Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
21 osób interesuje się tą książką
Wyrzucony z pracy wykładowca uniwersytecki Scott Winton postanawia wyjaśnić zagadkowe morderstwo swojej ukochanej, która zginęła, wracając w nocy do domu.
Niedługo potem dochodzi do kolejnych zabójstw oraz zamachu na życie znanego polityka. Pozornie tych spraw nic nie łączy, jednak z czasem okazuje się, że istnieją między nimi powiązania, chociaż niezwykle trudne do udowodnienia.
Drobiazgowe i skomplikowane śledztwo, w którym biorą udział policjanci, Scott Winton i agenci FBI, nabiera zawrotnego tempa, gdy akcja przenosi się ze Stanów Zjednoczonych do Singapuru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 483
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wieża milczenia
Remigiusz Mróz
Redakcja:
Maria Konieczna
Korekta:
Urszula Bańcerek
Projekt okładki:
Maciej Pieda
Zdjęcia na okładce:
© stelluti / Shutterstock.com
Skład i redakcja techniczna:
Damian Walasek
Copyright by Remigiusz Mróz, 2013
Copyright by wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ISBN 978-83-8172-058-8
Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.
ul. Barlickiego 7
43-300 Bielsko-Biała
Dystrybucja wersji papierowej:
TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o. o.
ul. Mazowiecka 11 lok. 49
00-052 Warszawa
tel./faks 22 725 78 12
Oddział:
ul. Kręta 36
05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. 32 258 95 79
Zapraszamy na zakupy na: www.troy.net.pl
Znajdź nas na: www.facebook.com/TROY.DYSTRYBUCJA
Dochodziła północ, gdy młoda kobieta ze słuchawkami na uszach, pogrążona w soczystych dźwiękach muzyki, opuściła stację benzynową Admiral, gdzie pracowała od dwóch tygodni. Do końca jej zmiany pozostało jeszcze kilkanaście minut, ale zmiennik przyszedł wcześniej, więc stwierdziła, że grzechem byłoby z takiej okazji nie skorzystać.
— Uważaj na siebie, Heather — usłyszała, wychodząc, zanim jeszcze dźwięk dochodzący ze słuchawek oddzielił ją od reszty świata. Machnęła ręką na pożegnanie pracownikowi stacji i zdawkowo się uśmiechnęła, ledwo rejestrując słowa pożegnania. Nie miała szczególnych powodów, by specjalnie na siebie uważać.
W trakcie ostatnich dwóch tygodni często zdarzało jej się zostawać do późna, a przejście czterystu metrów w tej okolicy nie wymagało zachowania wzmożonej ostrożności, czy to w dzień, czy też w nocy. W pierwszych dniach pracy na stacji Admiral koledzy nalegali, by odprowadzać ją do domu, bądź sugerowali, że jej chłopak powinien bardziej interesować się bezpieczeństwem ukochanej. Zbywała te uwagi. Teraz niespiesznie szła w stronę East Elm Street, mijając ciemne i puste o tej porze boisko do baseballu.
Weszła na most nad Red Cedar River, obracając głowę w prawo i obserwując pogrążone w mroku rosnące po obu stronach rzeki drzewa w jesiennych barwach. Oparła się o balustradę, otworzyła plecak i po chwili odnalazła na dnie paczkę papierosów. Wyciągnęła jednego i zapaliła. Zaciągając się głęboko i wydychając dym w kierunku księżyca znajdującego się w ostatniej kwadrze, czuła się w takim samym stopniu winna, co szczęśliwa.
Wspólna decyzja zerwania z nałogiem i obietnica złożona chłopakowi, sprawiały, że każde zakazane zaciągnięcie urastało niemal do duchowego przeżycia. Oboje, przynajmniej w teorii, rzucili palenie prawie miesiąc temu, gdy przeprowadzili się do Lansing, ale nie miała wątpliwości, że on trwa w tym postanowieniu równie mocno, jak ona.
Kiedy zapatrzona w tarczę księżyca zorientowała się, że papieros wypalił się niemal do końca, wyrzuciła niedopałek do rzeki, myśląc o tym, ile jej chłopak poświęcił, by mogli w końcu być razem. A teraz, ile nerwów i wysiłku musi kosztować go to, by zapewnić im przyzwoite życie w nowym miejscu.
Niewielki i od lat nieremontowany dom na East Elm Street, w którym obecnie mieszkali i który należał do jej siostry, zapewniał dach nad głową, ale wiązał się z licznymi wydatkami, a na te nie mogli sobie pozwolić. Zarobki pochodzące z jej pracy na stacji Admiral były ich głównym źródłem utrzymania, jednak ledwo pozwalały na opłacenie rachunków za prąd i wodę.
Heather westchnęła, zarzucając plecak z powrotem na ramię, i kątem oka zauważyła nieznaczny ruch. Kiedy się obróciła, poza samotnym samochodem w oddali, mknącym z niedozwoloną prędkością po opustoszałej, dwupasmowej South Cedar Street, nie dostrzegła żadnych oznak życia. O tej porze w środku tygodnia okolica pogrążona była w niezmąconej ciszy i Heather stwierdziła, że najwyższy czas dołączyć do wszystkich, którzy zażywają spokojnego snu.
Gdy utwór się skończył, a dźwięki kolejnego nie zdążyły jeszcze rozbrzmieć, usłyszała tuż za plecami ciężki oddech. Miała wrażenie, że ten dźwięk wypełnił całe otoczenie.
Kiedy poczuła dłoń na barku, oblała ją fala gorąca. Szybko się obróciła, głęboko wciągając powietrze i otwierając szeroko oczy. Zanim zdążyła zarejestrować postać, która przed nią wyrosła, dostała cios tuż pod mostkiem. Napastnik z precyzją trafił w splot słoneczny, paraliżując pracę układu krążeniowo-oddechowego. Zgięła się wpół, nie mogąc złapać oddechu, i upadła na ubitą ziemię, tuż przy miejscu, gdzie kończył się most.
Z ziemi uniósł się niewielki obłok kurzu, a stojący nad nią człowiek w białej bluzie z kapturem naciągniętym na głowę wciągnął głęboko powietrze nosem, zamykając oczy. Delektował się świadomością tego, jak sprawnie udało mu się obezwładnić kobietę. Ćwiczył to uderzenie wiele razy na manekinach, ale im łatwiej zadać precyzyjny cios. W przypadku człowieka natomiast wymagało to wyczekania, aż weźmie wdech, a następnie trafienia w odpowiednie miejsce. W zamierzeniu ofiara miała stracić przytomność, ale to nieznaczne potknięcie spowoduje, że będzie trenował ciężej i osiągnie w końcu perfekcję.
Heather starała się złapać choć trochę powietrza, walcząc z przejmującym bólem, który nie pozwalał wyprostować ciała. Zanim dotarło do niej, że została zaatakowana i może zginąć, człowiek w białej bluzie wyjął z kieszeni rękawiczki w tym samym kolorze. Wlepiając w nią wzrok, wypowiedział kilka słów, których nie mogła zrozumieć. Otworzyła usta, ale nie wydobył się z nich żaden dźwięk. Wokół panowała niemal ogłuszająca cisza, podczas gdy napastnik spokojnymi ruchami naciągał rękawiczki.
Nogą obrócił kobietę na plecy. W słabym blasku księżyca zauważyła niewielki, ostro zakończony metalowy pręt, osadzony w białej oprawie w kształcie kuli, którą mężczyzna trzymał w dłoni tak, że ostrze wystawało spomiędzy palca wskazującego i środkowego.
