Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej - Sławomir Koper - ebook

Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej ebook

Sławomir Koper

3,9

Opis

Po wielkim sukcesie wydawniczym książek AFERY I SKANDALE II RP, ŻYCIE PRYWATNE ELIT ARTYSTYCZNYCH II RP i ŻYCIE PRYWATNE ELIT II RP, Wydawnictwo Bellona zaprasza do lektury kolejnej książki Sławomira Kopra, poświęconej latom II RZECZYPOSPOLITEJ. Piękna epoka, inteligentne i piękne kobiety. Dwudziestolecie międzywojenne to prawdziwy raj dla historyka, to czasy kiedy w życiu publicznym pojawiły się wielkie indywidualności, barwne postacie, niezapomniane osobowości. Sławomir Koper kontynuuje wątek życia prywatnego elit II Rzeczypospolitej i tym razem zajął się osobami kobiet odgrywających w tych czasach znaczącą rolę. Nie ogranicza się włącznie do osób najbardziej znanych, przypomina również panie już nieco zapomniane (Maria Morska) czy też dopiero obecnie docenione (Katarzyna Kobro). Ale przede wszystkim jest to barwna opowieść o żeńskich elitach okresu międzywojennego, z Jadwigą Beck, Zofią Nałkowską czy Marią Dąbrowską na czele. Jak zwykle autor nie ogranicza się wyłącznie do oficjalnego wizerunku, otwarcie pisze o sprawach finansowych, problemach uczuciowych czy orientacji seksualnej swoich bohaterek. I tworzy w ten sposób intrygujący obraz zwyczajnego życia, z jego wadami i zaletami, bardzo odległy od znanego nam z dotychczasowych publikacji. Lekki język autora i jego wartka narracja są dodatkowym atutem tej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 469

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (110 ocen)
39
35
27
9
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Sławomir Koper

Wpływowe kobiety Drugiej Rzeczypospolitej

Strona redakcyjna

Projekt okładki i stron tytułowych

Anna Damasiewicz

Redaktor prowadzący

Zofia Gawryś

Redaktor techniczny

Elżbieta Bryś

Korekta

Ewa Grabowska

Teresa Kępa

Copyright © by Bellona Spółka Akcyjna, Warszawa 2011

Nasz adres: Bellona Spółka Akcyjna

ul. Grzybowska 77, 00-844 Warszawa

e-mail: [email protected],

www.bellona.pl

ISBN 9788311125230

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o.

Od autora

Barwna epoka, inteligentne i piękne kobiety. Tak najkrócej i chyba najtrafniej można podsumować treść tej książki. Okres międzywojenny to niezwykle wdzięczna epoka dla historyka, fascynujący okres, czasy niezwykłych osobowości, a przede wszystkim intrygujących kobiet, które wywarły ogromny wpływ na dzieje i kulturę Drugiej Rzeczypospolitej.

Z jednej strony miałem duże możliwości wyboru, mogłem pisać o wielu paniach, a każda historia byłaby równie fascynująca. Z drugiej jednak musiałem zrezygnować z kilku znaczących postaci. Nie chciałem się powtarzać, nie napisałem więc o przedstawicielkach płci pięknej, którym poświęciłem już sporo miejsca w swoich publikacjach. A zatem z kręgów politycznych pominąłem Aleksandrę Piłsudską i Martę Thomas-Zaleską, ze sfery kultury natomiast Hankę Ordonównę i Zofię Stryjeńską. Informacje na ich temat można znaleźć w moim Życiu prywatnym elit Drugiej Rzeczypospolitej i Życiu prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej. Postanowiłem natomiast zająć się bliżej Marią Pawlikowską-Jasnorzewską, wspominaną wprawdzie obszernie w jednej z moich poprzednich książek, ale wyłącznie na tle rodziny Kossaków. Tutaj poświęciłem jej obszerny rozdział, kreśląc jej sylwetkę przez pryzmat życia osobistego. Podobnie postąpiłem w rozdziale o muzach Witkacego. W Życiu prywatnym elit artystycznych Drugiej Rzeczypospolitej poświęciłem nieco miejsca żonie i ostatniej partnerce Stanisława Ignacego Witkiewicza. Ale tam obie panie były tylko dodatkiem do wizerunku ekscentrycznego artysty, tutaj natomiast są pierwszoplanowymi bohaterkami.

Tematem tej książki jest życie prywatne wpływowych kobiet okresu międzywojennego. Ich działalności zawodowej poświęciłem niewiele miejsca, i tylko wówczas, gdy było to konieczne, aby zrozumieć prywatną biografię. Nie jestem politologiem, polonistą, czy krytykiem sztuki, uważam się za historyka obyczajowości, co skutkuje innym spojrzeniem na wiele wydarzeń i procesów historycznych. Koncentruję się na tym, co zawsze było dla mnie najważniejsze – na życiu prywatnym wybitnych osobistości, na elementach biografii, o których z reguły milczą historycy. Na ukazywaniu moich bohaterów w domowym zaciszu, pozbawionych splendoru związanego z wysoką pozycją społeczną. Czyż taka osoba nie jest znacznie ciekawsza niż zapięty pod szyję posąg bez życia?

Na koniec przyznam się czytelnikom do pewnego zabiegu związanego z tą książką. Usunąłem z niej dwa prawie gotowe rozdziały poświęcone gwiazdom filmu i sportu. Rozmiary tej publikacji umożliwiały tylko pobieżne potraktowanie tematu, a gwiazdy X muzy zasługują na oddzielną publikację. I to nie tylko panie, ale również ich ekranowi partnerzy. Do tego tematu zamierzam zresztą niebawem powrócić.

Sławomir Koper

Rozdział 1 Kobieta i feminizm w czasach Drugiej Rzeczypospolitej

Sufrażystki

Początek nowoczesnego ruchu emancypacyjnego (nazwy feminizm jeszcze nie znano) związany jest z rewolucją francuską i Deklaracją Praw Kobiety i Obywatelki autorstwa Olimpii de Gouges. Wzorowany na Deklaracji Praw Człowieka i Obywatela manifest nie znalazł jednak uznania władz rewolucyjnych, a jego autorka zakończyła życie na gilotynie. Nie oznaczało to jednak specjalnej niechęci rewolucjonistów do spraw emancypacji. Gilotyna stanowiła w tych burzliwych czasach naturalny instrument uprawiania polityki i zwyczajowe zwieńczenie kariery wszelkiej maści nowatorów i wizjonerów.

W tym czasie w Wielkiej Brytanii Mary Wollstonecraft ogłosiła Obronę i dochodzenie praw mężczyzn. Autorka miała wprawdzie więcej szczęścia niż jej francuska koleżanka, ale efekty publikacji były podobne – pozostały niezauważone.

Emancypacji nie można było jednak zahamować gilotyną i w XIX stuleciu kobiety coraz głośniej domagały się równouprawnienia. W Stanach Zjednoczonych emancypacja towarzyszyła ruchowi abolicyjnemu, a jego liderki sugerowały, że ich położenie niewiele różni się od losu czarnych niewolników.

Inna sprawa, że kiedy kilka lat po wojnie secesyjnej czarna mniejszość uzyskała prawa wyborcze, to jeden z jej liderów zauważył, że skoro Murzyni czekali tyle lat, to kobiety również mogłyby wykazać się większą cierpliwością. Z męskiej solidarności wyłamały się wyłącznie władze stanu Wyoming, gdzie już w 1869 roku przyznano kobietom prawa wyborcze. Ale był to wyjątek potwierdzający regułę.

Nowe prądy szybciej docierały na antypody niż do Europy i Stanów Zjednoczonych. W 1893 roku przyznano paniom prawa wyborcze w Nowej Zelandii, a dziewięć lat później w ślady tamtejszych polityków podążyły władze Australii. Ale nawet na starym kontynencie coś zaczęło się zmieniać na lepsze, od 1906 roku w Finlandii płeć piękna mogła brać udział w głosowaniu. A co najdziwniejsze, Finlandia należała wówczas do imperium rosyjskiego uchodzącego za ostoję konserwatyzmu.

Najważniejszą rolę w ruchu emancypacyjnym odegrały angielskie sufrażystki (od łacińskiego suffragium – głos wyborczy), oczy działaczek na całym świecie były więc zwrócone na Zjednoczone Królestwo. Trzeba przyznać, że działy się tam rzeczy zupełnie niepasujące do obiegowych opinii o belle époque. Miejscowe aktywistki dopuszczały się czynów zakrawających wręcz na terroryzm we współczesnym znaczeniu tego słowa.

Angielskie emancypantki znalazły swojego ideologa, został nim znany filozof John Stuart Mill. Liberalny myśliciel skoncentrował się na obalaniu stereotypów, kwestionując ogólnie przyjętą zasadę wyższości mężczyzn. Skierował więc sufrażystki na drogę racjonalnych działań, popierając ich aktywność logicznymi argumentami.

Nie przeszkodziło to Izbie Gmin w podjęciu uchwały (1866), że płeć piękna nie potrafi pojąć reguł rządzących polityką, przyznanie zatem kobietom możliwości wpływu na państwo jest działaniem wysokiego ryzyka. I odrzucono petycję o uchwalenie powszechnego prawa wyborczego przedstawioną przez Milla, a podpisaną przez półtora tysiąca osób. Cztery lata później wniosek ponowił przyjaciel filozofa, prawnik z Manchesteru, Richard Pankhurst. Nikogo specjalnie nie zdziwiła kolejna odmowna decyzja parlamentu, Pankhurst miał natomiast własne ambicje – chciał, aby jego nazwisko stało się symbolem zwycięskiej walki o równouprawnienie kobiet. I cel swój osiągnął, ale zawdzięczał to nie sobie, lecz żonie i córkom.

Odrzucenie wniosku przez parlament nie oznaczało, że nie następowały zmiany w ustawodawstwie. Przyznano paniom prawo do rozwodów w sytuacji zdrady małżonka, okrucieństwa czy popełnienia bigamii. Partner miał prawo zachować jednak wspólną własność majątkową wraz z posagiem, pewnym ustępstwem była natomiast gwarancja minimum majątkowego dla żon porzuconych przez mężów.

Dostęp do własnych pieniędzy oraz prawo do nauki i pracy zawodowej okazały się równie ważnymi postulatami jak prawa wyborcze. Powstawały damskie stowarzyszenia, wydawano czasopisma dla kobiet głoszące hasła emancypacyjne. Ważnym krokiem naprzód była ustawa zapewniająca paniom po wyjściu za mąż prawo do dysponowania własnymi zarobkami, utrzymywania prywatnego konta bankowego i dokonywania zapisów do wysokości dwustu funtów.

