Wielkie księstwo Litewskie i Inflanty - Sławomir Koper - ebook

Wielkie księstwo Litewskie i Inflanty ebook

Sławomir Koper

4,8

Opis

Przewodnik historyczny śladami Polaków po Litwie, Łotwie, Estonii i Białorusi, czyli krajach tworzących historyczne Wielkie księstwo Litewskie i Inflanty. Publikacja napisana z dużą erudycją, opatrzona ilustracjami, stanowi połączenie klasycznego przewodnika i popularnej monografii historycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 457

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (8 ocen)
6
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt okładki i stron tytułowych Anna Damasiewicz

Redaktor merytoryczny Bogusław Brodecki

Redaktor prowadzący Zofia Gawryś

Redaktor techniczny Elżbieta Bryś

Korekta Zofia Firek

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2014 Copyright © by Sławomir Koper, Warszawa 2014

Zapraszamy na strony www.bellona.pl, www.ksiegarnia.bellona.pl

Dołącz do nas na Facebookuwww.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna ul. Bema 87, 01-233 Warszawa Dział wysyłki: tel. 22 457 03 02, 22 457 03 06, 22 457 03 78 Faks. 22 652 27 01 e-mail: [email protected]

Od Autora

K iedy kilka lat temu kończyłem pisanie książki Ukraina. Przewodnik historyczny. Tragiczne dzieje, polskie ślady, wiedziałem, że do tematyki kresowej jeszcze kiedyś powrócę, ponieważ ślady polskości na Kresach znaleźć można nie tylko na ziemiach znajdujących się w aktualnych granicach państwa ukraińskiego. Nie sposób przecież pominąć milczeniem kilku wieków polskiego osadnictwa i rozwoju kultury na obszarach Białorusi, Litwy i Łotwy. Stąd też wziął się pomysł na niniejszą książkę, będącą opowieścią o miejscach i ludziach związanych z Inflantami i Wielkim Księstwem Litewskim.

Nie jest to klasyczny przewodnik, a bardziej opowieść o moich podróżach na wschód, o dawnych polskich miastach, o pozostałościach kultury materialnej, o miejscach, które odegrały ważną rolę w dziejach naszego kraju. Nie unikam trudnych tematów, albowiem historia polskich Kresów to stulecia wspólnych dziejów Polaków, Białorusinów, Litwinów, Łotyszy i Żydów. Wschodnie terytoria Rzeczypospolitej były tyglem religii i narodów, których wzajemne relacje nie zawsze układały się poprawnie.

Nie miałem ambicji, aby napisać książkę o wszystkich miejscach, które odwiedziłem. Świadomie dokonałem wyboru, gdyż zawsze uważałem, że autor, który chce napisać o wszystkim, tak naprawdę nie napisze o niczym. Nie można w ramach jednej książki pomieścić kilkuset lat polskości na tak wielkim obszarze. Nie chciałem pisać krótkich, encyklopedycznych notek, wolałem za to skoncentrować się na kilku czy kilkunastu tematach i przedstawić je nieco szerzej, tym bardziej że nie jest to moje ostatnie słowo na temat Kresów. Planuję kolejną książkę, która ma być relacją z wędrówki po miejscach, o których nie opowiedziałem ani w książce o Ukrainie, ani w niniejszej pracy. Nie ulega przecież wątpliwości, że dzieje polskich ziem wschodnich to temat na wiele tomów, a nie na dwie lub trzy pozycje.

Na zakończenie chciałbym wyznać, że sam nie mam korzeni kresowych, a moi przodkowie od stuleci mieszkali na Mazowszu. Mimo to, podobnie jak każdemu niemal Polakowi, tematyka kresowa jest mi bardzo bliska. Nigdy nie zapomnę tego, co czułem podczas pierwszego spaceru po wileńskiej Rossie albo w czasie nabożeństwa odprawianego w pięknej, kresowej polszczyźnie w jednym z białoruskich kościołów. Na zawsze też zapamiętam widok uczniów polskiej szkoły w Krasławiu na Łotwie i wieczorną wędrówkę nad brzegiem Piny w Pińsku. To są chwile, dla których warto żyć, bo czułem wtedy dumę z przeszłości naszego narodu i miałem poczucie przynależności do wspólnoty, która przetrwała przez stulecia. I pomimo wyjątkowo trudnej historii zachowała własną tożsamość kulturową i narodową, nie pozwalając odebrać sobie tych wartości.

Sławomir Koper

Rozdział 1

Pińsk – stolica Polesia

Samochodem po białoruskich drogach

Przekraczanie granicy z Białorusią z reguły nie należy do przyjemności, nawet wówczas, gdy odwiedzamy ten kraj na prywatne zaproszenie. To bardziej traumatyczne przeżycie niż wjazd samochodem na Ukrainę, bo na białoruskich przejściach granicznych do dzisiaj panują obyczaje rodem z epoki Breżniewa.

Terminal w Sławatyczach oddano do użytku stosunkowo niedawno (w 1994 roku), ale nie oznacza to przyspieszenia formalności. Przez trzy godziny stałem na końcu grupy dziesięciu samochodów, a białoruscy pogranicznicy zupełnie nie przejmowali się upływem czasu. Inni oczekujący na kontrolę graniczną sprawiali wrażenie ludzi dobrze znających miejscowe realia. W pewnej chwili podeszła do mnie pasażerka jednego z samochodów, proponując „składkę” na celników. Odmówiłem, ponieważ nie w pełni orientowałem się, o co w tym wszystkim chodzi, zauważyłem jednak, że pozostałe pojazdy miały numery rejestracyjne z pobliskich polskich miejscowości. Ich właściciele z pewnością chcieli uniknąć dokładnej kontroli, zastanawiałem się nawet, co mogli przemycać na wschód? Wydawało mi się, że to raczej Polska powinna być krajem docelowym przemytu, bo alkohol i papierosy są na Białorusi znacznie tańsze niż u nas. Usłyszałem jednak, że tam ludzie czasami też chcą normalnie zjeść, niebawem zresztą kolejka zaczęła mnie ignorować.

Wkrótce przekonałem się, że nieprzemyślane oszczędności nie popłacają, bo kiedy wreszcie przyszedł czas na kontrolę mojego samochodu, zauważyłem, że białoruski funkcjonariusz tylko szukał powodu, aby mnie zatrzymać na granicy. I rzeczywiście szybko go znalazł – triumfalnie wyciągnął z auta gaśnicę samochodową, twierdząc, że upłynął termin jej przydatności do użytku. Miał całkowitą rację, kto zresztą sprawdza takie szczegóły? Nakazał mi powrót na polską stronę i zakup nowej gaśnicy z aktualnym atestem.

Zastosowanie się do polecenia pogranicznika oznaczało oczekiwanie w nowej kolejce i stratę kilku godzin. Obrzucany drwiącymi spojrzeniami handlarzy poszedłem do biura upartego funkcjonariusza, ale tym razem wiedziałem już, co mam robić. Po kilku minutach solennych obietnic, że kupię nieszczęsną gaśnicę na najbliższej białoruskiej stacji benzynowej, dostałem wreszcie zgodę na wjazd. Swoją prośbę poparłem rzecz jasna dodatkiem motywacyjnym w wysokości 50 tysięcy miejscowych rubli (ok. 15 zł), co w zupełności usatysfakcjonowało mojego adwersarza.

Oddałem wypełnione formularze graniczne (zobowiązałem się w nich, że nie sprzedam samochodu i nie podejmę nielegalnej pracy) i wreszcie mogłem jechać. Gaśnicy oczywiście nie kupiłem, bo te dostępne na Białorusi nie mają przecież unijnej homologacji…

Jechałem wolno na wschód, ciesząc oczy widokiem rzadko oglądanym przez turystów z Polski. Krajobraz nie różnił się specjalnie od tego podlaskiego, ale Białoruś od samego początku mnie zaskakiwała. Spodziewałem się podobnych warunków jak na Ukrainie: dziurawych dróg, rozpadających się moskwiczy i żiguli, a do tego kierowców z iście kozacką fantazją. Tymczasem droga okazała się całkiem niezła, a samochody, których co prawda było niewiele, to z reguły nie najgorzej prezentujące się auta zachodniej produkcji. I tylko brak przydrożnych barów i restauracji przypominał mi, że kraj rządzony przez Aleksandra Łukaszenkę nie nastawia się na turystykę. Przez ponad sto kilometrów nie widziałem żadnego miejsca, w którym można byłoby zjeść obiad, ale nigdy nie należałem do ludzi przejmujących się podobnymi drobiazgami. Moja podróż po Białorusi miała być wędrówką po polskich śladach, a nie po miejscowych knajpach. Bułka, kiełbasa i musztarda zakupione w przydrożnym sklepie (ceny jak w Polsce!) i do przodu. Na wszelki wypadek przestrzegałem jednak wszystkich ograniczeń prędkości, uprzedzano mnie bowiem, że z miejscową drogówką nie ma żartów.

Szybko dotarło do mnie to, że handlarze na granicy mówili prawdę – wybór artykułów spożywczych był niewielki, a ceny (jak na tutejsze zarobki) astronomiczne. Tanie okazały się właściwie tylko papierosy i alkohol, natomiast opakowania miejscowych produktów żywnościowych mogły odstraszyć nawet najbardziej wygłodniałego turystę. Chodząc po białoruskich sklepach, często miałem wrażenie, że czas w tym kraju zatrzymał się w epoce Breżniewa – tutaj faktycznie mógł być popyt na polską żywność.