Zrobił szybki ruch, wbijając rylec tuż pod mostkiem. Potem energicznie wyciągnął narzędzie i wystudiowanym ruchem oczyścił je z krwi wilgotną białą ściereczką, którą schował do woreczka i włożył do kieszeni.
Zepchnął ciało Heather na ulicę i spokojnym krokiem oddalił się wzdłuż rzeki w kierunku torów kolejowych, napawając się rześkim, nocnym powietrzem.
Dzień, w którym straciła życie, zaczął się dla niej całkiem przyjemnie. Obudziła się jak zwykle pierwsza i buziakiem wyrwała swojego chłopaka ze snu. Ten omiótł sufit nieprzytomnym wzrokiem i niemrawo się uśmiechnął.
— Ślęczałeś nad laptopem przez pół nocy, co? — zapytała, obserwując jego podkrążone oczy. Dźgnęła go kilkakrotnie palcem między żebra.
— Sama mi kazałaś — odburknął i odgarnął włosy z jej twarzy.
— Kazałam ci wziąć się do roboty, a nie zmienić się w pracoholika-psychopatę. Snujesz się potem jak widmo, a pożytek z ciebie nie większy niż z worka ziemniaków. A może nawet mniejszy, bo cały czas mielesz ozorem i trzeba tego słuchać.
— Wiesz, że pracoholizm mi nie grozi. Mam czarny pas w prokrastynacji — odrzekł, przeciągając się.
— W czym?
— W sztuce opieprzania się. To naukowy termin, nie uczą was niczego na tych studiach?
— Stul dziób — odparła Heather i mocno go pocałowała. Uśmiechnęli się do siebie, po czym położyła głowę na jego klatce piersiowej i zamknęła oczy. Nie miałaby nic przeciwko, żeby spędzić tak cały dzień. Wydawało jej się, że po przeprowadzce do nowego miasta, będą mogli cieszyć się sobą do woli, ale rzeczywistość po raz kolejny wymierzyła im kopniaka. Mieli dla siebie mniej czasu niż kiedykolwiek wcześniej.
— Chcę to po prostu jak najszybciej skończyć — powiedział poważniejszym tonem. — Żebyś nie musiała dłużej kwitnąć na tej stacji.
— O, proszę, jak ty o mnie dbasz, Scotty — odparła ironicznie. — Prawie bym zapomniała, że kipisz z zazdrości o…
— O pracowników stacji benzynowej? Może i jestem tylko byłym wykładowcą Yale, ale to i tak marka nieco lepsza niż Admiral. Nie trzęsę tyłkiem ze strachu.
— Jeszcze.
— Spadaj — burknął i nie mógł powstrzymać uśmiechu. Heather zaserwowała mu przed śniadaniem jeszcze jednego buziaka, po czym w trybie ekspresowym ubrała się i wyszła z domu. Wprawdzie oznajmiła mu, że idzie po pieczywo, ale główną motywacją była chęć zapalenia z samego rana. Kiedy tylko oddaliła się o kilkaset metrów od domu, w którym mieszkali, wyciągnęła paczkę i z lubością oddała się nałogowi. Nie zdążyła jednak dopalić papierosa, gdyż na rogu East Elm z River Street, wpadł na nią mężczyzna, niemal przewracając. Nie upadła tylko dlatego, że przytrzymał ją przez chwilę w mocnym uścisku. Spojrzała na faceta z sumiastym wąsem, ubranego w starą, flanelową koszulę i uśmiechnęła się, by rozładować sytuację.
— Najmocniej przepraszam — powiedział wyraźnie skołowany, schylając się po torebkę, która wylądowała na ulicy.
— Nie ma problemu.
— Śpieszę się do roboty — usprawiedliwił się, wskazując ręką widniejące w oddali kominy fabryki General Motors.
— Naprawdę, nic się nie stało.
— Ale może dałaby pani się zaprosić na kawę w ramach przeprosin? Znam dobre miejsce niedaleko, Oade’s Hidden Camel.
— To ten bar dla motocyklistów? — zapytała, a on pokiwał entuzjastycznie głową. — O tej porze chyba są tam same zwłoki po wczorajszej nocy. A poza tym, przed momentem pan się śpieszył.
Roześmiał się i ostentacyjnie uderzył dłonią w czoło.
— Rzeczywiście.
— A więc miłej pracy — odparła Heather i oddaliła się w stronę kilkupasmowej South Cedar Street.
Mężczyzna stał w miejscu, spoglądając na jej oddalające się plecy. Od kiedy wprowadziła się wraz ze swoim chłopakiem do domu przy East Elm Street, codziennie ich obserwował. Szperał w wyrzucanych przez nich śmieciach, analizował stałe elementy każdego dnia, a w końcu po prostu przypatrywał im się z ukrycia. Był perfekcjonistą, jeśli chodziło o zadawanie śmierci, choć nie traktował tego jako rzemiosła. Bardziej jako sztukę, w której kluczową rolę odgrywa mieszanka emocji, osobliwego natchnienia i skrupulatnego przygotowania. Nie kierował się regułami, które mogłyby uchodzić za żelazne. Reagował na własne impulsy działaniem, sądząc, że są wynikiem swoistej, metafizycznej weny. Zasady postępowania były płynne, dostosowywał je do sytuacji. Z jednym wyjątkiem — wszystko, co robił, robił perfekcyjnie.
Cały proces zaś miał dla niego charakter osobisty. Ludzie, którym odbierał życie, nie byli anonimowi. Lubił nawiązać z nimi kontakt przed śmiercią, zobaczyć skrawek ich życia, które miał zakończyć. Teraz nie mógł odmówić sobie przyjemności spotkania z dziewczyną, która dzisiejszej nocy stanie się jego ofiarą. Odczekał chwilę, po czym odszedł powolnym krokiem w kierunku miejsca, gdzie zaparkował samochód.
Evelyn Thomsen obudziła się z okropnym, suchym kaszlem i kompletnie zatkanym nosem. Nie otwierając oczu, machinalnie sięgnęła ręką w prawo, starając się trafić po omacku na paczkę chusteczek, którą położyła przed snem na stoliku nocnym. Dłoń wylądowała na budziku, który miał zadzwonić dopiero za kilkadziesiąt minut. Walcząc z nasilającym się bólem w skroniach, z trudem otworzyła jedno oko i obróciła głowę w kierunku wyświetlacza, by stwierdzić, że jest dopiero szósta dwadzieścia trzy rano.
Wróciła do poprzedniej pozycji, głośno wzdychając. Starała się znowu zasnąć, nie chcąc tracić kilkudziesięciu minut cennego snu. Po kilku obrotach z boku na bok i szukaniu dogodnej pozycji, w końcu zrezygnowana zwlekła się z łóżka, klnąc pod nosem.
Wyszła z łazienki, narzuciła na siebie szlafrok, po czym ziewając i przeciągając się, poszła do kuchni i zabrała do przygotowania śniadania. Dziś ten proces ograniczył się do wyciągnięcia z lodówki mrożonej zapiekanki i umieszczenia jej w mikrofalówce. Podczas gdy telefon w trybie wibracji podskakiwał na szafce nocnej, nieznośnie zabiegając o uwagę, Evelyn wzięła pilot od telewizora i włączając go, podeszła do szafy, by wybrać ubranie. Nie przykładała większej wagi do tego, jak będzie się prezentować w pracy tego dnia, nie miała zresztą żadnego powodu ku temu. Najbardziej zmotywowałby ją przystojny facet, który ściągnąłby jej uwagę na dłużej niż minutę, jednak taki aktualnie w biurze nie występował. I żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały, by sytuacja zmieniła się w najbliższym czasie. Nie zastanawiając się wiele, wyciągnęła pierwsze lepsze części garderoby — narzuciła na siebie niewyprasowaną, bordową bluzkę i grafitowy żakiet, który skutecznie zakamuflował pomięty materiał.
