Mszczuj - Katarzyna Berenika Miszczuk - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Mszczuj ebook i audiobook

Katarzyna Berenika Miszczuk

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

30 osób interesuje się tą książką

Opis

Siódmy tom bestsellerowej serii Kwiat paproci

Kiedy Weles opuszcza zaświaty, z najciemniejszych czeluści puszczy wychodzą żądne wolności i krwi demony. Tymczasem Jaga nie może narzekać na nudę, bo oto w szczodry wieczór porywa ją Swarożyc. W zachowaniu zdrowego rozsądku nie pomaga także Mszczuj, który nagle zaczyna negować wiarę w magię.

 Niespodziewanie do Bielin przybywa tajemniczy podróżnik ze wschodu, a wraz z nim nadchodzą śnieg i mróz. Czy szeptucha ocali mieszkanki swojej wsi? Czy zdoła też ocalić siebie? Jej życie zmieni się nieodwracalnie. A każda podjęta w te święta decyzja będzie mieć ogromne znaczenie.

Powieść rozszerzona o nową wersję opowiadania Czterej bracia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 402

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 10 godz. 17 min

Lektor: Anna Szawiel
Oceny
4,6 (1972 oceny)
1397
398
146
29
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tutowie
(edytowany)

Dobrze spędzony czas

Trzyma klimat poprzednich części z serii. Fabularnie trochę autorka poszalała no ale ten typ literatury (fantasy) dużo wybaczy. W dalszym ciągu losy Jarogniewy do mnie bardziej trafiają niż Gosławy, zdecydowanie lepiej się to czyta. W tej części duży plus za sporo folkloru i tradycji około "bożonarodzeniowych" wplecionych w książkę - mnie się podobało. Daje ocenę taka jak poprzednim książkom o Jarogniewie przy czym pierwszą pamiętam do dzisiaj, druga w pamięci się nie zapisała i podejrzewam że trzecia mimo uroku szczodrych godów także wywieje z głowy...a zatem książka na raz, ale...życie jest za krótkie by czytać ponownie te same książki 🙂
70
Adriana1982

Nie oderwiesz się od lektury

Super! Całą serie mogę polecić każdemu z czystym sumieniem!
50
Sushi85

Dobrze spędzony czas

Książka łatwa i lekka w czytaniu. Niestety jak dla mnie mało Mszczuja w Mszczuju. Bardziej opowiada o młodości Jarogniewy niż o samym Mszczuju, który tylko jej towarzyszy i to nie zawsze.
52
masaiko

Dobrze spędzony czas

Miło wrócić do Bielin na spotkanie z Jarogniewą, chociaż po tytule spodziewałam się spotkania z Mszczujem. Niestety małżonek Jagi mimo zatytułowania książki jego imieniem jest w niej tylko dodatkiem. Wielka szkoda ...
30
lubiefantastyke

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna świetna część z serii. już czekam na kolejną!
31

Popularność




PROLOG

Gosia zalała wrzątkiem mieszankę ziół. Poszarzałe listki od razu nabrały kolorów, a przyblaknięte płatki się rozwinęły. Kwiatowy aromat wzmacniającego naparu zakręcił ją w nosie i sprowokował głośne kichnięcie.

– Ojej – jęknęła kobieta.

Następnie złapała się za bolące gardło i zaklęła w myś­lach, że nawet ponarzekać sobie nie może w spokoju.

– A tobie to jeszcze nie przeszło? – zapytała Baba Jaga, wchodząc do kuchni.

Gosia natychmiast odskoczyła od niej na bezpieczną odległość i zasłoniła usta dłońmi. Był to gest pozbawiony większego sensu, ale nie mogła się powstrzymać.

– Co tu robisz? – krzyknęła. – Przecież wiesz, że jestem przeziębiona! Miałaś do nas nie przychodzić, tylko siedzieć u siebie w domu.

– A to ja kataru w życiu nie miałam? Przesadzasz jak zwykle. Od którego pacjenta złapałaś takie choróbsko?

– Nie od pacjenta – powiedziała ponuro Gosia. – Gorzej. Gard przyniósł na sobie ze szkoły.

– O, a to on jeszcze znosi choroby do domu? – zdziwiła się Jaga. – Nie przeszło mu w przedszkolu?

– Jemu przeszło, on teraz miał katar dwa dni i się otrzepał, a mnie skosiło.

– No, te dziecięce infekcje to faktycznie jakieś takie bardziej zjadliwe – zgodziła się Jaga dla świętego spokoju, choć tak naprawdę podejrzewała, że to po prostu Gosia jest jakaś anemiczna i chorowita.

– Mówię, wracaj do siebie do domu – oświadczyła Gosława.

– A dajże mi ty spokój. Nudzi mi się już samej. Poza tym nalewkę z czarnego bzu ci przyniosłam. Napijesz się kilka kieliszków i jutro wstaniesz jak nowa.

Gosława pokręciła głową.

– Jutro rano to ja muszę być przytomna, a nie skacowana. Idę na rozmowę z wychowawczynią Garda. Nie mogę leżeć z moim katarem pod kołdrą.

– A Mieszko nie może iść na wywiadówkę?

– Mieszka to przecież wołami tam nie zawleczesz. Mam wrażenie, że on się cieszy, jak Gard rozrabia. Poza tym to nie wywiadówka. To coś gorszego. Rozmowa indywidualna.

Jaga, nic sobie nie robiąc z młodej szeptuchy, usilnie próbującej zachować co najmniej dwumetrowy dys­tans, rozsiadła się przy kuchennym stole. Uśmiechnęła się kpiąco i zawiesiła spojrzenie na srebrnym urządzeniu kuchennym, które nabyła ostatnio Gosława. Baba Jaga dobrze znała swoją zastępczynię. Pokochała ją jak córkę przez te kilkanaście lat wspólnego życia. Jej męża, Mieszka, traktowała jak własnego zięcia, a ich syna, niepokornego Garda, niczym wnuczka z krwi i kości. Wiedziała więc, że Gosia miała wiele talentów, ale gotowanie do nich nie należało.

Prawda była taka, że Gosława Brzózka, gdy po raz pierwszy zawitała do Bielin, nie znała się zupełnie na ziołach. Ba! Ona nawet nie odróżniała koperku od pietruszki.

Oczywiste więc było, że w kuchni umiała zagotować tylko wodę na herbatę. A i to wyłącznie przy użyciu czajnika elektrycznego z jednym guzikiem. Jaga była pewna, że gdyby tych guzików było więcej, Gosia by się pogubiła.

– To ten twój nowy robot kuchenny? – zagadnęła.

– Tak! – Gosia odpowiedziała z entuzjazmem. – Sieka, kroi, miksuje, wyrabia ciasto, podgrzewa, ma nakładkę do gotowania na parze, a nawet taki mały komputer zamocowany o tutaj, z przodu. Klikasz jakiś przepis i on ci po kolei mówi, co i w jakiej ilości musisz wrzucić do naczynia. Potem klikasz ten guzik i się samo robi! Magia, mówię ci.