Procesu emancypacji nie można było zatrzymać i w 1884 roku Izba Gmin wyraziła zgodę, aby kobiety po wyjściu za mąż mogły rozporządzać własnym majątkiem. Dziewczęta uzyskały zgodę na podejmowanie studiów wyższych, a prekursorem w tej dziedzinie stał się wydział medyczny uniwersytetu w Edynburgu. I chociaż przez kilka lat studentki nie miały prawa do końcowego egzaminu i dyplomu, to pojawił się ważny precedens. Ograniczenia cofnięto w 1878 roku, a już pięć lat wcześniej dopuszczano panie na wykłady w Oksfordzie. Na zajęciach pojawiać się mogły jednak wyłącznie w towarzystwie przyzwoitki, podobnie jak w Cambridge.

Opieszałość procesu emancypacji rozczarowała brytyjskie sufrażystki. Zdesperowane panie uznały, że nadszedł czas na radykalne działania, a ich determinacja i metody miały kompletnie zaskoczyć brytyjskich polityków.

Bunt

Richard Pankhurst nazwał kiedyś Izbę Lordów (wyższą izbę brytyjskiego parlamentu) „najbardziej przestarzałą i niedorzeczną instytucją w Europie, publiczną rzeźnią, istniejącą tylko po to, by zabijać swobody ludzkości”. Wywołało to niemały skandal, ale parlamentarzyści brytyjscy nie przewidzieli, do czego zdolne są ich żony i córki. W 1897 roku Millicenta Fawcett, żona posła i dyrektora Poczty Krajowej, powołała Federację Stowarzyszeń Sufrażystek. Do organizacji przystąpiła Emmeline Pankhurst wraz z trzema córkami, z których Christabel (absolwentka wydziału prawa uniwersytetu w Manchesterze) została głównym doradcą prawnym ruchu.

W maju 1905 roku Emmeline urządziła pierwszą publiczną demonstrację – wiec na schodach Izby Gmin. Panie zostały błyskawicznie rozpędzone przez policję, ale interwencja tylko zaostrzyła nastroje. Na wiecu wyborczym w Manchesterze doszło do szarpaniny z funkcjonariuszami i Christabel Pankhurst napluła w twarz policjantowi. Następnego dnia sąd skazał ją i Annę Kenney na grzywnę, z możliwością zamiany kary finansowej na siedem dni więzienia. Sufrażystki wybrały areszt, a największe gazety w Wielkiej Brytanii donosiły o wydarzeniu na pierwszych stronach.

Ofiarą wyjątkowej nienawiści działaczek stał się premier Herbert Asquith. Aktywistki nachodziły jego dom, obrzucały kamieniami pociąg, którym podróżował, aż wreszcie dopadły go na polu golfowym. Obezwładniły polityka, usiłując rozebrać do naga. Premiera ocaliła córka, przepędzając sufrażystki kijem golfowym ojca.

Innym znienawidzonym politykiem okazał się Winston Churchill. Jako zajadły przeciwnik równouprawnienia zalecił policji (był ministrem spraw wewnętrznych) używanie brutalnych metod. W efekcie został wychłostany przez jedną z pań na dworcu w Bristolu, a szpicruta weszła do arsenału sufrażystek.

W ciągu kilku lat Wielka Brytania stała się areną wydarzeń nienotowanych od czasów Olivera Cromwella. Kiedy w lutym 1907 roku otwarcie obrad Izby Gmin zaszczycił król Edward VII, sufrażystki usiłowały wręczyć mu petycję. Policja przez trzy godziny powstrzymywała cztery tysiące kobiet szturmujących parlament, ale kilkadziesiąt aktywistek z Emmeliną Pankhurst na czele przedarło się aż pod drzwi sali obrad. Zostały aresztowane i skazane na trzy tygodnie więzienia, co wcale nie osłabiło ich zapału. Jedna z działaczek wynajęła nawet sterowiec, aby zrzucić kilkadziesiąt kilogramów ulotek na pałac Buckingham.

W tej napiętej sytuacji nie zabrakło pomysłów rodem z greckiej komedii. Młodsze działaczki odmawiały mężom współżycia seksualnego, uważając to za formę nacisku na upartych partnerów. I podobnie jak Lizystrata osiągnęły sukces, albowiem demonstracje gromadziły coraz większą liczbę mężczyzn. Zresztą wiece z udziałem kilkunastu tysięcy obywateli obojga płci przestały już kogokolwiek dziwić.

Aresztowane sufrażystki podejmowały głodówki, zarządzono zatem ich przymusowe dokarmianie. To wzburzyło opinię publiczną, a sprawą zajęła się prasa. Metody brytyjskich polityków porównywano do rosyjskiej służby więziennej, zarzucając władzom okrucieństwo. Po koronacji Jerzego V kolejną propozycję przyznania paniom praw wyborczych zablokował minister skarbu Lloyd George, czego sufrażystki nigdy mu nie zapomniały.

W marcu 1912 roku Emmeline Pankhurst zarządziła kolejną ofensywę. Uzbrojone w młotki patrole aktywistek przemierzały ulice Londynu. Wybijano szyby w budynkach rządowych i sklepach, podpalano skrzynki pocztowe, a szczególnie zdesperowane panie przykuwały się do ogrodzeń. Rząd skierował przeciwko demonstrantkom dziesięć tysięcy policjantów, Pankhurst została aresztowana i skazana na dziewięć miesięcy więzienia. Oczywiście ogłosiła głodówkę, a wiadomość na temat prób sztucznego karmienia liderki w areszcie zaostrzyła nastroje. Nawet Jerzy V wyraził zaniepokojenie, ale sufrażystki miały własne metody rozwiązywania problemów. Trzy działaczki dopadły lekarza odpowiedzialnego za sztuczne karmienie i wychłostały go szpicrutami.

To był dopiero początek. W Dublinie wojujące panie podpaliły budynek teatru, gdzie miał przemawiać premier Asquith. Spłonęły dwie stacje kolejowe pod Londynem, w Canterbury powybijano szyby w siedzibie prymasa Anglii. A w lutym 1913 roku natomiast Emily Davison podłożyła pod letnim domem Lloyda George’a dwie bomby zegarowe. Wybuchła tylko jedna, minister ocalał, a sufrażystka przyznała się do zamachu. W areszcie podjęła głodówkę, a sztuczne karmienie nie przyniosło efektu. Aktywistka dotkliwie pobiła lekarza żelaznym nocnikiem znajdującym się w wyposażeniu celi.

Emmeline Pankhurst skazano na trzy lata więzienia, niebawem jednak znalazła się na wolności – lekarzom nie udało się skłonić liderki do przerwania głodówki. Wypuszczono również Emily Davison, co zakończyło się tragedią.

Emily zaplanowała kolejną demonstrację i w czerwcu znalazła się na torze konnym Tottenham Corner podczas tradycyjnych gonitw. Zapewne nie planowała spektakularnego samobójstwa, wiadomo, że zakupiła bilet powrotny na kolej. Wypadki potoczyły się jednak dramatycznie, podczas derby sufrażystka wpadła pod kopyta konia Jerzego V; ciężko poturbowana zmarła po czterech dniach. Zachowany film zdaje się wskazywać, że Emily planowała przewrócenie konia monarchy, co jej się zresztą udało. Zapewne jednak nie chciała złożyć swojego życia w ofierze, bo w więzieniu byłaby bardziej przydatna dla ruchu.

Jej koleżanki nie próżnowały: spłonęły pawilony sportowe w Cambridge i Roehampton oraz dworzec kolejowy w Oxted. Do obrony Emmeline Pankhurst utworzono gwardię młodych kobiet uzbrojonych w maczugi (!) i szkolonych przez zawodowego boksera.

Nastroje spacyfikował dopiero wybuch wojny światowej, a konflikt z władzami państwa nie oznaczał braku patriotyzmu. Na apel Emmeline Pankhurst aktywistki przystąpiły do organizowania służb medycznych i pomocniczych, a ich doświadczenia w walkach z policją okazały się bezcenne. Wojna zupełnie zmieniła sytuację kraju – w czerwcu 1917 roku Izba Gmin przyznała prawo głosu kobietom, które ukończyły trzydzieści lat i były właścicielkami nieruchomości. Pełne prawo wyborcze obywatelki Wielkiej Brytanii uzyskały w 1928 roku, a w pierwszych powszechnych wyborach kandydować miała Emmeline Pankhurst. Niestety, liderka sufrażystek zmarła kilka tygodni wcześniej.

W tym czasie pełne prawa wyborcze dla żeńskiej części populacji stały się już w całej Europie standardem, a w Polsce obowiązywały od 1918 roku. W tyle pozostała Szwajcaria, gdzie przyznano je w 1974 roku, a w kantonie Appenzell Innerrhoden dopiero w 1990 roku! Nie można zatem mówić, że nasz kraj był zacofany jeśli chodzi o równouprawnienie kobiet. Przynajmniej w kwestiach ustawodawczych, bo z innymi sprawami różnie bywało.

Równouprawnienie po polsku

Przywykło się uważać, że polskie emancypantki nie wywalczyły sobie praw wyborczych, tylko je otrzymały. Jest w tym wiele prawdy, ale Polki znajdowały się też w zupełnie innej sytuacji niż ich brytyjskie czy francuskie koleżanki.

Ruchy emancypacyjne pojawiły się w naszym kraju stosunkowo późno i początkowo ograniczały się niemal wyłącznie do zaboru rosyjskiego. Klęska powstania styczniowego stała się wyraźną cezurą polityczną i obyczajową. Najwartościowsza część populacji męskiej zginęła w walkach lub powędrowała za Ural, kobiety przejęły więc obowiązki dotychczas przynależne mężczyznom. Panie dbały o rodzinne majątki, o wychowanie dzieci, a raz zapoczątkowanych zmian nie można już było zatrzymać.

Wydarzeniom politycznym towarzyszyły przemiany gospodarcze i obyczajowe. Polska weszła w fazę uprzemysłowienia i urbanizacji, pojawiła się nowa warstwa społeczna – inteligencja pracująca. Ogromną rolę odegrały również prądy umysłowe (pozytywizm) oraz ideologiczne. Socjalizm dopuszczał większą rolę kobiet w życiu społeczeństwa niż konserwatywne nurty polityczne. To przecież nie przypadek, że w lewicowych partiach (PPS i SDKPiL) panie miały większe znaczenie niż w ugrupowaniach narodowych.