Po chwili jadła spokojnie zapiekankę, popijając niemal wrzącą kawą i przeglądając opakowania leków, które walały się na stole i których zawartość miała pomóc jej w zwalczeniu rozwijającej się od kilku dni infekcji.
Podczas gdy niezbyt energicznie szczotkowała zęby, doszedł do niej rozentuzjazmowany głos jednej z reporterek porannego programu informacyjnego News 10 Today, lokalnej stacji WILX-TV:
— …na rogu Platt i East Elm Street…
Wyszła z łazienki ze szczoteczką do zębów w ustach i z dłonią pod brodą, by nie chlapnąć spienioną pastą na ubranie czy podłogę. Na ekranie telewizora zobaczyła znajomą postać dziennikarki, której nazwiska nie mogła sobie jednak przypomnieć. Reporterka stała na tle niewielkiego boiska do baseballu, relacjonując z przejęciem wydarzenia zeszłej nocy.
— …ciało około dwudziestoletniej kobiety. Policja na chwilę obecną odmawia komentarza. Według naszych…
Nie doczekała końca wypowiedzi i wyciągając szczoteczkę z ust, omiotła wzrokiem pokój. Komórka najwyraźniej została w sypialni.
Gdy podniosła wysłużoną nokię 6310i, okazało się, że ma osiem nieodebranych połączeń, co w tej sytuacji nie było wielką niespodzianką. Przejrzała pośpiesznie listę i gdy trafiła na numer dowódcy Wydziału Dochodzeniowego, wiedziała, gdzie powinna zadzwonić w pierwszej kolejności.
— Thomsen! — rozległ się poirytowany głos w słuchawce.
— Panie kapitanie, przepra… — Evelyn tylko przez moment liczyła na to, że szef pozwoli jej się usprawiedliwić.
— Daj sobie spokój — uciął dowódca. — Mamy zabójstwo. Zbieraj się i leć na East Elm Street, ale już!
— Tak jest — odparła nieco znużonym tonem, wiedziała jednak, że musi się pospieszyć, by nie narazić się na jeszcze większą reprymendę.
Wpadła do łazienki, rzuciła szczoteczkę do kubka, przepłukała usta i szeroko otwartymi oczami spojrzała w lustrze na bladą, zmęczoną twarz. Nie zdąży nawet zrobić makijażu. Pokręciła głową z dezaprobatą, chwyciła kaburę z pistoletem i wybiegła z domu. Zanim zatelefonowała do swojego partnera, komórka zaczęła wibrować, sygnalizując, że kapitan znów domaga się jej uwagi.
— Thomsen! — krzyknął do słuchawki, jakby zdziwiony i zaaferowany czymś innym niż rozmowa z nią. Odniosła wrażenie, że w wydziale zapewne zapanował taki chaos, że nawet kapitan nie jest pewien, do kogo się dodzwonił.
— Wychodzę z domu — powiedziała Evelyn, otwierając drzwi srebrnego lexusa GS300 z 2002 roku, który był jej oczkiem w głowie. Wprawdzie nie robił już takiego wrażenia jak kilka lat temu, ale za nic w świecie nie wymieniłaby go na inny model, nawet gdyby los zesłał niespodziewany zastrzyk gotówki. Mimo deszczu czy śniegu, samochód zawsze był czysty i bez względu na wszystko, zadbany w środku. Wnętrze domu przy Redwood Street najczęściej wołało o pomstę do nieba, jednak w lexusie zawsze unosił się miły zapach odświeżacza powietrza i panował porządek.
Po chwili ciszy usłyszała:
— Vilardo czeka na ciebie na miejscu. Tylko zaprezentuj się dobrze, tam jest masa mediów.
— OK, szefie — odparła Evelyn z uśmiechem, otwierając torebkę i przygotowując się do nałożenia makijażu „w trybie mobilnym”, jak zwykła mówić. Szczerze wątpiła, że przeziębiona i niewyspana zdoła wypełnić rozkaz, ale zanim zdążyła uprzedzić o tym przełożonego, ten się rozłączył.
Oboje z kapitanem byli na etapie oswajania się z nową formą ich relacji. Dowódca jeszcze kilka miesięcy temu był obecny w jej życiu, w roli zaufanego przyjaciela, którego darzyła większą sympatią niż wielu członków rodziny. Teraz jednak relacje znacznie się ochłodziły wskutek jego awansu, ponieważ żadne z nich nie wiedziało, jak odnaleźć się w nowych warunkach. Sytuacja na pozór nie była skomplikowana — wymagała zmiany zachowania w pracy i bardziej formalnego tonu, przynajmniej w obecności innych. Kilkakrotnie już spierali się z powodu odmiennych punktów widzenia, ale to, co kiedyś było starciem równego z równym, teraz zmieniło się w potyczkę podwładnego z szefem.
Evelyn opuściła pośpiesznie Redwood Street, mijając zaspanych sąsiadów, i po dwudziestu minutach mknęła z nieprzepisową prędkością po North Cedar Street. Gdy nawigacja w samochodzie obwieściła, że za czterysta metrów czeka ją skręt, zwolniła i tuż przed myjnią Kwik Carwash skręciła w prawo. Zza budynku wyłonił się w oddali tłum gapiów. Po lewej minęła ogrodzone boisko do baseballu, znalazła miejsce do zaparkowania i wysiadła. Kiedy otworzyła drzwi lexusa, ogarnęła ją kakofonia dźwięków.
Mimo wczesnej godziny na miejscu znajdowały się chyba wszystkie możliwe służby i przedstawiciele mediów z całego hrabstwa, jeśli nie stanu. Przebiła się przez tłum, zmierzając w kierunku wydzielonej przez policję strefy, błysnęła odznaką i przeszła pod żółtą taśmą. Zauważyła swojego partnera, Oscara Vilardo, który w charakterystyczny sposób gładził kozią bródkę, dając do zrozumienia wszystkim wokół, że intensywnie myśli. Gdy zobaczył nadchodzącą Evelyn, przywołał ją szybkim ruchem ręki.
— Wszystkiego się spodziewałem, tylko nie tego, że to właśnie ty prześpisz koniec świata — przywitał ją, wskazując na zbieraninę ludzi, którzy z zablokowanego przez policję skrzyżowania South Grand Avenue z East Elm Street starali się dojrzeć, co dzieje się w miejscu popełnienia przestępstwa. Do tej pory niepotwierdzone pogłoski o brutalnym mordzie, gwałcie i dekapitacji rozeszły się po okolicy, ściągając tutaj tłum.
Evelyn pokręciła głową i obracając się tyłem do operatora kamery, który starał się wyłonić z tłumu, popatrzyła na koniec mostu nad Red Cedar, gdzie leżało ciało młodej kobiety.
— Powiedz mi lepiej, kogo tutaj mamy — zwróciła się do partnera i skinęła na jednego z policjantów, instruując go pośpiesznie, by poszerzył zamkniętą strefę wokół miejsca zbrodni.
Vilardo zmrużył oczy i wyrecytował:
— Heather Willeford. Dwadzieścia lat, mieszka kilkadziesiąt metrów stąd. Urodzona w Findlay, w stanie Ohio, dwa tygodnie temu przeniosła się do Lansing ze swoim facetem. Tyle wiem na razie.
— Gdzie technicy? — spytała, rozglądając się w poszukiwaniu charakterystycznego granatowego vana, opatrzonego napisem „Crime Scene Investigation Unit”, którego obecność zwiastowałaby pojawienie się grupy kryminalistycznej.
