PRL Po godzinach. Celebryci, luksusy, obyczaje - Sławomir Koper - ebook + audiobook

PRL Po godzinach. Celebryci, luksusy, obyczaje ebook i audiobook

Sławomir Koper

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Sławomir Koper

PRL po godzinach

Celebryci, luksusy, obyczaje

Czy tego chcemy, czy nie, Polska Ludowa to część historii naszego kraju. Mimo że sklepowe półki świeciły wtedy pustkami, tamten czas dla wielu z nas oznaczał po prostu młodość – beztroską zabawę, szalone eskapady, a przede wszystkim pierwszą miłość. PRL po godzinach Sławomira Kopra to kalejdoskop niezapomnianych postaci, wydarzeń, anegdot, kultowych filmów i zjawisk: komedie Stanisława Barei, saturator, Kolorowe jarmarki, autostop, Trubadurzy, 07, zgłoś się, sklepy Peweksu, Wakacje z duchami, wczasy zakładowe, Augustowskie noce, pańska skórka, Wojna domowa, festiwale w Opolu, Sopocie i Kołobrzegu, Sonda i Teleranek, amanci, wodzireje i kaowcy... Dzięki tej książce niektórzy z nas wyruszą w sentymentalną podróż, a inni będą mieli okazję się przekonać, że szary PRL jakby na przekór mienił się feerią barw.

Sławomir Koper Najpopularniejszy pisarz historyczny w Polsce. Autor setek artykułów i ponad siedemdziesięciu książek, m.in. Kobiety w życiu Mickiewicza, Tajemnice marszałka Śmigłego-Rydza, Miłość w Powstaniu Warszawskim, Polscy terroryści i zamachowcy (w sumie ponad milion sprzedanych egzemplarzy!). Jego książki wielokrotnie trafiały na listy bestsellerów (Życie artystek w PRL – nominacja do Bestsellerów Empiku, Chorwacja. Przewodnik historyczny – książka miesiąca „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”). Ekspert radiowy i telewizyjny, autor scenariuszy seriali dokumentalnych (Polscy szpiedzy), konsultant historyczny (musical Piloci). Za popularyzację historii w społeczeństwie otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi i medal Zasłużony dla Kultury Polskiej.

Fragment

Krystyna Loska pełniła sylwestrowy dyżur wspólnie z Józefem Kopaczem, wchodzili na antenę co pewien czas, następnie emisję przełączano na program ogólnopolski. Kadrowano ich wówczas od pasa w górę, zatem Kopacz założył do marynarki dżinsy, a Loska do sukni wieczorowej wygodne kapcie z różowym puszkiem. Jeszcze przed północą wielokrotnie ćwiczyli scenę toastu noworocznego i ostatecznie w studiu zabrakło szampana. Nie byłoby to problemem, gdyby nie fakt, że szampana pił także kamerzysta, który w najważniejszej chwili się zdrzemnął. (…) Widzowie dostrzegli więc kapcie i do ośrodka telewizyjnego nadesłano wiele listów z zapytaniem, dlaczego spikerom kupiono marynarki i sukienki, ale poskąpiono na spodnie i buty. W efekcie Loska i Kopacz zostali wezwani do dyrekcji, gdzie wręczono im po tysiąc złotych, aby sobie „kupili to, czego im z ubrania brakuje”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 318

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 54 min

Lektor: Marcin Procki

Oceny
4,4 (48 ocen)
29
11
7
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
vilejka1

Dobrze spędzony czas

Książka lekka i przyjemna,w zasadzie dobrze przeczytana, uważam jednak, że ktoś powinien czuwać nad poprawną wymową obcobrzmiących wyrazów. Lektor jest chyba zbyt młody, żeby wiedzieć, że nazwisko profesora Zina wymawia się twardo: Z- i - n, a nie jakby tam była głoska "ź', a z kolei nazwisko aktora Voit nie wymawia się przez "w" lecz"f" na początku. W Sopocie z playbacku śpiewał Demis, a nie Denis Roussos, zaś Aleksandra Śląska jako Bona wolała "czerto"a nie " kerto" . Nazwę zespołu Jerzego Grunwalda -En Face - zawsze wymawialo się "ę fas" ,a nie "ę fejs". To tak na szybko,z pamięci,ale podobnych lapsusów było jeszcze co najmniej kilka. Straszne to irytujące dla osoby pamiętającej trochę PRL... Poza tym - ok🙂
40
kataryna0905

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję serdecznie autorowi, że tak dyskretnie i kulturalnie przedstawił losy ludzi będących niegdyś o wiele bardziej popularnymi niż obecni celebryci. Ach, gdyby do tej książki były dołączone fragmenty filmów , zapowiedzi, programów, o których autor pisze!!! Niektóre można gdzieś w sieci znaleźć, ale niestety, nie wszystkie. Z prawdziwą przyjemnością przeczytałam książkę dowiadując się przy okazji wielu interesujących rzeczy. Miły sobotni wieczór !
00
Warmia55

Dobrze spędzony czas

Wychowałam się w czasach PRL-u i z przyjemnością wysłuchałam zgodnej z mymi wspomnieniami treści. O pewnych rzeczach nie wiedziałam lub już nie pamiętałam, inne uporządkowały się lub wyjaśniły. Jestem zadowolona 😁
00
AroGlen

Całkiem niezła

Zwięzła, trochę powtórzeń z innych pozycji autora.
00
makol

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo ciekawe.
00

Popularność




Od autora

Od autora

Czy tego chcemy, czy nie, Pol­ska Ludowa sta­nowi istotną część histo­rii naszego kraju. Dla wielu osób był to zresztą naj­pięk­niej­szy okres życia. Oczy­wi­ście nie dla­tego, że demo­kra­cja pozo­sta­wała wów­czas w sfe­rze marzeń, a skle­powe półki świe­ciły pust­kami, ale dla­tego, że wła­śnie na tamte lata przy­pa­dły ich bez­tro­ska, spraw­ność, zdro­wie, a przede wszyst­kim miłość. Po latach naj­le­piej wspo­mina się bowiem wła­sną mło­dość – pamięć o niej zawsze obda­rzona jest dużą dozą sen­ty­mentu.

Książka, którą Pań­stwo mają przed sobą, to roz­bu­do­wany i uak­tu­al­niony zbiór arty­ku­łów mojego autor­stwa, które przed laty uka­zy­wały się w pra­sie kolo­ro­wej. To nostal­giczna podróż w czasy PRL-u – mało tu poli­tyki, gdyż naj­więk­szy akcent poło­ży­łem na ówcze­sne oby­czaje i kul­turę.

Na Czy­tel­ni­ków cze­kają więc wspo­mnie­nia o cele­bry­tach tam­tych lat, cie­ka­wostki o ulu­bio­nych seria­lach dla mło­dzieży i doro­słych, kre­sków­kach, a także o wiel­kich pro­duk­cjach fil­mo­wych. Nie zabrak­nie też rela­cji z róż­nego rodzaju festi­wali czy opo­wie­ści o naj­więk­szych prze­bo­jach muzycz­nych lat PRL-u. Nie mogłem, oczy­wi­ście, pomi­nąć peere­low­skich sym­boli, bez któ­rych ten obraz nie byłby pełen: pralki Frani, cukro­wej waty czy czar­nej wołgi. Jak zwy­kle niczego nie oce­niam, tylko przy­po­mi­nam. Nie narzu­cam swo­jej opi­nii, tylko opi­suję. A wnio­ski pozo­sta­wiam Czy­tel­ni­kom, gdyż to Pań­stwa zda­nie jest naj­waż­niej­sze.

Bez wąt­pie­nia Pol­ska Ludowa była kra­jem ponu­rym i sza­rym, ale warto pamię­tać, że sza­rość także ma wiele odcieni i nie wszystko jest brud­no­czarne. Nie bez powodu mówiono wów­czas o Pol­sce i Pola­kach, że jeste­śmy naj­we­sel­szym bara­kiem obozu komu­ni­stycz­nego. Fak­tycz­nie tak było.

Trudno prze­kre­ślać kil­ka­dzie­siąt lat roz­woju pol­skiej kul­tury – wszak PRL to epoka, gdy eks­plo­do­wało wiele talen­tów arty­stycz­nych, które na zawsze zapi­sały się w naszych dzie­jach. Przy oka­zji warto też dodać, że nie bez powodu sta­cje tele­wi­zyjne do znu­dze­nia przy­po­mi­nają ówcze­sne seriale dla mło­dzieży i pro­duk­cje kostiu­mowe. Było to bowiem dosko­nałe rze­mio­sło, a nikt nie liczył się wtedy z rachun­kiem eko­no­micz­nym (być może dla­tego filmy są tak udane). Nawet jeżeli spo­sób ich pro­duk­cji wydaje się już mocno prze­sta­rzały – czę­sto krę­cono je bowiem w wer­sji czarno-bia­łej – to jed­nak na­dal chęt­nie je oglą­damy, i to nie tylko z powo­dów sen­ty­men­tal­nych.

Mam nadzieję, że niniej­sza książka wzbo­gaci wie­dzę nie­któ­rych Czy­tel­ni­ków o tam­tych latach, a dla innych będzie miłym wspo­mnie­niem cza­sów, które bez­pow­rot­nie już prze­mi­nęły.

Sła­wo­mir Koper

Część I Obyczaje

Część I Oby­czaje

Luksusowe dobra tamtych lat

Tele­wi­zor, meble, mały fiat – oto marzeń szczyt, śpie­wała nie­gdyś grupa Per­fect. I tak wła­śnie było w cza­sach PRL-u, co doku­men­tują filmy i seriale z tam­tych lat…

W kolejce po samochód

Socja­li­styczna gospo­darka była kom­plet­nie nie­wy­dolna, zatem pod­sta­wo­wego pro­blemu nie sta­no­wił brak pie­nię­dzy, ale nie­do­bór towa­rów na rynku. W efek­cie roz­wi­nął się sys­tem przed­płat, talo­nów czy wręcz loso­wań, który miał umoż­li­wić zakup defi­cy­to­wych pro­duk­tów. Przy oka­zji pro­pa­go­wano też eko­lo­gię – w latach 80. można było nabyć radziec­kie golarki marki Char­ków (fatal­nej zresztą jako­ści) wyłącz­nie po przed­sta­wie­niu zaświad­cze­nia o odda­niu okre­ślo­nej ilo­ści maku­la­tury w punk­cie skupu.

Jesz­cze cie­ka­wiej było z samo­cho­dami oso­bo­wymi rodzi­mej pro­duk­cji, któ­rych zakup gra­ni­czył z cudem. Aby stać się dum­nym posia­da­czem małego fiata czy znacz­nie bar­dziej pre­sti­żo­wego fiata 125p lub polo­neza, nale­żało nie tylko oszczę­dzać pie­nią­dze na ksią­żeczce samo­cho­do­wej, ale też ocze­ki­wać na wyniki loso­wań. Szczę­śliwcy, któ­rych ksią­żeczki zostały wylo­so­wane, musieli pil­nie uzu­peł­nić wkład na samo­chód (z reguły kom­plet­nie zapo­ży­cza­jąc się u rodziny i zna­jo­mych), po czym mogli opu­ścić fabrykę wyma­rzo­nym pojaz­dem.