Wprawdzie polscy bojownicy nigdy nie dorównali rosyjskiej Narodnej Woli, gdzie kobiety bywały wykonawczyniami zamachów, ale również nad Wisłą zdarzały się wyjątki. Wanda Krahelska próbowała osobiście zabić rosyjskiego gubernatora Gieorgija Skałona, a Aleksandra Szczerbińska (później żona Piłsudskiego) wzięła bezpośredni udział w akcji w Bezdanach.

Lewicowe działaczki walczyły z bronią w ręku, ale inne panie wybierały drogę legalną. W 1865 roku w Warszawie zaczął się ukazywać tygodnik „Bluszcz” propagujący emancypacyjne treści. Z dzisiejszego punktu widzenia pismo wydaje się umiarkowane i zachowawcze, ale wówczas stanowiło nowość na rynku prasowym. Znacznie bardziej radykalny charakter miał natomiast lwowski „Świt”, którego motywem przewodnim była idea samodzielności kobiet i walki z konwencjonalnym obrazem płci pięknej w społeczeństwie. Redaktorką naczelną została Maria Konopnicka, co jednak nie zapewniło tytułowi sukcesu. Zainteresowanie było niewielkie i po dwóch latach pismo upadło.

Ze znacznie lepszym przyjęciem spotkało się krakowskie „Nowe Słowo” (Maria Wiśniewska „Turzyma”) i „Ster” ze Lwowa (Paulina Kuczalska-Reinschmit). Na ich łamach poruszano kwestie edukacji i pracy zarobkowej kobiet bez względu na pochodzenie społeczne. Warto jednak zwrócić uwagę na pewną charakterystyczną sprawę. Emancypacja na ziemiach polskich do wybuchu pierwszej wojny światowej pozostawała tematem elitarnym ograniczonym do inteligencji i kręgów ziemiańskich. Panie ze środowiska robotniczego nie były zainteresowane tą tematyką, w tych kręgach większe zainteresowanie budziła działalność socjalistyczna niż równouprawnienie.

W Polsce nie udało się to, co powiodło się na zachodzie Europy – zjednoczenie działaczek wywodzących się z różnych warstw społecznych. Różnice były zbyt poważne, poziom życia, wykształcenie i światopogląd okazały się przeszkodami nie do pokonania. Polski ruch emancypacyjny odróżniał się jeszcze jedną cechą – polskie feministki nie mogły prowadzić skutecznej działalności w oderwaniu od realiów politycznych i narodowych. Nawet hasła przyznania kobietom praw wyborczych (podstawowe na zachodzie Europy) zostały w Polsce powiązane z postulatami niepodległościowymi.

Chcemy całego życia!

W 1905 roku odbył się pierwszy ogólnopolski zjazd kobiet. Do Krakowa przybyły działaczki z trzech zaborów, obrady skoncentrowały się na problemie walki o przyznanie kobietom praw wyborczych. Jednocześnie pojawiła się kwestia podwójnej moralności obyczajowej – innej dla kobiet i mężczyzn. Dwa lata później, na kolejnym zjeździe w Warszawie, sprawa stała się wyjątkowo aktualna. Ze słynnym referatem wystąpiła wówczas Zofia Nałkowska, a jej przemówienie wywołało gwałtowne polemiki.

Nałkowska była mężatką, miała wówczas dwadzieścia trzy lata, a za sobą debiut literacki. Jej przemówienie miało trwać pięć minut, ale przerywany oklaskami referat znacznie się przedłużył – na koniec prelegentka dostała owacje na stojąco.

Wystąpienie Nałkowskiej jak na ówczesne standardy było szokujące, pani Zofia od początku wygłaszała prowokujące opinie:

„Z pism i broszur wiemy już, że mamy prawa do praw, że prostytucja istnieć nie powinna, znamy też dobrze wszystkie argumenty dowodzące, że kobieta doprawdy jest człowiekiem”.

Nałkowska zajęła się problemem prostytucji, nie szczędząc złośliwych uwag dotyczących podwójnej moralności i przemilczania niewygodnych tematów:

„Jest rzeczą zupełnie śmieszną i z logicznego punktu widzenia wprost niewiarygodną, że sprawą prostytucji zajmuje się ruch kobiecy, a więc my kobiety. Jakże możemy rozprawiać o prostytutkach, gdy nam ich znać nie wolno, jak mamy decydować o ich losie, nie mogąc zapytać ich o zdanie?”. [1]

Prelegentka snuła analogie pomiędzy „kobietami upadłymi” a paniami z towarzystwa, zauważając, że „my, kobiety tak zwane uczciwe, aż nazbyt często w małżeństwach naszych sprzedajemy prócz ciał jeszcze i duszę”. Za całkowicie niezrozumiały uznała ostracyzm wobec kobiet, które padły ofiarami męskiej tyranii. Tym bardziej wobec pań, które odważyły się prowadzić niezależne życie, łamiąc konwenanse epoki. W efekcie tak zwane uczciwe kobiety na równi z mężczyznami skazują własne koleżanki na upadek moralny i ekonomiczny, nie próbując nawet zrozumieć ich sytuacji.

„Otaczając wzgardą kobietę uwiedzioną, zrywając znajomość z kobietą, która uciekła od męża, gubiąc w naszej opinii każdą kobietę wyzwoloną, jako upadłą, ostracyzmem towarzyskim i społecznym, odsuwając od źródeł zarobkowania – my to właśnie, kobiety uczciwe, szanujące się, czynimy z niej prostytutkę [...]”. [2]

A przecież „kobieta, stając się niezależną, traci cechy nabyte w niewoli” i przestaje być dodatkiem do zakłamanego świata mężczyzn. Albowiem „cały ustrój dzisiejszego życia erotycznego opiera się na jawnej poligamii”, co akceptują również kobiety. „Większa czystość ogółu kobiet od ogółu mężczyzn nie jest wynikiem naszej moralnej przewagi”, lecz przede wszystkim efektem „przystosowania się do warunków niewoli”. A całość reguluje niepisana umowa społeczna, w praktyce uznawana przez obie strony.

Nałkowska nie miała dzieci, a opinie jej znajomych potwierdzały, że był jej obcy instynkt macierzyński. To stanowiło jedną z przyczyn, że sprzeciwiała się twierdzeniu, iż podstawowym celem życiowym kobiety jest posiadanie potomstwa. Na jej szczególną niechęć zasłużył pewien lekarz, który ogłosił zadziwiające wyniki swoich badań. Nie podała jego personaliów, ale była to publiczna tajemnica:

„Jeden z lekarzy, opierając się na zeznaniach swych pacjentek, ogłosił, że dziewięćdziesięciu procentom kobiet niedostępne są wzruszenia erotyczne, a przeto jedynym motywem do zawarcia małżeństwa jest dla nich potrzeba macierzyństwa”. [3]

Prelegentka trafnie zauważyła, że panie zdradzające mężów nie robią tego przecież wyłącznie z potrzeby umartwiania. Zdrada małżeńska, według Nałkowskiej, nie stanowiła zresztą największego problemu, za zdecydowanie bardziej tragiczne uważała konsekwencje niechcianej ciąży:

„[...] czy rzucające się dziewczęta z okien na kamienie lub z brzegu rzeki w głębinę z obawy przed grożącym macierzyństwem, też macierzyństwo mają tylko na celu w miłości?”. [4]

Nałkowska zakończyła referat prowokacyjnym jak na ówczesne stosunki hasłem „chcemy całego życia!” i spotkała się z żywiołową owacją. Jednak nie wszystkie słuchaczki poparły jej wystąpienie, a grupa starszych działaczek nie ukrywała oburzenia. Należała do nich Maria Konopnicka, która demonstracyjnie opuściła obrady. A przecież sama uchodziła za emancypantkę, swego czasu była redaktorem naczelnym „Świtu”. Ale to tylko potwierdza, jak bardzo wystąpienie Nałkowskiej odbiegało od ówczesnych norm obyczajowych. W damskim środowisku prawo kobiet do oświaty nie budziło kontrowersji, do pracy zawodowej również, ale sfera obyczajowa wciąż pozostawała tematem tabu.

Referat Nałkowskiej przedrukowano na łamach „Krytyki” i na odzew nie należało długo czekać. Ripostę zamieścił doktor Miklaszewski – ośmieszony przez Nałkowską badacz zadowolenia seksualnego pacjentek. W cierpkiej wypowiedzi zauważył, że jego studia trwały piętnaście lat i objęły trzy tysiące przypadków. Dlatego bronił tradycyjnych podstaw związków męsko-damskich, uważając je za jedyne możliwe do przyjęcia:

„Jeszcześmy nie dorośli do tego, żeby o związkach płci rozstrzygały inne względy prócz ekonomicznych i towarzyskich albo popędu płciowego, rozbudzonego przedwcześnie u niedorostków życiowych [...]” [5].

Zarzucił Nałkowskiej, że uważa „popęd płciowy za jedyny wskaźnik doboru”, czego nie potwierdziły jego badania. I autorytatywnie stwierdził, że kobiety prowadzące samodzielnie życie, a szczególnie wspomniane przez prelegentkę „wielkie artystki, aktorki, śpiewaczki”, są z reguły „istotami chorymi, znerwicowanymi”.

Wypowiedź lekarza zadziałała jak włożenie kija w mrowisko. Do akcji przystąpiły kolejne panie: Maria Wiśniewska „Turzyma” i Izabela Moszczeńska.

Pierwsza z nich – redaktorka krakowskiego „Nowego Słowa” – zaatakowała Miklaszewskiego z pozycji typowo kobiecych. Zauważyła z przekąsem, że „jedyną osobistą wartością kobiety było do niedawna dziewictwo”, a walczące o prawa obywatelskie panie w rzeczywistości walczą również o „prawo do miłości”. Albowiem życie to także miłość, najważniejsza sprawa, decydująca o jego jakości.

Dalej poszła Izabela Moszczeńska. Stwierdziła złośliwie, że Miklaszewski prezentuje wyjątkowo „stary kierunek etyczny” zwany „proboszczowskim”. I z tego punktu widzenia uznaje wyłącznie dwie formy kontaktów seksualnych: małżeństwo lub nierząd, inne rozwiązania są zaś dla niego kompletnie niezrozumiałe.