— Jadą. Mieli jakieś kłopoty po drodze — wyjaśnił Vilardo. — Słuchaj, Evelyn, tutaj jest cholerny chaos, sama widzisz. Media i mieszkańcy rzucili się na miejsce, zanim jeszcze przyjechał pierwszy K-9.
Evelyn, nie odpowiedziawszy, ruszyła w stronę ciała młodej kobiety, uważnie obserwując okolicę i wypatrując czegokolwiek, co mogłoby zapalić w głowie lampkę ostrzegawczą, sygnalizującą, że należy przyjrzeć się czemuś dokładniej. Niestety, nic takiego nie zauważyła i po chwili przykucnęła przy zwłokach.
— Pojedyncza rana? — spytała, gdy Vilardo stanął tuż za nią.
— Na to wygląda, nie obracałem ciała, ale więcej krwi nie ma. Ostre narzędzie…
— Jesteś kopalnią przydatnych informacji, jak zawsze — odparła, spoglądając na partnera, który w odpowiedzi wzruszył ramionami. Przyjrzała się dokładnie ranie — nie ulegało wątpliwości, że miejsce, w którym została zadana nie było przypadkowe. Wyglądało to albo na profesjonalną robotę bez szarpaniny i krzyków, albo na atak osoby znajomej ofierze, która bez trudu mogła podejść na tyle blisko, nie wzbudzając podejrzeń, by zadać tak czysty cios.
— Kto to zgłosił?
Oscar Vilardo przez moment wytężał umysł, gładząc kozią bródkę. Starał się przypomnieć sobie imię i nazwisko, ale w końcu wyciągnął z kieszeni kartkę i odczytał:
— John Litman, jeden z sąsiadów, który wedle jego słów o piątej pięćdziesiąt wyszedł z psem na spacer.
— Wygląda na to, że leży tu trochę dłużej — stwierdziła, patrząc na ciało. Vilardo przyjął pełen zrozumienia wyraz twarzy i kiwnął głową z aprobatą, choć nie do końca pojmował, po czym partnerka rozpoznała choćby orientacyjnie czas zgonu. Stwierdził, że przecież nie rozmawiała wcześniej z pracownikiem stacji Admiral, który zgłosił się, gdy Vilardo dotarł na miejsce zdarzenia.
— Pracowała na pobliskiej stacji benzynowej, skończyła zmianę koło północy.
— Podoba ci się, kiedy muszę sama do wszystkiego dochodzić, co? — spytała, nie odrywając wzroku od ciała dziewczyny. Bez dwóch zdań można było określić ją jako piękną. Była zadbana, szczupła i przede wszystkim nosiła zbyt drogie ubranie jak na pracowniczkę stacji benzynowej. Leżała na plecach, a na jej twarzy zastygł wyraz skrajnego przerażenia w momencie, gdy straciła życie. Nadal otwarte oczy były przeraźliwie puste, więc Evelyn mając w głębokim poważaniu wytyczne, które zabraniały naruszania miejsca przestępstwa aż do przyjazdu techników, przesunęła dłonią po twarzy Heather, by zamknąć jej powieki. Nie udało się za pierwszym razem i policjantka cicho zaklęła pod nosem.
— Nic mi nie sprawia większej przyjemności — odpowiedział Vilardo z uśmiechem.
— Od kogo masz tę informację? — spytała Evelyn, a partner wskazał mężczyznę, który siedział na tylnym siedzeniu jego samochodu, zza otwartych drzwi nieprzytomnym wzrokiem obserwując, co dzieje się wokół.
— Dobra. Weź kilku ludzi, przeszukaj okolicę, popytaj jeszcze, a ja się nim zajmę — powiedziała.
— Tak jest — odparł grobowym tonem Oscar Vilardo, stając na baczność. Nie istniał między nimi stosunek formalnego podporządkowania, ale przez kilkanaście lat pracy w policji Evelyn nabrała doświadczenia i renomy w środowisku, dzięki którym nie miała problemów z występowaniem w roli głównodowodzącej. Poza tym, Vilardo chętnie podporządkowywał się jej zaleceniom i mimo tego, że bywał grubiański i uszczypliwy, nieraz przedkładał jej zdanie ponad swoje. W pierwszych latach współpracy był butny i podkreślał swoją niezależność przy każdej okazji, ale w końcu nawiązali dobre relacje i teraz nie mogli wyobrazić sobie pracy z innym partnerem.
Evelyn podeszła do mężczyzny siedzącego w samochodzie Oscara Vilardo, stwierdzając, że opuchnięte oczy i uniform pracownika stacji dobitnie świadczą o tym, że zaczął zmianę zaraz po Heather.
— Jak pan się nazywa? — spytała, uważnie analizując jego zachowanie. Mężczyzna nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w jakiś punkt oddalony o lata świetlne od miejsca, w którym się znajdowali. Obserwowała go przez chwilę, czekając, aż pracownik stacji zorientuje się, że ktoś stoi obok, ale jego gałki oczne nie poruszyły się choćby o milimetr. Ewidentnie był w głębokim szoku: albo żywił sympatię wobec ofiary, albo po raz pierwszy w życiu znalazł się w takiej sytuacji.
— Jak się pan nazywa? — powtórzyła dobitniej.
— Jeremy — odparł młody człowiek, przenosząc na nią nieprzytomne spojrzenie. Evelyn odłożyła na później zebranie danych osobistych i przeszła do rzeczy:
— Znał pan Heather?
— Tak… ja tak… — wydusił z trudem, wodząc spojrzeniem dokoła i ponownie popadając w odrętwienie.
— To niech pan, do cholery, weźmie się w garść i zachowuje jak mężczyzna — powiedziała głośniej, niż było to potrzebne.
Spojrzał na nią z oburzeniem, a jego wzrok stał się nagle bardziej świadomy. Evelyn już dawno zauważyła, że najlepiej wyprowadzić człowieka z szoku za pomocą innego, choćby najmniejszego wstrząsu. W tym przypadku wystarczyło zasugerować, że „nie zachowuje się jak mężczyzna”.
— Co pani…
— Od kiedy pracujesz na stacji Admiral, Jeremy? — spytała, przerywając mu i przyjmując najbardziej sympatyczny ton głosu, na jaki było ją stać.
— No, będzie gdzieś z rok, może trochę więcej — odparł, drapiąc się po głowie. Najwyraźniej przypomniał sobie, że ta sytuacja, przepełniona negatywnymi emocjami, jest dobrym momentem, by ulec nałogowi. Gdy sięgnął do kieszeni po pogniecioną paczkę papierosów, Evelyn kontynuowała:
— A Heather?
— Dwa tygodnie. Ale była dzień w dzień.
— Dobrze ją poznałeś? — Szczerze wątpiła, że w takim czasie można poznać nawet najbardziej egzaltowaną osobę w stopniu choćby przyzwoitym. Niestety, jej praca często wymagała zadawania głupich pytań, by uzyskać poszukiwaną odpowiedź.
— No tak… raczej nie za bardzo. Nie rozmawiała z nami dużo, to znaczy o pierdołach tak, ale o ważniejszych rzeczach to już nie.
— O ważniejszych rzeczach? Na przykład?
— No, w ogóle niechętnie mówiła o sobie. Co tu robi, czemu pracuje na stacji, no wie pani… nadawała się do jakiejś dużej firmy.
— Czyli po dwóch tygodniach pracy z nią nic o niej nie wiesz? — spytała Evelyn, rozglądając się na boki.
— No nie. Wiem, że miała chłopaka, wiem, gdzie mieszkała i tak dalej…
— Jak się ten chłopak nazywa?