Jaga zmrużyła oczy.

– Niemożliwe, żeby to działało.

– Ale działa, naprawdę! Pamiętasz te kopytka, które jadłaś w zeszłym tygodniu? To on zrobił.

– Ile to ma guzików?

– No guzik to ma jeden, ale oprócz tego jest ekran dotykowy.

Jaga pokiwała głową. Jeden guzik. To wyjaśniało, dlaczego Gosia umie z niego korzystać.

– Naprawdę powinnaś iść do domu. Jeszcze cię zarażę, a w twoim wieku…

– Co w moim wieku? Co w moim wieku?!

Jaga od razu się zirytowała. Dobrze wiedziała, że jest po siedemdziesiątce, a nawet tuż przed osiemdziesiątką, i że to zacny wiek, zwłaszcza biorąc pod uwagę tryb życia i rozrywki, które preferowała. Niemniej nie oznaczało to, że nagle się wydelikaciła. Lata ciężkiej pracy i przebywania na świeżym powietrzu porządnie ją zahartowały.

– W twoim wieku byle katar może przeistoczyć się w coś gorszego – odpowiedziała twardym głosem Gosława.

Ostentacyjnym ruchem wyciągnęła z kieszeni dżinsów lekko zmiętą maseczkę chirurgiczną i nałożyła ją na twarz.

Baba Jaga spiorunowała ją wzrokiem. Miała ochotę splunąć na ziemię, ale podłoga wyglądała na świeżo umytą, więc było jej trochę głupio. W związku z tym zebrała wszystkie swoje pokłady jadu i wycedziła:

– A idź ty, głupia!

Gosia przewróciła oczami. Nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia. Sięgnęła po kubek z ziółkami i uchyliła maseczkę, żeby szybko pociągnąć łyk naparu. Skrzywiła się, gdy zapiekło ją ściśnięte z bólu gardło.

– Na bolaki gardła to powinnaś na czczo chuchać w komin – doradziła Jaga. – Stary sposób od Baby z Pinczowa.

– Tak, tak, a na gorączkę trzeba iść przed wschodem słońca na cmentarz i rosą zebraną z grobu obmyć twarz – zakpiła kobieta.

– A to akurat działa! Sama próbowałam. – Jarogniewa dzielnie broniła starych leczniczych sposobów.

– Jago, ja nie żartuję. Wracaj do swojego domu, a ja idę się położyć. Naprawdę dawno się tak paskudnie nie czułam.

– Miękniesz na starość, skoro katar cię rozkłada – wtrąciła staruszka.

– Jaka starość?!

– A to ty nie jesteś już po czterdziestce? – zdziwiła się uprzejmie Baba Jaga.

– Nie, mam trzydzieści sześć lat – warknęła szeptucha.

– To bliżej do czterdziestki niż trzydziestki. Tak tylko mówię.

– No, tobie też bliżej do osiemdziesiątki niż siedemdziesiątki.

– Ale mnie moje zmarszczki już nie przeszkadzają. – Jaga celnie trafiła tu, gdzie bolało Gosię najbardziej.

Powieka bielińskiej szeptuchy zadrgała nerwowo nad maseczką. Od jakiegoś czasu walczyła z lwią zmarszczką. Żaden z magicznych kremów Baby Jagi nie pomagał. Zmarszczka była tam cały czas i nie zamierzała się nawet troszeczkę spłycić.

Gosia dobrze wiedziała, że to dlatego, że miała zwyczaj mrużyć oczy i marszczyć czoło na dworze, nawet gdy nosiła okulary przeciwsłoneczne. Nie była w stanie wygrać z tym grymasem od wielu lat.

Mąż powtarzał jej, że kocha tę drobną niedoskonałość. Nie wierzyła mu. Tak samo nie wierzyła w jego zapewnienia, że podobno nie wie, co to cellulit. Przecież musiał wiedzieć albo chociaż o nim słyszeć. Zwłaszcza biorąc pod uwagę, ile wieków spacerował po tej ziemi.

Jaga podniosła się z krzesła, zaciskając mocno wargi. Zabolało ją w kolanach, ale zawzięła się, że przy Gosi nie pokaże żadnej słabości. Nawet nie syknie! Wzięła kieliszki i nalała im obu mocnej nalewki z kwiatów czarnego bzu.

– Co tym razem zbroił Gard? – zapytała.

Gosia wiedziała, że powinna uciec, bo im dłużej będą siedzieć w jednym pomieszczeniu, tym większe prawdopodobieństwo, że Jaga się zarazi. Z drugiej jednak strony naprawdę miała ochotę na tę nalewkę… i na rozmowę o synu.

– Podobno rozrabiał z Lipowskimi…

Zrezygnowana także usiadła przy stole kuchennym i sięgnęła po kieliszek zdrowotnej nalewki, która zabijała zarazki głównie dzięki dużej zawartości spirytusu. Wypiła na raz, bez skrzywienia ust. Przez te wszystkie lata przywykła do ostrego smaku specyfiku.

– Ja wiem, że lubisz te dzieciaki, bo są spokrewnione z Mirką… – Gosia urwała. – Ja wiem, że to nie są złe dzieci, ale odkąd przyjechali do Bielin, to Garda coś roznosi. Mieszko… Mieszko powiedział mu o Swarożycu.

Stara szeptucha pokiwała głową. Spodziewała się tego. Gard od dawna szukał prawdy. Chciał wiedzieć, dlaczego umie w niewielkim stopniu panować nad ogniem, i pragnął poznać wszystkie rodzinne tajemnice.

Jaga przyjrzała się uważnie Gosi. Nie łączyły ich więzy krwi, ale cieszyła się, że należy do tej dziwnej posklejanej z kawałków ludzi i bóstw rodziny. Bez nich chyba już dawno umarłaby z nudy.

– A powiedział mu o Welesie? – zapytała.

– Tak…

– No to się porobiło. – Jarogniewa także opróżniła swój kieliszek.

– Porobiło się – zgodziła się Gosia i nalała im kolejną porcję trunku.

– Wiesz… nie mam pojęcia, jak to jest wychowywać dzieci – zaczęła Baba Jaga. – Nie było mi dane odcho­wać własnych. Wiesz mniej więcej dlaczego.

Gosia kiwnęła głową.

– Teraz mogę bawić się w babcię i doradzać, ale te moje rady dużo warte nie będą – kontynuowała. – Wychowanie kogoś na wartościowego człowieka to bardzo ciężka praca. Wydaje mi się, że satysfakcjonująca, ale i niewdzięczna.

– Nie mogę wiele złego powiedzieć o Gardzie – wtrąciła Gosia. – To najrozsądniejszy chłopiec, jakiego znam. Do tej pory był przecież zawsze spokojny jak Mieszko.