Polesie

Pierwszym celem mojej podróży był Pińsk, miasto uważane przed wojną za stolicę Polesia. Kraina ta zawsze mnie fascynowała, a podróże do ukraińskiej części Polesia jeszcze wzmogły moją ciekawość. W Pińsku urodził się zresztą jeden z moich ulubionych pisarzy, Ryszard Kapuściński, stamtąd też pochodzili Adam Naruszewicz i Andrzej Kondratiuk. Jako dorastający chłopak pasjonowałem się również dziejami miejscowej flotylli rzecznej.

Województwo poleskie było największym obszarem administracyjnym II Rzeczypospolitej. Miało powierzchnię 42 tys. km kw. (ponad 10% obszaru kraju), zamieszkiwało je jednak zaledwie 800 tys. mieszkańców (1921). W niezwykły sposób prezentowały się proporcje zagospodarowania ziemi na terenie województwa. Grunty orne zajmowały tu 27% obszaru, natomiast lasy, łąki, wody i bagniska ponad 70%. Na 100 km kw. przypadało zaledwie 2,7 km bitych dróg.

Praktyka życiowa wyglądała jeszcze gorzej od statystyki. Wiele rejonów Polesia było dostępnych wyłącznie drogą wodną, nie istniały również dokładne mapy tych terenów. Władza administracji państwowej często kończyła się na granicach miast i większych osiedli, natomiast dalej było tak jak przed wiekami.

„[…] wszędzie już dotarł zwalczający wszystko biały człowiek, zbadał i opisał szczegółowo – pisał w 1934 roku Ferdynand Ossendowski. – I rzecz dziwna – we własnej siedzibie jego pozostał kraj mało znany, pod wielu względami zagadkowy, trudno dostępny i w znacznej swej części – prawie niezaludniony! Jest to – Polesie”[1].

Według spisu z 1921 roku 42% ludności stanowili Białorusini. Polską narodowość zadeklarowała czwarta część mieszkańców, natomiast Ukraińców (Rusinów) było 18%. Co dziesiąty mieszkaniec Polesia uważał się za Żyda, a 4% ludności uznało się za „tutejszych”. Byli to ludzie, którzy nie potrafili zdefiniować swojej narodowości ani rodzimego języka. Obecnie badacze uważają, że ta grupa etniczna posługiwała się lokalnymi gwarami wywodzącymi się z białoruskiego lub ukraińskiego, z dodatkami polskiego. W rzeczywistości bowiem wiele lokalnych dialektów miało charakter przejściowy pomiędzy językami ościennych narodów.

Interesująco przedstawiała się również struktura religijna województwa. Prawosławie wyznawało 79% mieszkańców, 12% przyznawało się do judaizmu, natomiast katolicyzm deklarowało zaledwie niecałe 8% ludności.

Poleszucy utrzymywali się niemal wyłącznie z rolnictwa, ale słaba jakość gleb w połączeniu z trudnymi warunkami klimatycznymi przynosiły niską wydajność. Inna sprawa, że miejscowe metody uprawy nie należały do najnowocześniejszych. W poleskich wioskach dominowała gospodarka naturalna, a ich mieszkańcy sami produkowali narzędzia, ubrania i sprzęty domowe. Wytwarzano tam również charakterystyczne dla tych stron obuwie:

„Te łapcie nazywały się pustoły i były robione z wierzbowego łyka – wspominał Ryszard Kapuściński. – Wszyscy na wsi takie mieli. Chodziło się albo na bosaka, albo w pustołach, albo w wysokich butach, jak się było bardzo bogatym. Pustoły były szalenie praktyczne, bo kiedy były mokre, robiły się mięciutkie. W zimie, jak się nie miało butów, to się nie wychodziło na dwór. Poleszuki to był bardzo biedny lud”[2].

Jadąc w kierunku Pińska, przekonałem się jednak, że niewiele już pozostało z dawnego Polesia. Drogę otaczały pola uprawne, łąki, czasami mignął sosnowy zagajnik. Sowiecka melioracja zniszczyła naturalny ekosystem, zniknęły dawne bagniska, starorzecza i kanały. Gleba chwilami sprawiała wrażenie mocno piaszczystej, zapewne w okolicy uprawiano głównie ziemniaki. I jak zwykle za wschodnią granicą, szosa poprowadzona została prosto „pod linijkę”, bo dla Kremla zawsze najważniejsze znaczenie miały względy militarne, a nie potrzeby ludności.

Trudno było sobie wyobrazić, że jeszcze kilkadziesiąt lat temu rozciągała się tutaj największa w Europie kraina bagien i dzikich rzek, obszar bez dróg i linii kolejowych. Podobno na Polesiu istniały osady, o których istnieniu nie wiedzieli nawet urzędnicy skarbowi! A przecież w okresie międzywojennym była to niezwykle sprawna służba państwowa.

„Egzotyka i oryginalność Polesia – pisał etnograf Józef Obrębski – nie polega na archaiczności i prymitywizmie miejscowych stosunków społecznych i form życia kulturalnego. Polega ona na tym, że w procesie przemiany kulturalnej, któremu od szeregu dziesięcioleci podlega wieś wschodnioeuropejska, Polesie jest krajem, który przez długi czas, dzięki swej izolacji, zachował odrębność”[3].

Na wsi poleskiej utrzymały się patriarchalne stosunki z wyraźnym podziałem obowiązków. Polescy mężczyźni prace domowe składali na barki kobiet.

„Praca na starej wsi poleskiej – uważał Ksawery Pruszyński – stanowiła jeszcze jedno podobieństwo z murzyńskimi stosunkami: w swej bezwzględnej większości ciążyła na kobiecie. Wielkim zajęciem dla mężczyzny były sianokosy, dokonywane wśród łąk bagiennych. Wszystkie inne zajęcia należały do kobiety. Mężczyzna wiódł żywot kacyka podzwrotnikowego, polował, łowił ryby. Tłuczeniem kaszy i mieleniem zboża zajmowała się kobieta”[4].

Tutejsi

Polesiem interesowali się nie tylko badacze – kraina stanowiła również niemałą atrakcję turystyczną, bo tak archaicznych miejsc nie było już na kontynencie europejskim.

„Dla turysty – pisano w folderze reklamowym Ministerstwa Komunikacji – przedstawia się Polesie jako ciemny bór często zabagniony, to jako płaszczyzna piaszczysta gładka lub też pofalowana przez wydmy, dalej jako krajobraz parkowy – rozległe łąki z porozrzucanymi kępami drzew i krzaków, a przetykane zwierciadłami jezior, łach i rzek, wreszcie jako bezbrzeżne płaszczyzny bagien otwartych, porosłych trawą lub rzadkimi krzakami, gdzie jedynie stogi siana przez znaczną część roku urozmaicają zadumę krajobrazu”[5].

Wielu badaczy i pisarzy uznawało Polesie za skansen pierwotnej Słowiańszczyzny. Podobnie pojmowali ten temat również artyści, między innymi Zofia Stryjeńska i Anna Gramatyka-Ostrowska, jednak idylliczny obraz życia Poleszuków w plastyce i literaturze nie miał wiele wspólnego ze stanem faktycznym. W rzeczywistości bowiem był to najbardziej zacofany region II Rzeczypospolitej, a życie przynosiło jego mieszkańcom niewiele radości.

„[Każdy] słyszał o istniejących na Polesiu osiedlach, które przypadkowo tylko w 1895 roku wykryły władze rosyjskie – pisał Ossendowski. – Mieszkańcy ich nie przyznawali się do żadnej narodowości, a nawet wiary, z uporem powtarzając, że są… Poleszukami. Gdy zaś przysłano tam policję – całe to kołtuniaste, ciemne i przerażone bractwo rozpierzchło się po bagnach, ukryło się tak, jak się czai ryś i wilk, i tylko od czasu do czasu pokazywało kły, napadając na samotnych »uriadników«, pocztę i bogatszych chłopów, patrzących koso na taki stan, bo sprawiał im nieznośne kłopoty i ciągłe najazdy »czynowników« sądowych”[6].

Poleszucy byli wyjątkowo nieufnym ludem. Każdą administrację (rosyjską, niemiecką czy polską) traktowali jako okupacyjną, do czego zresztą mieli powody, wszelkie bowiem próby zmian odwiecznych stosunków przynosiły problemy.

„Na przestrzeni wieków wszyscy żądali czegoś od Poleszuków – kontynuował Ossendowski – wciągali ich w wir obcych im, niezrozumiałych, nieraz zgoła niebezpiecznych wypadków, za które oni potem długo i drogo płacili. To sprawiło, iż Poleszuk stał się nieufny i uparcie bierny, a gdy to nie pomaga – mściwy i zawzięty. Podciąć pęcinę koniowi spętanemu na pastwisku, pokaleczyć ukradkiem woły sąsiada, podpalić chatę lub puścić z dymem pełny spichrz wroga, spuścić obszarnikowi staw z rybami, a nawet z zasadzki napaść na gajowego […] umie to milczący zazwyczaj, podejrzliwy Poleszuk, przepojony odwieczną niechęcią do przybyszów, lecz umiejący nie zdradzić się przed nimi ze swoich uczuć”[7].

Tutejsze rzeki powoli toczyły swe wody, rozlewając się szeroko, tworząc meandry, rozgałęzienia, odnogi i starorzecza. Rzekom tym towarzyszyły liczne strugi, jeziora, stawy i bagniska. Polesie było krainą wspaniałych, dzikich krajobrazów i rzadkiej roślinności, a także ostoją ptactwa wodnego. Nie bez przyczyny nazywano je „kaczym krajem”.