Oczywiście podała w wątpliwość badania Miklaszewskiego, uznając, że lekarz ograniczył się do wąskiej grupy pacjentek zniewolonych przez tradycję, obawiających się otwarcie mówić o swoich doznaniach i uczuciach. Nazwała je zresztą „penitentkami” (zamiast pacjentek), a moralność Miklaszewskiego określiła jako „etykę stajni lub obory”. A w takim świecie wartość kobiety ocenia się według „gwarancji, jakie przedstawia dla swojego właściciela”.

Moszczeńska zauważyła, że „czasem tak zwana wierność małżeńska jest zdradą własnego człowieczeństwa”, a macierzyństwo, zamiast być „moralną sankcją miłości”, jest wynikiem ograniczeń krępujących uczucie. Przywołała zresztą literacki przykład – Anielkę z Bez dogmatu Sienkiewicza – postać wzbudzającą irytację trzeźwo myślących. Nie bez powodu Wacław Nałkowski (ojciec Zofii) uważał, że ta powieść „idealizuje filisterię”, propagując niemoralność pod płaszczykiem cnoty. Bohaterka Sienkiewicza kochała innego, dziecko miała z mężem, a małżeństwo traktowała wyłącznie jak przedsiębiorstwo, „dotrzymując kontraktu”.

Miklaszewski nie pozostawił ataku bez odpowiedzi. Zajadle bronił swojej statystyki, ale brakowało mu racjonalnych argumentów. Z maniackim uporem pisał, że jego oponentki „utożsamiają rozkosz z miłością”, co mogło być uznane za uczucie wyłącznie „przez hulaków podnieconych wyskokiem”. A „żądza rozkoszy mogła niekiedy popchnąć kobietę do obcowania płciowego z pierwszym lepszym mężczyzną”. Powoływał się na własną praktykę, stwierdzając, że „my lekarze spotykamy często takie nieszczęsne istoty, które zazwyczaj są ofiarami długotrwałych podniet płciowych”. Przy okazji odkrył jednak zupełnie nowe obszary kontaktów męsko-damskich, przekazując zadziwiające informacje. Ten specjalista z dyplomem doktora nauk medycznych z całą powagą stwierdzał, że „warunki fizjologiczne mężczyzny czynią go zdatnym do stosunków płciowych nie ze wszystkimi kobietami, lecz tylko z nielicznymi”.

Trudno po latach określić, czy Miklaszewski wierzył w to, co pisał, czy też uważał swoje oponentki za niedoświadczone dziewczynki. A może tym razem wziął przykład z własnego życia? Na pewno jednak bronił obyczajów epoki, uznając, że seks może funkcjonować wyłącznie w „stałym związku opartym na miłości”. Ale chyba zapędził się zbyt daleko, nie zgadzając się, „aby wartość moralną kobiety oceniano według jej charakteru i treści duchowej (?)”. Warto zwrócić uwagę na znak zapytania – pochodzi od tego obrońcy tradycyjnych wartości.

Dyskusję zamknął artykuł autorstwa sprawczyni całego zamieszania. Nałkowska zauważyła ironicznie, że Miklaszewski, pomimo „zaznaczonej naukowości jego stanowiska”, nie podał „żadnych logicznych argumentów”. Dyskutował „za pomocą zupełnie dowolnych epitetów”, tkwiąc „całkowicie w sferze wyhodowanych przez kulturę katolicką pojęć etycznych”. Podkreśliła, że szanowny pan doktor nie potrafił nawet „wyjść poza średniowieczną nomenklaturę”, a w jego artykułach aż roi się od określeń typu „chuć”, „sromota”, „nierząd”, „upadek”.

Polskie emancypantki

W czasach, gdy Nałkowska ośmieliła się wykrzyczeć w imieniu polskich kobiet śmiałe żądanie, dyskusja na temat równouprawnienia płci miała nad Wisłą już pewną tradycję. U schyłku XIX wieku w życiu publicznym nie brakowało pań łamiących wszelkie stereotypy, które nie spotkały się z ostracyzmem społecznym. Pochodząca ze sfer ziemiańskich Eliza Orzeszkowa po powstaniu styczniowym unieważniła swoje małżeństwo, przeniosła się do Grodna i związała z żonatym prawnikiem Stanisławem Nahorskim. Pobrali się dopiero dwadzieścia pięć lat później, po śmierci żony partnera, ale małżeństwo trwało zaledwie dwa lata. Podczas hucznie obchodzonych imienin pisarki Nahorski zmarł na atak serca, a Orzeszkowa już nigdy nie związała się z żadnym mężczyzną.

Autorka Nad Niemnem złamała kilka podstawowych zakazów obyczajowych – odważyła się porzucić męża zesłanego za udział w powstaniu styczniowym, a co więcej, zdecydowała się żyć i pracować na własny rachunek. A to, że jej partnerem życiowym był żonaty mężczyzna, już w ogóle nie mieściło się w normach epoki. Takie rzeczy zdarzały się w środowiskach artystycznych (uważanych wówczas za moralnie podejrzane), a Orzeszkowa pochodziła z rodziny ziemiańskiej. Ale jej następczynie miały pójść jeszcze dalej.

Maria Konopnicka publicznie oburzała się na referat Nałkowskiej, ale jej życie daleko odbiegało od stereotypu matki Polki. Ona również porzuciła męża, przeniosła się z szóstką dzieci do Warszawy, gdzie utrzymywała rodzinę z pisania i korepetycji. Współcześni zarzucali jej nieetyczny stosunek do własnego potomstwa i zapewne mieli rację. Konopnicka pozbyła się dość szybko obowiązków macierzyńskich, ograniczając swoją rolę wyłącznie do zapewnienia potomstwu środków materialnych. Chociaż nazywano ją „niewiastą mocno kochliwą”, trudno jest znaleźć mężczyzn, z którymi łączyłyby ją bliższe stosunki. Właściwie wiadomo jedynie o tragicznej śmierci zakochanego w niej, młodszego o dwadzieścia dwa lata, filozofa i historyka – Maksymiliana Gumplowicza. Ten trzydziestoletni mężczyzna zastrzelił się w 1897 roku przed hotelem w Grazu, w którym mieszkała Konopnicka.

Specjalnie to jednak pisarki nie obeszło, zresztą bardziej interesował ją wizerunek rodziny. Dlatego bez skrupułów zerwała z jedną z córek (Heleną), oskarżoną o kradzieże, próbę sfingowania samobójstwa, a nawet usiłowanie zabójstwa matki. Uznana za niepoczytalną wegetowała w kolejnych zakładach zamkniętych, a matka zadowalała się wysyłaniem pieniędzy na jej utrzymanie. Skandalem groziła również kariera kolejnej córki – pisarka uważała zawód aktorki za mocno podejrzany. Sobie jednak potrafiła wiele wybaczyć.

W 1889 roku poznała młodszą o dziewiętnaście lat malarkę Marię Dulębiankę. Dulębianka miała krótko ostrzyżone włosy, nosiła się po męsku, w surducie, z monoklem w oku, świetnie jeździła konno. Panie szybko stały się nierozłączne, wspólnie zamieszkały w Żarnowcu, a partnerka brała nawet udział w zjeździe rodzinnym Konopnickich. Pisarka w listach zaczęła używać pierwszej osoby liczby mnogiej i wcale nie chodziło jej o pluralis maiestaticus. Po prostu wypowiadała się w imieniu swoim i Dulębianki.

Przyjaciółkę nazywała Pietrek, partnerka towarzyszyła jej na zjeździe kobiet w Warszawie. Zachowały się relacje z których wynika, że Konopnicka opuściła obrady nie z powodu wystąpienia Nałkowskiej, ale w efekcie kąśliwych uwag na temat jej związku z Dulębianką.

Maria Konopnicka zmarła trzy lata później, w 1910 roku, a jej pogrzeb we Lwowie był jedną z większych uroczystości żałobnych na ziemiach polskich. Do śmierci cieszyła się powszechnym uznaniem, czego nie można powiedzieć o innej emancypantce zajmującej się literaturą. Jej losy przypominają film grozy, a co gorsza bez happy endu.

Maria Komornicka/Piotr Odmieniec Włast

Maria Komornicka była młodsza o pokolenie od Orzeszkowej i Konopnickiej. Miała nieprawdopodobny talent literacki i już jako szesnastolatka debiutowała na łamach „Gazety Warszawskiej”. Dwa lata później pojawił się jej pierwszy zbiór opowiadań.

„Urody była miernej – wspominał Komornicką Jan Lorentowicz. – Drobna, ubrana skromnie, wywierała wrażenie raczej młodego chłopca, co jeszcze bardziej podkreślały krótkie, po męsku ostrzyżone włosy, dość rzadkie w owych czasach u kobiet”. [6]

Wyjechała na studia do Anglii, ale po półrocznym pobycie w Cambridge wróciła, uznając uczelnię za zbyt tradycyjną. W 1894 roku poznała rodzinę Nałkowskich, a młodziutka Zofia zanotowała intrygujące informacje na jej temat. Podobno Maria planowała w tym czasie małżeństwo, zamierzając jednak porzucić partnera dwa, trzy lata po ślubie. Uniknęłaby w ten sposób staropanieństwa.

W 1898 roku wyszła za mąż za dziesięć lat od siebie starszego poetę Jana Lemańskiego. Wybraniec był osobnikiem z poważnymi defektami umysłowymi, a ponieważ Maria również nie potrafiła zapanować nad własną psychiką, to finał mógł być tylko jeden. Już podczas podróży poślubnej Lemański usiłował zastrzelić żonę, a dwa lata później doszło do oficjalnej separacji. Porzucony mąż nigdy nie zapomniał partnerki i w swej twórczości przejawiał obsesyjną nienawiść do płci pięknej. Usiłował popełnić samobójstwo, zmarł w latach trzydziestych XX stulecia.

Od wczesnej młodości Maria głosiła odważne poglądy na temat roli kobiet w społeczeństwie, a z czasem pojawiły się problemy z określeniem własnej seksualności. W 1903 roku, podczas pobytu w Paryżu, wystąpiły u niej pierwsze poważne zaburzenia psychiczne, które niektórzy uznali za symptomy choroby umysłowej. Pomimo to Komornicka dużo pisała i publikowała, często podpisując się męskimi pseudonimami (J. Nałęcz, Włast).

W 1907 roku w Poznaniu doszło do wydarzeń do dzisiaj różnie interpretowanych przez badaczy. Fakty były następujące: Maria ścięła krótko włosy, spaliła damskie stroje, a żeby uzyskać szczupły, męski kształt twarzy, poleciła wyrwać sobie wszystkie (?) zęby. Od tej pory miała żyć jako Piotr Odmieniec Włast (nazwisko legendarnego założyciela rodu jej matki).