– Wdał się w ojca – zgodziła się Jaga. – Tylko teraz pomyśl o swoim mężu. Przypomnij sobie wizje, w których widziałaś, jak wywija mieczem i robi głupoty z wojakami. Przypomnij sobie, jak się zachowuje, kiedy walczy z demonem. No i? Nadal się cieszysz, że Gard przypomina ojca?

Szeptusze odrobinę zrzedła mina. Mieszko uwielbiał siekiery i inne ostrza. Kochał walkę i wojenny znój. Gard ze względu na… „rodzinne obciążenia” był zafascynowany ogniem, a pod czujnym okiem ojca ćwiczył się we władaniu bronią białą. Obaj zwodniczo spokojni niczym morze przed sztormem.

To nie mogło się dobrze skończyć.

– Bogowie…

– Ano – zgodziła się Jaga. – Wiesz… nie dam ci rad, jak rozmawiać z Gardem i co robić. Mogę jedynie poprosić cię, żebyś pamiętała o tym, że młodość ma swoje prawa. On będzie rozrabiać, będzie chciał stawić czoła całemu światu. A w efekcie przestanie cię w końcu słuchać.

Kobieta zirytowała się.

– Ja byłam bardzo grzecznym dzieckiem. Słuchałam mamy. Dopiero po przyjeździe tutaj, czyli po studiach, zaczęłam robić głupoty.

– A co ja ci poradzę, że taka opóźniona byłaś? – skwitowała złośliwie Jarogniewa. – Zresztą teraz dzieci szybciej dorastają. Gard ostatnio mi pokazywał, co teraz jest modne. Podobno jakieś filmiki na telefonie, tikitaki czy inne cholerstwo. My już ich nie dogonimy. Oni biegną do przodu razem ze światem. My musimy się tylko pilnować, żeby za bardzo nie zostać w tyle.

– No, ja nie zamierzam zamienić się w dinozaura. Dobrze wiem, co to TikTok. Nawet zainstalowałam go na tele­fonie. Jestem dopiero po trzydziestce!

– Przed czterdziestką – poprawiła pod nosem Baba Jaga.

– Jeszcze będziemy wszyscy mieć kłopoty przez tych Lipowskich. Zobaczysz!

– Eee, a to do tej pory nie mieliśmy kłopotów? I to na dodatek, chciałabym zauważyć, przez ciebie? – Jaga nie mogła się powstrzymać przed wbiciem kolejnej szpileczki. Ach, uwielbiała przychodzić do Gosi pod pretekstem ploteczek, żeby przy okazji ją trochę podenerwować.

– O, przepraszam, Jago! To nie ja pierwsza zaczęłam się bratać ze Swarożycem. Jakbyś mnie ostrzegła na samym początku, to…

– To co? Może nie miałabyś teraz męża i syna – przerwała jej Baba Jaga. – Chyba to życie jednak koniec końców nie ułożyło się najgorzej?

– Wszyscy mogliśmy zginąć.

Stara szeptucha wzruszyła niefrasobliwie ramionami.

– Eee, świat by się nie skończył. Najwyżej wcześniej odwiedzilibyśmy Welesowe pola. Nikomu by to różnicy nie zrobiło.

– No mnie by zrobiło – zaznaczyła Gosława.

– Ty byłabyś już po drugiej stronie, więc tobie zdecydowanie nie zrobiłoby to już żadnej różnicy – upierała się przy swoim staruszka.

Jaga przyjrzała się uważnie swojej byłej uczennicy. Czuła do niej sympatię niemalże od pierwszego spotkania, chociaż różniły się niczym woda i ogień. Gosława bała się wszystkiego i starała się przejść przez życie obronną ręką. Jarogniewa przeciwnie. Rzucała się na główkę w każde niebezpieczeństwo, popychana nieustannie do przodu przez palący w żyłach ogień przygód.

Nie była pewna, co teraz tak dokładnie działo się z Gosią. Im była starsza, tym stawała się coraz bardziej zgorzkniała. Być może było to obecnie spotęgowane zwykłym przeziębieniem, podczas którego swoim zwyczajem niemalże żegnała się z życiem, a być może był inny powód…

– A tobie nie brakuje aby przygód? – zapytała Jaga.

– No chyba zwariowałaś! – Gosia żachnęła się i wzdrygnęła, jakby przygody napawały ją wstrętem.

– A przypomnij sobie dzień, kiedy po festynie zajęliście się z Mieszkiem strzygoniem i wiłą. Pamiętasz? – spróbowała ją podejść Jarogniewa.

Na ustach Gosi pojawił się cień uśmiechu, ale szybko zniknął zmazany przez solidne kichnięcie.

– No pamiętam. I oczywiście Gard został w to wciągnięty przez Lipowskich. Wiesz, że oni założyli Klub Kwiatu Paproci? I zamierzają walczyć z upirami? Ja chyba przez te dzieciaki osiwieję.

– Ja tam parę siwych nitek już widzę…

– Naprawdę?! – W głosie Gosi zabrzmiały histeryczne nuty.

Jaga westchnęła w duchu. Niby znają się kilkanaście lat, a młoda szeptucha wciąż dawała się podejść jak dziecko.

– Za bardzo martwisz się Gardem – podsumowała Jaga.

– To moje dziecko. Oczywiście, że się martwię.

– Trzeba było zrobić drugie, to miałabyś zdrowsze podejście.

– No przepraszam bardzo, ale ty nie masz żadnego. Jakim prawem się wymądrzasz? – zapytała Gosława, zanim zdążyła ugryźć się w język.

Na Jadze nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia. Długo nie mogła pogodzić się ze stratą dziecka. Czas jednak robi swoje i każda rana zdoła się kiedyś zabliźnić. A w każdym razie tak sobie wmawiała.

– Prawem starej baby, która całe życie bierze pieniądze za wymądrzanie się – odparła, puszczając do niej oko.

– Przepraszam cię…

– A za co? Masz rację. Nie mam dzieci i nic nie wiem o ich wychowaniu. Odkąd ty urodziłaś, bawię się w babcię, która po kryjomu daje wnuczkowi batoniki i pozwala mu rzucać w ogrodzie nożami do celu.

– Że co proszę?

– Ale czy to daje mi prawo do stwierdzenia, że znam się na wychowywaniu dzieci? – kontynuowała, nie zwracając uwagi na zirytowaną Gosię.

– Nożami? Czy ja dobrze słyszałam?!

– Raczej nie daje mi tego prawa – odpowiedziała Jaga sama sobie, nadal ignorując Gosię.

Miała nadzieję, że zdoła ją zagadać i ta już nie do końca młoda szeptucha zapomni o nożach. W duchu Baba Jaga pogratulowała sobie, że nie wygadała się również, że pozwalała Gardowi w te wakacje prowadzić swój stary samochód i że zgubiła go na bagnach, gdy miał trzy latka.