— Scott jakiśtam.
Evelyn głośno i ostentacyjnie westchnęła, by pokazać młodemu człowiekowi, jak bardzo okazał się przydatny. Z takich ludzi najczęściej trzeba było mozolnie wyciągać informacje. Ci zaś, którzy z własnej woli zalewali ją potokiem wiadomości, niejednokrotnie robili to dlatego, że mieli coś do ukrycia. Z dwojga złego wolała pierwszą grupę.
— Winton. Scott Winton — powiedział w końcu pracownik stacji.
— Mieszkali razem?
— Z tego co wiem, to tak.
— Gdzie?
— O zaraz, tutaj. — Jeremy wskazał budynek w oddali, znajdujący się tuż za skrzyżowaniem East Elm Street z South Grand Avenue. — Widzi pani… Prawie doszła do domu. Przecież to kilka metrów. Kilka metrów i byłaby…
— Nigdy go nie widziałeś? Nie przychodził po nią do pracy? — spytała Evelyn, skupiając wzrok na budynku i przerywając emocjonalny wywód.
— Nie. Zastanawialiśmy się nawet, czy facet naprawdę istnieje, czy to ona tak wymyśla, żeby nikt się do niej nie przystawiał… No wie pani.
— No wiem — odparła Evelyn, naśladując niedbały sposób mówienia swojego rozmówcy.
— No — skwitował wymownie Jeremy, kiwając głową.
Pouczywszy standardowo pracownika stacji, że powinien zgłosić się do niej, jeśli przypomni mu się jakakolwiek, choćby najmniej istotna informacja, wręczyła mu wizytówkę z napisem „LPD — Lansing Police Department” i wróciła do miejsca, w którym Heather została zabita. Nie żywiła większej nadziei, że Jeremy dozna olśnienia i zgłosi się z własnej woli, ale jej praca wymagała zachowania najwyższej staranności, nawet w przypadku rozmowy z człowiekiem, który na 99% nie pomoże w dalszym etapie dochodzenia. Cała sztuczka w skutecznym prowadzeniu postępowania polegała na zachowaniu czujności, pamiętaniu o tym jednym procencie, dzięki któremu sprawa pozornie nie do rozwiązania, nagle stawała się jasna. Największym wrogiem była zatem rutyna, a także pewne, nieraz nieuzasadnione przeczucia wynikające z doświadczenia — Evelyn wychodziła z założenia, że jeśli ktoś zbyt długo zajmuje się jedną kategorią przestępstw, to z upływem czasu zaczyna uważać, że po wstępnych oględzinach może wyciągnąć wiarygodne wnioski. Tymczasem sukces zależał często nie od zwodniczej intuicji, ale od postępowania zgodnego z zasadami sztuki i zachowania umysłu otwartego na najbardziej nawet absurdalne pomysły.
Minąwszy ciało, przeszła jeszcze metr i przechyliła się przez niską barierkę, obserwując skarpę schodzącą do rzeki. Zaraz obok kończył się chodnik i asfaltowa droga, a zaczynała się gruntowa nawierzchnia Platt Street. Na ziemi oprócz odcisków opon zauważyła ślad, który prowadził wprost do ciała.
— Niezła robota — usłyszała głos jednego z techników policyjnych, którzy wreszcie dotarli na miejsce. — Znowu ta germańska salamandra — pomyślała. Odwróciła się i skinęła nieznacznie głową, a Emil Mössmer odpowiedział niezbyt szczerym uśmiechem. Wraz z mężczyzną w granatowym mundurze pochylał się nad ciałem Heather, sprawiając wrażenie dziecka, które właśnie znalazło pod choinką wymarzony prezent.
— Ale czysto ją posunął! — zauważył trochę zbyt głośno Mössmer, gdy otwierał torbę, w której znajdowały się między innymi zestaw do pobierania wymazów z ciała, materiały do odlewania odcisków z podeszew butów i nieodłączny cyfrowy aparat fotograficzny.
— Trochę szacunku — burknęła Evelyn, widząc entuzjazm Emila. Technik zazwyczaj z kiepskim skutkiem starał się grać jej na nerwach, ale tym razem chciała ulec pokusie i usadzić go odpowiednim słowem.
Ten jednak w porę pokręcił głową i nadając na bardziej profesjonalnych falach, dodał:
— Robota zawodowca, nie wygląda na przypadek.
— Jesteś spostrzegawczy niczym meduza — mruknęła Evelyn pod nosem i głośno spytała: — Narzędzie zbrodni?
Mössmer wydał z siebie syczący odgłos, podrapał się po karku i wodząc wzrokiem po niebie, chwilę się zastanawiał. Gdy Evelyn nachyliła się nad ciałem, odparł:
— Powiedziałbym, że mały nóż kuchenny, patrząc na wielkość rany, ale przy tak czystej robocie to raczej wątpliwe. Żadnych innych obrażeń, jeden cios najwyraźniej zakończył sprawę.
— Dobra, popracuj nad tym spokojnie w laboratorium — powiedziała Evelyn i zawołała swojego partnera.
Oscar Vilardo wydał kilka poleceń mundurowym i szybkim krokiem podszedł do Evelyn.
— Umówiłaś się wreszcie z Mössmerem? — zapytał, uśmiechając się.
— Nie. Wiem, że jesteś pierwszy w kolejce — odparła ironicznie, przechylając głowę na bok.
— Prędzej zdechłbym w piekle — odpowiedział Vilardo z szerokim uśmiechem. Dla wszystkich w Wydziale oczywiste było, że Evelyn Thomsen i Emil Mössmer bez chwili wahania wypatroszyliby siebie nawzajem, gdyby tylko mogli. Nieustannie ciskali w siebie piorunami, a nie tak dawno temu musieli stawić się przed obliczem najwyższej władzy policyjnej w Lansing po niewielkim w ich przekonaniu incydencie, do którego doprowadzili wspólnymi siłami.
— Tego akurat spodziewam się prędzej czy później — rzuciła.
— Fakt. Ale bez ciebie się tam nie wybieram.
Evelyn spojrzała na technika, który nachylał się nad ciałem ofiary i pobierał wymaz śliny. Pokręciła głową, widząc entuzjazm w jego oczach.
— Nadal uważam, że on uciekł z Austrii, bo ścigają go tam za trzymanie dzieci w piwnicy.
— Mössmer jest Niemcem.
— Cicho. Nie burz mojej koncepcji. Poza tym, spójrz na niego: wygląda jak pieprzony Josef Fritzl. A teraz chodźmy stąd, złożymy wizytę chłopakowi, skoro już o potencjalnych kryminalistach mowa.
— Chętnie. Czekam na to zaproszenie, od kiedy przyjechałaś.
— Musiałam się trochę rozeznać, uspokój swoją meksykańską duszę.
Oscar Vilardo zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i oboje ruszyli wzdłuż East Elm Street w kierunku budynku, który wskazał im pracownik stacji Admiral.
— Wątpię, że gość jest w domu, dawno by tu był i lamentował — zaczął Oscar.
— A ten samochód stojący na podjeździe nie sugeruje ci niczego? — spytała Evelyn.
Vilardo wzruszył ramionami i gdy przyśpieszyli kroku, zapytał:
— Jak on się nazywa?
— Scott Winton.
Scott Winton wstał około siódmej, mniej więcej w tym samym czasie, gdy Evelyn Thomsen kilkaset metrów dalej badała ciało ofiary nocnego ataku. Pozasłaniane okna odgradzały go skutecznie od wrzawy panującej nieopodal. Wykorzystując niemal całą energię, jaką udało mu się skumulować podczas siedmiogodzinnego snu, z trudem zwlókł się z łóżka i zanim zaczął myśleć o śniadaniu, doszedł do wniosku, że tylko zimny prysznic może go postawić na nogi.