Ślady bytowania człowieka były tu rzadkie. Należały do nich drewniane domy, łodzie przypominające czółna, wiklinowe kosze do połowu ryb, cmentarze z drewnianymi krzyżami obwiązanymi kolorowymi ręcznikami i ule wykonane z wydrążonych pni drzew. Nad wszystkim tym unosiła się chmura komarów, meszek, gzów i wszelkiego innego latającego (i gryzącego) świata owadów.

Poleszucy potrafili jednak przystosować się do otaczającej ich natury. Nauczyli się żyć w symbiozie z przyrodą, a ich metody połowu ryb czy polowań wzbudzały zachwyt etnografów, którzy uważali, że na Polesiu przetrwały relikty dawnych zwyczajów Słowian.

„Wsiada do niej [łodzi] trzech rybaków – opisywał połów ryb Ferdynand Ossendowski. – Jeden pcha czółno bez plusku, ostrożnie wpierając długi drąg w muliste, miękkie dno; drugi trzyma wysoko nad głową płonące szczapy smolne, trzeci – zwany »bojec«, stoi na dziobie łodzi, wpatrzony w tajemniczą głębię nurtu. Głową i ręką wskazuje kierunek bez słowa, aż nagle da znak i – czółno, wsparte drągiem, zatrzymuje się w miejscu jak wryte. »Bojec« podnosi wysoko osadzony na drążku trójząb i, wybrawszy moment, szybkim rzutem ciska go w toń, naciska ramieniem i po chwili wyciąga nabitą na ostrze trzepocącą się rybę”[8].

Lepsze gatunki ryb sprzedawano krążącym po poleskich rzekach kupcom, natomiast pozostałe stanowiły ważne uzupełnienie codziennej diety. Suszone i wędzone ryby były dodatkiem do różnych zup (nawet barszczu), stanowiły też główny składnik słynnej uchy (zupy rybnej).

Dużą atrakcją było również polowanie na ptactwo wodne. Wprawdzie dawne łuki zastąpiła broń palna, ale tak naprawdę niewiele zmieniło się od stuleci. Strzelano z zamaskowanych czółen, a dubeltówki ładowane śrutem okazywały się niezwykle skuteczną bronią. Zdarzało się też, że na ptactwo polowano za pomocą sideł z włosia końskiego lub wędek (!) z haczykami.

Przez wieki niewiele również zmieniło się w poleskich chatach. Nadal dominowała dawna, charakterystyczna dla regionu architektura:

„Najprostszą budowlą, najbardziej zbliżoną do najstarszych siedzib słowiańskich jest kureń. Składa się on z czterech pochyłych ścian, zbudowanych w kształcie dachu, opartego wprost na ziemi, gdzie pomiędzy dwiema kłodami pozostawia się miejsce na tradycyjne »obniszcze«. Niemniej pierwotnym wytworem budowniczych jest humno poleskie – odpowiadające naszej stodole. Dach z darnic lub z wiązanek trzciny opiera się na czterech grubych »stwołakach«, belkach, leżących na rogatych dębowych »sachach«, wkopanych w ziemię. Ściany humna tworzą okrąglaki, wiązane na węgieł. Zboże, które się składa w odgrodzonych narożnikach stodoły, leży w tak zwanych »zastaronkach«, a pomiędzy niemi chłopi ubijają z gliny klepisko, które pospolicie nazywa się »tok«”[9].

Miasto nad Piną

Do Pińska dotarłem późnym popołudniem, w słoneczny dzień schyłku lata. Pierwsze doznania nie były zbyt zachęcające, bo na obrzeżach miasta dominował klasyczny poradziecki krajobraz: brudne zakłady przemysłowe, bazy transportowe i mocno zapiaszczona, choć niby asfaltowa droga. Za chwilę ujrzałem blokowiska, jakich wiele w Europie od Łaby do Uralu. Jednak im bliżej było centrum, tym otoczenie stawało się bardziej przyjazne. Pińsk zaczął przypominać miasto z dawnych fotografii, chociaż sowieckie pozostałości nadal były widoczne na każdym kroku.

Początki Pińska giną w mrokach dziejów, a pierwsza wzmianka o mieście pochodzi z 1097 roku. Półtora wieku później (1241) Pińsk stał się stolicą prawosławnej diecezji, a jego dalszy rozwój wiąże się z osobą królowej Bony, której własnością był w latach dwudziestych XVI stulecia. Prawa miejskie nadał Pińskowi Stefan Batory, a kilkadziesiąt lat później w mieście działał jeden z patronów Polski, święty Andrzej Bobola.

O znaczeniu Pińska zadecydowały dwie duże inwestycje zapoczątkowane u schyłku Rzeczypospolitej Obojga Narodów. W roku 1784 król Stanisław August uroczyście otworzył dla żeglugi pierwszą część Kanału Królewskiego, łączącego system rzeczny Wisły z Dnieprem (budowę kanału ostatecznie dokończono w 1846 roku). Z dorzeczem Niemna natomiast połączył Pińsk Kanał Ogińskiego (1765–1783), w efekcie czego miasto stało się jednym z najważniejszych ośrodków żeglugi śródlądowej wschodniej Europy.

U progu II Rzeczypospolitej Pińsk liczył 23 tys. mieszkańców i został stolicą województwa poleskiego. Niestety, w tym samym roku jedną trzecią miasta strawił pożar, w związku z czym miasto straciło swój wojewódzki status.

Kataklizm nie zahamował jednak rozwoju Pińska, podobnie zresztą jak kolejny pożar z 1936 roku. Przed wybuchem II wojny światowej miasto liczyło już niemal 36 tys. mieszkańców i było najważniejszą „metropolią” Polesia. Zamieszkiwali je Polacy, Białorusini i Żydzi mniej więcej w równych proporcjach, obok siebie wznosiły się kościoły, cerkwie i synagogi. W 1919 roku odnowiono diecezję prawosławną, a sześć lat później powołano rzymskokatolickie biskupstwo pińskie. W tym samym roku nad Pinę przeniesiono z Nowogródka Wyższe Seminarium Duchowne. Pińsk zaczęto nazywać miastem kleryków i marynarzy.

Łodzie na Pinie w Pińsku według dawnej ryciny

„[…] miasto stało głównym rynkiem Polesia – opisywał Ferdynand Ossendowski – i największym w Polsce portem rzecznym, gdzie przy dobrze uregulowanych i umocnionych brzegach stoją statki parowe, bajdaki, duby, barki, łyżwy, dubasy, szuhaleje, obijaniki i zwykłe »duszehubki«, przybywające z różnych regionów kraju i rozwożące po jego sieci wodnej wszystko, czego ludność hałów, ostrowów i puszcz potrzebuje i co sprzedać może lub musi”[10].

W czasach II Rzeczypospolitej Pińsk wykonał ogromny skok cywilizacyjny. Drewnianą zabudowę zastępowała murowana, powstawały nowe fabryki i zakłady rzemieślnicze. Pojawiły się reprezentacyjne gmachy użyteczności publicznej, wybudowano most na Pinie. Funkcjonowały dwa kina, teatr, kilka banków, 13 (!) hoteli, ośrodek sportów wodnych, a nawet pływalnia z podnoszoną podłogą drewnianą do nauki pływania! Zimą działały wypożyczalnie nart i łyżew, w mieście zorganizowano czytelnie i biblioteki. Nie zapominano również o turystycznych walorach okolicy, działało kilka stałych linii wycieczkowych. Najdłuższa trasa (Pińsk–Łuck) miała aż 300 kilometrów, a statki z turystami pokonywały ją w 40 godzin, płynąc w górę rzek Strumień i Styr. Na pokładach jednostek grywały orkiestry, a podróżnym oferowano noclegi w przybrzeżnych hotelikach. Powodzeniem cieszyły się również wyprawy kajakami i łodziami do miejsc niedostępnych dla większych jednostek.

„Piękne, porywające są te wycieczki po dzikim, nieznanym jeszcze kraju przyrubieżnym – zachwycał się Ossendowski. – Ileż wrażeń nowych, spostrzeżeń, odkryć i myśli mogą one dostarczyć amatorom tego sportu i uczonym badaczom! Doprawdy tylko podróż po jakimś kraju egzotycznym mogłaby współzawodniczyć z taką wycieczką wodną po Polesiu!”[11].

Nie brakowało jednak problemów, bo 20 lat istnienia II RP to zbyt mało czasu na to, by mały, zacofany Pińsk mógł dogonić Europę.

„[…] miasto silnych kontrastów: obok wspaniałych posiadłości Radziwiłłów były też siedziby zamożnej burżuazji, choćby belgijskiej rodziny Lurie, właścicieli fabryki zapałek i dykty – opowiadał Ryszard Kapuściński. – Przepych sąsiadował jednak z ogromną biedą. Jak powiedziałem, domy w mieście były przeważnie drewniane. Parterowe lub najwyżej piętrowe, kryte gontem. Przy każdym domku był ogródek, a w nim drzewa owocowe: śliwy, morele, jabłonie. Jesienią Pińsk pachniał konfiturami, które gospodynie szykowały na zimę”[12].

Krótka lekcja białoruskiego

Jednym z najważniejszych zachowanych zabytków miasta jest katedra katolicka pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny. Zbudowana na początku XVIII stulecia w stylu barokowym, jest na Kresach jedną z nielicznych świątyń, które przez lata nieprzerwanie wypełniały funkcje sakralne. Już tylko to wystarczyło, bym właśnie od tego obiektu rozpoczął zwiedzanie miasta, nie sądziłem jednak, że w jego wnętrzu przeżyję chwile, których zapewne nigdy nie zapomnę.