Innym spo­so­bem na zdo­by­cie upra­gnio­nego auta był sys­tem talo­nów. Przy­dzie­lały je poszcze­gólne mini­ster­stwa, co upraw­niało do zakupu samo­chodu poza kolej­no­ścią po jego deta­licz­nej cenie. Oczy­wi­ście w pierw­szej kolej­no­ści otrzy­my­wali je krewni, zna­jomi i ulu­bieńcy poszcze­gól­nych pro­mi­nen­tów, ale także znani akto­rzy, pił­ka­rze czy też wyróż­nia­jący się pra­cow­nicy.

Zapewne tą wła­śnie drogą w posia­da­nie swo­jego czer­wo­nego malu­cha weszła rodzina Kar­wow­skich z serialu Czter­dzie­sto­la­tek, o czym jed­nak w fil­mie się nie wspo­mi­nało. Nato­miast ogromny popyt spo­wo­do­wał absur­dalną sytu­ację, że trzy-, czte­ro­letni maluch był na gieł­dzie samo­cho­do­wej znacz­nie droż­szy niż cał­kiem nowy z fabryki, któ­rego jed­nak nie można było nor­mal­nie nabyć. W efek­cie, gdy ktoś dostał talon na nowe auto, to sprze­da­wał stare i czę­sto zosta­wały mu jesz­cze pie­nią­dze na kolo­rowy tele­wi­zor. Oczy­wi­ście radziec­kiej pro­duk­cji.

Powracającemu z zagranicy…

W kra­jo­wych skle­pach naj­czę­ściej nie­wiele można było dostać, ale był pod tym wzglę­dem jeden wyją­tek – sieć Pewex zawsze była zna­ko­mi­cie zaopa­trzona, zaku­pów można było tam jed­nak doko­ny­wać, pła­cąc wyłącz­nie w dewi­zach, czyli w walu­cie wymie­nial­nej. Doty­czyło to nie tylko pro­duk­tów zachod­nich, ale także kra­jo­wych wysy­ła­nych na eks­port. Jed­no­cze­śnie zakup dola­rów czy marek na czar­nym rynku był zaka­zany.

Ale oby­wa­tele PRL-u nie przej­mo­wali się podob­nymi dro­bia­zgami. Poja­wiały się nawet ogło­sze­nia pra­sowe o sprze­daży czy zaku­pie dewiz. Oczy­wi­ście nie mogło paść jed­no­znaczne sfor­mu­ło­wa­nie, zatem wyko­rzy­sty­wano fakt, że pań­stwo emi­to­wało bony dola­rowe. Był to rodzaj waluty o nomi­nal­nej war­to­ści iden­tycz­nej jak ame­ry­kań­skie dolary, ale uży­wa­nej tylko do trans­ak­cji w pewek­sach. Na czar­nym rynku bony miały cenę nieco niż­szą niż auten­tyczne pie­nią­dze zza oce­anu, ale han­del nimi był dozwo­lony. Dla­tego w pra­sie poja­wiały się ogło­sze­nia typu: „bony kupię” lub „bony sprze­dam”, co naj­czę­ściej ozna­czało chęć sprze­daży lub zakupu dola­rów.

Jesz­cze cie­ka­wiej było w przy­padku miesz­kań. Ogło­sze­nia: „sprze­dam M-2 powra­ca­ją­cemu z zagra­nicy” lub „powra­ca­jący z zagra­nicy kupi”, sygna­li­zo­wały, że trans­ak­cja odbę­dzie się w twar­dej walu­cie.

Dolar stał się w PRL-u sym­bo­lem wyra­fi­no­wa­nego luk­susu, dla­tego jedna z boha­te­rek serialu Zmien­nicy usi­ło­wała nakło­nić swo­jego roz­ka­pry­szo­nego syna do kon­sump­cji miodu, obie­cu­jąc, że za każdą zje­dzoną łyżkę chło­pak dosta­nie dolara…

W pogoni za własnym M

Do pracy na Zacho­dzie wyjeż­dżał jed­nak tylko nie­wielki odse­tek spo­łe­czeń­stwa, zatem reszta oby­wa­teli sta­rała się zdo­być upra­gnione miesz­ka­nie naj­roz­ma­it­szymi spo­so­bami. Czas ocze­ki­wa­nia w spół­dziel­niach miesz­ka­nio­wych był zbyt długi jak na wyma­ga­nia mło­dych mał­żeństw na dorobku (śred­nio ponad 10 lat), nie­wiele osób chciało też miesz­kać z rodzi­cami czy teściami, nato­miast ceny wynajmu lokali były absur­dal­nie wyso­kie.

Dla­tego sta­łym moty­wem pol­skich seriali z lat 60. i 70. jest poszu­ki­wa­nie wła­snego miesz­ka­nia i dłu­gie roz­mowy ze sko­rum­po­wa­nymi pre­ze­sami spół­dzielni miesz­ka­nio­wych. Z reguły koń­czyły się one nie­po­wo­dze­niem, cho­ciaż pró­bo­wano roz­ma­itych spo­so­bów. Jed­nym z nich było zna­le­zie­nie pusto­stanu i uzy­ska­nie na niego przy­działu.

Takie rze­czy fak­tycz­nie się wów­czas zda­rzały, biu­ro­kra­tyczny bała­gan powo­do­wał bowiem wręcz nie­praw­do­po­dobne sytu­acje. Stąd też w seria­lach Barei dwu­krot­nie poja­wia się motyw zamu­ro­wa­nego miesz­ka­nia w bloku (Alter­na­tywy 4, Zmien­nicy), o któ­rym ofi­cjal­nie nikt nie wie­dział. Reży­ser oparł zresztą te wątki na praw­dzi­wym przy­padku z kamie­nicy przy war­szaw­skim placu Kon­sty­tu­cji.

Bała­gan był tak wielki, że przy oka­zji przy­dzia­łów miesz­kań spół­dziel­czych rze­czy­wi­ście docho­dziło do róż­nego rodzaju pomy­łek, a zakwa­te­ro­wa­nie dwóch rodzin w jed­nym miesz­ka­niu nie było tylko kome­dio­wym pomy­słem z serialu Alter­na­tywy 4. Tam nie­wy­raźna czcionka zade­cy­do­wała, że nie wia­domo było, kto osta­tecz­nie dostał miesz­ka­nie: Zdzi­sław Kołek czy Zyg­munt Kotek.

Nato­miast per­ma­nentne pro­blemy loka­lowe powo­do­wały, że ogromną popu­lar­no­ścią cie­szyły się zawody gwa­ran­tu­jące miesz­ka­nie służ­bowe. Z tego też powodu (o czym obec­nie gło­śno się nie mówi) mili­cja czy woj­sko ni­gdy nie narze­kały na brak kan­dy­da­tów. Dla­tego też zde­spe­ro­wany Leszek Górecki w ostat­nim odcinku serialu Daleko od szosy cał­kiem poważ­nie roz­waża cał­ko­witą zmianę dotych­cza­so­wego życia i wyjazd do pracy w kopalni Beł­cha­tów. Jako gór­nik miałby zapew­nione miesz­ka­nie dla sie­bie i rodziny…

Działka za miastem

Ci, któ­rzy mieli już wła­sne miesz­ka­nie, marzyli o czymś wię­cej. Jed­nym z takich marzeń była działka za mia­stem – rekre­acyjna lub ogrod­ni­cza. Sta­no­wiła sym­bol pew­nego sta­tusu mate­rial­nego oraz gwa­ran­to­wane miej­sce wypo­czynku. Wej­ście w jej posia­da­nie nie było jed­nak łatwą sprawą, gdyż w tym przy­padku nie wystar­czały tylko pie­nią­dze. Działkę można było bowiem otrzy­mać w dzier­żawę z zakładu pracy lub od osoby, która już ją posiada w ramach Rodzin­nych Ogro­dów Dział­ko­wych.

Wła­śnie tę drugą drogę wybrał inży­nier Kar­wow­ski, zawie­ra­jąc trans­ak­cję z pewną wdową. Spo­tkało się to ze zde­cy­do­wa­nym opo­rem żony inży­niera, która od samego początku nie była zachwy­cona tym pomy­słem. A już zupeł­nie stra­ciła ochotę na naby­cie działki, gdy na jej tere­nie poja­wiła się jej nomi­nalna wła­ści­cielka w głę­bo­kiej żało­bie i chciała usta­wić tam pomnik zmar­łego męża. Na szczę­ście dla pani Madzi oka­zało się, że działki i tak będą zli­kwi­do­wane, gdyż teren został oddany pod budowę wiel­kiego ośrodka rekre­acyj­nego…

Paczka z zagranicy

Nie wszy­scy mieli jed­nak dolary czy bony do peweksu, zatem powie­wem wiel­kiego świata bywała paczka żyw­no­ściowa z zagra­nicy. Szcze­gól­nie gdy przy­cho­dziła w okre­sie przed­świą­tecz­nym, a cała rodzina była już zmę­czona sta­niem w kolej­kach. Taka paczka umoż­li­wiała spró­bo­wa­nie – czę­sto po raz pierw­szy w życiu – praw­dzi­wych rary­ta­sów na czele z łoso­siem w puszce lub pol­ską szynką kon­ser­wową (ale przy­słaną z Zachodu!). Dodat­kowo wszystko było tak pięk­nie opa­ko­wane, że puste pudełka usta­wiano póź­niej na kuchen­nych pół­kach jako ozdobę.

Per­spek­tywa otrzy­ma­nia takiej paczki na pewien czas pogo­dziła nawet skłó­cone rodziny Kot­ków i Koł­ków z Alter­na­tywy 4. Pano­wie po raz pierw­szy zako­pali topór wojenny, kon­cen­tru­jąc się na odzy­ska­niu paczki od demo­nicz­nego dozorcy Anioła, który – korzy­sta­jąc z nie­wy­raź­nie napi­sa­nego nazwi­ska adre­sata – zatrzy­mał prze­syłkę.

Nato­miast dla tych, któ­rzy nie mieli dola­rów czy rodziny za gra­nicą, pozo­sta­wało tylko żmudne oszczę­dza­nie i na koniec wizyta na baza­rze Różyc­kiego (czy w innym tego rodzaju miej­scu) w celu naby­cia luk­susu nie­do­stęp­nego na co dzień w peere­low­skich skle­pach…

Polska działkowa

Wła­sna działka była marze­niem nie­mal każ­dego oby­wa­tela PRL-u, jed­nak nie cho­dziło o par­celę budo­walną, tylko o działkę rekre­acyjną lub ogro­dową.