Na początku XX stulecia nie istniała możliwość zmiany płci, przemiana Marii w Piotra miała zatem wyłącznie zewnętrzny charakter. Wiązała się jednak z potrzebami jej psychiki – zapewne czuła się mężczyzną i chciała nim być.

„Mając świadomość – pisał Piotr Tomasik – że przewyższa intelektualnie nie tylko wiele kobiet, ale i większość mężczyzn, nie potrafiła odnaleźć się w kulturze, w której tylko z powodu płci była właściwie podczłowiekiem, nie mogła brać udziału w wyborach, studiować, a nawet w pełni o sobie decydować. Z podobnym problemem musiała się zetknąć właściwie każda rozumniejsza kobieta epoki [...]”. [7]

Ale nie każda decydowała się na tak radykalne posunięcia. Maria Komornicka psychicznie zmieniła płeć, a intrygującą cechą przemiany okazała się zmiana nastawienia wobec spraw damsko-męskich w jej twórczości. Komornicka bowiem nie przestała pisać, chociaż nie mogła już liczyć na publikację utworów. Dramat Marii Skrzywdzeni ukazywał małżeństwo jako rodzaj wojny domowej, Piotr natomiast pisał erotyki i doceniał macierzyństwo. Dla emancypantki Komornickiej Anglia okazała się krajem wrogim dla kobiet, Włast zaś uważał, że sprawa równouprawnienia jest tematem przyszłości.

Belle époque nie była przygotowana na tak radykalne rozwiązania jak zmiana płci i Włast wylądował w zakładzie psychiatrycznym. Po wybuchu wojny został przeniesiony do rodzinnego majątku w Grabowie, gdzie żył pod opieką (i nadzorem) rodziny. Nieliczni, którzy mieli z nim kontakt, wspominali, że okazywał się miłym i ciekawym rozmówcą, pod warunkiem zachowywania męskiej formy przy zwracaniu się do niego. Jego twórczość szybko uległa zapomnieniu, podobnie jak sama osoba autora. Doszło do tego, że Tadeusz Boy-Żeleński, przygotowując w 1938 roku leksykon o poezji Młodej Polski, szukał daty śmierci Marii Komornickiej. A Włast jeszcze wówczas żył, zmarł 8 marca 1949 roku w Zakładzie Rodziny Marii w Izabelinie koło Warszawy. Dziwnym trafem odszedł w Dzień Kobiet.

Obecnie twórczość Piotra przeżywa renesans zainteresowania, podobnie jak jego biografia. Ale dla wielu wielbicieli teatru Maria Komornicka pozostanie i tak jedną z bohaterek Białego małżeństwa Tadeusza Różewicza.

Maria Rodziewiczówna

Komornicka wyłamała się z obowiązujących zasad i jej życie zakończyło się tragedią. Orzeszkowa i Konopnicka zachowywały natomiast pozory, wobec czego społeczeństwo tolerowało ich odmienność. Potwierdzają to losy Marii Rodziewiczówny, kolejnej pisarki, której życie odbiegało od utartych schematów.

Jej postępowanie również nie pasowało do obowiązującej moralności, ale potrafiła wykorzystać sprzyjające okoliczności. Po śmierci ojca siedemnastoletnia dziewczyna postanowiła spłacić rodzeństwo i samodzielnie prowadzić majątek w Hruszowej, ogłaszając jednocześnie, że nie zamierza nigdy wyjść za mąż. To ostatnie zresztą mniej dziwiło niż gospodarskie ambicje Marii – potężnie zbudowana panna o męskich rysach twarzy raczej nie wyglądała na osobę poszukującą męża. Nosiła męską fryzurę i strój, co nie przeszkadzało w bliskich kontaktach z Kościołem katolickim. Oddawała się z zapamiętaniem działalności społecznej, a jej najbliższą przyjaciółką została Helena Weychert, działaczka Stowarzyszenia Ziemianek. Podobnie jak Rodziewiczówna prezentowała raczej męski typ urody, ale była kobietą sukcesu niezwykle skutecznie prowadzącą rodzinny majątek.

Obie panie zamieszkały w posiadłości Rodziewiczówny, a następnie przeniosły się na Bracką w Warszawie. Zostały również właścicielkami niewielkiego majątku koło Falenicy. Z czasem w życiu Marii pojawiła się kolejna kobieta – Jadwiga Skirmunttówna, całkowite przeciwieństwo Heleny. Delikatna blondynka, młodsza o jedenaście lat, została jej partnerką, ale Rodziewiczówna ostatecznie nie zerwała z Heleną. Z czasem ustalił się podział przestrzegany przez całą trójkę. Pisarka spędzała zimę w stolicy z Heleną, a następnie wyjeżdżała do Hruszowej, gdzie przebywała ze Skirmunttówną. Partnerki Marii nie przepadały za sobą, co potwierdza zachowana korespondencja.

Skirmunttówna wspominała, że Rodziewiczówna narzuciła jej „bardzo wyraźne stanowisko pani domu”, wobec czego objęła „dom i gospodarstwo kobiece”, w gestii Marii natomiast pozostały „interesy i męska część gospodarstwa”.

Coś z tego układu przedostało się do twórczości powieściopisarki; Grażyna Borowska zauważyła, że bohaterka powieści Kądziel przypomina nieco autorkę:

„[...] bohaterka tego utworu dźwiga brzemię obowiązków domowych, na swój sposób tyranizuje rodzinę, trzymając wszystko żelazną ręką, wymagając od otoczenia pracy i wysiłku. Świat stworzony w Kądzieli to republika kobiet, mocny wariant rzeczywistości, zbudowany bez udziału mężczyzn”. [8]

W twórczości Rodziewiczówny można bez trudu dostrzec męski punkt widzenia. Chociaż centralnym wątkiem pozostają stosunki męsko-damskie, to w tle dzieją się sprawy finansowe, interesy, potrzeby materialne.

Wraz z odzyskaniem niepodległości proza Rodziewiczówny straciła na popularności. Autorka ograniczyła aktywność literacką, a jej poglądy ewoluowały w stronę skrajnej prawicy – w Hruszowej odbywały się nawet spotkania Obozu Wielkiej Polski. Endekom nie przeszkadzała dwuznaczna sytuacja osobista właścicielki, ważniejsze okazały się poglądy i bliskie kontakty z Kościołem. Marię uważano nawet za zajadłą wielbicielkę kleru, chociaż również w tej dziedzinie szukała alternatywnych rozwiązań. Zachował się intrygujący list Marii Konopnickiej z Włoch, napisany w marcu 1910 roku do syna:

„Jest Rodziewiczówna, ale nie mieszka w Nicei, tylko w Monte Carlo. Dwa razy przyjeżdżała już mnie odwiedzić. Zupełnie teraz przejęta buddyzmem – i to jako wyznawczyni gorąca. I ja odnoszę się do buddyzmu sympatycznie, ale jako do systemu filozoficznego. [...] Ona zaś jako do religii. Należy do warszawskiej loży buddystów i pisze powieść »Atma«, co znaczy po sanskrycku: dusza; treść powieści dotyczy przechodzenia z żywota w żywot dusz ludzkich. Niedawno właśnie odprawiała buddyjski post. [...] Z tej gorliwej klerykałki – co się zrobiło. Co prawda to też klerykałka, tylko buddyjska”. [9]

Prawdopodobnie zmęczona dwuznaczną sytuacją osobistą poszukiwała religii, która zaakceptowałaby jej odmienność. Ale czy jej znajomi z Obozu Wielkiej Polski znali ten epizod jej życia?

Panie na froncie

Równouprawnienie kobiet było procesem nieuchronnym, ale bieg wydarzeń przyspieszył wybuch wojny światowej. Setki tysięcy zmobilizowanych mężczyzn powędrowało na front, a ich miejsce w przemyśle, urzędach i sektorze usługowym zajęły kobiety. Panie zaciągały się również do wojskowych służb medycznych, a niektóre z nich przejawiały niezwykłą inwencję. Maria Skłodowska-Curie zorganizowała na froncie zachodnim służbę radiologiczną, wyposażając dwadzieścia samochodów w aparaty rentgenowskie nazywane Les petites Curie. Nie ograniczała się do mobilnych form pomocy medycznej, tworzyła również pracownie rentgenowskie w szpitalach polowych i dbała o sprowadzenie do nich sprzętu.

„Z braku wykwalifikowanych pracowników – pisała Małgorzata Janicka – wraz ze starszą córką Ireną prowadziła przyspieszone kursy obsługi aparatury dla kobiet. Często zdarzało się, że sama zasiadała za kierownicą furgonetki i jechała na linię frontu, gdzie długie godziny prześwietlała rannych. Dzięki jej ciężkiej pracy i niezwykłym talentom organizacyjnym we Francji powstało około dwustu stacji rentgenowskich, w których tylko w latach 1917-1918 wykonano milion sto tysięcy zdjęć”. [10]

Jedynym krajem, gdzie kobiety regularnie walczyły na froncie, była Polska. Nie były to jednostkowe przypadki, Polki faktycznie w zorganizowanej formie pojawiły się na polu walki. A nowatorskie spojrzenie na rolę pań w wojsku można zawdzięczać Józefowi Piłsudskiemu i jego towarzyszce życia – Aleksandrze Szczerbińskiej.

„Piłsudski przyrzekł bardzo dawno – wspominała Aleksandra – że gdy tylko uda mu się stworzyć siły zbrojne, nie zapomni o oddziale kobiecym. Ruch feministyczny rozszerzał się wówczas po całej Europie. [...] W Związku Strzeleckim stworzono sekcję kobiecą, która nie była zbyt liczna, ale oddała wielkie usługi w pracy wywiadowczo-kurierskiej przed wojną i w czasie wojny. Stanęłam na czele jednej z sekcji, a Piłsudski wydał rozkaz, że mamy przejść odpowiednie przeszkolenie wojskowe. Musiałyśmy więc poznać zasady taktyki wojskowej, sygnalizację, terenoznawstwo, obchodzenie się z bronią, obronę miast, geografię militarną, transporty, materiały wybuchowe, a przedmiotem naszych specjalnych studiów była armia rosyjska. Z pewnością znałyśmy w owym czasie organizację tej armii lepiej od niejednego oficera sztabu austriackiego. Pamiętam, że znałam na pamięć dystynkcje wszystkich pułków armii rosyjskiej.