Na pierwszy rzut oka katedra nie wyróżnia się niczym szczególnym – to barokowa świątynia z zabudowaniami klasztornymi, jakich wiele powstawało na dawnych ziemiach Rzeczypospolitej. Mamy tu trójnawową konstrukcję, niskie i wąskie nawy boczne, elegancką elewację z dwiema wieżami ozdobionymi barokowymi hełmami.

Wnętrze świątyni zawiera cenne wyposażenie: złocone, drewniane ołtarze i przepiękną, bogato zdobioną ambonę. W ołtarzu głównym umieszczono obraz nieznanego artysty przedstawiający Wniebowstąpienie Najświętszej Panny Marii, a w jednym z bocznych – XVI-wieczny obraz ukazujący Świętą Rodzinę ze św. Franciszkiem. Zwraca również uwagę późniejszy o trzy stulecia wizerunek Pińskiej Madonny autorstwa Alfreda Romera.

Nie brakuje też śladów polskiej martyrologii: tablica ku czci 30 zakładników z Pińska rozstrzelanych przez hitlerowców w styczniu 1943 roku w odwecie za akcję AK na miejscowe więzienie, tablice poświęcone marynarzom Flotylli Pińskiej oraz księżom tutejszej diecezji.

Do wnętrza kościoła trafiłem w szczególnej chwili, albowiem kilkanaścioro wiernych pod przewodnictwem kapłana odmawiało właśnie różaniec, a potem Litanię do Najświętszej Marii Panny. Modlili się po białorusku, co w zupełności wystarczyło, bym usiadł w jednej z ławek i słuchał jak zaczarowany.

Dotychczas bowiem nie zdarzyło mi się słuchać tego języka w wersji nieskażonej obcymi naleciałościami, a do tego w tak dużej dawce. I okazało się, że miękki, ciepły białoruski jest znacznie bliższy polskiemu, niż przypuszczałem. Nie miałem żadnych skojarzeń z rosyjskim – to faktycznie język pokrewny archaicznej polszczyźnie. Chwilami łapałem się na tym, że bezwiednie dopowiadam słowa w miejscowym brzmieniu.

Siedziałem tak przez wiele minut, czując, że dla takich chwil warto było przyjechać na Białoruś. I uświadomiłem sobie, że gdyby do zapisu języka białoruskiego używano alfabetu łacińskiego, to zapewne nikt by nie twierdził, że najbliższymi językowi polskiemu są czeski i słowacki. A w porównaniu z białoruskim, ukraiński wydaje się językiem całkowicie obcym dla Polaków.

Po wyjściu z kościoła spotkało mnie jeszcze jedno zaskoczenie. Po drugiej stronie ulicy znajduje się apteka, na której pierwszy raz na Białorusi (i ostatni, jak miało się okazać) zobaczyłem dwujęzyczny szyld – po białorusku i rosyjsku… W kraju tym na ogół wszystkie napisy są po rosyjsku.

Śladami dawnej świetności

Wychodząc z katedry, dotarłem do jednego z najważniejszych punktów miasta, czyli placu Lenina. Wznosi się tutaj potężny cokół, z wysokości którego sam Włodzimierz Iljicz zaszczyca okolicę swoim czujnym spojrzeniem.

Posąg wodza rewolucji zbudowano na miejscu rozebranego zamku starostów królewskich. Nie było to jedyne barbarzyństwo sowieckie w mieście, wspólnie bowiem z hitlerowcami skutecznie zniszczyli oni starą architekturę Pińska. Już po II wojnie światowej zburzono zabudowania rynku z zabytkowymi kramami oraz miejskie synagogi. Szczególnie żal Synagogi Wielkiej, której pozostałości ostatecznie rozebrano w 1960 roku, brakuje też pobliskiego domu modlitewnego Bejs Hamidrasz Klojz. Ocalała tylko bożnica na Karolinie, którą w 1993 roku zwrócono miejscowej społeczności żydowskiej.

Kolegium jezuickie w Pińsku (fot. Marta Czerwieniec)

Na szczęście przetrwał budynek kolegium jezuitów z 1651 roku, chociaż bliskie sąsiedztwo pomnika Lenina nie mogło wróżyć niczego dobrego. I rzeczywiście kilka lat po wojnie wysadzono w powietrze kościół kolegialny, który uchodził za jedną z ciekawszych świątyń barokowych na Kresach. Główny budynek kolegium przetrwał jednak bez większych zniszczeń i obecnie mieści się w nim galeria sztuki oraz szkoła.

Zachował się również piękny, klasycystyczny pałacyk Butrymowiczów przy ulicy (a jakże inaczej) Lenina. Budowlę wzniesiono dla starosty pińskiego Mateusza Butrymowicza, a oddano ją do użytku w 1790 roku, na trzy lata przed opanowaniem miasta przez wojska rosyjskie.

W rękach prywatnych (rodziny Skirmunttów) pałac pozostał aż do lat trzydziestych ubiegłego stulecia, a jego ostatnia właścicielka, pisarka Konstancja Skirmuntt zapisała go w testamencie miejscowym księżom. Po wojnie budowlę znacjonalizowano, a w jej wnętrzach działał Klub Pionierów. Kilka lat temu przeprowadzono jednak gruntowną renowację i obecnie pałac prezentuje się imponująco.

W Pińsku nie brakuje również typowo sowieckich pozostałości, na przykład w postaci wyjątkowo koszmarnych pomników. Szczególną uwagę zwraca monument ku czci partyzantów białoruskiego Polesia. Kto raz zobaczy ich pełne ekspresji oblicza, ten niełatwo o nich zapomni… Innym, typowo radzieckim wynalazkiem jest pomnik poświęcony sowieckiemu desantowi na Pińsk. Na niewielkim cokole butwieje makieta(?) małego ścigacza rzecznego z rozpadającymi się drewnianymi lufami działek i karabinów maszynowych…

Flotylla Pińska

Schodząc nad brzeg Piny w okolicach kolegium jezuickiego, miałem wrażenie, że cofnąłem się do czasów II RP. Chociaż do Pińska dochodziła linia kolejowa, najważniejszym środkiem lokomocji pozostawały łodzie. Miasto było nierozerwalnie związane z poleskimi szlakami wodnymi, a jego obywatele mieli wrażenie, że mieszkają na wyspie. Wiosenne roztopy zalewały całą okolicę, a „z niewielkiego wzgórza, na którym leży Pińsk, widziało się morze. Bez granic, po horyzont”.

„Mam w oczach taki typowy widok poleski – wspominał Kapuściński – targi na łodziach zwanych czajkami albo łódkami. Pamiętam to świetnie, chodziłem na takie targi z mamą. Wiele chutorów było odciętych od świata. Zimą, gdy wszystko zamarzało, podróżowano saniami. A latem chłopi przypływali, wypychali łódki na brzeg i z nich handlowali miodem, grzybami, jagodami, malinami, rybami, lnem czy łapciami, tzw. postołami. Robiło się je z wierzbowego łyka. Były bardzo praktyczne, bo co się do nich wlało, od razu się wylewało”.

Pozostawiłem za sobą kolegium jezuickie, zszedłem chodnikiem od mostu nad rzekę. Było pusto, zapadał zmierzch, pojawił się księżyc. Przede mną widniał prześliczny dworzec rzeczny w Pińsku – pomalowana na niebiesko zabytkowa krypa zacumowana przy nabrzeżu. Dworzec był już zamknięty, w całej okolicy nie było zresztą nikogo, pluskały tylko ryby w rzece, a o cywilizacji przypominał stłumiony szum samochodów z mostu. I chociaż Pina została przez Sowietów uregulowana, to jednak była to ta sama rzeka, nad którą wychowywał się Ryszard Kapuściński. I ta sama rzeka, po której pływały jednostki rzeczne Polskiej Marynarki Wojennej, których załogi dorównywały liczebnością flocie bałtyckiej! W Pińsku stacjonowało około 80 (!!!) jednostek, a betonowo-drewniane nabrzeże portu miało aż 500 metrów długości. Pińsk był najważniejszą śródlądową bazą Marynarki Wojennej II Rzeczypospolitej. To stąd w kilkanaście godzin można było dopłynąć do Dawidgródka przy granicy radzieckiej, ten sam czas zajmowało dotarcie szlakami wodnymi do Brześcia nad Bugiem.

Początki flotylli rzecznej na Polesiu sięgają wojny polsko-bolszewickiej. To wówczas po raz pierwszy pojawiły się tutaj jednostki pod biało-czerwoną banderą, od razu biorąc udział w walkach. Podczas wyprawy kijowskiej polskie okręty rzeczne dotarły aż do stolicy Ukrainy.

Dworzec rzeczny w Pińsku (fot. Marta Czerwieniec)

I chociaż jednostki te zostały utracone w czasie sowieckiej ofensywy, to jednak zwycięstwo pod Warszawą umożliwiło odbudowę flotylli. Już pod koniec 1920 roku do służby weszły zbudowane w Gdańsku cztery nowoczesne monitory („Warszawa”, „Horodyszcze”, „Pińsk” i „Mozyrz”). Były to duże i nowoczesne okręty o małym zanurzeniu i silnej artylerii, idealnie przystosowane do służby na wodach śródlądowych. Niebawem zresztą Flotyllę Pińską zasiliły dwa kolejne monitory („Wilno” i „Kraków”) o dwukrotnie mniejszym zanurzeniu (zaledwie 39 cm) i jeszcze silniejszym uzbrojeniu. Zbudowano je w stoczni rzecznej Polskich Fabryk Maszyn i Wagonów Ludwika Zielenieckiego w Krakowie.