– Wiesz… czasem żałuję – dodała stara szeptucha.

Gosia zamknęła usta i chwilowo powstrzymała się przed komentarzem odnośnie do noży.

– Całe życie chciałam przeżyć tak, żeby na starość nie żałować niczego – powiedziała Baba Jaga. – To był mój cel.

– Ale…? – Pytanie Gosławy zawisło w powietrzu.

– Bardzo ciężko przyznać się do porażki – westchnęła Jaga. – A ja tutaj tę porażkę poniosłam. Długo nie chciałam przyznać sama przed sobą, że nie można kierować się tylko swoim interesem. Skrzywdziłam kilka osób.

– Tylko kilka? – Gosława miała nadzieję, że tym pytaniem odrobinę ją rozbawi.

– No, niechcący to kilka, chcący oczywiście więcej. Zapewniam, że tym to akurat się należało i tego nie żałuję!

– Chcesz pogadać? O tym, czego żałujesz? – Gosława nalała im obu następną kolejkę, a potem ponownie donośnie kichnęła.

Baba Jaga uśmiechnęła się smutno do wspomnień. Sama się tym zdziwiła, ale tak. Była gotowa. Wiele wody musiało upłynąć, zanim poczuła, że starczy jej sił, by w końcu z siebie to wyrzucić.

Mszczuj był już na Welesowych polach, ale wciąż pozostał żywy w pamięci Jarogniewy. A im bliżej jej samej było do spotkania twarzą w twarz z bogiem podziemi, tym częściej łapała się na roztrząsaniu przeszłości.

– Dobrze, to powiem ci, jak to było…

1.

Sypnęło mi prosto w twarz śniegiem. Niespodziewanie niebo rozpruło się i mokre białe grudy zaczęły atakować mnie ze wszystkich stron. Zima ani myślała odpuścić przed przesileniem. Miałam wrażenie, że żywioły postanowiły zakopać pod lodem Bieliny, okoliczne wsie, a na samym końcu nawet Łysicę i Łysą Górę.

Marzanna zdecydowanie używała sobie do woli. Miałam tylko nadzieję, że nie poprztykała się z Jaryłą i nie próbuje teraz odegrać się na wszystkich. Było bowiem pewne, że wtedy prędzej czy później przypomni sobie też o mnie.

Szłam środkiem szosy. Dopiero co minęła pora obiadu, a mimo to było tak ciemno i ponuro, jakby już dawno zapadł zmierzch. Strzybóg, władca wiatru, dmuchał bezlitośnie, raz po raz starając się zepchnąć mnie z drogi. Chyba miał nadzieję, że niechcący zboczę z trasy i zgubię się na przykrytym grubą warstwą puchu polu. A wtedy pewnie do wiosny nikt by mnie nie znalazł.

– A niech cię chole… – Chciałam przekląć bóstwo, ale złośliwiec tylko napchał mi więcej śniegu do ust.

Schowałam twarz pod szalikiem i mocniej pochyliłam się do przodu, by stawiać jak najmniejszy opór porywis­tym wichrom. Wydawało mi się, że minęła wieczność, odkąd opuściłam znajdujący się w centrum Bielin dom pacjentki i ruszyłam w drogę powrotną do mojej chatki. Żałowałam teraz okrutnie, że postanowiłam pójść na wizytę tuż przed ogłoszonym w prognozie pogody atakiem śnieżycy. Niby umówiłam się na nią tydzień temu, ale chyba chora by zrozumiała, że nie przyjdę, gdyby wyjrzała przez okno.

Marzyłam o tym, żeby kiedyś telefony zagościły w każdym gospodarstwie u nas na wsi. Wtedy można by zadzwonić i uprzedzić o opóźnieniu lub odwołaniu wizyty. Chociaż kto wie? W taką śnieżycę to może i kable by pozamarzały.

Pojedyncze światła z okien mijanych gospodarstw były dla mnie niczym latarnie morskie. Pozwalały z dużą dozą pewności stwierdzić, że wciąż poruszam się w dobrym kierunku.

Przez łzy lecące ciurkiem z oczu dostrzegłam nikły blask z okien piwnicy wysokiego budynku. To dom czterech braci. Nie był wykończony z zewnątrz, ale właściciele wstawili okna. Zimą mieszkali w suterenie, bo było tam najcieplej. Na lato przenosili się na wysoki parter.

Mimo że bracia mieli smykałkę do interesów i dobrze prowadzili duże gospodarstwo oraz pokaźnych rozmiarów sad czereśniowy, to prawie w ogóle nie dbali o obejście. Dodatkowo jeden z nich, najmłodszy, uwielbiał zbierać różne śmieci, które w jego mniemaniu mogły mu się przydać w przyszłości. Przez to ich niechlujne podwór­ko przypominało wysypisko.

Choć zwykle aż się wzdrygałam na widok ich domu, to teraz cieszyłam się jak dziecko. Wiedziałam, że byłam już blisko swojej chaty. Teraz niestety czekał mnie najtrudniejszy odcinek drogi, ponieważ pomiędzy naszymi posesjami znajdowały się tylko sady i pola. Żadnych charakterystycznych znaków, które ułatwią mi orientację.

W moim domu okna były ciemne, nie błyszczały w mroku. Mszczuj dziś nocował u siebie. Ostatnie dni miał bardzo pracowite, ponieważ przygotowywał się do Szczodrych Godów. Codziennie odwiedzał chorych i potrzebujących rozmowy z kapłanem. Poza tym próbował ustalić z wójtem wynajem jakiejś sali na niedużą ceremonię.

Bieliny nie miały swojej świątyni. Tak na co dzień nikomu brak chramu zwykle nie przeszkadzał. Mszczuj przyjmował wszystkich potrzebujących w swojej chacie, a większość świąt i tak celebrowano na zewnątrz, paląc olbrzymie rytualne ognisko.

W zasadzie jedynie Szczodre Gody, a dokładniej dzień przesilenia zimowego, wymagały zwykle spotkania się z wiernymi pod dachem. I to też tak naprawdę tylko ze względu na warunki pogodowe.

Wójt nie był skory do przeznaczenia jakichkolwiek funduszy na budowę świątyni. Twierdził, że Bielinom nie jest potrzebna, bo są za małą wioską. A mieszkańcom, którzy najgłośniej się z nim kłócili, zalecał przeprowadzkę do Huty Szklanej, gdzie od dwóch lat stał nowiutki chram.

Ciekawiło mnie, czy Mszczujowi uda się coś ugrać u wójta. Chciał go namówić na zorganizowanie ceremonii w remizie lub szkole podstawowej, ale włodarz nie był pozytywnie nastawiony do tego pomysłu. W końcu wymagało to wyłożenia choćby szczątkowych funduszy.