O ile się nie mylę, byłyśmy pierwszym oddziałem kobiecej pomocniczej służby w wojsku jakiegokolwiek państwa”. [11]

W latach 1910-1912 w ramach galicyjskich organizacji paramilitarnych pojawiły się pierwsze żeńskie formacje. Po wybuchu wojny przeszły do służby na froncie, a w Oddziale Wywiadowczym I Brygady Legionów służyło czterdzieści sześć kobiet. Siedem z nich otrzymało później Order Virtuti Militari, a kolejnych siedemnaście Krzyże Walecznych. Pań nie zabrakło również w Oddziale Lotnym Wojsk Polskich prowadzącym akcje dywersyjne na tyłach rosyjskich ani w Polskiej Organizacji Wojskowej.

Odradzanie się państwa polskiego i wojna o granice spowodowały większe zaangażowanie się kobiet na froncie. Powstała wówczas oficjalnie pierwsza regularna żeńska organizacja wojskowa – Ochotnicza Legia Kobiet – przez której szeregi przewinęło się ponad cztery tysiące pań.

Służba frontowa była tylko chlubnym epizodem dotyczącym niewielkiego odsetka populacji. Ważniejsze zmiany zachodziły na zapleczu frontu – kobiety masowo zatrudniały się w fabrykach, biurach i urzędach, co nie mogło pozostać bez skutków dla ich roli w społeczeństwie. Panie zajmowały stanowiska mężczyzn (i dobrze dawały sobie radę); pracę podejmowały również mężatki uważane dotychczas wyłącznie za opiekunki domowego ogniska. Zmiana struktury zatrudnienia spowodowała rewolucję w modzie damskiej, w niepamięć odeszły dawne stroje i fryzury. Kobieta pracująca zawodowo musiała ubierać się wygodnie, konieczne stało się również skrócenie do minimum przygotowań do wyjścia z domu. Odrzucono zbędne ozdoby, damskie stroje stały się krótsze, luźniejsze i bardziej funkcjonalne, dominowały praktyczne kolory. Modne stały się proste kostiumy i kapelusze, a krój żakietów zapożyczono z mundurów wojskowych. Luźne płaszcze miały duże kieszenie (rzecz nie do pomyślenia przed wojną), pojawiły się również sweterki – początkowo jako ubiór sportowy.

Tempo życia uniemożliwiało kunsztowne poranne toalety. Już w 1909 roku Antoni Cierplikowski wylansował fryzurę „na chłopczycę”, która przyjęła się powszechnie w dwudziestoleciu międzywojennym. Gdy wracamy myślą do tych czasów, przed oczami stają nam piękne kobiety, krótko ostrzyżone, w charakterystycznym makijażu i lekkich, zwiewnych strojach. Piękne czasy i piękne kobiety.

U progu Drugiej Rzeczypospolitej

Wojna zburzyła mit belle époque, eleganckiego świata wraz z jego zakłamaniem i podwójną moralnością. Kobiety nie zamierzały zrezygnować z raz zdobytej pozycji, co zresztą byłoby niemożliwe.

W listopadzie 1918 roku Polki otrzymały bierne i czynne prawo wyborcze, wyborcą stał się „każdy obywatel państwa bez różnicy płci”. Co prawda, większość ugrupowań politycznych podchodziła do sprawy bez entuzjazmu (ostatecznie liderami byli mężczyźni), ale kobiecy elektorat stanowił zbyt poważną siłę, aby go ignorować.

Przepisom politycznym nie towarzyszyły jednak zmiany w ustawodawstwie cywilnym. Obowiązywały dawne zaborcze ustawy dyskryminujące płeć piękną; w małżeństwie mąż zarządzał majątkiem żony, decydował również o sprawach dzieci, a w przypadku rozwodu do niego należała opieka nad potomstwem. Nieślubne dzieci należały do tematów wstydliwych – w praktyce niemożliwe było uzyskanie nakazu alimentacyjnego, utrudnione było również dochodzenie ojcostwa.

W Polsce rządzili jednak mężczyźni, a solidarność płci jest większa niż jakakolwiek inna. W 1924 roku pojawiło się zarządzenie dyskryminujące mężatki – na jego mocy zwalniano je z pracy w instytucjach państwowych. Stwarzano w ten sposób miejsca pracy dla mężczyzn (lub niezamężnych kobiet), uważając, że praca mężatki jest kaprysem, a nie koniecznością. Dwa lata później posłowie Sejmu Śląskiego (dzielnica ta miała autonomię) polecili ograniczyć zatrudnienie zamężnych nauczycielek – w tych czasach zawód nauczyciela uchodził za typowo męską specjalność.

„[...] zaczynało być ciasno – wspominała Wanda Melcer – z dochodem państwowym i możliwościami pracy, a pierwszymi ofiarami miały stać się, jak to zwykle bywa, słabsze i mniej przydatne ekonomicznie kobiety. Teraz zawracano je w zacisze domowe z posterunków, które zdążyły już pozajmować, i kierowano do niepłatnych »honorowych« zajęć, a ich praca poza domem zaczynała być ściśle kontrolowana”. [12]

Przemian nie można było jednak zatrzymać, kobiety zaczęły się liczyć w wolnych zawodach, stanowiły również poważny procent pracowników umysłowych. I nie tylko panie stanu wolnego, ale również ich zamężne koleżanki nie chciały rezygnować z niezależności ekonomicznej. Tym bardziej że były dobrze wykształcone i często lepiej od mężczyzn przygotowane do pracy zawodowej. W odrodzonej Polsce panie wyszły spod hegemonii rodziny, samodzielnie dbając o swoje interesy.

Nie bez powodu w czasach Drugiej Rzeczypospolitej pojawiło się tak wiele damskich talentów artystycznych – płeć piękna stała się równorzędnym partnerem w życiu kulturalnym kraju. Nazwiska: Nałkowskiej, Dąbrowskiej, Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, Stryjeńskiej, Kobro, Morskiej na zawsze zapisały się w dziejach polskiej kultury. A Hanka Ordonówna, Zula Pogorzelska, Jadwiga Smosarska czy Tola Mankiewiczówna stały się symbolem okresu międzywojennego, przewyższając popularnością swoich męskich odpowiedników.

Rozdział 2 Ekscelencja

Damy polskiej polityki

Druga Rzeczpospolita odrodziła się po ponad stu latach zaborów i formy reprezentacji kształtowały się wraz z budową państwa. Nie istniały praktycznie żadne tradycje udziału płci pięknej w publicznym życiu politycznym, a obyczaje z okresu przedrozbiorowego czy też zaborów były nieadekwatne do nowych czasów. Nawet wówczas zresztą kobiety występowały (oficjalnie) na drugim planie. Panie zadowalały się rolami żony, matki czy kuzynki, nie angażując się specjalnie w funkcje reprezentacyjne.

W odradzającej się państwowości zarysowały się jednak inne potrzeby, a politycy byli z reguły ludźmi żonatymi. Podczas wystąpień publicznych często wskazana była obecność partnerek, etykieta wyraźnie określała, gdzie należy pojawić się z żoną, a gdzie można samotnie. A we wszelkiego rodzaju rautach, bankietach, wernisażach czy premierach obowiązkowo powinny brać udział małżonki.

Jednak już u progu państwowości reprezentacyjna rola partnerek polityków została niemal doszczętnie skompromitowana. Helena Paderewska sprawdzała się jako małżonka artysty, jednak kompletnie zawiodła jako żona premiera. Uważając stanowisko męża za niewiele znaczący epizod w jego karierze, rozpędzała posiedzenia Rady Ministrów (uważała, że ministrowie męczą męża), asystowała przy jego poufnych rozmowach z Piłsudskim, odprawiała bez jego wiedzy petentów. A kiedy premier spał, osobiście przyjmowała dokumenty, otwierając je (!) i sprawdzając ich zawartość. Dokonywała w ten sposób selekcji czy wręcz cenzury informacji dochodzących do premiera. Zdarzało się, że istotne wiadomości nie docierały do Paderewskiego, albowiem Helena zapominała, gdzie schowała papiery. Normalnym więc obyczajem podczas urzędowania wirtuoza były poszukiwania dokumentów, które najczęściej odnajdywano w praniu jego małżonki. A biorąc pod uwagę fakt, że pianista był jednocześnie ministrem spraw zagranicznych, groziło to poważnymi konsekwencjami.

Niewiele lepiej pani Helena dawała sobie radę podczas publicznych wystąpień. Nie zwracała uwagi na obowiązującą modę, pokazywała się w anachronicznych sukniach, bezkształtnych kapeluszach, omotana zwisającym szalem, z nieodłącznym pekińczykiem na rękach. Stanowiła obiekt złośliwych uwag i karykatur, opowiadano zresztą na jej temat różne historie. Podobno gdy ofiarowywała dar wotywny do jednego z kościołów, kazała wygrawerować na nim napis: „Helena, Marii”. Opinia publiczna uważała, że pani premierowa czuła się równa Matce Boskiej.

Na domiar złego zapominała nie tylko o stanowisku męża, ale również o wieku obojga. To, co mogło uchodzić za ekstrawagancję w gronie artystów, niekoniecznie sprawdzało się w świecie polityki. Tak więc sensację wywołała jej pogoń za mężem wychodzącym na posiedzenie paryskiej konferencji pokojowej. Goście i obsługa hotelu Ritz z osłupieniem obserwowali sześćdziesięcioletnią damę biegnącą po korytarzu za Paderewskim (swoim rówieśnikiem) i wykrzykującą: „Inuniu, zwierzaku mój, zapomniałeś szaliczka!”.

Problemy z panią Heleną nie były w tym czasie jedynymi kłopotami z partnerkami naszych polityków, niezdrową sensację wzbudzała również sytuacja rodzinna Naczelnika Państwa. Józef Piłsudski żonaty był z Marią, żona jednak mieszkała w Krakowie, praktycznie nie utrzymując z nim kontaktów. Od kilkunastu lat w życiu Komendanta była inna kobieta – Aleksandra Szczerbińska – matka jego dwóch córek. Obie panie miały jednak wielką klasę, żona unikała oficjalnych zaproszeń, Aleksandra natomiast w ogóle nie pokazywała się publicznie. Nie mieszkała nawet razem z partnerem, starając się nie stwarzać okazji do plotek. Prasa opozycyjna miała jednak powód do ataków do Piłsudskiego, które nasiliły się po śmierci Marii we wrześniu 1921 roku. Naczelnik nie uczestniczył w pogrzebie, wysyłając do Wilna jako przedstawiciela swojego brata. A dwa miesiące później, po cichu, dyskretnie poślubił Aleksandrę. To wystarczyło, żeby zarzucać mu zachowanie niegodne mężczyzny i polityka.