Stres nagromadzony przez ostatnie miesiące dawał mu się we znaki, a do tego dokładała się uciążliwa monotonia ostatnich tygodni. Wypełnione były długą i wyczerpującą pracą oraz gorączkowymi poszukiwaniami lepiej płatnej posady dla siebie i Heather. Nic dziwnego, że wyglądał jak widmo. Chcąc wrócić do świata żywych po długim jak na niego śnie, Scott musiał wypić co najmniej dwie kawy z rzędu i co najmniej litr białej herbaty Baihao Yinzhen, bez której w jego głowie nie mogły zaskoczyć odpowiednie trybiki.
Gdy wyszedł spod prysznica, włożył niebieski szlafrok, na którym jego ciotka wyhaftowała z trudem logo Uniwersytetu Yale, starając się jak najlepiej odwzorować napis „Światłość i Prawda” po łacinie i po hebrajsku. Chciał odwieść ciotkę od tego pomysłu, ale w końcu jak zawsze uległ Sophii Winton, która wraz z mężem wychowywała go, odkąd pamiętał. Rodziców nie tylko nigdy nie spotkał, ale nie widział nawet na rodzinnej fotografii, co dobitnie świadczyło o tym, że Sophia i jej mąż nie są z nim spokrewnieni. Każda rozmowa z nimi na ten temat obfitowała w różne fantastyczne historie, a kiedy podrósł na tyle, by sobie to uświadomić, Wintonowie zmienili taktykę i zasłaniali się niemożnością dyskutowania o tak bolesnych sprawach — cokolwiek to znaczyło.
Scott w końcu odpuścił i zdecydował się odkryć prawdę na własną rękę, jednak z upływem kolejnych lat interesowało go coraz mniej, skąd pochodzi, a coraz bardziej — dokąd zmierza.
W dzieciństwie fantazjował, że rodzice pochodzą z innej planety, są astronautami czy też mają nadludzkie zdolności i muszą utrzymywać w tajemnicy prawdziwą tożsamość. Zdecydowanie mniej zależało mu na odkryciu, czy rzeczywiście nie są spokrewnieni z Sophią i jej mężem. Albo jak naprawdę się nazywają lub wyglądają.
Scott Winton miał typowe chłopięce marzenia, uwielbiał królującą wówczas w telewizji nową odsłonę Star Treka, komiksy wydawnictwa Marvel i DC, emitowany na antenie NBC serial Zagubiony w czasie oraz kontynuację Powrotu do przyszłości. Mimo to, daleko mu było do przeciętnego dzieciaka. Wedle zapewnień Sophii i jej męża, Christiana Wintona, Scott urodził się pierwszego września 1980 roku w Harrisburgu, w Pensylwanii, około 150 kilometrów od Filadelfii. W stolicy stanu spędził młodość, ani razu nie pokusiwszy się o opuszczenie jego granic, dopóki nie wyjechał na studia. Wintonowie byli niezwykle przywiązani do miasta i niejednokrotnie to oddanie Scott określał jako chorobliwe i nienaturalne. Z tego, co wiedział, przez czterdzieści lat małżeństwa opuścili najbliższą okolicę tylko dwukrotnie. To oczywiście potęgowało nadzieję, że rodzice zajmują się sprawami najwyższej wagi państwowej, być może jako szpiedzy, i ukrywanie go w stolicy Pensylwanii jest koniecznym elementem bezpieczeństwa narodowego.
Wintonom nie udało się wpoić młodemu Scottowi właściwego im przywiązania do Harrisburga, aczkolwiek początkowo, ku ich radości, wydawało się, że chłopak zakorzenił się w mieście i nie będzie chciał go opuszczać. W rzeczywistości po prostu nie czuł potrzeby porzucenia rodzinnych stron i nie miał na to czasu, zaś inne miejsca niczym go nie pociągały.
Z całą pewnością był dzieckiem osobliwym. Mając sześć lat, nauczył się grać na gitarze i ku uciesze wszystkich osób goszczących w domu Wintonów oraz ich samych, szybko opanował własną, akustyczną interpretację piosenki Take My Breath Away nowofalowego zespołu Berlin, zajmującej wówczas czołowe pozycje na listach przebojów. Niedługo potem, pod naciskiem Sophii Winton, opanował sztukę gry na skrzypcach, co w nadchodzących latach przyniosło mu więcej niespodziewanego bólu i cierpienia niż przyjemności.
W wieku dziewięciu lat posługiwał się w podstawowym stopniu łaciną i zaczął się interesować innymi martwymi językami, co było jedynie kroplą w morzu jego pasji. Z wypiekami na twarzy zaczytywał się najnowszym numerem komiksu ze Spider-Manem, identyfikując się z tytułowym bohaterem wychowywanym przez wuja i ciotkę. Na pozór niczym się nie różnił od rówieśników, natomiast gdy tylko zamykały się za nim drzwi domu, zmieniał się w osobę przynajmniej kilka lat starszą. Wintonowie starali się ograniczać zapędy do nienaturalnego wychylania się ponad przeciętną i obawiając się dziecięcego ostracyzmu, robili wszystko, by nie stał się dziwakiem w swoim otoczeniu. Z mizernym skutkiem.
Zwyczajne zainteresowania chłopaka w jego wieku łączył z pochłanianiem wszelkich materiałów i publikacji naukowych, które zgromadził Christian Winton, nauczyciel w Katolickiej Szkole Średniej im. Biskupa McDevitta. Lata później Scott poszedł poniekąd w ślady przybranego ojca, decydując się na wykładanie historii na uniwersytecie.
Gdy wraz z Heather byli zmuszeni wyjechać z New Haven, a Uniwersytet Yale pozostawić jedynie w sferze wspomnień, chciał wrócić do Harrisburga i niewiele brakowało, a tak właśnie zakończyłaby się ich przymusowa przeprowadzka. Los sprawił jednak, że siostra Heather opuściła dom rodzinny w Lansing i zaproponowała, by wprowadzili się na jej miejsce, co uczynili dwa tygodnie temu.
— Heathy? — krzyknął Scott, jeszcze nie do końca rozbudzony, kiedy wychodził z łazienki. Omiótł wzrokiem salon i otwartą kuchnię, stwierdzając, że dziewczyny nigdzie nie ma. Sprawdziwszy, czy właśnie nie wychodzi z domu, włączył ekspres do kawy, który zaczął wydawać rzężące, niepokojące dźwięki.
Stojąc obok trochę przestarzałego urządzenia, opróżnił w mig kubek czarnej kawy, zaparzył białą herbatę i próbował przypomnieć sobie, czy Heather tego dnia miała być na zmianie nocnej czy dziennej. W ostatnich tygodniach łapczywie chwytali każdą okazję, by zarobić trochę pieniędzy i pozwolić sobie na utrzymanie domu przy East Elm Street. Scottowi udało się zatrudnić na pół etatu w Lansing Community College. Wykładał tam historię Wielkiej Brytanii, co jednak w najmniejszym stopniu nie pokrywało ich potrzeb finansowych. Za namową dziewczyny spędzał ostatnie tygodnie zakopany w książkach i przyklejony do laptopa, odrywając się tylko po to, by coś zjeść. Ich wspólny plan, inspirowany głównie przez Heather, zakładał, że w rekordowym czasie Scott spłodzi książkę o nikłej wartości naukowej, która mogłaby zyskać rzeszę entuzjastów głodnych historycznej sensacji. Po długich dyskusjach wybór padł na tajemnice związane z Biblią, choćby i najbardziej absurdalne, dotyczące zaginionych ksiąg Starego Testamentu, przepowiedni o końcu świata czy zakodowanych w niej, ukrytych przepowiedni. Scott kręcił nosem na ten pomysł, ale z właściwą sobie determinacją zabrał się do roboty. Dwa potężne rozdziały traktować miały o rękopisach z Qumran, a konkretnie zawierać pierwotną wersję dziesięciu przykazań czy też alternatywną biografię Jezusa. Pisanie o tym mierziło go w stopniu zdecydowanie przekraczającym przeciętną i nie sądził, by w morzu podobnych „dzieł”, jego książka zdobyła popularność. Heather jednak się uparła, a ponieważ była jedyną osobą, która mogła mu coś narzucić, wziął się do zbierania materiałów. Efekt był opłakany, zarówno jeśli chodziło o książkę, jak również o jego psychikę.