Podejrzewałam, że szczodry wieczór skończy się niestety tak jak zwykle. Wójt poskąpi funduszy, a nikt z mieszkańców nie będzie zainteresowany staniem pod chatą kapłana o północy, więc dopiero rano w pierwszy dzień świąt Mszczuj rozpali ognisko pod swoją chatą.

I tyle z szumnej celebracji zwycięstwa światła nad ciemnością.

Aktualnie ciemność miała się bardzo dobrze. Ostatni punkt orientacyjny został za mną. Zacinający śnieg zacierał kontury płotów i nielicznych drzew.

Nie mogłam poruszyć palcami, w ogóle nie czułam nóg. Założyłam trzy pary wełnianych skarpet i gumofilce. Były tylko dwie możliwości: albo stopy zdrętwiały mi z niedokrwienia, bo w butach było tak ciasno, albo faktycz­nie zmarzły.

Marzyłam o tym, by doturlać się wreszcie do domu, zakopać pod pierzynami z butelkami wypełnionymi gorącą wodą i mruczącym Felusiem.

Klnąc, na czym tylko świat stoi, parłam do przodu powoli i uparcie, by wreszcie dotrzeć do chatki. W końcu byłam u siebie. Załkałabym ze szczęścia, gdyby nie to, że oczy chyba też już mi zamarzły.

Przeszłam przez uchyloną furtkę, a następnie po zasypanej ścieżce. Jeszcze tylko kilka kroków. Jeszcze tylko troszkę. Skostniałymi palcami namacałam klamkę i spróbowałam otworzyć drzwi.

Ani drgnęły.

Ze zmęczenia nie byłam pewna, czy to ja za słabo ciągnę na tym wietrze, czy może one się oblodziły. Pociągnęłam jeszcze raz. Nadal nie poruszyły się nawet o centymetr. Jak szalona zaczęłam szarpać klamką. Panika chwyciła mnie za gardło.

Byłam bliska upadku z wyczerpania. Nie było mowy o tym, żebym teraz zawróciła i poszła po pomoc do najbliższego sąsiada. Poza tym moimi jedynymi sąsiadami obecnie byli bracia.

Wykupili w zeszłym roku okoliczne pola i chaty. Tylko ja i moja ziemia byliśmy im solą w oku. Miałam jak w banku, że nie otworzą, gdy zapukam. Pozwolą mi zamarznąć na wycieraczce, byle tylko zgarnąć potem moje pola.

– Pomocy? – wychrypiałam raczej do siebie niż do kogo­kolwiek.

Nagle drzwi otworzyły się, a mnie owionął zapach palonego drewna. Ciepło z wnętrza chaty otoczyło mnie i próbowało dostać się przez grube warstwy ubrań do skóry, a blask ognia oślepił.

– Kochanie, już wróciłaś? – usłyszałam pełen kpiny głos, od którego zwykle dostawałam dreszczy.

Co było dalej, nie wiem, bo padłam na ziemię jak długa.

*

Świadomość powracała i odchodziła. Czułam, że ktoś wygrzebuje mnie z zaspy i zanosi do domu, ale kolejne chwile pamiętałam już jak przez mgłę.

Na pewno tajemniczy ktoś pomógł mi zdjąć mokre i lodo­wate ubrania, bo przestałam trząść się jak osika. Następnie chyba zapakowano mnie pod pierzynę. W jednym z przebłysków zobaczyłam rudą brodę i poczułam jej dotyk na nagim obojczyku.

Potem wszystko stało się czarne, a ja przeniosłam się do świata snów, który nie chciał mnie wypuścić ze swoich szponów.

W końcu otworzyłam oczy. Znajdowałam się w dziwnym miejscu. Wszystko było szare i niewyraźne, jakby zamglone. Spojrzałam na swoje ręce i nogi. Miałam na sobie białą płócienną sukienkę przewiązaną w pasie zieloną skórzaną plecionką. Moje stopy ginęły w szarości. Były bose. Czułam pod podeszwami twarde kamyczki. Podłoże kojarzyło mi się ze żwirową ścieżką.

– Halo! – zawołałam zaniepokojona. – Jest tu ktoś? Gdzie ja jestem?

Czyżbym umarła na tym zimnie? Tak wyglądają zaświaty? Jakoś mnie to nie przekonywało. Przecież powinnam po śmierci stanąć przed obliczem ponurego Welesa. On zagoniłby mojego ducha na swoje pole, bym była jedną z jego owiec, bądź zamienił w ptaka, który zamieszka w koronie drzewa nieskończoności za jego tronem.

Poczułam lekki niepokój. Istniała jeszcze szansa, że na to nie zasługiwałam i zostałam skazana na wieczne zapomnienie.

Niepokój zamienił się w złość. Ja tam dziękuję za takie traktowanie! Jak nie chce wpuścić mnie na swoje pola, to niech chociaż zamieni w jakąś upirzycę. Przynajmniej spędzę wieczność na uprzykrzaniu życia innym.

Naprawdę miałabym zostać zapomniana?! Po moim trupie!!! Zaczęłam się coraz bardziej irytować.

– Słyszę twoje myśli. Tak śpieszy ci się do grobu?

– Swarożyc – odparłam i odwróciłam się do niego.

Stał tuż obok. Wyglądał tak zwyczajnie, jak może wyglądać bóg starający się udawać człowieka. O dziwo, teraz był ubrany. Jego stopy, tak jak i moje, znikały w tej dziwnej niby-mgle, ale akurat o buty bym go nie posądzała. Praktycznie nigdy ich przy mnie nie nosił.

– Gniewam się na ciebie, szeptucho – oświadczył.

– Ty? Na mnie? – parsknęłam i wzięłam się pod boki. – A za co niby tym razem?

– Po co wyszłaś na dwór? Nie widziałaś, co się dzieje za oknem? – zaatakował napastliwym tonem. – Strzybóg przygnał wiatry północy i wschodu. Wiesz, jakie to niebezpieczne?

– Mam pracę… – zaczęłam się tłumaczyć.

– Masz zobowiązania wobec mnie! – ryknął.

Moja złość wyparowała, a raczej płynnie przeniosła się do ognistego boga.

Tak naprawdę unikałam Swarożyca, jak mogłam, przez co najmniej ostatnie pół roku. W swojej chacie zamiast lampy naftowej uparcie zapalałam olbrzymią samochodową latarkę, by wystraszone światłem żarówki ubożęta uciekły ode mnie jak najdalej. Dobrze wiedziałam, że donoszą mu o każdym moim kroku.

Oficjalnie starałam się dowiedzieć, w jaki sposób mogę wejść do zaświatów. Próbowałam warzyć różne mieszanki ziół i testowałam je na sobie. Nieoficjalnie – wcale mi się tam nie spieszyło i w miarę możliwości markowałam robotę. Swarożyc, tylko z sobie znanych powodów, chciał dowiedzieć się, czy śmiertelnik może dostać się do krainy Welesa, nie tracąc przy tym życia. Ja miałam być tym królikiem doświadczalnym.