Uprawiać własne pomidory

Starsi wybie­rali działki ogro­dowe powsta­jące w ramach Pra­cow­ni­czych Ogro­dów Dział­ko­wych. Zlo­ka­li­zo­wane naj­czę­ściej w gra­ni­cach miast, poło­żone dość bli­sko domów użyt­kow­ni­ków, umoż­li­wiały spę­dza­nie wol­nych chwil na upra­wie warzyw. Budo­wano tam altany nazy­wane szum­nie „dom­kami”, pro­wa­dzono oży­wione życie towa­rzy­skie, sadzono kwiaty i krzewy.

Nato­miast młodsi oby­wa­tele Pol­ski Ludo­wej pre­fe­ro­wali działki rekre­acyjne o znacz­nie więk­szej powierzchni, poło­żone w pew­nej odle­gło­ści od miast. Miały zapew­niać zasłu­żony odpo­czy­nek wraz z noc­le­giem w przy­zwo­itych warun­kach, jed­nak ze względu na krót­szy niż obec­nie week­end (wolne soboty wpro­wa­dzono dopiero w latach 70.) podróż na działkę nie mogła zabie­rać zbyt wiele czasu. Oczy­wi­ście nie trzeba doda­wać, że ich wła­ści­ciele byli z reguły posia­da­czami samo­cho­dów.

Wła­sna działka rekre­acyjna bywała czę­sto reali­za­cją wie­lo­let­nich marzeń, cho­ciaż cza­sami koń­czyło się to roz­cza­ro­wa­niem. Oso­bi­ście pamię­tam przy­pa­dek moich sąsia­dów, wła­ści­cieli działki z dom­kiem nad Utratą. Nie­stety, z upły­wem czasu rzeka zamie­niła się w cuch­nący ściek, a gdy w pobliżu zało­żono jesz­cze farmę lisów hodow­la­nych, wyjazdy na działkę stały się praw­dzi­wym utra­pie­niem. Nikt też nie chciał jej odku­pić, wobec czego zroz­pa­czeni wła­ści­ciele musieli ją porzu­cić.

Relaks na łonie natury

Działki rekre­acyjne były także miej­scem uroz­ma­ico­nego życia towa­rzy­skiego. Wpraw­dzie o gril­lo­wa­niu nikt jesz­cze nie sły­szał, ale powszech­nym zja­wi­skiem było wów­czas pie­cze­nie kieł­ba­sek na ogni­sku połą­czone ze spo­ży­wa­niem dużych ilo­ści piwa. Nie­rzadko też wyjazd na działkę sta­no­wił pre­tekst do hucz­nych imprez, na które zjeż­dżali się bliżsi i dalsi zna­jomi.

Działki rekre­acyjne leżały na tere­nach wiej­skich, zatem kon­takty z miej­scową lud­no­ścią były nie­unik­nione. Naj­czę­ściej docho­dziło do nich w pobliżu jedy­nego w oko­licy sklepu spo­żyw­czego czę­sto oku­po­wa­nego przez grupę miej­sco­wych bywal­ców komen­tu­ją­cych na gorąco zacho­wa­nie mia­sto­wych.

Gdy kie­dyś wraz z rodzi­cami tra­fi­łem na działkę zna­jo­mych nad Liw­cem, byłem świad­kiem sceny przy­po­mi­na­ją­cej wprost uję­cia z filmu Gali­ma­tias, czyli kogel-mogel II. Podob­nie jak w fil­mie przy­czyną zamie­sza­nia stał się pudel (w tym przy­padku nale­żący do moich rodzi­ców), który – według miej­sco­wych – był krzy­żówką psa z owcą. I rów­nież nie dowie­rzano, że ten pies czę­sto jada lepiej niż jego wła­ści­ciele, do tego posiada wła­sny talerz i nie nadaje się na łań­cuch do budy.

Wiejscy i miastowi

Kon­takty spod sklepu cza­sami kon­ty­nu­owano na grun­cie towa­rzy­skim, cho­ciaż miesz­kań­com wsi raczej trudno było zro­zu­mieć men­tal­ność mia­sto­wych. Nie potra­fili pojąć ich ambi­cji do zdo­by­wa­nia pre­sti­żo­wych zawo­dów, które nie zapew­niały więk­szych zarob­ków. Tak jak w nie­za­po­mnia­nym serialu Daleko od szosy, gdy główny boha­ter, Leszek Górecki, chlu­bił się, że jego żona, Ania, dostała asy­sten­turę na uczelni. Rodzina Leszka nie mogła wyjść ze zdu­mie­nia, że Ania ma zara­biać 1800 zło­tych mie­sięcz­nie, pod­czas gdy pomoc­nik rol­nika na wsi dosta­wał 2,5 tysięca plus utrzy­ma­nie. Ale Leszek prze­niósł się do mia­sta wiele lat wcze­śniej i zdą­żył już zaak­cep­to­wać tam­tej­sze oby­czaje, nato­miast jego rodzina i przy­ja­ciele patrzyli na ota­cza­jący ich świat z innej per­spek­tywy.

Dobre sto­sunki z miej­sco­wymi były potrzebne rów­nież ze wzglę­dów bez­pie­czeń­stwa. Domy na dział­kach czę­sto bowiem okra­dano, a czujne oko miesz­kań­ców wsi mogło uchro­nić przed nie­szczę­ściem. Mia­stowi chęt­nie też kupo­wali od swo­ich wiej­skich sąsia­dów pro­dukty pocho­dzące z ich gospo­darstw, co w cza­sach socja­li­stycz­nej gospo­darki nie­do­boru było wysoko cenione.

We wspól­nym bie­sia­do­wa­niu nie prze­szka­dzały także odmienne gusty alko­ho­lowe. Miej­scowi pre­fe­ro­wali raczej czy­stą wódkę, nato­miast goście z mia­sta (szcze­gól­nie ci lepiej sytu­owani) pijali koniaki lub wino. I to zupeł­nie innego rodzaju niż paty­kiem pisane, dostępne wła­ści­wie w każ­dym wiej­skim skle­pie.

Zderzenie dwóch światów

Miesz­czu­chy mogły uwa­żać się za coś lep­szego, jed­nak więk­szość z nich w głębi duszy zazdro­ściła miesz­kań­com wsi ich trybu życia. Wpraw­dzie codzienne obo­wiązki rol­ni­ków wzbu­dzały mie­szane uczu­cia, cza­sami narze­kano też na poziom higieny (brak łazie­nek, sła­wojki zamiast toa­let), ale godzono się z wie­loma utrud­nie­niami, by spę­dzać czas bli­żej natury. Ludzie, któ­rych nie było stać na wła­sną działkę, czę­sto wynaj­mo­wali na urlop pokoje u wiej­skich gospo­da­rzy, czego kon­ty­nu­acją jest obec­nie agro­tu­ry­styka.

Typowe działki rekre­acyjne z altan­kami powoli już zani­kają, ich miej­sce zaj­mują cało­roczne wiej­skie domy dla bar­dziej zamoż­nych. Zabez­pie­czone alar­mami i foto­ko­mór­kami, oto­czone szczel­nym ogro­dze­niem i strze­żone przez agen­cje ochrony. Zresztą dzi­siej­sza wieś też jest już zupeł­nie inna, a jej miesz­kańcy mają zupeł­nie inne prio­ry­tety niż w cza­sach Pol­ski Ludo­wej…

Smaki PRL-u

Lata PRL-u to także smak i zapach nie­za­po­mnia­nych sło­dy­czy. I nie mam tu na myśli wyro­bów cze­ko­la­do­po­dob­nych, które nie­kiedy poja­wiały się na zazwy­czaj pustych skle­po­wych pół­kach. Ówcze­sne sma­ko­łyki do dzi­siaj bywają wspo­mi­nane z dużą nostal­gią. Nie­które z nich znik­nęły już na zawsze, ale dla wielu Pola­ków zawsze będą koja­rzyły się z dzie­ciń­stwem i mło­do­ścią.

Oranżada w proszku, wata cukrowa i pańska skórka

Kto pamięta smak oran­żady w proszku, sma­ko­łyku obec­nie już cał­ko­wi­cie zapo­mnia­nego? Sprze­da­wano ją w nie­wiel­kich saszet­kach, ale tylko nie­liczni – zgod­nie z zale­ce­niem na opa­ko­wa­niu – roz­pusz­czali pro­szek w wodzie, aby uzy­skać mało kla­rowny napój. Na ogół zli­zy­wało się go po wysy­pa­niu na rękę (lub wprost do ust) i nikt zbyt­nio nie przej­mo­wał się zaka­zami i higieną. Kwa­skowy przy­smak był za to praw­dzi­wym postra­chem naszych rodzi­cie­lek i opie­ku­nek, które oczami wyobraźni widziały swoje pocie­chy z poważ­nymi kło­po­tami gastrycz­nymi (ręce dzieci na podwórku ni­gdy nie były prze­cież spe­cjal­nie czy­ste).

Pod­czas róż­nych festy­nów, wyjaz­dów waka­cyj­nych czy wizyt w weso­łym mia­steczku mało kto potra­fił sobie odmó­wić waty cukro­wej. Stra­gany, gdzie ją sprze­da­wano, zawsze były oble­gane, gdyż wytwa­rza­nie jej na oczach klien­tów cie­szyło się dużym zain­te­re­so­wa­niem. Pro­ces wyda­wał się cał­kiem skom­pli­ko­wany: wysy­py­wano cukier na roz­grzaną maszynę, a potem nitki waty owi­jano wokół patyczka. Nie­stety, wraz z poja­wie­niem się kar­tek na cukier sprze­daż waty zaczęła zani­kać, podob­nie jak nie­zwy­kle popu­larna w tam­tych cza­sach pań­ska skórka.

Były to cha­łup­ni­czo wytwa­rzane cukierki z ubi­tych na sztywno bia­łek, cukru, wody oraz soku z cytryny i malin. Koja­rzyły się głów­nie z dniem Wszyst­kich Świę­tych, gdyż sprze­da­wano je naj­czę­ściej na przy­cmen­tar­nych sto­iskach na początku listo­pada. Pań­skiej skórki nie bra­ko­wało jed­nak także w cza­sie ple­ne­ro­wych festy­nów oraz na stra­ga­nach koło cyr­ków czy weso­łych mia­ste­czek.

Lody i guma balonowa

W gorące dni ogromną popu­lar­no­ścią cie­szyły się lody Bam­bino. Sta­łym ele­men­tem pol­skich plaż byli wów­czas ubrani na biało dżen­tel­meni, któ­rzy nosząc przed sobą skrzy­neczki zawie­szone na ramio­nach, cho­dzili pomię­dzy pla­żo­wi­czami i wykrzy­ki­wali hasła typu: „Perła Bał­tyku, lody na patyku!”. Lody miały tylko dwa smaki: śmie­tan­kowy i kaka­owy. Dopiero póź­niej poja­wiły się wani­liowe i śmie­tan­kowe w cze­ko­la­dzie.