Scott spojrzał na zegarek i stwierdził, że do jedynego wykładu tego dnia pozostały mu jeszcze dwie godziny. Podróż, włączając dojście do przystanku autobusowego na South Washington Avenue, zabierała mu o tej porze nie więcej niż pół godziny. Usiadł więc przy stole i zaczął jeść śniadanie, doprowadzając umysł do stanu używalności po tym, jak cały wczorajszy dzień i pół nocy spędził na formułowaniu niezbyt przekonywających argumentów w książce. Gdy skończył pić drugą kawę, doszedł do wniosku, że Heathy tego dnia z całą pewnością miała nocną zmianę i powinna teraz być w domu. Przeciętny człowiek w takiej sytuacji zaniepokoiłby się, jednak nie stoik pokroju Scotta. Wziął komórkę i zadzwonił. Dziewczyna nie odbierała, więc zakończył połączenie i włączył laptopa. Ten jedyny odtwarzacz muzyki w całym domu rozbrzmiał po chwili najgłośniejszymi możliwymi dźwiękami utworu Gjætergut Edvarda Griega.
Nie zatelefonował drugi raz ani nie zamartwiał się, dlaczego Heather nie ma w domu. Po pierwsze, ich związek zakładał „daleko posuniętą autonomię stron”, a po drugie Scott nie widział żadnego sensu w tym, by spędzać czas na lamentowaniu nad nieobecnością dziewczyny. Rozumował w charakterystyczny dla siebie sposób — jeśli miała coś do załatwienia, zaraz wróci. Jeśli znalazła nowego chłopaka, nie ma sensu do niej wydzwaniać. Jeśli ją ktoś porwał, nie jest zasadne chodzenie po okolicy i szukanie jej, a zawiadomienie policji o tym, że podejrzewa się zaginięcie, nie mogło przynieść niczego dobrego. Dorosła osoba może robić, co zechce, więc nikt nie zacząłby poszukiwań Heather, chyba że podejrzewano by przestępstwo, dziewczyna cierpiałaby na alzheimera, miała poniżej czternastu lat lub była chora psychicznie. Zagłębił się więc w porannej uczcie dla uszu — swojej ukochanej muzyce klasycznej.
— Co to jest, do cholery? — spytał Oscar Vilardo z grymasem na twarzy, gdy wraz z Evelyn stanęli przed domem przy East Elm Street, z którego dochodziły grzmiące dźwięki kojarzące się Oscarowi z pogrzebem.
— Vilardo, czy ja wyglądam na kogoś, kto potrafi odpowiedzieć na to pytanie? — odparła Evelyn, pukając do drzwi. Przez dłuższą chwilę dwójka policjantów stała bez ruchu, zastanawiając się, co zrobić. Nie ulegało wątpliwości, że Scott Winton jest w środku, ale nie słyszy pukania.
— Zaraz się pewnie skończy — rzucił Oscar Vilardo, ale po kilku minutach oczekiwania zirytował się i zaczął uderzać mocniej. Zrezygnowany, odwrócił się i zaklął pod nosem, kręcąc głową.
Mniej więcej w tym samym momencie muzyka ucichła i Evelyn zapukała delikatnie. W końcu rozległ się szczęk otwieranego zamka i Scott otworzył drzwi, taksując ich od stóp do głów, podczas gdy zza jego pleców dochodziły dźwięki powoli rozpoczynającego się kolejnego utworu.
— Detektyw Evelyn Thomsen, LPD — przedstawiła się mężczyźnie, który powitał ich na progu w szlafroku z koślawą naszywką Yale. — A to detektyw Oscar Vilardo.
— Franz Liszt — odparł Scott, wskazując głową w kierunku wnętrza domu.
— Co takiego? — spytał zirytowany Vilardo.
— Franz Liszt Liebesträume No. 3 — powiedział z nienagannym niemieckim akcentem Scott, a Evelyn i Vilardo wymienili się zdezorientowanymi spojrzeniami.
— Wypada się przedstawić, kiedy zjawia się u ciebie dwójka detektywów — zasugerował Vilardo.
— W jakim celu? — spytał Scott z głośnym westchnieniem i zanim którekolwiek z nich zdążyło otworzyć usta, dodał: — Wy się przedstawiliście, i to w pełni zrozumiałe. Ale skoro przyszliście do mojego domu, waliliście w drzwi przez ostatnie kilka minut, to domyślam się, że nie jesteście tu przypadkiem i wiecie, jak się nazywam.
— Eee… — zaczął Vilardo, ale Scott mu przerwał:
— Jeśli sprawia wam przyjemność otrzymywanie informacji, które już macie, to zawsze chętnie wspomogę policję w wykonywaniu jej jakże niezbędnych dla bezpieczeństwa publicznego czynności.
Evelyn Thomsen popatrzyła na dawno nieremontowaną elewację budynku, a potem spojrzała wymownie na młodego mężczyznę. Scott kiwnął głową i zamaszystym ruchem ręki zaprosił ich do środka.
— Co się stało z Heathy? — spytał Scott, siadając przy stole i trochę ściszając muzykę dochodzącą z lichych głośników laptopa, które nawet przy mniej wyrazistych dźwiękach miałyby problemy z czystym brzmieniem.
— Co pan o tym wie? — Oczy Vilarda zabłysły niczym gwiazdy na bezchmurnym, nocnym niebie.
Scott westchnął, stwierdzając, że nie ma czasu ani ochoty, by rozmawiać z człowiekiem, który wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, cechuje się intelektem konika polnego. Spojrzał na Evelyn, która unosząc brwi, zasugerowała, by odpowiedział na pytanie.
— Nic nie wiem, dlatego pytam — powiedział Scott.
— Ale… — wtrącił Vilardo.
— Ale skoro mnie odwiedzacie, a jej nigdzie nie ma, to chyba przedszkolak potrafiłby wysnuć logiczny wniosek, że coś się stało. Będziemy dalej tak tracić czas, czy powiecie mi, co jest grane?
Evelyn podeszła do ekspresu do kawy i sprawdziła, czy w pojemniku znajduje się odpowiednia ilość. Nacisnęła przycisk i szybko podstawiła pierwszy lepszy kubek, który stał obok na suszarce. Spojrzała na Scotta, ciekawa jego reakcji na to, że w ciągu kilkunastu sekund pozwoliła sobie rozgościć się w jego domu, i stwierdziła, że ledwo to zauważył.
— Przykro mi to mówić, panie Winton… — zaczęła.
— Scott.
— Przykro mi… — spróbowała ponownie.
— Albo po prostu Winton.
Upiła łyk espresso, opróżniając niemal całą zawartość kubka, i usiadła naprzeciwko Scotta. Popatrzyła na niego podejrzliwie, zastanawiając się, czy ten człowiek jest taki od urodzenia, czy też może wczoraj wypił, wypalił lub zażył trochę za dużo.