Nie znalazłam sposobu, by się tam dostać. Przekopałam się przez wszystkie możliwe źródła, pojechałam nawet w odwiedziny do starych szeptuch z Podlasia. Dostałam listę podejrzanych ziół i ich mieszanek, ale bez gwarancji sukcesu.

Najstarsza podlaska szeptucha, niemalże stuletnia staruszka, stojąca jedną nogą w grobie, powiedziała mi, że widzi moją dolę i żebym nie szła do zaświatów, bo coś stracę. Zapytałam, czy umrę, a ona odpowiedziała, że tylko w głowie. Było to tak enigmatyczne i jednocześnie przerażające, że od razu zarzuciłam poszukiwania.

Przestraszyłam się wtedy. Ja się przestraszyłam. A podobno niczego się nie boję…

– To prawda, mam zobowiązania wobec ciebie – od­powiedziałam pokornie.

– Dałem ci czas. Dużo czasu. Dałem ci przestrzeń. Dużo przestrzeni. Mogłaś bawić się w dom ze swoim mężem. Ja usunąłem się w cień. Zaufałem, że dotrzymasz obietnicy. A ty, głupia kobieto, narażasz teraz własne życie? – warknął i podszedł bliżej.

Stanął tuż obok i pochylił się, by nasze twarze znalaz­ły się na tej samej wysokości. Przebiegłam wzrokiem po jego oczach, nosie i ustach. Wydawał się tak zwodniczo ludzki. Miał nawet kurze łapki i delikatne piegi na policzkach, które było widać tylko z bardzo, bardzo bliska. Jego kędzierzawa ruda broda i dłuższy wąs przysłaniały mięsiste wargi, których dotyk już poznałam.

Istota Swarożyca, zgodnie z tym, co sam mówił, utkana była z żaru, dymu i płomieni. Mógł przyjąć postać taką, jaką chciał. Mógł być idealny, perfekcyjny. On jednak lubił drobne defekty. Wiedział, że w ten sposób wzbudza zaufanie.

Był naprawdę cwany.

– Wiem, o czym myślisz, szeptucho – ostrzegł mnie.

Zamknęłam oczy i odetchnęłam głęboko. Znowu poczułam zapach drewna palonego w ognisku. No i dobrze, że wiedział, o czym myślę. Przynajmniej chyba wyparowało z niego trochę tej złości, jak usłyszał, że się zachwycam jego zmarszczkami.

– Dla twojej wiadomości: trochę się obraziłam za to gadanie o zabawie w dom – zaznaczyłam.

Nie odpowiedział.

– Czy ja teraz umarłam? – zapytałam, wciąż z zamkniętymi oczami. Taka niepozorna zapora nawet mi pomagała.

– Nie – odparł.

– Nie?

Uchyliłam powieki i rzuciłam mu szybkie spojrzenie. Wyprostował się i patrzył gdzieś w szarą przestrzeń. Stał się nieobecny.

– Nie – skwitował krótko i nieuważnie.

Uroczo. Najpierw mnie ruga, a teraz nagle przestaje zauważać. Skoro ja się niby bawię w dom, to on się właśnie bawi w czarny charakter, który notorycznie zapomina, co powinien robić.

– To gdzie jestem?

– Śnisz.

– Och, to wiele wyjaśnia.

Chociaż nie, to w zasadzie nie wyjaśniało niczego. Swarożycowi złość przeszła, niestety ponownie na mnie. Naprawdę byłam zmęczona. Ten dzień był za długi. Chciałam do domu.

Próbowałam sobie przypomnieć, co pamiętam jako ostatnie. Hm…

Śnieżyca.

Moja chata.

Światło.

Nie powinno tam być nikogo! Ktoś się włamał!

– Ktoś jest u mnie w domu! – zawołałam.

Swarożyc ponownie skupił na mnie spojrzenie. Wydawał się znużony.

– Kończy ci się czas – oznajmił.

– Znaczy umieram? – lekko spanikowałam.

– Daję ci jeszcze kilka miesięcy. Moja cierpliwość ma swoje granice.

– Ach, to. A co, jeśli mi się nie uda dostać do Wyraju?

Nic już nie odpowiedział. W jednej chwili znalazł się tuż obok mnie. Wyciągnął szybko dłoń, położył ją na gołej skórze dekoltu i z całej siły popchnął. Poleciałam do tyłu. Usiłowałam złapać równowagę, ale podłoże z szarej mgły i kamieni zniknęło. Upadłam na plecy i zanurzyłam się w dymie. Zalał moją twarz. Zaczął gęstnieć. Czułam, jak wlewa mi się do otwartych w niemym krzyku ust. Zaczęłam się dławić.

Machałam dziko rękoma, ale nie byłam w stanie wydostać się na powierzchnię. Tonęłam w dymie. Nic nie widziałam. Ogarnęła mnie ciemność.

2.

Uchyliłam powieki, ale były tak ciężkie, że od razu same się zamknęły. Nie miałam zielonego pojęcia, gdzie się znajduję. Po prostu pięknie.

Jednak tym razem było inaczej. Czułam, że bolą mnie dłonie i stopy. Pulsowały delikatnie w rytm uderzeń mojego serca. Skóra swędziała nieznośnie, jakby oblazły mnie mrówki. Paradoksalnie, było mi jednocześnie ciep­ło i w miarę wygodnie. Półleżałam na czymś twardym i gorącym.

Dobrze, kolejna próba. Uniosłam powieki, napinając przy tym niemalże całe ciało, i czekałam cierpliwie, aż zniknie mgła sprzed oczu. Poczułam, że od tego wysiłku i panującego obok mnie ciepła po czole spływa mi kropla potu. W końcu dostrzegłam zarys starego kredensu mojej babci i pęki ziół zwieszające się z belek pod sufitem.

Moja chata. To już coś. Jest jakiś punkt odniesienia.

Chciałam się odezwać, ale z moich spierzchniętych, popękanych ust wydostał się tylko cichy jęk.

– Nie jesteś mądra, szeptucho. – Czyjś oddech załaskotał mnie w kark.

Zrozumiałam, że nie leżę w łóżku sama. To ciepłe i twarde coś za moimi plecami było najwyraźniej męskim ciałem. Poczułam mętlik w głowie. Wspomnienia z przeszłości mieszały mi się w głowie z tym, co było wczoraj.

Z kim ja wylądowałam pod pierzyną? No doprawdy. Jestem coraz starsza. Nie wypada już nie pamiętać, co się działo poprzedniego wieczoru.

– Aha…? – sapnęłam zirytowana.

Po kolei. Zaraz wszystko się wyjaśni. Muszę tylko sobie ułożyć wspomnienia w odpowiedniej kolejności. Na pewno żyję i to jest bardzo ważna oraz pocieszająca informacja. Raczej nie było innej opcji, skoro wszystko mnie bolało.