Gabriel Narutowicz był wdowcem, jego tragiczna prezydentura trwała zresztą zaledwie tydzień. Towarzyszki życia innych polityków nie dawały już powodów do plotek. Prezydent Wojciechowski szczerze nie znosił etykiety, podobnie jak jego małżonka Maria. Oboje wypełniali obowiązki reprezentacyjne uczciwie, ale bez entuzjazmu. A pani Wojciechowska cieszyła się powszechną sympatią, trzymając się z daleka od spraw państwowych i konsekwentnie unikając wypowiedzi na tematy polityczne.

„[...] była osobą wyjątkowego serca i dobroci – wspominał adiutant Wojciechowskiego Henryk Comte – gospodarna i oszczędna. W spalskiej rezydencji sama prowadziła gospodarstwo domowe, bynajmniej nie dla reklamy lub ze skąpstwa. Jako oszczędna gospodyni, troszczyła się o to, by wydatki na dom nie były duże. W przeciwieństwie do innych wysoko usytuowanych dam nie hołdowała zasadzie: zastaw się, a postaw się. Daleka była od rozrzutności, choć byłoby z czego. Jako żona i matka dbała o męża i dzieci, o domowników, do których zaliczała również adiutantów”. [13]

Podobnie postępowała jej następczyni, Michalina Mościcka. Uczestniczyła w oficjalnych obiadach, przyjęciach i wizytach dyplomatycznych, co ułatwiała jej doskonała znajomość języków obcych. Z wrodzonym taktem i komunikatywnością nawiązywała rozmowy z gośćmi stojącymi z boku, co zjednywało jej ogromną popularność.

„Uważny obserwator – pisał Comte – jednak mógł był dostrzec, że przerywała nieraz rozmowy z tymi, którzy o nią specjalnie zabiegali, a zwracała się do osób stojących na uboczu, wciśniętych w tłum, niepozornie ubranych, a których zasługi i wartość dobrze były znane. Wyciągała ku nim rękę z najmilszym uśmiechem, przypominając dawne sprawy, wspólne przeżycia lub zapytując o wyniki obecnych trudów i wysiłków”. [14]

A życie polityczne wymagało ciągłej reprezentacji, obecność polityków na wielu imprezach towarzyskich była obowiązkowa. Do najważniejszych należały: Bal Mody w salonach Hotelu Europejskiego, Bal Prasy, imprezy Pen Clubu, bale organizowane w gmachu Ministerstwa Spraw Zagranicznych, Opery Warszawskiej, Filharmonii, Resursy Kupieckiej i Obywatelskiej. Nie mogło oczywiście zabraknąć imprez charytatywnych, z balem na rzecz Czerwonego Krzyża na czele.

Oprócz imprez cyklicznych w każdym sezonie urządzano bale i bankiety okolicznościowe, stające się z miejsca sensacją towarzyską. Do takich należał Bal Polskiego Jedwabiu w 1929 roku – połączony z promocją polskiego przemysłu jedwabniczego.

„Pani Prezydentowa Mościcka – opisywał jeden z dziennikarzy – a wraz z nią żony ministrów wystąpiły w toaletach ze stuprocentowego polskiego jedwabiu, nie tylko utkanego w Polsce, lecz i wyhodowanego w pierwszej polskiej stacji doświadczalnej w Milanówku. Wieziony w triumfie wjeżdża olbrzymi oprzęd jedwabny, wyskakuje z niego zgrabna panna przebrana za motyla (motyl niewątpliwie polski) i ofiarowuje pani Prezydentowej, jako protektorce polskiego jedwabnictwa, piękny bukiet kwiatów”. [15]

Pani Michalina zajęta działalnością społeczną i reprezentacyjną nie interesowała się polityką. Miała zresztą inne zmartwienia, rok po objęciu przez męża stanowiska prezydenta RP zmarł najmłodszy syn, a dwa lata później zięć. Zdrowie pierwszej damy również pozostawiało wiele do życzenia, poważnie chorowała na serce i na początku drugiej kadencji męża zmarła.

Kolejna wybranka Mościckiego, młodsza od niego o niemal trzydzieści lat Maria Dobrzańska-Nagórna, poślubiła prezydenta w atmosferze skandalu (była sekretarką Michaliny, byłą żoną adiutanta prezydenta), ale sprawdzała się w nowej roli. Nigdy natomiast nie określono pozycji towarzyskiej Aleksandry Piłsudskiej. Marszałek dysponował nieograniczoną władzą w Polsce, ale oficjalnie był tylko Generalnym Inspektorem Sił Zbrojnych, ministrem spraw wojskowych, a czasami premierem. Aleksandra również nie była zainteresowana bezpośrednim udziałem w polityce, zadowalając się działalnością charytatywną. Przez kilka lat zresztą jej przyszłość z Komendantem stała pod znakiem zapytania. W życiu męża pojawiła się bowiem piękna Eugenia Lewicka, co mogło mieć nieobliczalne skutki rodzinne. Związek trwał kilka lat, Piłsudski nawet wyjechał z urodziwą lekarką na Maderę, podczas gdy z żoną wyjeżdżał wyłącznie do Pikieliszek – majątku na Wileńszczyźnie. Ale Eugenia zmarła w tajemniczych okolicznościach i tak naprawdę do dzisiaj nie wiadomo, jakie plany miał wobec jej osoby stary Marszałek.

Walery Sławek do końca życia pozostał kawalerem, żona Aleksandra Prystora nie angażowała się publicznie, Wieniawa na dużą skalę zaczął oficjalnie pokazywać się z małżonką dopiero wtedy, gdy został ambasadorem w Rzymie. Duże ambicje miała natomiast Marta Thomas-Zaleska, towarzyszka życia Edwarda Śmigłego-Rydza. Uważana była za bezwzględną karierowiczkę, femme fatale polskiej sceny politycznej. Za życia Piłsudskiego pozostawała w cieniu, ale w drugiej połowie lat trzydziestych Śmigły został osobą numer dwa w kraju, a w 1940 roku miał objąć prezydenturę. Marta wyjechała nawet na koszt państwa na pewien czas do Francji, aby (jak mawiali złośliwi) poprawić swoje maniery i nauczyć się dobrze wypełniać obowiązki pierwszej damy. Ale wybuch drugiej wojny światowej przekreślił wszelkie plany.

W tej sytuacji za najważniejszą damę polskiej sceny politycznej (a na pewno najbardziej rzucającą się w oczy) uchodziła Jadwiga Beck, druga żona ministra spraw zagranicznych RP. Trzeba przyznać, że pani Beckowa była wybitną osobowością, a mąż zawdzięczał jej bardzo wiele, w tym karierę polityczną.

Jadwiga Salkowska

Jadwiga Salkowska w wieku 19 lat

Przyszła pani ministrowa urodziła się w październiku 1896 roku w Lublinie. Była jedynaczką wziętego prawnika Wacława Salkowskiego i Jadwigi Sławęckiej. Dom rodzinny był zamożny, ojciec był radcą prawnym wielu cukrowni i Banku Cukrownictwa, doradzał również okolicznym ziemianom. Dziewczyna ukończyła prestiżową pensję Anieli Wareckiej w Warszawie, biegle mówiła po niemiecku, francusku i włosku. Dobra sytuacja finansowa rodziny umożliwiała jej coroczne pobyty (wraz z matką) we Włoszech i Francji.

W trakcie pierwszej wojny światowej poznała kapitana Stanisława Burhardta-Bukackiego, a znajomość zakończyła się małżeństwem. Po wojnie małżonkowie osiedli w Modlinie, gdzie Bukacki został (już jako podpułkownik) dowódcą 8. Dywizji Piechoty. Tam też, dwa lata po zakończeniu wojny, urodziła się ich jedyna córka Joanna.

Małżeństwo układało się jednak coraz gorzej, aż wreszcie oboje postanowili się rozstać. Decyzję ułatwiał fakt, że każde z nich zaplanowało już przyszłość z innym partnerem. W przypadku Jadwigi był to podpułkownik Józef Beck, z najbliższego kręgu marszałka Piłsudskiego. On zresztą również był wówczas żonaty, a rozwiązanie skomplikowanej sytuacji wymagało dobrej woli kilku osób. Najszybszą (i najtańszą) praktyką była zmiana wyznania, konwersja na jedno z wyznań protestanckich. Rozstanie Jadwigi ze Stanisławem przebiegło spokojnie, nie zaszkodziło również dobrym stosunkom Bukackiego (dosłużył się stopnia generalskiego) z Beckiem. Nic dziwnego, że na warszawskiej ulicy dowcipkowano:

„Oficer pyta drugiego oficera: »Gdzie spędzisz święta Bożego Narodzenia?«. Odpowiedź: »W rodzinie». »Czy w licznym gronie?«. »Cóż, będzie moja żona, narzeczony mojej żony, moja narzeczona, jej mąż oraz żona narzeczonego mojej żony«”. [16]

Ta niecodzienna sytuacja kompletnie zaskoczyła kiedyś francuskiego ministra spraw zagranicznych Jeana Barthou. Beckowie wydali na jego cześć śniadanie, a wśród zaproszonych gości znalazł się również Burhardt-Bukacki. Ambasador Francji Jules Laroche nie zdążył uprzedzić przełożonego o specyficznej sytuacji rodzinnej gospodarzy i polityk wdał się w rozmowę z Jadwigą o sprawach męsko-damskich:

Jadwiga z pierwszym mężem, Stanisławem Burhardtem-Bukackim

„Pani Beckowa – wspominał Laroche – twierdziła, że pożycie małżeńskie mogło być złe, co nie przeszkadzało jednak po rozejściu zachować stosunków przyjaźni. Jako dowód podała, że przy tym samym stole znajduje się jej dawny mąż, którego w tym charakterze nie znosiła, lecz którego w dalszym ciągu bardzo lubi jako człowieka”. [17]

Francuz uważał, że gospodyni żartuje, gdy jednak przy stole zjawiła się córka pani Beckowej, Jadwiga poleciła jej ucałować ojca. I ku osłupieniu Barthou, dziewczynka „rzuciła się w ramiona generała”.

Beckowie nie byli wyjątkiem. Generał Stanisław Grzmot-Skotnicki poślubił byłą żonę Wieniawy-Długoszowskiego, co nie zakłóciło przyjaźni obu oficerów. A kiedy pani Skotnicka zmarła, ciężka żałoba zapanowała również u Długoszowskich. Inna sprawa, że wówczas Wieniawa wraz z drugą żoną dyskretnie powrócili do katolicyzmu, co również było normalną praktyką.