W lutym 1927 roku dowództwo nad Flotyllą Pińską objął komandor Witold Zajączkowski. Okazał się właściwym człowiekiem na właściwym miejscu, rzutkim i energicznym, szybko też zdobył sobie duży autorytet. Był również otwarty na nowinki techniczne i już rok po objęciu stanowiska polecił rozpocząć próby z napędem wodno-odrzutowym. Zajączkowskiego nazywano „księciem Polesia”, albowiem przedłożył swoją słodkowodną flotę nad studia we francuskiej École de Guerre Navale. Na stanowisku pozostał do końca istnienia flotylli.

Światowy kryzys przyhamował nieco rozbudowę flotylli, niemniej w latach trzydziestych jej szeregi zasiliły 3 kanonierki rzeczne, liczne kutry uzbrojone i trałowce. Wpływ Zajączkowskiego na konstrukcje nowych jednostek w pełni uwidocznił się przy wyborze rodzaju napędu dla kanonierek. Dwie z nich otrzymały nowatorskie urządzenia hydrodynamiczne, tzw. stożki Hotchkissa (rodzaj napędu strugowodnego). Jednostki poruszały się dzięki temu, że otworami wlotowymi umieszczonymi na dnie kadłuba pobierały wodę, która przepływała przez specjalne turbinki i była odrzucana otworami wylotowymi.

Kanonierki powstały w Warsztatach Portowych Marynarki Wojennej w Pińsku, gdzie również budowano trałowce. Ponadto zwodowano tam 28 kutrów uzbrojonych, okręt minowo-gazowy, ścigacz rzeczny i kilkadziesiąt innych jednostek. Stocznia zajmowała się również bieżącymi remontami i wytwarzała wyposażenie okrętów.

Specyficzne warunki Polesia sprawiły, że już latem 1926 roku Flotylla Pińska wzbogaciła się o pluton wodnosamolotów. Obserwacja z powietrza była jedyną formą skutecznego rozpoznania, co w pobliżu radzieckiej granicy miało kluczowe znaczenie. Początkowo do Pińska dotarły 3 hydroplany z dywizjonu w Pucku, następnie eskadra otrzymała jeszcze 6 maszyn. Niestety, ze względu na zużycie samolotów pod koniec 1937 roku eskadrę rozwiązano. A szkoda, albowiem we wrześniu 1939 roku zabrakło raportów z rozpoznania lotniczego atakujących wojsk sowieckich.

Flotylla Pińska żyła zgodnie z rytmem pór roku. 1 maja jednostki wyruszały z portu na ćwiczenia, ich aktywność trwała aż do później jesieni. Następnie okręty cumowały na zimę w porcie, a mniejsze jednostki wyciągano na brzeg. Oficerowie wykorzystywali zaległe urlopy, a marynarze częściej korzystali z przepustek. Jednostki remontowano, a załogi przechodziły szkolenia.

Dowództwo flotylli kładło duży nacisk na aktywność kulturalną i sportową podwładnych. Działał marynarski teatr, funkcjonował klub sportowy „Kotwica”. Organizowano liczne zawody w konkurencjach sportowych, a szczególnym zainteresowaniem cieszyły się regaty żeglarskie i wiosłowe. Drużyna piłkarska w 1935 roku wzięła nawet udział w barażach o awans do pierwszej ligi, dwukrotnie wywalczyła również mistrzostwo Polesia.

W warsztatach i w porcie pracowało wielu mieszkańców miasta, Pińsk żył flotą i jej sprawami, a marynarze byli widoczni na każdym kroku. Flotylla nadawała ton życiu Polesia, chociaż czasami stwarzało to pewne problemy. Nagromadzenie tak dużej liczby młodych mężczyzn w jednym miejscu nie pozostawało bez wpływu na ich zachowanie. Przekonać mieli się o tym osobiście Zula Pogorzelska i Ludwik Sempoliński, gdy dotarli nad Pinę z programem artystycznym.

„W Pińsku spotkała Zulę przygoda – wspominał Sempoliński. – Sala teatralna pękała od publiczności. Narkiewicz na balkon wpuścił dwa razy tyle ludzi, ile było miejsc. Przeważali marynarze, gdyż wówczas w Pińsku stacjonowała marynarka. Upał był tak nieznośny, że pozdejmowali bluzy. W czasie piosenki Zuli jakaś dziewczyna wrzasnęła nagle na balkonie i na parterze podniósł się gwar. Zula przerwała występ i uciekła za kulisy. Wyszedł Tom i nie mogąc uspokoić publiczności, kazał zaświecić żyrandol. Ukazał się niezwykły widok. Dziewczyny na balkonie prawie zwisały z balustrady. Za nimi tłoczyli się jak śledzie spoceni marynarze. No i jeden z nich wykorzystał sytuację. Ryk śmiechu całej widowni otrzeźwił nieco rozpalone głowy, uspokoił całą publiczność i mogliśmy wreszcie dokończyć spektakl”[13].

Wrześniowa tragedia

Okolice miasta nazywano „pińskim morzem”, bo sieć dróg wodnych zapewniała transport we wszystkich kierunkach. Mówiono, że z Pińska można dopłynąć na koniec świata.

„Stąd łatwo jest dostać się statkami lub łodziami do Horodyszcza i Kanału Ogińskiego – tłumaczył Ferdynand Ossendowski – Jeziorem Wyganowskim do Słonima, Prypecią i Horyniem – do Dawidgródka, Stochodem – do Lubieszowa, Styrem – do Łucka”[14].

Połączenie z dorzeczami Dniepru, Wisły i Niemna oznaczało możliwość transportu ludzi i towarów w odlegle rejony. Dostrzeżono to już w czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów, a władze carskie zadbały o dokończenie najważniejszych inwestycji.

„Na Polesiu istnieją obecnie 2163 kilometry dróg wodnych – kontynuował Ossendowski – zdatnych do żeglugi i spławu. W tym celu prowadzone są roboty na drogach wodnych, jak kanały Ogińskiego, Królewski, Białojezierski, Orzechowski i Muchawiec; Prypeć od Tutji do granicy, Słucz Północna, Łań, Cna, Bobryk, Horyń, Styr, Stochód, Pina, Słucz Wołyńska, Skra, Jasiołda. Na sieci Bug – Muchawiec – Kanał Królewski – Prypeć stale kursują statki parowe do 300 ton. Celem jest uregulowanie tej arterii wodnej w ten sposób, aby mogły tu pływać parowce do 1000 ton. Drugi system wodny: Prypeć – Jasiołda – Kanał Ogińskiego – Szczara – Niemen ucierpiał bardzo za rządów rosyjskich i w dobie wojny. Wymagało to przystąpienia do odbudowy śluz i oczyszczenia Kanału Ogińskiego”[15].

Łączna długość torów kolejowych na Polesiu wynosiła zaledwie 1000 km, jeszcze gorzej prezentowała się oferta dróg o utwardzonej nawierzchni (zaledwie 900 km). W tej sytuacji miejscowe szlaki wodne były najpewniejszą drogą transportu, co dostrzegli również polscy wojskowi. Z tego powodu doktryna wojenna II RP zakładała, że Flotylla Pińska odegra ważną rolę w obronie Polesia.

Nie przewidziano jednak ingerencji natury. Ostatnie lata przed wybuchem wojny charakteryzowały się suchą i bezdeszczową pogodą, podobnie było też w sierpniu i we wrześniu 1939 roku. I właśnie z powodu tej suszy jednostki z Pińska stały się praktycznie bezużyteczne.

Wiele napisano już o kampanii wrześniowej, jednak wciąż zbyt małą wagę przywiązuje się do wpływu warunków pogodowych na jej przebieg. Susza ułatwiła niemiecką agresję, na rzekach utrzymywał się niski stan wody, a drogi gruntowe okazały się łatwe do przebycia dla ciężkiego sprzętu. Podobnie było na Polesiu – okręty z Pińska miały ograniczone możliwości manewrowe, a dalsze rejsy okazały się niemożliwe bez żmudnego przepychania jednostek przez mielizny. A to narażało okręty na niebezpieczeństwo.

Pierwsze dni wojny nie zapowiadały jeszcze tragedii, bo chociaż Pińsk stał się celem niemieckich nalotów, zostały one odparte bez większych strat. Sytuacja zmieniła się po sowieckiej inwazji, jako że granica przebiegała o 100 km od Pińska i marsz Armii Czerwonej oznaczał bezpośrednie zagrożenie dla flotylli.

Rosjanie działali szybko i już 17 września przeprowadzili na miasto pierwszy nalot, wskutek którego zniszczeniu uległo kilka domów i budynek teatru. Flotylla nie mogła opuścić okolicznych wód, wobec czego postanowiono, że okręty należy zniszczyć. Wprawdzie obowiązywał rozkaz marszałka Śmigłego-Rydza, aby z „bolszewikami nie walczyć”, ale uznano, że jednostki nie mogą wpaść nieuszkodzone w ręce wroga.