Kraina ze snu pełna dymu to był majak. A co zdarzyło się wcześniej? Tak! Już pamiętałam! Szłam przez śnieżycę, byłam wyczerpana i zemdlałam, wchodząc do chaty. Na szczęście ktoś był w środku i się mną zajął.

Aż mnie zmroziło. Gdyby nikogo nie było, umarłabym tuż przed drzwiami. Zamieć sprawiła, że szosy były całkowicie nieprzejezdne. Żaden pacjent nie pojawiłby się pod moim domem w najbliższych dniach. Mszczuj może nawet i próbowałby pokonać drogę pod las, żeby sprawdzić, czy u mnie wszystko w porządku, ale jego auto nie dałoby rady na nieodśnieżonej nawierzchni. Pewnie by się poddał, zakładając, że przecież kto jak kto, ale ja na pewno sobie poradzę.

Zatem skoro to nie Mszczuj ani nie jakiś przypadkowy facet, pozostawała raczej tylko jedna możliwość.

– Swarożyc? – wyszeptałam.

– Jestem tu, moja szeptucho.

Zalała mnie fala ulgi. Zdecydowanie wolałam leżeć w łóżku ze swarnym bogiem niż nieznanym człowiekiem, który wygrzebałby mnie z zaspy śnieżnej. Poza tym obecność Swarożyca była raczej dość oczywista. Przecież przed chwilą rozmawialiśmy w krainie snów.

Zaczęłam analizować w duchu sytuację, w której się znalazłam.

Wnętrze chaty oświetlały świece i płomienie buchające spod fajerek pieca. Ubożęta dwoiły się i troiły, by utrzymać ogień. Wydawało mi się, że słyszę ich ciche, dziecięce szepty. Złościły się na boga ognia za pracę ponad ich siły.

Nie widziałam, co się dzieje za oknami, ponieważ okiennice były szczelnie zamknięte, a parapety obłożone kocami.

Zimą temperatura w chacie spadała do mało przyjemnych kilkunastu stopni. Drewniany budynek pełen był szpar i dziur, których nie udało mi się namierzyć latem, gdy go remontowałam. Koce na parapetach to konieczność.

Wycie wiatru w szczelinach i skrzypienie drewna powały podpowiedziały mi, że Strzybóg i jego podwładni nie odpuszczają. Chatka dzielnie stawiała czoła porywistym podmuchom. Pozostawało mi tylko mieć nadzieję, że nie oderwie się od ziemi i nie odleci w siną dal.

Mój kot Feluś leżał na podłodze nieopodal pieca, zwinięty w kulkę. Rozluźniony drzemał z zadowoleniem malującym się na trójkątnym pyszczku. W ogóle nie bał się boga ognia ani jego tupiących po kryjomu sług.

Gorące ramiona Swarożyca obejmowały mnie ciasno. Był nagi. Ja chyba też, a w każdym razie nie czułam, by nasze ciała dzielił chociaż cienki materiał bielizny, którą dzisiaj rano założyłam.

Ognisty bóg nie był zbyt wygodny do przytulania. Miałam wrażenie, że pod rozgrzaną skórą składał się z samych twardych postronków mięśni.

Poza tym w moje pośladki wbijało się coś podłużnego, co zdecydowanie było zbyt twarde i zbyt duże. Przewróciłam w duchu oczami. Jako bóg mógł wybrać, jak chce wyglądać. Był tak próżny, że oczywiście musiał wybrać model ciała wysportowanego i solidnie obdarzonego poniżej pasa. Jakże by inaczej.

Wysunęłam spod pierzyny dłonie. Palce były zaczerwienione i lekko opuchnięte. Miałam wrażenie, jakby skóra stwardniała i zmieniła się w sztywną rękawiczkę nałożoną na mięśnie oraz kości.

Odmrożenia… niedobrze. Widywałam je u pacjentów, ale sama nigdy nie doprowadziłam się do takiego stanu.

Delikatnie dotknęłam czubka nosa. On na szczęście nie bolał. Poruszyłam stopami. Na ile byłam w stanie sprawdzić, chyba były całe. A na pewno w lepszym stanie od dłoni.

– Mam nadzieję, że nie rozgrzałeś mnie za mocno. Przy odmrożeniach trzeba podnosić temperaturę stopniowo – mruknęłam.

– Nie odpadnie ci żaden palec, krnąbrna szeptucho – uspokoił mnie.

Już miałam rozluźnić się i wtulić w cieplutkie ciało boga, kiedy dotarło do mnie, że ten skurczybyk prawie wier­nie odtworzył pewną scenę z mojej przeszłości. Wspomnienie to dzieliłam z Mszczujem. Tamten wieczór i noc sprawiły, że pogodziłam się z faktem, że coś jednak czuję do bielińskiego kapłana. Nadal nie umiałam nazwać poprawnie tego uczucia, ale wiedziałam, że istnieje i jest ważne.

Swarożyc najwyraźniej chciał teraz zbezcześcić swoją… powiedzmy to głośno i miejmy już tę część za sobą – pociągającą obecnością tamto wspomnienie.

Usiadłam gwałtownie i odrzuciłam pierzynę. Następnie wygramoliłam się przez jego umięśnioną, owłosioną nogę i stanęłam na zimnej podłodze golutka, tak jak mnie bogowie stworzyli.

Nieco zaskoczony moim zachowaniem, władca ognia leżał jak gdyby nigdy nic, rozparty wygodnie na moim wąs­kim łóżku. Jego potężna, dobrze zbudowana klatka piersiowa unosiła się w rytmie głębokich, spokojnych oddechów. Nie musiał udawać, że potrzebuje powietrza, ale to miłe, że chciał przy mnie jak najbardziej przypominać człowieka.

Całą siłą woli, jaką posiadałam, starałam się nie spuszczać wzroku poniżej jego pępka. Osobiście uważam, że należy mi się za to medal z ziemniaka.

– Coś się stało, szeptucho? – zapytał.

Jego wargi rozciągnęły się w bezczelnym uśmiechu, gdy błądził spojrzeniem po moich piersiach i podbrzuszu. Jemu nie przysługiwał ziemniaczany order.

– Wkradłeś się do moich myśli – warknęłam.

– Nie pierwszy raz – odparł zblazowanym tonem, który jeszcze bardziej mnie rozwścieczył.

– Nie pozwalam ci.

– A ja nie proszę cię o pozwolenie, służko.

Wściekłam się jeszcze bardziej. Tak chce się bawić? Wystarczy, że mu się postawię, a od razu przypomina mi, jaka łączy nas relacja?

– Od kiedy to musisz rozbierać nieprzytomne kobiety, panie? – zakpiłam. – Już żadna nie chce oddać ci się z własnej woli?

Poczułam satysfakcję. Usiadł. Udało mi się wyprowadzić go z równowagi.