Pan minister spraw zagranicznych

Józef Beck był starszy od Jadwigi o dwa lata. Pochodził z rodziny o niemieckich korzeniach, osiadłej od pokoleń w Polsce. Młodość spędził burzliwie, miał problemy z ukończeniem gimnazjum klasycznego w Limanowej, maturę ostatecznie zdał w gimnazjum realnym w Krośnie. Studiował w Wiedniu na tamtejszej politechnice, a po roku przeniósł się na Akademię Ekonomiczną. Trafił do Legionów, gdzie służbę w artylerii rozpoczął od kanoniera (szeregowca). Wykazał się dużymi zdolnościami, szybko zdobył oficerskie szlify i wojnę zakończył w stopniu kapitana. W latach 1922-1923 był polskim attaché wojskowym w Paryżu, a w 1926 roku poparł Józefa Piłsudskiego podczas zamachu majowego. Odegrał nawet jedną z ważniejszych ról w walkach, będąc szefem sztabu rebeliantów. Lojalność, zdolności militarne i zasługi wystarczały do zrobienia kariery wojskowej, ale Józef Beck spotkał na swojej drodze Jadwigę, co zadecydowało o jego przyszłości.

Pani Jadwiga była osobą ambitną, chyba najbardziej spośród wszystkich żon pomajowych dygnitarzy (nie licząc partnerki Śmigłego). Nie zadowalała jej kariera żony oficera, ostatecznie pierwszy mąż miał wystarczająco wysoką rangę. Jej marzeniem były podróże, poznawanie eleganckiego świata, ale nie chciała na stałe opuszczać Polski. Nie interesowała ją placówka dyplomatyczna, wierzyła, że mąż może zrobić karierę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. I bardzo dbała o jego dobry wizerunek.

„W czasie gdy Beck był podsekretarzem stanu w Prezydium Rady Ministrów – wspominał Laroche – zauważono, że na przyjęciach pokazuje się we fraku, a nie w mundurze. Zaraz zaczęto z tego wyciągać wnioski. Jeszcze bardziej znamienne było, że pani Beckowa uzyskała od niego obietnicę powstrzymywania się od nadużywania alkoholu”. [18]

Jadwiga dobrze wiedziała, że alkohol zniszczył niejedną karierę, a wśród piłsudczyków nie brakowało ludzi o podobnych skłonnościach. I doskonale panowała nad sytuacją. Laroche wspominał, jak podczas kolacji w poselstwie rumuńskim pani Beck odebrała mężowi kieliszek szampana, mówiąc „Dość już wypiłeś”.

Ambicje Jadwigi były powszechnie znane, stały się nawet treścią skeczu kabaretowego autorstwa Mariana Hemara – Musisz być ministrem.

„Była to historyjka – wspominała Mira Zimińska-Sygietyńska – o jednej pani, która chciała zostać ministrową. Pouczała więc swego pana, dygnitarza, co on ma zrobić, kupić, co załatwić, jaki prezent, której pani dać, żeby zostać ministrem. Ten pan tłumaczy: zostanę na dotychczasowej posadzie, siedzimy sobie spokojnie, mieszkamy dobrze – źle ci? A ona ciągle: »Musisz zostać ministrem, musisz zostać ministrem«. Grałam ten skecz: ubierałam się, perfumowałam i dawałam do zrozumienia, że załatwię u premiera, że mój pan będzie ministrem, bo musi być ministrem.

Potem pani Beckowa, którą bardzo lubiłam, bo to była miła, skromna osoba – w życiu pani ministrowej nie widziałam w bogatej biżuterii, zawsze nosiła tylko śliczne srebro – więc pani Beckowa mówiła: »Ej, Mira, wiem, wiem, o kim ty myślałaś, wiem, wiem, o kim ty myślałaś...«”. [19]

Józef Beck szybko awansował, sprawnie pokonując kolejne szczeble kariery. Został wicepremierem, a następnie wiceministrem spraw zagranicznych. Ale celem jego małżonki było stanowisko ministra, jego przełożony August Zaleski uchodził za sprawnego polityka, nie był jednak piłsudczykiem, a na czele kluczowego resortu Marszałek musiał postawić zaufanego człowieka. Objęcie szefostwa polskiej dyplomacji gwarantowało Beckom stały pobyt w Warszawie, ale zapewniało maksimum możliwości podróżowania po świecie. I to po bardzo eleganckim świecie.

Jadwiga i Józef Beckowie na wakacjach w Algierze w 1930 roku

Niedyskrecje sekretarza

Ciekawym materiałem są wspomnienia Pawła Starzewskiego (Trzy lata z Beckiem), osobistego sekretarza ministra w latach 1936-1939. Autor skoncentrował się oczywiście na działalności politycznej Becka, przytacza jednak wiele epizodów rzucających interesujące światło na jego małżonkę, a szczególnie na łączące ich stosunki.

Starzewski bezwzględnie lubił pryncypała, ale dostrzegał również jego wady. Doceniał jego „duży urok osobisty”, „wielką precyzję myślową” oraz „wiecznie żarzący się ogień wewnętrzny” przy pozorach doskonałego opanowania. Beck miał świetną prezencję – wysoki, przystojny, dobrze wyglądał zarówno we fraku, jak i w mundurze. Szef polskiej dyplomacji miał jednak poważne wady, nie znosił biurokracji i niechętnie wykonywał jakąkolwiek „robotę papierową”. Opierał się na swojej „fenomenalnej pamięci”, a na jego biurku nigdy nie leżały żadne notatki. Gabinet ministra w pałacu Brühla świadczył o lokatorze – utrzymany był w stalowych barwach, ściany ozdabiały tylko dwa portrety (Piłsudskiego i Stefana Batorego). Pozostałe wyposażenie ograniczono do niezbędnego minimum: biurko (oczywiście zawsze puste), kanapa i kilka foteli. Wyposażenie pałacu po przebudowie w 1937 roku wzbudzało zresztą duże kontrowersje.

„O ile strona zewnętrzna pałacu – wspominał Starzewski – jego styl i dawne piękno zostały doskonale zachowane, w czym bardzo pomogło uzyskanie pierwotnych planów z Drezna, to jego wnętrze nie stało w żadnej harmonii z szatą zewnętrzną. Nie przestaje mnie ono nigdy razić; mnogość luster, zbyt filigranowe kolumny, różnorakość użytych tam marmurów sprawiały raczej wrażenie dobrze prosperującej instytucji finansowej lub, jak dużo trafniej określił jeden z dyplomatów zagranicznych: zakładu kąpielowego w Czechosłowacji”. [20]

Inauguracja budowli także przebiegła mocno niefortunnie. Przed oficjalną wizytą króla Rumunii Karola II postanowiono urządzić próbę generalną. Wydano uroczysty obiad na cześć współpracowników ministra i autora przebudowy pałacu, architekta Bohdana Pniewskiego. Impreza zakończyła się interwencją lekarską:

„Pniewski, w odpowiedzi na wzniesione przez Becka jego zdrowie, chciał wzorem Jerzego Lubomirskiego z Potopu rozbić kryształowy kielich o własną głowę. Nie udało się to jednak i kielich rozprysnął się rzucony na marmurową posadzkę, a do pokaleczonego Pniewskiego trzeba było wezwać pogotowie”. [21]

I jak tu nie wierzyć w znaki i przepowiednie? Pałac Brühla przetrwał jeszcze zaledwie kilka lat, po powstaniu warszawskim został tak dokładnie wysadzony w powietrze, że dzisiaj nie ma już śladu tej pięknej budowli.

Starzewski nie ukrywał również alkoholowych skłonności pryncypała. Wspominał, że w Genewie, po całym dniu pracy, Beck „lubił w siedzibie delegacji spędzać dużo godzin przy czerwonym winie w towarzystwie również i młodszym”. Panom towarzyszyły panie – żony pracowników polskiej placówki, a pułkownik mawiał z uśmiechem, „że abstynentem nigdy nie był”.

Znacznie gorsze wrażenia odniósł wieloletni przedstawiciel Polski przy Lidze Narodów Tytus Komarnicki. Beck początkowo zabierał do Genewy małżonkę (dbając o to, aby się tam wyjątkowo nudziła), z czasem zaczął ze względów „politycznych” przyjeżdżać samotnie. A po zakończeniu obrad „raczył się do woli ulubioną whisky, z dala od czujnych oczu żony”. Komarnicki narzekał, że do rana musiał wysłuchiwać „niekończącego się monologu półtrzeźwego Becka o jego koncepcjach przebudowy polityki europejskiej”.

Niewykluczone, że w pozbyciu się małżonki ministrowi pomagali jego koledzy i przełożeni z gabinetów rządowych. Trudno nie uśmiechnąć się, gdy pani Jadwiga wspominała z całą powagą:

„Bywało tak: telefonuje premier Sławek, chcąc widzieć się ze mną w bardzo ważnej sprawie i w tajemnicy przed mężem. Zgłaszam się do niego. Ma informacje z naszego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, od policji szwajcarskiej, że istnieją uzasadnione obawy zamachu na ministra Becka. Gdy zatrzymuje się w hotelu, jeżdżąc ze mną, ochrona jest bardzo trudna. Szwajcarzy proszą, aby zamieszkał na terenie polskiej stałej delegacji. Lokal mały, dlatego ma jechać sam.

– Jak Ty to sobie wyobrażasz? Jutro rano wyjazd, wszystko gotowe. Co mam zrobić, aby nagle nie jechać?

– Rób, co chcesz. On musi jechać sam i nie może wiedzieć, że porozumiewałem się z Tobą”. [22]

Sławek nie był wyjątkiem, podobnie zachowywał się Janusz Jędrzejewicz. Znów niepokojono się możliwością zamachu na ministra i Józef musiał pojechać do Genewy sam. A wiadomo, że męska solidarność czasami potrafi czynić cuda.

Pan minister lubił zejść z oczu Jadwidze, wówczas zachowywał się jak niesforny student. Oczywiście musiał być pewien, że uda mu się zachować incognito. Takie okazje, wprawdzie rzadko, ale się jednak zdarzały. Po pobycie we Włoszech (bez żony) zamiast wracać do kraju koleją, wybrał samolot, a zaoszczędzony czas przeznaczył na pobyt w Wiedniu. Wcześniej wysłał tam zaufanego oficera, który nad Dunajem przygotował noclegi. Ministrowi towarzyszył Starzewski, a jego opis jest bardzo interesujący.