W latach 70. Polacy zasma­ko­wali w lodach wło­skich. Maszyny do ich pro­duk­cji spro­wa­dzano z Ita­lii. Lody ofe­ro­wano w trzech sma­kach: śmie­tan­kowe, cze­ko­la­dowe oraz mie­szane – i ser­wo­wano w waflo­wych kubecz­kach. Nato­miast przez cały rok w zie­le­nia­kach, skle­pach i nie­któ­rych cukier­niach chęt­nie kupo­wano cie­płe lody. Był to pro­dukt z zapa­rzo­nej syro­pem sma­ko­wym pianki z ubi­tych bia­łek, poda­wany w waflu, który bar­dzo przy­po­mi­nał z wyglądu lody wło­skie, cho­ciaż smak miał zupeł­nie inny.

Gospo­darka PRL-u nie potra­fiła się upo­rać z pro­duk­cją praw­dzi­wej gumy balo­no­wej, dla­tego róż­nymi kana­łami (głów­nie dzięki pry­wat­nemu impor­towi) spro­wa­dzano do kraju gumę Donald wytwa­rzaną w Holan­dii przez firmę Maple Leaf B.V. Pomimo sto­sun­kowo wyso­kiej ceny cie­szyła się wśród naj­młod­szych ogrom­nym powo­dze­niem, gdyż oprócz tego, że miała zna­ko­mity smak i kon­sy­sten­cję umoż­li­wia­jącą robie­nie balo­nów, do każ­dego egzem­pla­rza dołą­czano histo­ryjki obraz­kowe ze zna­nymi posta­ciami z kre­skó­wek wytwórni The Walt Disney Com­pany.

Naj­bar­dziej emo­cjo­nu­ją­cym momen­tem po zaku­pie gumy było spraw­dze­nie, czy załą­czona histo­ryjka (z Psem Pluto, Myszką Miki czy Kaczo­rem Donal­dem) jest już w naszym posia­da­niu. Jeżeli mini­ko­miks się powtó­rzył, egzem­plarz prze­zna­czało się na wymianę z innymi wiel­bi­cie­lami gumy balo­no­wej. Do dobrego tonu nale­żało też żucie gumy przez dwa, trzy dni (na noc odkła­da­nie jej do szklanki lub wprost na zaku­rzoną półkę) oraz bar­wie­nie jej za pomocą wkła­dów z kre­dek. Im dziw­niej­szy uzy­ska­li­śmy kolor, tym więk­szy był zachwyt oto­cze­nia.

Zapiekanki i bułki z pieczarkami

W cza­sach PRL-u funk­cjo­no­wały także fast foody, cho­ciaż wybór potraw był raczej ogra­ni­czony. Jako pierw­sze poja­wiły się hot dogi – bułki z parówką z dodat­kiem ket­chupu lub musz­tardy (innych sosów nie pro­po­no­wano). Od razu powstało na ten temat wiele dow­ci­pów – suge­ro­wano, że angiel­ska nazwa, czyli „gorący pies”, infor­muje, którą część jego ciała można zjeść w bułce… Pro­blem znik­nął, gdy w Pol­sce wpro­wa­dzono kartki na mięso. Wów­czas parówki zostały zastą­pione mie­sza­niną duszo­nych pie­cza­rek i cebuli, zresztą nawet cał­kiem smaczną.

Z kolei cał­ko­wi­cie pol­skim wyna­laz­kiem jest zapie­kanka, czyli połowa prze­kro­jo­nej w poprzek bułki pary­skiej opie­ka­nej z dodat­kiem żół­tego sera, cebuli oraz pie­cza­rek i poda­wana z ket­chu­pem. Nie­po­wo­dze­niem zakoń­czyła się nato­miast próba wpro­wa­dze­nia nad Wisłą ham­bur­ge­rów. Ini­cja­tywę utrą­ciły ogra­ni­cze­nia w dys­try­bu­cji mięsa, cho­ciaż usi­ło­wano je zastą­pić file­tem ryb­nym. Wiel­bi­ciele zapie­ka­nek tłu­ma­czyli zresztą, że ich ulu­biona prze­ką­ska ma zde­cy­do­waną prze­wagę nad ham­bur­ge­rem, gdyż do jej spo­ży­cia potrzebna jest tylko jedna ręka.

Fast foody epoki PRL-u funk­cjo­no­wały naj­czę­ściej w zapar­ko­wa­nych na stałe przy­cze­pach kem­pin­go­wych rodzi­mej pro­duk­cji, a sprze­daż odby­wała się przez spe­cjal­nie przy­sto­so­wane okno. Można było tam rów­nież nabyć popu­larne wów­czas napoje: oran­żadę z cha­rak­te­ry­stycz­nym cera­micz­nym kor­kiem, wodę sodową czy – w póź­niej­szym okre­sie – licen­cyjną coca-colę (tylko w butel­kach, puszki były dostępne jedy­nie w pewek­sach).

Swo­ich wiel­bi­cieli miały też satu­ra­tory – w ten spo­sób każdy spra­gniony prze­cho­dzień mógł kupić czy­stą wodę gazo­waną lub trzy razy droż­szą wodę z sokiem. Satu­ra­tor obsłu­gi­wały z reguły panie, które usta­wiały swoje urzą­dze­nia (był to sprzęt mobilny na kołach rowe­ro­wych) w czę­sto uczęsz­cza­nych miej­scach. Do wypo­sa­że­nia satu­ra­tora nale­żały szklanki, które po uży­ciu przez klienta prze­płu­ki­wano wodą pod ciśnie­niem w spe­cjal­nym kra­niku zamon­to­wa­nym na satu­ra­to­rze. I jakoś nikt się wtedy nie przej­mo­wał cho­ro­bami, które mógł nabyć od innych wiel­bi­cieli tego napoju…

Nieco póź­niej poja­wiły się satu­ra­tory samo­ob­słu­gowe ze szklan­kami na łań­cu­chu. Szybko się jed­nak oka­zało, że aby wypić wodę sodową lub z sokiem, wcale nie jest potrzebna moneta. Znawcy tematu wie­dzieli bowiem, w któ­rym miej­scu należy ude­rzyć w satu­ra­tor, aby popły­nął ocze­ki­wany napój… Zapewne z tej przy­czyny nie zdo­były one naszego rynku i wyco­fano się z ich pro­duk­cji.

Satu­ra­tor, nie­od­łączny ele­ment kra­jo­brazu peere­low­skich miast, stał się jed­nym z sym­boli minio­nej epoki. Nic więc dziw­nego, że w 1985 roku zespół Wały Jagiel­loń­skie nagrał słynny prze­bój Złote żniwa, w któ­rym Rudi Schu­berth śpiewa:

Tato, kupmy sobie satu­ra­tor.Co ty na to?Skwarne lato nad­cho­dzi,sodowa sku­tecz­nie chło­dzi.A jeśliby soku ciut dodać,to mówię ci, tato, pój­dzie ta woda jak woda.Każdy pią­taka z kie­szeni wywali,pić będą i duzi, i mali1.

Sma­ko­łyki PRL-u są obecne także w daw­nych pro­duk­cjach fil­mo­wych. Jagoda Kar­wow­ska kon­te­stuje pole­ce­nia rodzi­ców, żując demon­stra­cyj­nie gumę i robiąc balony, co bar­dzo iry­to­wało Ste­fana i Magdę. Wiel­bi­cie­lami gumy byli rów­nież boha­te­ro­wie serialu Sta­wiam na Tolka Banana. Z kolei Poldek i Duduś z Podróży za jeden uśmiech, gdy już dotarli nad Bał­tyk, chęt­nie schła­dzali się perłą Bał­tyku, kupu­jąc lody na patyku.

Mobilne satu­ra­tory wystę­pują w wielu fil­mach. Warto jed­nak pod­kre­ślić, że sceny te nie były pre­zen­to­wane w for­mie prze­śmiew­czej. Nawet Sta­ni­sław Bareja nie widział w satu­ra­to­rach nic dziw­nego…

Dziesięć kultowych hitów epoki PRL-u

Cho­ciaż PRL czę­sto był ponury i szary, to jed­nak wiele ówcze­snych rze­czy wciąż wspo­mi­namy z sen­ty­men­tem.

Mały fiat zmo­to­ry­zo­wał Pol­skę, cho­ciaż jego cena nie nale­żała do naj­niż­szych. Na zakup nowego pojazdu ocze­ki­wało się z reguły kilka lat, skrzęt­nie wpła­ca­jąc kolejne raty na spe­cjalne ksią­żeczki oszczęd­no­ściowe. Aby uatrak­cyj­nić czas ocze­ki­wa­nia, wła­dze wpro­wa­dziły cykliczne loso­wa­nia i szczę­śliwcy mogli ode­brać klu­czyki do auta. Z tego powodu egzem­pla­rze uży­wane (nawet trzy-, czte­ro­let­nie) sprze­da­wano na gieł­dzie samo­cho­do­wej znacz­nie dro­żej, niż pła­cono za nowe samo­chody pro­sto z fabryki.

Miarą popu­lar­no­ści malu­cha był fakt, że wydano nawet spe­cjalną książkę zawie­ra­jącą wyłącz­nie dow­cipy na jego temat. Więk­szość z nich doty­czyła nie­wiel­kich roz­mia­rów auta, co wcale nie prze­szka­dzało pol­skim rodzi­nom docie­rać tym pojaz­dem na waka­cje nawet do Tur­cji. Poza tym był to jedyny samo­chód, który kie­rowca mógł sam odpa­lić na pych, a w przy­padku awa­rii roz­rusz­nika – uru­cho­mić pojazd za pomocą paska od spodni…

Poczciwa pralka Fra­nia, czyli połą­cze­nie sil­nika elek­trycz­nego z meta­lową beczką, pro­du­ko­wana od 1958 roku, była marze­niem każ­dej gospo­dyni domo­wej. Wpraw­dzie wcią­gała haftki, guziki i koń­cówki suwa­ków, ale ogól­nie znacz­nie uła­twiała życie. Napeł­niało się ją gorącą wodą z kranu lub wia­dra (póź­niej­sze modele miały sys­tem pod­grze­wa­nia, poja­wiły się też egzem­pla­rze z elek­tryczną pompką do opróż­nia­nia wody), a pra­nie wycią­gało się drew­nia­nymi szczyp­cami. Waż­nym ele­men­tem tej pralki była sto­so­wana w nie­któ­rych egzem­pla­rzach ręczna wyży­maczka – bar­dzo sku­teczna, choć użyt­kow­nik musiał uwa­żać na palce.

Fra­nia była sprzę­tem wie­lo­za­da­nio­wym, uży­wano jej także do ubi­ja­nia masła i śmie­tany czy far­bo­wa­nia tka­nin. Nie­któ­rzy wyko­rzy­sty­wali ją też do pro­duk­cji bim­bru…

Pro­szek Ixi – pro­du­ko­wany od 1965 roku – ide­al­nie paso­wał do Frani. To pierw­szy pol­ski pro­szek deter­gen­towy, który dosko­nale zwal­czał plamy. Był tak dobrym pro­duk­tem, że kar­to­nami wywo­zili go nawet dyplo­maci z państw socja­li­stycz­nych prze­by­wa­jący w naszym kraju.