Ech, no i tyle z orderu z ziemniaka. Spojrzałam.

– Chyba się zapominasz, szeptucho – wycedził.

– A ty chyba zapominasz, jak mam na imię. Ciągle tylko „szeptucho”, „służko”. Nudne to się robi. Poza tym, wnios­kując z naszej rozmowy w moim śnie, zdaje się, że jesteśmy pokłóceni. Co to za przytulanie? Na dodatek nie­autoryzowane?

Nie wiem, skąd u mnie taki przypływ brawury, czy raczej głupoty. Przecież już wiedziałam z doświadczenia, że nie zawsze warto mu pyskować. Jednak tak mnie zdenerwował tą marną podróbką tamtego wieczoru, że nie mog­łam się powstrzymać. Cóż, moją „krnąbrność” postanowiłam zrzucić na karb odmrożeń i niedawnych majaków.

– Chcesz mnie rozwścieczyć, bym cię zniszczył? – zapytał.

– Oboje wiemy, że tego nie zrobisz, bo inaczej ja nie zrobię tego, czego ode mnie wymagasz. I wtedy kto ci wejdzie do Wyraju? – zapytałam złośliwie.

– Mylnie podejrzewasz, że jesteś jedyną szeptuchą, która mi służy.

– Och, dobrze wiem, że na przykład Mirkę owinąłeś sobie dookoła palca. Tylko czy Mirka zdoła wejść do Wyraju?

Pytanie zawisło w powietrzu. Przyznaję, zagrałam trochę va banque. Swarożyc mierzył mnie groźnym spojrzeniem, ale ani myślałam ustąpić. Dobrze znałam moją najlepszą przyjaciółkę. Mirka uwielbiała dobrą zabawę. Jeszcze bardziej ode mnie unikała jakiegokolwiek zaangażowania. Bardzo ceniła sobie życie, które prowadziła, i nie za­mierzała z niego rezygnować. A umówmy się – pchanie się z własnej woli do zaświatów mogło źle się skończyć. Miałam praktycznie stuprocentową pewność, że dla nikogo, nawet dla boga, Mirka nie położy na szali swojego istnienia.

Problem w tym, że takich szeptuch jak ja i Mirka mógł mieć więcej. Może wcale nie jestem taka niepowtarzalna. Tylko ciekawe, kiedy on ma czas obskakiwać nas wszystkie? Casanova cholerny.

– Spróbuję dla ciebie wejść do Nawii. Obiecałam. Niemniej jest zima. Potrzebuję ziół, które mnie wzmocnią. Nie mam teraz do nich dostępu. Muszę poczekać, aż lód się rozpuści – powiedziałam, tylko częściowo mijając się z prawdą.

Latem celowo nie zebrałam niektórych roślin, by teraz ich nie mieć. Ale przecież nie musiał o tym wiedzieć. Nie ma, to nie ma. O ile nie wyczyta z moich myśli ukrytej celowości, to wszystko powinno pójść dobrze.

– Zioła, których potrzebujesz, są pod śniegiem – skwitował.

– Nie, pod śniegiem są korzenie – poprawiłam go.

– Mylisz się, szeptucho. U bram Nawii nawet pod grubą warstwą puchu znajdziesz to, czego szukasz. A zioła zerwane w szczodry wieczór mają nieograniczoną moc.

Jeżeli chciał mnie zmotywować, to zdecydowanie mu się to udało. Zaczęłam pożądać tych ziół do moich specyfików.

– Nie musisz mnie uwodzić, żebym dotrzymała obietnicy – zmieniłam temat, żeby niechcący nie obiecać mu, że nawiedzę Wyraj wcześniej niż na wiosnę.

– A nie pomyślałaś, słodka szeptucho, że powód jest inny? – zapytał.

Czułam, że rozumiem z tego wszystkiego jeszcze mniej. Swarożyc był doskonałym manipulatorem i narcyzem. Kochać potrafił tylko i wyłącznie siebie. Wiedziałam też jednak, że bywał zazdrosny. Od samego początku nie podobał mu się mój związek z Mszczujem. Bał się, że przestanę być zapatrzoną w niego akolitką.

No i cóż. Miał rację. Dzięki Mszczujowi zaczęłam doceniać to, co ludzkie.

A wracając do boga ognia: jeśli potrafił zazdrościć, to może umiał też kochać.

– Swarożycu… – zaczęłam, ale ten posłał mi tylko ostatni uśmiech i używając swojego najtandetniejszego chwytu, rozpłynął się w powietrzu.

Odetchnęłam głęboko żywicznym zapachem palonego drewna, który po nim pozostał. Przynajmniej taka zaleta, że chata będzie mi ładnie pachnieć.

Kocur wstał spod pieca i przeciągnął się. Wbił we mnie spojrzenie swoich mądrych ślepi. Oceniał mnie. Jego kocia mordka wyrażała tylko i wyłącznie dezaprobatę. Kocia łajza.

– No co? – oburzyłam się do Felusia. – Już się ubieram.

On mnie oczywiście zignorował i wpakował się do łóżka, żeby położyć się na miejscu wygrzanym przez pośladki ognistego boga.

Ubożęta przestały się starać od razu po zniknięciu Swarożyca. Ogień w piecu przygasł i momentalnie zrobiło się chłodniej. Zaczęłam szczękać zębami. Z przekleństwem na ustach kucnęłam przy skrzyni z ubraniami i zaczęłam ją przetrząsać w poszukiwaniu suchych, ciepłych ciuchów.

Nie wiem, co bóg zrobił z odzieniem, które miałam dzisiaj na sobie. Nie suszyło się nigdzie w chacie. Być może zostawił je w zaspie na zewnątrz, ale nie spieszyło mi się teraz do otwierania drzwi.

Gorzej, jeśli swoim zwyczajem „zniknął” moje ubrania, bo nie miałam już innej ciepłej kurtki ani płaszcza.

Ubrana w kilka warstw wełnianych ciuchów, wpakowałam się do łóżka i przytuliłam do kota. Na szczęście ten przynajmniej nie cwaniakował i pozwolił mi ogrzać dłonie o swoje ciepłe plecki bez oczekiwania zapłaty.

Próbowałam zasnąć, ale cały czas po głowie kołatały mi się słowa Swarożyca. Próbował mnie podpuścić, nie było innej opcji.

Chyba.

Redakcja: Dorota Pacyńska

Korekta: Małgorzata Kuśnierz, Beata Kozieł

 

Projekt okładki i stron tytułowych: Agnieszka Zawadka

Zdjęcie wykorzystane na I stronie okładki:

© Andrey Arkusha/Shutterstock

Zdjęcie autorki: © Wojtek Biały

 

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Konwersja do EPUB/MOBI: InkPad.pl

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-707 Warszawa, ul. Floriańska 14 m. 3

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-67690-52-2