Z dział okrętowych wyjęto zamki, wymontowano ważniejsze elementy silników, zniszczono radiostacje, spalono dokumenty okrętowe. Jednostki zatopiono w najgłębszych miejscach, w niewielu jednak przypadkach woda zalała pokłady. Nie było zresztą czasu na większą dewastację i niebawem większość okrętów powróciła do służby pod radziecką banderą. Jedynie monitor „Wilno” został wysadzony w powietrze i jego wrak nie nadawał się do odbudowy.

Nie wszyscy jednak podporządkowali się rozkazom. Dowódca monitora „Kraków” zebrał grupę kilkunastu lekkich jednostek i na ich czele postanowił przebijać się do Modlina.

„Ja monitora nie topię – wspominał kapitan Jerzy Wojciechowski – a wykorzystując małe zanurzenie, postanawiam iść […] dalej, na Kanał Królewski, by nie kończyć wojny bez strzału. Do Pińska przychodzę w dniu 20 września o godz. 16.15, oddając po drodze ostatnie honory bratniemu ORP »Wilno«, wysadzonemu w pobliżu wsi Osobowicze przez jego dowódcę kpt. mar. Edmunda Jodkowskiego. Widok straszny: jedna kupa rozszarpanego żelastwa z tak pięknej jednostki. W Pińsku port wita nas entuzjastycznie. Nic dziwnego: przecież to ostatnia duża bojowa jednostka. Po okrzykach na cześć ORP, moją, załogi, w porcie następuje cisza i... rozlega się hymn narodowy grany na harmonii i śpiewany przez zebranych marynarzy i tłumy ludzi, przeważnie rodzin, żegnających swoich najbliższych nie wiadomo na jak długo. Ten moment zapamiętałem na całe życie i nie mogę wspomnieć go bez łzy w oczach. Po dobiciu do nabrzeża i wydaniu zarządzeń o uzupełnieniu paliwa i żywności, […] kolumna jednostek pływających wyrusza około godz. 18.00 w kierunku na zachód, na Kanał Królewski. ORP »Kraków« w »alarmie bojowym« ostatni. Długo widać dwie pochodnie palących się wież kolegiaty jezuickiej Pińska. Po kolejnych prześluzowaniach w nowych śluzach Pererub i Dubej dochodzimy rano do mostu kolejki Janów Poleski – Kamień Koszyrski. Niestety, most wysadzony w powietrze, a przęsła w kanale uniemożliwiają dalszą żeglugę. W tych warunkach jedyna możliwa decyzja – zatopienie jednostek. Wysadzenie w powietrze niemożliwe z powodu bliskości zabudowań”[16].

Gdy tonęły ostatnie jednostki flotylli, Rosjanie opanowali już miasto. Nie obyło się jednak bez niespodzianek, bo chociaż obrońcy nie podjęli walki, to wysadzili w powietrze most na Pinie. A przy okazji zadali agresorom straty, albowiem razem z mostem zniszczone zostały dwa sowieckie czołgi. Najeźdźcy poszukiwali potem „winnych”, ale pomimo obietnic dużych nagród nikt nie zadenuncjował odpowiedzialnych za eksplozję.

Przy okazji doszło jednak do wydarzenia, którego skutkiem był pożar wież kościoła jezuitów. Wypadki te obserwował z daleka dowódca monitora „Kraków”.

„Po wejściu Rosjan na placu przed kościołem garnizonowym rozlokowały się żołnierskie tabory – relacjonował jeden z mieszkańców Pińska. – Na wieży kościoła od strony placu zajął stanowisko z ciężkim karabinem maszynowym i dużym zapasem amunicji jeden z młodych oficerów piechoty. Odczekał, aż Sowieci swobodnie się rozlokują na placu 3 Maja [obecnie Lenina – S.K.] przy gotowanych kartoflach. W tym czasie otworzył ogień ciągły, siejąc wśród żołnierzy ogromną panikę. Dopiero po kilkunastu minutach Sowieci zorientowali się, skąd pochodzą strzały i z odległości 600 metrów zaczęli strzelać w kierunku kościoła. Od zapalenia się wieży zginął jedyny obrońca”[17].

Marynarze z zatopionych jednostek w większości trafili do oddziałów generała Kleeberga i razem z nim na początku października dostali się do niemieckiej niewoli. Zdecydowanie mniej szczęścia mieli ci, którzy wpadli w ręce Sowietów. Bolszewicy oddzielili marynarzy od oficerów i podoficerów. Kadra trafiła do Kozielska i podzieliła los innych ofiar stalinowskiego terroru. Wśród ofiar Katynia było aż czterech (z sześciu) dowódców pińskich monitorów, natomiast porucznik Jan May (ORP „Warszawa”) został rozstrzelany pod koniec września 1939 roku we wsi Mokrany. Razem z nim zginęło kilkunastu innych marynarzy, którym zarzucono zbrodnię samozatopienia okrętów. Dla Sowietów odwieczna marynarska tradycja nie miała znaczenia.

Wcielenie polskich okrętów do radzieckiej floty było nie lada gratką dla moskiewskiej propagandy. W relacjach prasowych ukazywano, że polscy marynarze pełnili służbę w potwornych warunkach, dręczeni przez swoich przełożonych.

„W oficerskich kabinach pozostały ślady pospiesznej ucieczki Polaków – pisał reporter »Prawdy« – porozrzucane kołnierzyki, spodnie, czapka zapomniana na stole itd. […] Bosman porzucił swój pejcz – atrybut bosmańskiej władzy na polskich statkach. Pejcz przechodzi z rąk do rąk marynarzy. Długi, stożkowaty, zakończony pętlą z ciasno splecionego sznurka [linka od dzwonu okrętowego? – S.K.]. […] Schodzimy do marynarskiego kubryku. Kilka gołych ławek… i nic więcej. Marynarze doprowadzają ten kubryk do porządku, krzywiąc się z obrzydzenia. Pełno brudu, pluskiew, karaluchów. – Widać, że [polscy] marynarze klepali biedę. Musieli żywić się na własny koszt – zauważa jeden z [sowieckich] marynarzy. Pokazuje oryginalne trofea znalezione na okręcie: kawałki słoniny, kilka jajek, skórki chleba; wszystko to ewidentnie marynarze polscy kupowali na własny koszt i musieli chować przed oficerami”[18].

„Ponury” w akcji

Wędrując pod prąd Piny od placu Lenina, docieramy do ulicy Brzeskiej, gdzie przy skrzyżowaniu z Poleską znajduje się budynek, w którym podczas wojny zlokalizowano niemieckie więzienie. Gmach ten nawet dzisiaj sprawia odstręczające wrażenie – jest brudnoszary, otoczony murem, a okna ma wyłącznie na piętrze. Więzienie to było miejscem jednej z najgłośniejszych akcji Armii Krajowej, to właśnie tutaj major (wówczas kapitan) Jan Piwnik („Ponury”) odbił członków AK przetrzymywanych przez gestapo.

Wprawdzie w Pińsku podczas hitlerowskiej okupacji działał wywiad AK, to jednak po sowieckich deportacjach zaplecze polskie było zbyt słabe, aby mogły tu funkcjonować regularne struktury podziemia. Na dodatek w mieście stacjonował silny niemiecki garnizon (3 tys. ludzi), w efekcie czego hitlerowcy czuli się nad Piną dość bezpiecznie. W miejscowym więzieniu przetrzymywano ludzi aresztowanych na terenie całego Polesia, tam też trafili zatrzymani w listopadzie 1942 roku: kapitan Alfred Paczkowski („Wania”), porucznik Marian Czarnecki („Ryś”), porucznik Mieczysław Eckhardt („Bocian”) i szeregowy Piotr Downar („Azorek”). Trzej pierwsi byli cichociemnymi przerzuconymi z Anglii, co sprawiło, że dowództwo AK zdecydowało się podjąć próbę ich uwolnienia. Zachodziła obawa, że w przypadku złamania ich w śledztwie udzielą zbyt wielu informacji, a jak wiadomo, „nie ma ludzi niezłomnych, są tylko niewłaściwie przesłuchani”.

Rozkaz odbicia więźniów otrzymał inny komandos przerzucony do Polski z Wielkiej Brytanii, kapitan Jan Piwnik. Przystąpił do akcji z niesłychaną energią, chociaż wiedział, że opanowanie więzienia w mieście pełnym Niemców jest wyjątkowo trudnym zadaniem. „Ponury” miał jednak sprecyzowany plan działania, do akcji wyznaczył grupę kilkunastu osób (relacje są sprzeczne, w akcji brało udział 10 lub 14 bojowników) i na ich czele dotarł do Pińska.

18 stycznia 1943 roku o godzinie 17.00 pod więzienie podjechały dwa samochody. Było już ciemno, gdy przebrany w mundur oficera SS Piwnik po niemiecku zażądał otwarcia bramy. Krzyk i mundur zawsze działały na Niemców, po chwili kapitan był więc już na terenie więzienia. W tym czasie jego towarzysze podzieleni na dwie grupy sforsowali mur za pomocą sznurowych drabinek i zaatakowali kancelarię oraz kwatery strażników. Podczas ataku zginęli komendant więzienia i jego zastępca, z cel wypuszczono aresztowanych, w tym również trzech przetrzymywanych tam członków AK. Nie udało się odnaleźć jedynie porucznika „Bociana”, który dzień wcześniej, chcąc uniknąć załamania w śledztwie, powiesił się na własnej koszuli…[19]. Pozostałą trójkę załadowano do samochodów i wywieziono w kierunku Brześcia, nie obyło się jednak bez niespodzianek. Awaria jednego z pojazdów spowodowała pewne opóźnienie, ale AK-owcy ostatecznie dotarli do Warszawy. Całą tę akcję analizowano później w konspiracyjnych podchorążówkach jako przykład znakomitego planowania i dowodzenia. „Ponury” został za nią odznaczony Orderem Virtuti Militari, a dekoracji dokonał osobiście generał Stefan Grot-Rowecki.