— Dziś rano znaleziono Heather Willeford w…
— Jak zmarła? — spytał Scott, wstając z krzesła. Podszedł do kuchennej szafki zawieszonej obok ekspresu do kawy, sięgnął na samą górę i wyciągnął wygniecioną paczkę czerwonych marlboro. Usiadł z powrotem przy stole, wyciągając papierosa, i zanim Evelyn zdążyła odpowiedzieć, zapytał:
— Ma pani ognia?
— Nie palę — odparła Evelyn i gdy wstał, by odpalić papierosa od palnika kuchenki gazowej, dodała, obserwując reakcję rozmówcy: — Heather została śmiertelnie ugodzona ostrym narzędziem.
Winton zaciągnął się głęboko i stał bez słowa, przez dłuższą chwilę milcząc i łapczywie paląc. Gdy dotarł do połowy, wzdrygnął się i zgasił papierosa w jednym z kubków napełnionych wodą, które stały w zlewozmywaku.
Na jego twarzy nie odmalowały się żadne emocje i Vilardo nabierał przekonania, że Scott Winton jest wybitnie dziwnym człowiekiem, który bez wahania mógł zamordować dziewczynę bądź zlecić zabójstwo. Był przyzwyczajony do tego, że krewni lub znajomi ofiar reagowali emocjonalnie, jak na ludzkie istoty przystało. Ten facet zaś sprawiał wrażenie, jakby właśnie dostał informację o wyniku wczorajszego meczu baseballu.
— Hola, dokąd to? — spytała Evelyn, gdy Scott bez słowa wyszedł z kuchni. Mruknął coś pod nosem, a Oscar zerwał się z krzesła i pośpieszył za nim do sypialni, gdzie zastał go nagiego, podczas przebierania się. Scott Winton popatrzył na niego z dezaprobatą, a Vilardo w mgnieniu oka się odwrócił.
— Przebiera się — wycedził przez zęby, gdy wrócił do kuchni i usiadł obok Evelyn. Partnerka popatrzyła na niego i nieznacznie się uśmiechnęła.
— Nie krępuj się, możesz iść tam i go przypilnować.
— Idź w cholerę — odburknął Vilardo.
Scott w tym czasie włożył beżową koszulę, jedyną wyprasowaną, i brązowy sweter w niewielki serek. Nie wyjął kołnierzyka — zgodnie z obowiązującym w Yale stylem — i szybko wciągnął pierwsze lepsze dżinsy. Gdy wszedł z powrotem do kuchni, napotkał karcący wzrok Evelyn, która pouczyła go stanowczym tonem:
— Następnym razem nie zaszkodzi powiedzieć, co pan robi.
— Scott. Albo po prostu Winton — poprawił ją.
— Siadaj, do cholery. — Wskazała na miejsce przy stole.
Scott usiadł, zabębnił palcami o blat i odparł:
— Nie wiedziałem, że we własnym domu muszę meldować wam chęć ubrania się.
— Gdzie byłeś wczoraj między dwudziestą trzecią a pierwszą w nocy? — spytała Evelyn, ignorując jego uwagę.
— Rozumiem, że jako policjanci, poczuwacie się do obowiązku ulegania nieuzasadnionym, bezmyślnym stereotypom. — Scott przyjrzał się obojgu. — Teraz będę musiał wysłuchać kazania na temat tego, że większość zabójstw jest popełniana przez mężów, chłopaków i tak dalej?
— Nie, Winton — odparła lekko poirytowana Evelyn. — Po prostu odpowiadaj na pytania, bo na razie robisz wszystko, żeby postawić się w roli głównego podejrzanego.
— Cóż, prawda jest taka, że wbrew temu, co sądzicie, coroczne raporty FBI i Departamentu Sprawiedliwości świadczą o tym, że jedynie około trzydzieści siedem procent ofiar płci żeńskiej zginęło z rąk swoich mężów czy chłopaków. Sprawcami największej liczby zabójstw okazują się dalsi znajomi, a nie rodzina czy przyjaciele.
— Dosyć tego, bierzemy tego błazna na posterunek — wypalił Oscar, wstając i energicznie odsuwając krzesło do tyłu. Evelyn pokiwała głową, choć głównie po to, by zmobilizować rozmówcę do większej współpracy. Nie sądziła, mimo jego podejrzanego zachowania, by był odpowiedzialny za śmierć Heather Willeford. Wyglądał na osobliwego człowieka, być może żyjącego w wyimaginowanym świecie, ale nie wydawał się typem osoby, która byłaby w stanie odebrać komuś życie, nawet gdyby chciała.
Evelyn miała okazję spotykać takich ludzi niejednokrotnie i zazwyczaj okazywali się nieszkodliwi, a ci z pozoru najnormalniejsi — prawdziwie niebezpieczni. Broniąc się jednak przed najgorszym wrogiem, czyli rutyną, stwierdziła, że Scott może zachowywać się tak z premedytacją, chcąc dać jasno do zrozumienia, że gdyby był winny, postępowałby inaczej. Po jego krótkim wywodzie na temat przestępczości, musiała uznać, że nie jest w ciemię bity.
— To jak, Winton, odpowiesz na parę pytań tutaj czy masz ochotę na wycieczkę? — spytała Evelyn.
— Chętnie odpowiem na wszystkie, pod warunkiem, że nie będą żenujące — odparł Scott takim tonem, jakby występował w teleturnieju.
— Świetnie. Co robiłeś wczorajszej nocy?
— To jest w istocie żenu…
— Nie jest. Mów — przerwała mu, kręcąc głową. Poczuła się, jakby miała do czynienia ze zbuntowanym nastolatkiem, podczas gdy z pewnością przekroczył trzydziestkę.
Scott wzruszył ramionami i przez chwilę sprawiał wrażenie, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią bądź nad tym, czy w ogóle jej udzielić. Potem sięgnął po raz kolejny po wygniecioną paczkę czerwonych marlboro i wyciągnąwszy jednego, powiedział:
— Byłem w domu. Pracowałem nad swoim gniotem.
— Wynosiłeś śmieci? Rozmawiałeś z kimś przez telefon stacjonarny? — spytała Evelyn.
— Nie. Nie ma nikogo, kto mógłby potwierdzić, że nie opuszczałem domu. — Scott się zaciągnął i wypuścił dym bokiem ust, w kierunku Oscara, który wrócił na poprzednie miejsce. Na twarzy policjanta odmalował się wyraz skrajnej irytacji, ale Evelyn szybko doprowadziła go do porządku samym wymownym spojrzeniem.
— Dlaczego się tu przenieśliście? — spytała.
— A co to ma do rzeczy?
— Odpowiadaj.
— Uprzejmie odpowiem, że to nie twoja sprawa — odpowiedział Scott. Vilardo uderzył otwartą dłonią o blat stołu i zwrócił pełen furii wzrok na Evelyn, która potaknęła z wyrazem ulgi na twarzy. Po chwili Scott Winton został wyprowadzony z domu i w trójkę stanęli na ganku.
— Pójdę po lexusa, daj kluczyki — rzucił Vilardo jakby mimochodem. Evelyn popatrzyła na niego, unosząc brwi z niedowierzaniem. Uśmiechnęła się i odparła:
— Prędzej żółwie zaczną chodzić bez skorupy, niż ty pojedziesz moim lexem. Pilnuj Wintona i zachowujcie się przyzwoicie, chłopcy. Wiem, że między wami zaiskrzyło, ale poczekajcie z wyrazami czułości, aż znajdziemy się na posterunku.