Pro­blem sta­no­wiły nato­miast opa­ko­wa­nia – pro­szek wysy­py­wał się od razu po zaku­pie, a w wil­got­nej łazience łatwo ule­gał zbry­le­niu.

Dżinsy Odra pro­du­ko­wane od połowy lat 60. z pol­skiego tek­sasu o nazwie Ari­zona szybko stały się hitem han­dlo­wym. Cza­sami nazy­wano je jed­nak „pan­cer­nymi” (fak­tycz­nie były też dość sztywne) – okre­śle­nie wzięło się od modelu spodni nazwa­nego „Sza­rik” mają­cego na tyl­nej kie­szeni pla­kietkę z wize­run­kiem czte­rech pan­cer­nych.

Po dżinsy usta­wiały się dłu­gie kolejki (zakła­dano nawet listy spo­łeczne), a w sąsied­nich kra­jach dosłow­nie wyry­wano sobie je z rąk. Pod­czas wycieczki do ZSRS można było zamie­nić parę takich dżin­sów na złoty pier­ścio­nek lub nie­zły apa­rat foto­gra­ficzny.

Do dzi­siaj można spo­tkać w pol­skich miesz­ka­niach prze­no­śny radio­od­bior­nik Jowita. O jego suk­ce­sie zade­cy­do­wały nie­zła jakość, moż­li­wość zasi­la­nia z sieci i bate­rii oraz zakres fal UKF, dzięki czemu dało się odbie­rać radiową Trójkę oraz Stu­dio Ste­reo. Do tego docho­dziło jesz­cze wbu­do­wane gniazdo umoż­li­wia­jące nagry­wa­nie muzyki nie­złej jako­ści, cho­ciaż tylko w wer­sji mono­fo­nicz­nej.

Dla wielu osób zna­cze­nie miały też dwa zakresy fal krót­kich, dzięki któ­rym można było (pomimo zagłu­sza­nia) słu­chać Wol­nej Europy.

Tele­wi­zyjny Kon­cert Życzeń poja­wił się na ante­nie w latach 70., emi­to­wano go w week­endy, a pro­wa­dzili go naj­po­pu­lar­niejsi pol­scy pre­zen­te­rzy. Choć cena za zamó­wie­nie pio­senki była wysoka, chęt­nych nie bra­ko­wało. W reper­tu­arze domi­no­wali pol­scy wyko­nawcy, z reguły w każ­dym pro­gra­mie nada­wano też pio­senkę arty­sty zachod­niego. Uni­kano jed­nak coraz popu­lar­niej­szych w latach 80. tele­dy­sków. Twórcy pro­gramu nie chcieli bowiem, aby jego for­muła zbli­żyła się do Wide­oteki skie­ro­wa­nej do młod­szego widza.

Praw­dzi­wym sym­bo­lem luk­susu epoki PRL-u były sklepy sieci Pewex, w któ­rych za waluty wymie­nialne – głów­nie dolary – można było nabyć towary zachod­nie (cza­sami też kra­jowe, ale trudno dostępne). Peweksy (w 1989 roku na tere­nie całego kraju było ich ponad 800) ofe­ro­wały sze­roki asor­ty­ment: od alko­holu przez tele­wi­zory i sma­ko­łyki w kolo­ro­wych opa­ko­wa­niach po samo­chody. Naj­więk­szą popu­lar­no­ścią cie­szyły się jed­nak odzież dżin­sowa (głów­nie spodnie marki Wran­gler) i kosme­tyki, ze szcze­gól­nym uwzględ­nie­niem dam­skich per­fum Soir de Paris czy Masumi.

Dolary naby­wano – oczy­wi­ście – nie­le­gal­nie od cink­cia­rzy, można też było pła­cić bonami dola­ro­wymi upraw­nia­ją­cymi do zaku­pów wyłącz­nie w pewek­sach. Ich czar­no­ryn­kowa cena była z reguły niż­sza o 10–20 pro­cent niż cena praw­dzi­wych dola­rów.

Nie­wielu jed­nak mogło sobie pozwo­lić na zakup tele­wi­zora w pewek­sie, zatem obiek­tem marzeń był kra­jowy odbior­nik kolo­rowy Jowisz. Sku­tecz­nie zastą­pił on radziec­kie rubiny, któ­rych kine­skopy miały skłon­ność do eks­plo­zji, a do tego emi­to­wały pro­mie­nio­wa­nie porów­ny­walne z apa­ra­tem rent­ge­now­skim.

Jowisz był bar­dzo uda­nym pro­duk­tem, cho­ciaż nie spraw­dziła się wer­sja z sen­so­rami do zmiany kana­łów. W desz­czowe dni pro­gramy (wszyst­kie dwa) ule­gały samo­czyn­nej zmia­nie i sen­sory wysu­szano za pomocą pło­ną­cych zapa­łek.

Nie­wiele osób też pamięta, że pier­wot­nie tele­wi­zor nazwano PAW (Pierw­szy Apa­rat Wie­lo­barwny). Nazwa ta jed­nak nie tra­fiła do han­dlu, gdyż wcale nie koja­rzyła się z kolo­ro­wym pta­kiem…

Praw­dzi­wym prze­bo­jem tam­tych lat była oran­żada w butel­kach zwrot­nych o pojem­no­ści 0,33 litra, które – dzięki cha­rak­te­ry­stycz­nemu cera­micz­nemu kap­slowi na dru­cie – można było w dowol­nej chwili otwie­rać i zamy­kać. Do dobrego tonu wśród mło­dzieży nale­żało otwie­ra­nie butelki kan­tem dłoni, tak aby nic się wylało.

Dla tych, któ­rzy żało­wali pie­nię­dzy na kau­cję za butelkę (kosz­to­wała wię­cej niż sam napój), pozo­sta­wała oran­żada w folio­wych toreb­kach – napój piło się przez pla­sti­kową słomkę. Pro­blemy zaczy­nały się, gdy słomka przy­pad­kowo prze­biła torebkę i powstał drugi, nie­pla­no­wany otwór. Napój był bar­dzo słodki (napis na naklejce gło­sił: „Na praw­dzi­wym cukrze”), więc nie­szczę­sny wiel­bi­ciel oran­żady dosłow­nie cały się kleił…

Jed­nym z rze­miosł, które zani­kły po upadku PRL-u, była repa­sa­cja poń­czoch. W nie­mal każ­dym zakła­dzie kra­wiec­kim i w więk­szo­ści dużych skle­pów znaj­do­wały się punkty świad­czące usługę pod­no­sze­nia oczek – i zawsze usta­wiały się tam kolejki. W PRL-u raj­stopy były nie­zwy­kle defi­cy­to­wym towa­rem, poza tym łatwo ule­gały uszko­dze­niom na nie­zbyt kom­for­to­wych krze­słach w biu­rach i zakła­do­wych sto­łów­kach. Zatem panie zaj­mu­jące się repa­sa­cją ni­gdy nie narze­kały na brak klien­tek, a przy oka­zji zaj­mo­wały się także cero­wa­niem męskich skar­pet. Gdy po latach przyj­rzymy się seria­lom i fil­mom z tam­tego okresu, zawsze mignie nam w kadrze sku­piona nad swą pracą pani repa­saczka…

Z więk­szo­ścią tych kul­to­wych rze­czy poże­gna­li­śmy się w latach 90., ode­szły na zawsze wraz z epoką PRL-u. Ni­gdy już nie wrócą. I bar­dzo dobrze, cho­ciaż cza­sami wspo­mi­namy je z dużym roz­rzew­nie­niem.

Czarna wołga i inne upiory

Czarna wołga, Paskuda, stonka ziem­nia­czana. Ile w tych histo­riach było prawdy, a ile zwy­kłych plo­tek?

Porywacze dzieci

Naj­wię­cej emo­cji i panicz­nego stra­chu wzbu­dzała czarna wołga, któ­rej pasa­że­ro­wie ponoć pory­wali i mor­do­wali małe dzieci.

Histo­ria miała swój począ­tek w kwiet­niu 1965 roku, gdy w War­sza­wie fak­tycz­nie zagi­nęła 3-let­nia Lilianna Hen­cel. Dziew­czynka została upro­wa­dzona z miesz­ka­nia swo­ich rodzi­ców przy ulicy Gro­chow­skiej, a pory­wacz­kami były dwie kobiety.

Sprawa miała bar­dzo dziwny prze­bieg, gdyż pory­waczki wpu­ściła do domu matka dziew­czynki – poda­wały się bowiem za dale­kie kuzynki jej męża. Wycho­dząc do pracy, popro­siła nawet o opiekę nad dziec­kiem, ale gdy po powro­cie nie zastała córki w domu, natych­miast zawia­do­miła mili­cję.

Infor­ma­cja o porwa­niu podana w pra­sie i radiu szybko przy­nio­sła ocze­ki­wany efekt. Przy­pad­kowi prze­chod­nie widzieli obie kid­na­perki, jak wsia­dały wraz z dziec­kiem do czar­nej tak­sówki marki Wołga, którą odje­chały w nie­zna­nym kie­runku. Osta­tecz­nie pory­waczki wraz z Lilianną odna­le­ziono kilka dni póź­niej w oko­li­cach Łodzi. Kobiety oka­zały się sio­strami – jedna z nich marzyła, aby wycho­wy­wać zdrowe dziecko, gdyż jej wła­sna córka była nie­wi­doma od uro­dze­nia.

Ten pierw­szy nagło­śniony w mediach przy­pa­dek porwa­nia dziecka wywo­łał całą masę róż­nego rodzaju plo­tek. Przy oka­zji nie­mal każ­dego podob­nego zda­rze­nia wyro­ko­wano, że dziecko zapewne porwała czarna wołga. Wśród Pola­ków krą­żyły nie­stwo­rzone histo­rie – twier­dzono, że samo­cho­dem podró­żują dwie kobiety prze­brane za zakon­nice, które po porwa­niu spusz­czały z dziecka krew, aby sprze­da­wać ją cho­rym na bia­łaczkę boga­tym Niem­com z RFN-u lub zamoż­nym Żydom z Izra­ela.

Okna samo­chodu prze­mie­rza­ją­cego po zmroku ulice pol­skich miast miały być zasło­nięte firan­kami, co unie­moż­li­wia­łoby obser­wa­cję wnę­trza pojazdu. Oczy­wi­ście nie mogło się obejść bez maka­brycz­nych szcze­gó­łów – dzieci, z któ­rych rze­komo spusz­czano całą krew, odnaj­dy­wano ponoć mar­twe w lasach i par­kach, a mili­cja mil­czała, nie mogąc pora­dzić sobie z pory­wacz­kami.

Nie poma­gały zaprze­cze­nia przed­sta­wi­cieli władz ani fakt, że rze­komo zamor­do­wane dzieci w więk­szo­ści odnaj­dy­wały się po pew­nym cza­sie całe i zdrowe, a powo­dami ich zagi­nię­cia bywały nie­uwaga rodzi­ców lub nie­po­ro­zu­mie­nia rodzinne – psy­choza opa­no­wała cały kraj.