Multietniczne dzieje Pińska

Kiedy „Ponury” zdobywał więzienie w Pińsku, dopełnił się już los miejscowej ludności żydowskiej. W kwietniu 1942 roku hitlerowcy utworzyli getto, w którym w listopadzie wymordowali ponad 30 tysięcy Żydów (pińskich i spędzonych z okolicznych miejscowości). Na zawsze odeszła w przeszłość wieloetniczna historia miasta, zniknęła grupa narodowościowa, która przez wieki dominowała w życiu Pińska.

„Nie mogę opisywać podróży mojej z Prużanej do Pińska – relacjonował w 1840 roku Józef Ignacy Kraszewski – boby to była najnudniejsza frazomachia, jakąście w życiu czytali, a ja pisałem. – Cóż, kraj lasu, piasków, błota, ubogiego ludu; Żydzi brudni, odarci i odzierający, karczmy śmierdzące, mosty drżące i pogruchotane, groble, po których jadąc, trzeba zębami dzwonić ze strachu, żeby się wszystkie kości nie potrzaskały, lasy smutne sosnowe, sosny nawet rachityczne, garbate, kulawe, pełno korzeni na drodze, czasem krzyż na rozstaju, cerkiewka stara, podparta na kulach. A wsi! Chaty do pół w ziemi, psy chude, lud chudy i półnagi, uwędzony w dymie, żółty; dzieci z rozczochranymi włosami […].

Zbliżamy się do rogatek: Stój. – Przychodzi Izraelita z wielkim rożnem, pakuje go pod brzuch tobie, twojej bryce, tłomokowi, szuka i wącha wódki. Nie wolno jej bowiem wwieźć, chyba w żołądku. Obejrzany, wjeżdżasz nareszcie w ulicę szeroką, błotnistą, między dwoma rzędami domów. Gdzieniegdzie murowany, gdzieniegdzie nowy drewniany, reszta schylone, stare, koszlawe. A wkoło idą procesje długie czumackich furmanek, furmanek spod Kobrynia, Prużanej, z całej okolicy na kilkadziesiąt mil wokoło, które tu zboże wiozą, a sól, dziegieć itp. stąd nazad transportują, koło nich handlu tutejszego przewodnicy Żydzi plączą się i kręcą w lisach, szopach, popielicach, baranach, z brodami żółtymi, krwawymi, szarymi, czarnymi, białymi, bez bród, w czapkach, kapeluszach, pończochach etc. Jedziesz dalej przez rynek ożywiony, a na prawo od ciebie wznosi się facjata eks-jezuickiego kościoła i wały niegdyś zamczyska”[20].

Władze odradzającego się państwa polskiego traktowały Żydów z dużym dystansem. Wielu młodych ludzi ze środowisk żydowskich popierało Sowietów, co w warunkach wojny polsko-radzieckiej uznawano za zdradę. Musiało to prowadzić do tragedii, w efekcie na ziemiach polskich odbywały się regularne pogromy (Lwów, Lida, Wilno), a sądy wojskowe bez skrupułów skazywały na śmierć Żydów podejrzewanych o sprzyjanie bolszewikom.

Najtragiczniejsza egzekucja nastąpiła wiosną 1919 roku w Pińsku. Miasto opanowały na początku marca polskie oddziały, a miesiąc później, pomimo obowiązującego zakazu zgromadzeń, około 150 osób narodowości żydowskiej zebrało się w Domu Ludowym przy ulicy Kupieckiej. Nie wiadomo, jaki był cel spotkania, według źródeł miało to być zebranie grupy syjonistycznej, chociaż zachowały się również informacje, że obradowano nad podziałem amerykańskiej pomocy żywnościowej. Wątpliwe jest natomiast, aby był to zlot zwolenników Sowietów.

Wątpliwości nie mieli jednak żołnierze z 30 pułku piechoty, którzy wkroczyli na salę i aresztowali uczestników obrad. Odprowadzono ich do budynku komendy wojskowej i po godzinnych (!) przesłuchaniach rozstrzelano 35 osób. Egzekucji dokonano pod murem katedry, a sprawcy zbrodni nigdy nie zostali ukarani.

Pomimo tej tragedii w latach międzywojennych nie dochodziło już w Pińsku do większych napięć narodowościowych. Nie znajdowało tu również poparcia endeckie hasło bojkotu sklepów żydowskich, bo na Polesiu oznaczałoby to niemal całkowite odcięcie od źródeł zaopatrzenia. Prawie cały miejscowy handel pozostawał w rękach Żydów.

Okoliczni starozakonni odróżniali się od swoich pobratymców z centralnych i południowych województw Rzeczypospolitej.

„[…] typ poleskiego Żyda jest tak osobliwy, że trzeba o nim pomówić – twierdził Pruszyński. – To nie tylko inteligencję żydowską i żydowskiego kupca posiada ten kraj. Tu jest jeszcze żydowski robotnik i żydowski rolnik. Zapewne nigdzie na świecie, poza jakimiś próbami w Rosji i poza Palestyną, masa żydowska nie przylgnęła tak silnie do ziemi”[21].

Dziennikarz dostrzegał nawet wśród miejscowej ludności pewne objawy filosemityzmu. Żydzi stali się pośrednim ogniwem pomiędzy „panem” a „człowiekiem prostym”, koniecznym uzupełnieniem codziennego życia. Inteligencja i ziemianie nigdy nie pozwalali sobie na krytykę państwa polskiego, natomiast starozakonni nie czuli się zobowiązani do lojalności wobec władz.

„Żyd postępował swobodnie. Żyd wyjaśniał, tłumaczył, bardzo po prostu, wiele. Żyd był źródłem nowinek ze świata, tym czym ongi dla rzeszy szlacheckiej – przyjezdny kwestarz”[22].

Na Polesiu funkcjonowała „pantoflowa poczta żydowska” i tubylcy nie „tylko kupowali u Żydów, ale również z nimi rozmawiali”. W krainie, gdzie blisko połowę mieszkańców stanowili analfabeci, było to czymś nie do przecenienia. I nie przeszkadzał fakt, że miejscowi Żydzi byli z reguły przeciwnikami asymilacji, zachowując swoją odrębność kulturową.

„Nigdzie siły rewizjonistów żydowskich – kontynuował Pruszyński – grupy najsilniej negujących bytowanie Żydów poza Palestyną, nie są tak silne jak u Żydów poleskich. Spędziłem dwie noce na statkach. Jechała nimi młodzież żydowska. W Wilnie śpiewaliby »Wołga, Wołga« i mówili po rosyjsku. Na szlaku Prypeci śpiewali piosenki hebrajskie zawleczone z kibuców Emeku, mówili po hebrajsku”[23].

Z Pińskiem związane były też losy ludzi, którzy po latach odegrać mieli ważną rolę w dziejach Izraela. Do miejscowego gimnazjum uczęszczał Chaim A. Weizmann, światowej sławy chemik i działacz syjonistyczny, pierwszy prezydent Państwa Izrael. Nad Piną przez trzy lata mieszkała również Golda Meir, nazwana „żelazną damą” izraelskiej sceny politycznej. Nie bez powodu Dawid Ben Gurion określił ją kiedyś jako „jedynego mężczyznę” swojego gabinetu rządowego.

Przez cały okres dwudziestolecia międzywojennego Żydzi dominowali w życiu gospodarczym miasta, byli najważniejszymi prywatnymi pracodawcami w okolicy. W ich rękach były fabryki: „świec i mydła, ćwieków drewnianych do butów, beczek, sklejek, klepek podłogowych, zapałek, kredy”, a ponadto „tartak i młyn parowy. – Żydzi mieli też składy produkcji tytoniu, piwa, cegły, skór, chałwy i szkła”.

„Mimo iż było to w większości miasto żydowskie – pisał historyk Azriel Shohat – burmistrzem był Polak i do 1927 roku administrację miejską powoływały polskie władze. Członkami rady miejskiej było jedynie dwóch Żydów, także mianowanych przez polskie władze. Gdy radę miejską wyłaniano wreszcie w wolnych wyborach i Żydzi zdobyli w niej większość mandatów (20 z 25), wciąż nie mieli wpływu na zarządzanie miastem. Polskie władze nie dopuszczały do tego na wiele sposobów. Co więcej – stworzyły mechanizmy redukowania liczby Żydów w radzie aż do zaledwie pięciu członków w 1939 roku”[24].

Ale nawet żydowski historyk musiał przyznać, że władze polskie nie ograniczały politycznego życia jego mieszkańców. Pińscy starozakonni mieli prawo do własnych związków zawodowych i poza komunistami mogli zrzeszać się we wszelkich możliwych organizacjach.

„Życie polityczne w mieście kwitło – kontynuował Shohat – szczególnie podczas wyborów, czy to do parlamentu, czy władz miejskich, czy też żydowskich wspólnot. Obecne w mieście partie obejmowały całe spektrum politycznych tendencji wśród Żydów”[25].

