wyglądał na zboka, ale Dżimi był zachwycony. Chwycił album i zaczął go oglądać.

– Ile?

– Pięćset. To nówka.

– Co?! – Dżimi prawie upuścił płytę z wrażenia.

– Mamy dwadzieścia procent rocznej inflacji. Funt jest codziennie droższy. Ja nawet nie wiem, czy na tym tracę, czy zarabiam. Nie chcesz, to nie bierz. Na bank pchnę to dzisiaj komu innemu. Ludzie wciąż pytają o tego twojego Princa Polo. Już dzisiaj miałem dwóch klientów.

Bogdan wątpił, by w Trójmieście było więcej niż dziesięciu fanów Prince’a, a już całkiem nie wierzył, by któryś z nich dotarł kiedyś do jego straganu we Wrzeszczu, ale Dżimi najwyraźniej był w kolekcjonerskiej panice, bo zaciskając zęby, wyjął portfel i odliczył całą kwotę. Dopiero wtedy Bogdan mógł mu spokojne przedstawić drugą ofertę.

– Ty kiedyś byłeś na obozie żeglarskim, zgadza się? – zapytał i nie czekając na odpowiedź, pociągnął dalej: – Bo jest taki pomysł, żeby kupić jacht na spółkę, w kilka osób. Opal. Do remontu.

Płatne w ratach. Zanim wszystko spłacimy, te pieniądze już nie będą nic warte. Moglibyśmy na nim razem popływać. Najpierw po Bałtyku, a potem dalej. Podobno książeczkę żeglarską łatwiej dostać niż paszport.

– Żeglarz nie wystarczy. Na opala, na morze, trzeba mieć co najmniej sternika.

– Zanim skończymy remont, zrobisz uprawnienia. W tym roku i tak nie zdążymy wypłynąć. Ale na przyszłe lato ruszamy do Anglii i sam kupisz sobie płyty, jakie będziesz chciał.

Argument musiał pobudzić wyobraźnię, bo Dżimi nagle uśmiechnął się do półgołego księcia z okładki. Bogdan był z siebie dumny. Był pewien, że pierwszego udziałowca już ma. Umiał przekonywać ludzi.

8ANKA

Przez całą drogę z Gdyni Głównej do Wrzeszcza czekała, aż Pan da jej jakiś znak, ale nic się nie zdarzyło, oprócz tego, że konduktor zażądał od niej biletu. Kiedy wysiadła, nagle pomyślała, że wszystko, co robi, nie ma sensu i powinna natychmiast wrócić pierwszą kolejką, która nadjedzie od strony Gdańska Głównego. Spojrzała na rozkład. Miała całe dwanaście minut, by opanować atak paniki i zacząć myśleć racjonalnie.

Skoro Jarek do niej zadzwonił, chociaż nigdy wcześniej się to nie zdarzyło, znaczyć to mogło tylko jedno: poprosił go o to Bogdan. Anka wolałaby, żeby zrobił to osobiście, ale najważniejsze, że w końcu się zdecydował. Pretekst do spotkania wydał się jej jednak dość nieelegancki. Wspólne remontowanie jakiejś żaglówki to nie była czarująca propozycja na pierwszą randkę. Powinien raczej zaprosić ją do kina albo na kawę, i to nie w Gdańsku, ale w Gdyni, żeby nie musiała dojeżdżać. Mogłaby oczywiście zignorować mało romantyczne zaproszenie na rynek we Wrzeszczu, ale nie chciała zrobić kolejnego błędu.