Legenda czar­nej wołgi odżyła nie­spo­dzie­wa­nie w ostat­nich latach. Tym razem pory­wano by dzieci w celu uzy­ska­nia orga­nów do prze­szcze­pów, a miej­sce radziec­kiego samo­chodu zajęło czarne bmw, które nocami prze­mie­rzało ulice pol­skich miast i mia­ste­czek…

Paskuda z Zalewu Zegrzyńskiego

Kolejna „wstrzą­sa­jąca” legenda epoki PRL-u miała już znacz­nie lżej­szy cha­rak­ter. W latach 80. w cie­szą­cym się ogromną popu­lar­no­ścią pro­gra­mie Lato z Radiem podano infor­ma­cję o potwo­rze gra­su­ją­cym w pod­war­szaw­skim Zale­wie Zegrzyń­skim. Nazwano go Paskudą, gdyż nie był spe­cjal­nej urody, a na domiar złego miał się żywić ście­kami i odpad­kami z zalewu.

W tam­tych cza­sach akwen ten rze­czy­wi­ście był bar­dzo zanie­czysz­czony (nie dzia­łała tam żadna oczysz­czal­nia ście­ków), nikogo nie dzi­wiło więc, że zaczęli się poja­wiać liczni świad­ko­wie, któ­rzy w męt­nej wodzie widzieli zwie­rzę nie­znane naukow­com. Snuto ana­lo­gie do sław­nego potwora ze szkoc­kiego jeziora Loch Ness.

Nie­któ­rzy twier­dzili nawet, że Paskudę widy­wano też w war­szaw­skim Jeziorku Czer­nia­kow­skim, a nawet w sto­łecz­nych Łazien­kach. Znu­dzona mono­tonną dietą w brud­nym zale­wie miała w Łazien­kach polo­wać na hodo­wane tam kar­pie. I nikomu nie prze­szka­dzał fakt, że oba zbior­niki nie miały połą­cze­nia z Zale­wem Zegrzyń­skim ani że ni­gdy nie opu­bli­ko­wano żad­nego wyraź­nego zdję­cia potwora.

W pra­sie poja­wiały się nato­miast rysunki Paskudy – przy­po­mi­nała ogrom­nego węża w cało­ści pokry­tego pustymi butel­kami, opo­nami samo­cho­do­wymi i śmie­ciami z oko­lic Zegrza. Osta­tecz­nie temat znik­nął, gdy zalew został oczysz­czony. Tłu­ma­czono wów­czas, że Paskuda nie lubi czy­stej wody…

Pozo­sta­ło­ścią potwora z Zalewu Zegrzyń­skiego była waka­cyjna histo­ria sprzed kilku lat, gdy „Fakt” ogło­sił, że w górę Wisły pły­nie potężny wie­lo­ryb o imie­niu Lolek. Ssak – zmie­rza­jąc do sto­licy – miał nawet poko­nać tamę we Wło­cławku, a jego przy­gody rela­cjo­no­wali naoczni świad­ko­wie. Kilka dni wcze­śniej fak­tycz­nie zaob­ser­wo­wano pra­wie 30-metro­wego wie­lo­ryba w Zatoce Gdań­skiej, który następ­nie odpły­nął, co jed­nak nie prze­szko­dziło dzien­ni­ka­rzom „Faktu” rela­cjo­no­wać jego zmy­śloną podróż rzeką do War­szawy…

Amerykańska stonka

Kolejna legenda epoki PRL-u miała pod­łoże poli­tyczne. W czerwcu 1950 roku ogło­szono, że impe­ria­li­ści ame­ry­kań­scy zrzu­cili na Pol­skę ogromne ilo­ści stonki ziem­nia­cza­nej, co miało znisz­czyć uprawy i wywo­łać głód w naszym kraju. Do walki z zagro­że­niem zmo­bi­li­zo­wano tysiące ochot­ni­ków, któ­rzy ze sło­ikami w rękach ruszyli na pola, aby nisz­czyć chrząsz­cza szkod­nika. Prasa, radio i Pol­ska Kro­nika Fil­mowa na bie­żąco rela­cjo­no­wały wyda­rze­nia, wła­dze wyda­wały odpo­wied­nie komu­ni­katy, oskar­ża­jąc „ame­ry­kań­skich impe­ria­li­stów” o zbrod­ni­cze zamiary wobec spo­łe­czeń­stwa.

Inna sprawa, że stonka fak­tycz­nie pocho­dziła z USA, dokład­nie z Kolo­rado, a do Europy została zawle­czona już kil­ka­dzie­siąt lat wcze­śniej wraz z żywo­ścią ze Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Szybko się roz­mno­żyła, gdyż na Sta­rym Kon­ty­nen­cie nie miała natu­ral­nych wro­gów, a pesty­cy­dów uży­wano wów­czas znacz­nie rza­dziej niż obec­nie. Pro­blem z usu­nię­ciem stonki był fak­tycz­nie bar­dzo poważny, więc wła­dze wyko­rzy­stały to w spra­wach pro­pa­gan­do­wych.

Nie­mal z dnia na dzień żuk z Kolo­rado stał się tema­tem numer jeden w mediach i praw­dzi­wym postra­chem pol­skiego spo­łe­czeń­stwa. Dziś już nie­mal zupeł­nie wygi­nął, a jego miej­sce zaj­muje stonka kuku­ry­dziana zawle­czona do Europy pod­czas wojen na Bał­ka­nach w latach 90. ubie­głego wieku. Tylko że nikt już nikogo nie oskarża, iż było to celowe dzia­ła­nie.

Czar­nych legend w epoce PRL-u było znacz­nie wię­cej – w więk­szo­ści miały pod­tekst poli­tyczny lub były zwią­zane z bra­kami w zaopa­trze­niu skle­pów.

Aby wytłu­ma­czyć nagłe pogor­sze­nie się jako­ści wędlin pod koniec lat 70., plot­ko­wano, że na pole­ce­nie władz dodaje się do nich w zakła­dach mię­snych ark­tycz­nego kryla – sko­ru­piaka, któ­rego wów­czas zaczęto masowo odła­wiać, aby prze­ra­biać go na pasze dla zwie­rząt. Z kolei kosz­marna jakość pasz­te­to­wej miała być spo­wo­do­wana doda­wa­niem do niej mie­lo­nego papieru toa­le­to­wego (!), co z kolei wyja­śniało brak tego towaru na rynku.

Ale to już histo­ria na inne opo­wia­da­nie…

Plotki, plotki…

Plotki o zna­nych ludziach zawsze eks­cy­to­wały spo­łe­czeń­stwo. Nie ina­czej było w cza­sach PRL-u.

Do Paryża do fryzjera

W dru­giej poło­wie lat 70. nie­mal cała Pol­ska opo­wia­dała o eks­tra­wa­gan­cjach Sta­ni­sławy Gie­rek. Pierw­sza dama epoki pro­pa­gandy suk­cesu miała raz na tydzień latać do Paryża na zakupy, a pod­czas tych wizyt odwie­dzać jesz­cze eks­klu­zyw­nego fry­zjera. Plotkę pod­sy­cał fakt, że Sta­ni­sława jako pierw­sza żona przy­wódcy par­tii wyszła z jego cie­nia i czę­sto towa­rzy­szyła mu pod­czas wizyt zagra­nicz­nych. Przy takich oka­zjach komen­to­wano też nowe fry­zury pani Gie­rek, które nie wszyst­kim się podo­bały. Uwa­żano bowiem, że jej ucze­sa­nie czę­sto nie jest naj­le­piej dobrane, a poza tym nie licuje z jej pozy­cją ani wie­kiem. Plotka o regu­lar­nych wizy­tach nad Sekwaną – oczy­wi­ście – nie była praw­dziwa, ale u jej źró­dła leżał fakt, że pani Gie­rek fak­tycz­nie miała sła­bość do zagra­nicz­nych zaku­pów.

„Spo­tka­łem się (…) z Kar­skim, naszym amba­sa­do­rem w Wied­niu – wspo­mi­nał Mie­czy­sław Rakow­ski. – Opo­wia­dał mi różne histo­ryjki o naszych bon­zach (na przy­kład że co naj­mniej raz na kwar­tał przy­jeż­dża tu pani Sta­sia Gier­kowa z całą nie­mal rodziną i doko­nuje zaku­pów)”2.

Działacz i piosenkarka

Zresztą wspo­mniany Mie­czy­sław Rakow­ski wkrótce też padł ofiarą plotki. Na początku lat 80. kraj obie­gła wia­do­mość, że ówcze­sny wice­pre­mier nawią­zał gorący romans z pio­sen­karką Hanną Bana­szak. Nie pomo­gły zaprze­cze­nia woka­listki, która nie­mal w każ­dym wywia­dzie z uśmie­chem mówiła: „Nie, naprawdę nie znam tego pana”. Inna sprawa, że pogło­ski na ten temat pod­sy­cał jed­nak sam Rakow­ski, któ­remu naj­wy­raź­niej impo­no­wał fakt łącze­nia jego nazwi­ska z uro­dziwą, o ponad 30 lat młod­szą artystką.

Podobno plotka doszła nawet do gene­rała Jaru­zel­skiego, który wprost zapy­tał Rakow­skiego o całą sprawę. Ten zaprze­czył, jed­nak pogło­ska na­dal żyła wła­snym życiem i uci­chła dopiero w stycz­niu 1986 roku pod­czas wie­czoru pio­se­nek Jerzego Wasow­skiego w sto­łecz­nym Teatrze Współ­cze­snym. Bana­szak, wyko­nu­jąc Ja dla pana czasu nie mam, „kie­ro­wała spoj­rze­nie gdzieś w bok od miej­sca”, w któ­rym na widowni sie­dział Rakow­ski. Na efekty nie trzeba było długo cze­kać, „połowa sali wybuch­nęła śmie­chem i tak już było do końca pio­senki”. Do śmie­chu nie było tylko Rakow­skiemu…

Aktorka i premier

Mał­żeń­stwo Niny Andrycz z pre­mie­rem Cyran­kie­wi­czem także sta­no­wiło obiekt róż­nego rodzaju aneg­dot opo­wia­da­nych w biu­rach i kawiar­niach. Plotki potę­go­wał fakt, że mał­żon­ko­wie nie mieli dzieci, a pre­mier ucho­dził za wyjąt­ko­wego kobie­cia­rza.

Gdy w 1960 roku Cyran­kie­wi­czo­wie mieli odwie­dzić Indie, o przy­go­to­wa­niach do wizyty sze­roko roz­pi­sy­wała się pol­ska prasa, infor­mo­wano rów­nież, że kre­acje dla pani pre­mie­ro­wej szyte są przez naj­lep­szych pary­skich kraw­ców. Wzbu­dziło to obu­rze­nie pol­skiego spo­łe­czeń­stwa egzy­stu­ją­cego w skrom­nych warun­kach. Na spo­tka­niach w zakła­dach pracy ostro ata­ko­wano tę roz­rzut­ność, a do histo­rii prze­szła ripo­sta Wła­dy­sława Bień­kow­skiego (byłego mini­stra i posła). Ten znany z cię­tego języka publi­cy­sta miał uspo­ka­jać robot­ni­ków, że pary­skie toa­lety pani Niny były tań­szym wyj­ściem z sytu­acji. Albo­wiem „gdyby Cyran­kie­wicz poje­chał sam, to kosz­to­wa­łoby nie mniej, bo kon­takty z paniami na świe­cie drogo kosz­tują”.