U schyłku lat trzydziestych, gdy w Warszawie czy w Wilnie ścierały się ze sobą bojówki endeckie i żydowskie, na Polesiu panował spokój. Tę symbiozę różnych narodowości przerwał dopiero Holokaust, podczas którego zginęła większość społeczności żydowskiej. Pół wieku sowieckiego panowania było okresem dalszego niszczenia pozostałości żydowskiej kultury materialnej, a nieliczni ocaleni z zagłady nie kultywowali dawnych tradycji. Dopiero upadek komunizmu przyniósł zmiany – w odnowionej synagodze na Karolinie odbywają się nabożeństwa, udzielono tam nawet kilku ślubów. Ale to tylko cień dawnej świetności i skromny relikt świata unicestwionego w otchłani Holokaustu.

Śladami Ryszarda Kapuścińskiego

Przed wojną Polacy na Kresach byli w mniejszości, toteż władze z Warszawy przywiązywały dużą uwagę do zasilania miejscowych elit osadnikami z centrum kraju. Dla młodych ludzi niemających szans na pracę, wyjazd na Kresy był okazją do stabilizacji zawodowej i materialnej. Wprawdzie uważano to za coś pośredniego pomiędzy „zesłaniem a pracą misjonarską”, ale chętnych nie brakowało. W ten sposób na początku lat trzydziestych do Pińska trafili rodzice Ryszarda Kapuścińskiego.

Przy ulicy Błotnej 43 (obecnie Suworowa) zachował się niewielki piętrowy dom, w którym Kapuścińscy zajmowali mieszkanie na piętrze. Zachowało się nawet zdjęcie przedstawiające przyszłego mistrza reportażu podczas zabawy na balkonie. Na odnowionej fasadzie budynku niedawno umieszczono dwujęzyczną tablicę upamiętniającą pisarza.

Państwo Kapuścińscy zmienili w Pińsku kilka adresów, jednak ich synowi najbardziej zapadł w pamięć właśnie dom przy ulicy Błotnej. Stał się on dla niego synonimem sielskiego dzieciństwa, o którym na zawsze zachował ciepłe wspomnienia.

„Ukształtowało mnie wszystko to, co kształtuje tzw. człowieka kresowego – wspominał wiele lat później. – Człowiek kresowy zawsze i wszędzie jest człowiekiem międzykulturowym – człowiekiem »pomiędzy«. To człowiek, który od dzieciństwa, od zabawy na podwórzu, uczy się tego, że ludzie są różni i że inność jest po prostu cechą człowieka… W Pińsku jeden dzieciak zabierał z domu śledzia, drugi kulebiak, a trzeci kawałek kotleta… Kresowość to otwarcie na inne kultury, a nawet więcej – ludzie kresowi nie traktują innych jako innych, tylko jako część własnej kultury”[26].

Rodzice pana Ryszarda byli nauczycielami, co zapewne wpłynęło na optykę postrzegania miasta przez ich syna. Inna sprawa, że urodzony w mieście nad Piną, dobrze się tam czuł i nie widział nic egzotycznego w stojących obok siebie kościołach, cerkwiach i synagogach, tonących w błocie ulicach (wynalazek bruku nie dotarł jeszcze do miasta), jarmarkach na rzece.

W dni targowe całe miasto spotykało się nad brzegiem Piny, poniżej kościoła jezuitów. Dla mieszkańców Pińska była to rzecz naturalna, natomiast dla przyjezdnych niepojęta osobliwość.

„[…] napływały zewsząd małe, łatwo zwrotne łódki prowadzone jakby od niechcenia przez smagłych Poleszuków – opisywał ówczesny student ze Lwowa, Stanisław Tołpa. – Pośród nich sunęła od czasu do czasu jakaś większa łódź z kilkuosobową osadą. Poleszuczki pracowały z wysiłkiem przy wiośle, a mężczyźni siedzący bezczynnie przyglądali się z pełnym spokojem ducha brzegom, po których kręciło się sporo ludzi.

Dotarliśmy do przystani. Panowała tu nieopisana wrzawa. Czego to nie zwieziono na czółnach! Wiązki siana, powiązane kupki drzewa, świnie, cielęta. Przy brzegu istna stacja towarowa, zasilana przez coraz to napływające łodzie. Woda wyrzucała na brzeg coraz to nowszy towar. Czółna w powrocie sunęły nie mniej obładowane, dźwigały kupki jakiegoś żelaziwa, obręcze do kół, łańcuchy, sieczkarnie, i jakiś prawdopodobnie delikatniejszy towar załadowany w workach.

Dom, w którym mieszkał Ryszard Kapuściński (fot. Kazimierz Lachnowicz)

Znad brzegu fala ludu płynęła i rozlewała się po pobliskich placach; budki, kramiki oblężone. Od tej stłoczonej masy odrywały się co pewien czas gromadki, obiegające kolejno wszystkie sklepy. Poleszuk mało kupuje, więcej natomiast ogląda, dziwuje się. Z przedmiotami, na które teraz patrzy, nieprędko drugi raz się zetknie, więc nimi nasyca oczy”[27].

Kapuściński wraz z rodziną opuścił na zawsze Pińsk w 1940 roku. Pomimo, że miał wtedy zaledwie 8 lat, obrazy z rodzinnego miasta towarzyszyły mu przez całe życie. Ponownie pojawił się nad Piną dopiero w połowie lat siedemdziesiątych, rozpoznawał znajome miejsca, mówił, że wspomnienia, „choć zostają przykryte innymi, wciąż istnieją”. Zbierał materiały o mieście, marzył, że napisze o nim książkę.

Jest takie miejsce w Pińsku, z którego można spojrzeć na rodzinne miasto pisarza jego oczami. To nowy most na Pinie, zbudowany w miejscu dawnego, skąd widok na Pińsk niewiele zmienił się od lat międzywojennych. Wprawdzie przystań jest cicha i pusta, nie przetrwał również kościół jezuitów, ale z tego miejsca widzimy panoramę miasta zbliżoną do tej, którą oglądał Kapuściński.

„To było miasteczko życzliwych ludzi i życzliwych ulic – twierdził reporter. – Do czasu wybuchu wojny nie widziałem tam żadnego konfliktu. Miejsce bez ostentacji, zadęcia, miejsce skromnych, prostych ludzi. Moi rodzice, jako nauczyciele, też byli takimi ludźmi. Może dlatego dobrze się zawsze potem czułem w tak zwanym Trzecim Świecie, gdzie ludzi cechuje nie zamożność, ale gościnność, nie ostentacja, ale współpraca…”[28]

Ryszard Kapuściński zmarł w styczniu 2007 roku w Warszawie. Nie zdążył już napisać książki, o której wydaniu marzył przez znaczną część swojego życia.

Przypisy

1 F. Ossendowski, Polesie, Łomianki, bdw, s. 7–8.

2 T. Kozłowski, Polesie, „Karta” 59/2009.

3Ibidem.

4 K. Pruszyński, Podróż po Polsce, Warszawa 2000, s. 72.

5 Kozłowski, op. cit.

6 Ossendowski, op. cit., s. 74.

7Ibidem, s. 73–74.

8Ibidem, s. 79–80.

9Ibidem, s. 116.

10 Ibidem, s. 165.

11Ibidem, s. 165–166.

12http://kapuscinski.info/bez-granic-po-horyzont.html

13 L. Sempoliński, Wielcy artyści małych scen, Warszawa 1968, s. 372–373.

14 Ossendowski, op. cit., s. 165.

15Ibidem, s. 186–187.

16 J. Pertek, Wielkie dni małej floty, Poznań 1990, s. 195.

17 M. Borowiak, Mała flota bez mitów, Gdańs. 1999, s. 110.

18 T. Kondracki, J. Tarczyński, Monitory Flotylli Pińskiej, Warszawa 2014, s. 49.

19Walki i prace Armii Krajowej, http://www.polskieradio.pl/39/156/Artykul/866435,Niemcy-bali-sie-Ponurego-jak-ognia

20 A. Nieuważny, Atlantyda Polesia, http://www.historia.uwazamrze.pl/artykul/1019670.html?print=tak&p=0

21 K. Pruszyński, Podróż po Polsce, Warszawa 2000, s. 78.

22Ibidem, s. 79.

23Ibidem, s. 78.

24 A. Domosławski, Kapuściński non-fiction, Warszawa 2012, s. 27.

25Ibidem, s. 27.

26Ibidem, s. 25.

27 G. Rąkowski, Czar Polesia, Pruszków 2001, s. 211–212.

28 Domosławski, op. cit., s. 25.

Rozdział 2

Na peryferiach II Rzeczypospolitej

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 3

W kręgu Radziwiłłów

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 4

Śladami wielkiej miłości wieszcza

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 5

Miasto nad Niemnem

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 6

Dyneburg (Daugavpils)

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 7

Cztery stulecia wspólnej historii

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 8

Kowno

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 9

Śladami marszałka

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 10

Rozwód Jadwigi z Jagiełłą

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Rozdział 11

Wilno

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

Wybrana bibliografia

Aftanazy R., Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej. Cz. 1, Wielkie Księstwo Litewskie, Inflanty, Kurlandia, t. 1, Województwa mińskie, mścisławskie, witebskie, Wrocław 1991.

Aftanazy R., Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej. Cz. 1, Wielkie Księstwo Litewskie, Inflanty, Kurlandia,. t. 2, Województwa brzesko-litewskie, nowogródzkie, Wrocław 1992.

Aftanazy R., Dzieje rezydencji na dawnych kresach Rzeczypospolitej. Cz. 1, Wielkie Księstwo Litewskie, Inflanty, Kurlandi, t. 3, Województwo trockie, Księstwo Żmudzkie, Inflanty Polskie, Księstwo Kurlandzkie, Wrocław 1992.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.