Nie trzeba doda­wać, że pani pre­mie­rowa wcale nie nosiła w Indiach sukni ze szcze­ro­zło­tymi nit­kami ani kape­lu­szy ozdo­bio­nych dro­gimi klej­no­tami, jak to opo­wia­dano w kraju…

Popielniczką w telewizor

W tym samym roku na sce­nie Kaba­retu Star­szych Panów zade­biu­to­wała Kalina Jędru­sik. Naj­więk­sza seks­bomba PRL-u zawsze dbała o dostar­cza­nie plo­tek, a nie­chęć, jaką do niej odczu­wali Wła­dy­sław i Zofia Gomuł­ko­wie, była wystar­cza­ją­cym powo­dem do zabaw­nych aneg­dot.

Podobno towa­rzyszka Zofia wymo­gła na wła­dzach tele­wi­zji, aby Kalina poka­zy­wała się na wizji bar­dziej sto­sow­nie ubrana, a już na pewno nie w suk­niach z ogrom­nym dekol­tem i z krzy­ży­kiem na łań­cuszku opa­da­ją­cym na jej obfity biust. Jędru­sik – oczy­wi­ście – igno­ro­wała te żąda­nia. W efek­cie plot­ko­wano, że ile­kroć Gomuł­ko­wie widzą ją w Kaba­re­cie Star­szych Panów, towa­rzyszka Zofia dostaje histe­rii, a pierw­szy sekre­tarz rzuca w tele­wi­zor kap­ciem lub (w ostrzej­szej wer­sji) popiel­niczką.

Nie było to prawdą, wpraw­dzie Gomuł­ko­wie szcze­rze nie cier­pieli Jędru­sik, jed­nak towa­rzysz Wie­sław nie mógł rzu­cać w nią kap­ciem, gdyż ze względu na swoje kalec­two uży­wał w domu wyłącz­nie spe­cjal­nego obu­wia orto­pe­dycz­nego. Jesz­cze gorzej sprawa przed­sta­wiała się z popiel­niczką. Wpraw­dzie palił papie­rosy, ale był czło­wie­kiem tak oszczęd­nym, że ni­gdy w życiu nie rzu­ciłby cięż­kim przed­mio­tem w tak kosz­towną rzecz jak tele­wi­zor. Poza tym Kaba­ret Star­szych Panów nada­wano o godzi­nie 22.30, a Gomułka lubił wcze­śnie cho­dzić spać – wyją­tek robił tylko w czwartki, gdy po Dzien­niku emi­to­wano Kobrę, a Starsi Pano­wie poja­wiali się w soboty…

Maryla, Daniel i „Czerwony Książę”

Pod koniec lat 70. ogromne emo­cje wzbu­dziła rywa­li­za­cja pomię­dzy Danie­lem Olbrych­skim a Andrze­jem Jaro­sze­wi­czem – cho­dziło o względy Maryli Rodo­wicz. Popu­larna pio­sen­karka była zwią­zana z Olbrych­skim przez trzy lata, plot­ko­wano nawet o ich ślu­bie (aktor nie miał jesz­cze wtedy roz­wodu).

Wresz­cie na dro­dze tej pary sta­nął kie­rowca raj­dowy, syn pre­miera Jaro­sze­wi­cza nazy­wany „Czer­wo­nym Księ­ciem”. Pol­skie spo­łe­czeń­stwo wyjąt­kowo go nie lubiło za zaba­wowy tryb życia. Powszech­nie uwa­żano, że prze­pija pań­stwowe pie­nią­dze, prze­pusz­cza ogromne sumy na kobiety, a do tego w Monte Carlo po zakoń­cze­niu rajdu miał publicz­nie przy­pa­lać sobie papie­rosy 500-zło­to­wymi bank­no­tami. Ale na Maryli robił ogromne wra­że­nie – trudno się zresztą dzi­wić, skoro potra­fił wyna­jąć samo­lot, aby pod­czas poznań­skiego kon­certu woka­listki zrzu­cać z niego goź­dziki.

Osta­tecz­nie Rodo­wicz ode­szła od Olbrych­skiego i na krótko zwią­zała się z Jaro­sze­wi­czem, czego spo­łe­czeń­stwo nie potra­fiło jej wyba­czyć. I gdy dwa lata póź­niej buch­nęła kolejna plotka, że pan Daniel pobił rywala w war­szaw­skim SPA­TiF-ie, wiele osób nie ukry­wało satys­fak­cji. Wpraw­dzie bez­po­śred­nią przy­czyną bójki miała być obraź­liwa wypo­wiedź Jaro­sze­wi­cza o zbli­ża­ją­cej się pierw­szej piel­grzymce Jana Pawła II do kraju, ale wszy­scy podej­rze­wali, że tak naprawdę pano­wie zała­twiali pora­chunki za Rodo­wicz. Cho­ciaż obaj zaprze­czali awan­tu­rze, plotka żyła wła­snym życiem. Zresztą Olbrych­ski zaprze­czał w taki spo­sób, jakby wła­śnie chciał ją potwier­dzić…

Patrząc na tamte czasy, trudno nie zauwa­żyć, że plotki o obec­nych gwiaz­dach czy poli­ty­kach nie mają już takiego zasięgu oddzia­ły­wa­nia. Nowa kre­acja pani pre­zy­den­to­wej nie sta­nowi tematu powszech­nych roz­mów w biu­rach i urzę­dach, a do czę­stej zmiany part­ne­rów przez dzi­siej­szych cele­bry­tów wszy­scy się już przy­zwy­cza­ili. Zresztą – jaka epoka, takie gwiazdy…

Początki klubu Hybrydy

Koniec epoki sta­li­ni­zmu przy­spie­szył prze­miany oby­cza­jowe, a mło­dzież nie chciała już śpie­wać pie­śni o przo­dow­ni­kach pracy i pla­nie sze­ścio­let­nim. Ofi­cjal­nie poja­wił się wyklęty do nie­dawna jazz, powsta­wały modne kluby i kawiar­nie. Mło­dzi ludzie pra­gnęli się bawić i uży­wać życia.

Złota młodzież i komunizm

Cho­ciaż w cza­sach Pol­ski Ludo­wej ist­niał obli­ga­to­ryjny obo­wią­zek pracy, to nawet wów­czas nie bra­ko­wało ludzi ofi­cjal­nie nie­osią­ga­ją­cych żad­nych docho­dów, a żyją­cych na dość przy­zwo­itym pozio­mie. I nie były to wyłącz­nie osoby z typo­wego mar­gi­nesu spo­łecz­nego, w pew­nych krę­gach funk­cjo­no­wały bowiem grupy zło­tej mło­dzieży, któ­rej tryb życia wzbu­dzał pro­te­sty ówcze­snych mora­li­stów.

„W War­sza­wie była tak zwana grupa – wspo­mi­nał jeden z naj­bar­dziej zna­nych ówcze­snych impre­zo­wi­czów, Andrzej »Koń« Boh­da­no­wicz. – (…) Złota mło­dzież, ale nie taka złota mło­dzież, która miała boga­tych rodzi­ców, tylko wszy­scy stu­dio­wali, wszy­scy mieli jakieś pie­nią­dze i umieli tymi pie­niędzmi bawić się. Skrom­nymi pie­niędzmi. Razem wyjeż­dżało się na Mazury, nad morze, razem w góry. A jak pry­watka, to było sto osób i był huk. Naj­lep­sze dziew­czyny, modelki – nie modelki”3.

Nie wszy­scy mieli jed­nak podob­nie ogra­ni­czone środki finan­sowe. Za naj­więk­szego bon vivanta tam­tych lat ucho­dził Andrzej Rze­szo­tar­ski dys­po­nu­jący ogrom­nymi pie­niędzmi nie­wia­do­mego pocho­dze­nia. Nazy­wano go „Rot­mi­strzem” lub „Wujem”, był czło­wie­kiem w wieku śred­nim, co nie prze­szka­dzało mu jed­nak bry­lo­wać w znacz­nie młod­szym towa­rzy­stwie.

„Krą­żyły o nim plotki – opo­wia­dała Osiecka – od któ­rych włosy jeżyły się na gło­wie: że han­dluje nar­ko­ty­kami, że jest madonną sied­miu wywia­dów (wuj! madonną!), że oszu­kuje w pokera, że jest zwy­czaj­nym gang­ste­rem i tak dalej, i tak dalej. Dla naszej jed­nak opo­wiastki jest ważne tylko to, że »Wuj« był czło­wie­kiem prze­po­twor­nie majęt­nym. Poru­szał się po War­sza­wie wście­kle czer­wo­nym mer­ce­de­sem (…)”4.

Inni zapa­mię­tali, że Rze­szo­tar­ski jeź­dził czer­wo­nym lin­col­nem czy też for­dem, marka samo­chodu nie miała zresztą więk­szego zna­cze­nia. Zachodni pojazd dobrej klasy był bowiem wtedy sym­bo­lem wręcz nie­wy­obra­żal­nego luk­susu, czymś, na co mogli sobie pozwo­lić tylko naj­bar­dziej zamożni.

Nikt wła­ści­wie nie wie­dział, czym pan „Rot­mistrz” się zaj­muje, z per­spek­tywy czasu można jed­nak podej­rze­wać, że był agen­tem SB. Na pewno nie mógł się pochwa­lić żadną kom­ba­tancką prze­szło­ścią i ni­gdy nie nosił stop­nia ofi­cer­skiego. Praw­do­po­dob­nie wyko­rzy­stał przy­pad­kową zbież­ność nazwisk z przed­wo­jen­nym kawa­le­rzy­stą i uczest­ni­kiem Powsta­nia War­szaw­skiego Ada­mem Rze­szo­tar­skim – i w ten spo­sób dostą­pił nobi­li­ta­cji.

„Za Rot­mi­strzem snuł się jak cień ese­ista i aktor Adam Paw­li­kow­ski – wspo­mi­nał Janusz Gło­wacki – nazy­wany Dudu­siem, któ­rego szla­chetny pro­fil, znany z filmu Popiół i dia­ment, przy­cią­gał dziew­czyny i uświet­niał zabawy Rze­szo­tar­skiego w jego wyta­pe­to­wa­nym pięć­set­kami miesz­ka­niu”5.

Pan „Rot­mistrz” nie zada­wał sobie trudu, aby oso­bi­ście pro­wa­dzić swój pojazd, miał od tego kie­rowcę, olbrzyma o prze­zwi­sku „Cegła”. Razem ze swo­imi wybran­kami zaj­mo­wał tylne sie­dze­nie, zwy­kle też obda­rzał part­nerki ele­ganc­kim obu­wiem. Aby jed­nak być pew­nym efek­tów spo­tka­nia, jeden bucik wrę­czał dziew­czy­nie wie­czo­rem, a drugi dopiero rano…

Zarówno Rze­szo­tar­ski, jak i Paw­li­kow­ski zakoń­czyli życie w tra­giczny spo­sób. Aktor zaplą­tany w „afery ze służ­bami spe­cjal­nymi” popadł w obłęd, nato­miast po zmia­nie „ukła­dów mili­cyjno-poli­tycz­nych” „Rot­mistrz” prze­stał być potrzebny i stra­cił swoje legen­darne moż­li­wo­ści finan­sowe. W efek­cie obaj popeł­nili samo­bój­stwo, wyska­ku­jąc przez okno.

Na Mokotowskiej

W swo­ich naj­lep­szych latach Rze­szo­tar­ski był sta­łym klien­tem war­szaw­skiego klubu Hybrydy przy ulicy Moko­tow­skiej, któ­rego dzia­łal­ność ofi­cjal­nie zain­au­gu­ro­wano kon­cer­tem jaz­zo­wym 1 lutego 1957 roku. Jed­nak nie­mal od samego początku klub bar­dziej koja­rzył się z naj­lep­szymi w War­sza­wie impre­zami tanecz­nymi, które odby­wały się trzy razy w tygo­dniu.

„W czwartki, soboty i nie­dziele – pisał ze zgor­sze­niem dzien­ni­karz »Walki Mło­dych« – cią­gnie na Moko­tow­ską 48 nie tylko sznur samo­cho­dów, ale rów­nież i tłum pie­szych złak­nio­nych tańca. Napie­rają na drzwi, zaglą­dają przez zakra­to­wane okna, uży­wają zmyśl­nych for­teli, aby dostać się do wyma­rzo­nego raju – nic z tego. Bram­ka­rze są bez­li­to­śni, pra­cują spraw­nie i meto­dycz­nie”6.

Klub był obli­czony na 150–200 osób i fak­tycz­nie tyle sprze­da­wano bile­tów. Wielu zna­jo­mych wcho­dziło jed­nak za darmo, a pozo­stali pła­cili wprost do kie­szeni bram­ka­rzy. Ci zresztą dosko­nale wie­dzieli, kogo mają wpu­ścić do lokalu.

„(…) uczen­nice, bady­la­rzy, cink­cia­rzy, aktorki, pio­sen­ka­rzy, taj­nia­ków – wspo­mi­nał Janusz Gło­wacki – i 14-let­nią Ewu­nię, która na pyta­nie ojca: »Czy ty aby, córeczko, za wcze­śnie nie zaczy­nasz?«, odpo­wia­dała: »Tatu­siu, ja już zaczy­nam wycho­dzić z obiegu«. A kiedy ojciec posta­no­wił zamy­kać ją na klucz, żeby odra­biała lek­cje, po jego zawią­za­nych w linę kra­wa­tach spusz­czała się przez okno na ulicę”7.

Inna sprawa, że już sama loka­li­za­cja klubu powinna dać jego bywal­com wiele do myśle­nia. Naprze­ciwko dzia­łał bowiem bar Prze­chodni, gdzie można było napić się wódki (w Hybry­dach poda­wano tylko piwo i wino), a w pobliżu mie­ściła się przy­chod­nia wene­ro­lo­giczna, gdzie czę­sto tra­fiali bywalcy lokalu.

Za naj­lep­szego tan­ce­rza Hybryd ucho­dził Hen­ryk Kurek nazy­wany Heniem „Melo­ma­nem”. To wła­śnie jego poka­zy­wały kamery tele­wi­zyjne pod­czas repor­taży z klubu, poja­wiał się rów­nież w fil­mach z tego okresu (w epi­zo­dach, bez poda­wa­nia jego nazwi­ska w czo­łówce). Był tan­ce­rzem nie­zwy­kle zdol­nym, a do tego miał wręcz nie­praw­do­po­dobną kon­dy­cję.

„Nie pamię­tam już, co Henio »Melo­man« tań­czył – wspo­mi­nał Tade­usz Ross – (…) ale pamię­tam, jak tań­czył. Wokół niego two­rzył się wia­nu­szek gapiów, a gdy koń­czył, roz­brzmie­wały grom­kie brawa. Henio był sta­łym bywal­cem »Hybryd«, nie pamię­tam chyba wie­czoru, żeby go nie było. On był po pro­stu zna­kiem fir­mo­wym tego klubu”8.

Muzyka, hazard i alkohol

Oczy­wi­ście oby­czaje panu­jące w lokalu nie mogły zachwy­cać przed­sta­wi­cieli władz – ich spo­kój burzyły alko­hol, seks i jazz, potem rock and roll, a do tego miej­scowi bon vivanci, któ­rzy pro­wa­dzili życie nie­zgodne z zasa­dami socja­li­stycz­nej moral­no­ści… Tacy jak wspo­mniany „Koń”, który na swo­jej wizy­tówce zamie­ścił adno­ta­cję „czło­wiek wolny” i jako pan wła­snego czasu stale prze­sia­dy­wał w Hybry­dach.

„[»Koń«] nie miał ni­gdy pie­czątki z miej­sca pracy w dowo­dzie oso­bi­stym – tłu­ma­czyła Agata Bleja – no, może raz, parę lat po woj­nie, gdy ucie­ka­jąc przed woj­skiem, zaszył się na wsi jako nauczy­ciel. Dość szybko zresztą skrzyk­nął tam dobo­rowe towa­rzy­stwo: kowala, przed­wo­jen­nego kaprala, kie­row­nika pege­eru oraz soł­tysa i zało­żyli kółko kar­ciane. Koń, jak go przez całe doro­słe życie nazy­wają wszy­scy, w karty gra od dziecka. Karty to jego naj­więk­sza przy­jem­ność (…)”9.

Karty nie były wyłącz­nie roz­rywką, w Hybry­dach grano bowiem hazar­dowo (oczy­wi­ście nie­le­gal­nie), co wyja­śnia źró­dło docho­dów nie­któ­rych sta­łych bywal­ców klubu. Hazard bywał jed­nak cza­sami dość nie­bez­piecz­nym zaję­ciem.

„W Hybry­dach – kon­ty­nu­ował Gło­wacki – roz­po­czy­nał długą noc opę­tany jak gracz Dosto­jew­skiego manią hazardu kapi­tan Służby Bez­pie­czeń­stwa, postrach poke­rzy­stów, bo kiedy prze­gry­wał, wycią­gał rewol­wer i zabie­rał się cał­kiem kon­kret­nie do popeł­nia­nia samo­bój­stwa. Natych­miast pocie­szano go i wrę­czano prze­graną kwotę. Nie trzeba było wiele wyobraźni, żeby prze­wi­dzieć, czym by się skoń­czyło dla gra­ją­cych zna­le­zie­nie (…) ciała ofi­cera służb spe­cjal­nych. Jed­nym sło­wem, w Hybry­dach było inte­re­su­jąco”10.

Tym nie­mniej lokal przy Moko­tow­skiej to nie tylko imprezy taneczne, seks i hazard. Przez dłuż­szy czas dzia­łały tam: dys­ku­syjny klub fil­mowy, Stu­dencki Teatr Hybrydy (Jan Pie­trzak, Woj­ciech Mły­nar­ski, Jonasz Kofta) oraz grupa poetycka Poko­le­nie 1960 (Edward Sta­chura, Zbi­gniew Jerzyna, Bar­bara Sadow­ska), a także Hot-Club Hybrydy, gdzie gry­wał Krzysz­tof Komeda, a karierę zaczy­nali Wło­dzi­mierz Nahorny, Michał Urba­niak i Tomasz Stańko. To wła­śnie ten klub był głów­nym orga­ni­za­to­rem pierw­szego mię­dzy­na­ro­do­wego festi­walu jaz­zo­wego Jazz 58, prze­mia­no­wa­nego póź­niej na Jazz Jam­bo­ree.

Koniec daw­nych Hybryd nastą­pił w 1973 roku. Dzia­łal­ność klubu wzno­wiono po czte­rech latach, ale już w lokalu przy ulicy Kniew­skiego (obec­nie Złota). Do nowej sie­dziby przy­cho­dzili jed­nak zupeł­nie inni ludzie i nikt nie bawił się przy jaz­zie czy rock and rollu…

Sceny z życia Domu Literatów w Krakowie

Wbrew powszech­nej opi­nii człon­ko­wie kra­kow­skiego Związku Zawo­do­wego Lite­ra­tów Pol­skich weszli w posia­da­nie kamie­nicy przy Krup­ni­czej 22 w spo­sób dość przy­pad­kowy.

Dom wielu wieszczów

Pisarz Tade­usz Kwiat­kow­ski pamię­tał, że przed wojną w tam­tej­szej kawiarni ser­wo­wano zna­ko­mite kre­mówki, zatem wraz z kole­gami chciał spraw­dzić, czy na­dal można tam zjeść pyszny deser.

Oka­zało się, że pod­czas oku­pa­cji mie­ścił się tam hotel dla nie­miec­kich urzęd­ni­ków, a gdy oku­panci opu­ścili mia­sto pod Wawe­lem, pozo­stał po nich potężny zapas spi­ry­tu­aliów. Lite­raci poszu­ku­jący miesz­kań dla człon­ków LP zale­gli tam, „dopóki nie skon­su­mo­wali zapa­sów”. Trwało to dość długo, a w tym cza­sie inne, lep­sze kamie­nice zostały już zajęte, toteż pisa­rzom „nie pozo­stało nic innego, jak pozo­stać tu na stałe”. Stan ten nie­ba­wem został zatwier­dzony.

Budy­nek przy Krup­ni­czej sta­no­wił ewe­ne­ment na skalę ogól­no­eu­ro­pej­ską. Sytu­acja powo­jenna Pol­ski spo­wo­do­wała, że do Kra­kowa ścią­gali lite­raci z całego kraju. War­szawa była znisz­czona, nie wszy­scy prze­pa­dali za Łodzią, a Lwów został ode­rwany od Pol­ski. Kwa­te­ro­wano ich na Krup­ni­czej – w efek­cie w żad­nym innym miej­scu liczba wybit­nych twór­ców na metr kwa­dra­towy powierzchni nie była tak wysoka. Nic zatem dziw­nego, że do kamie­nicy przy­lgnęło okre­śle­nie czwo­ra­ków lite­rac­kich, ewen­tu­al­nie domu wielu wiesz­czów. Jak zwy­kle w takich przy­pad­kach w budynku pano­wała ści­sła hie­rar­chia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Wały Jagiel­loń­skie, Złote żniwa, Tek­stowo.pl/pio­senka,waly_jagiello_skie,zlote_zniwa.html [wróć]

M. Rakow­ski, Dzien­niki poli­tyczne 1976–1978, War­szawa 2002, s. 303. [wróć]

Za: T. Domi­nik, M. Kare­wicz, Złota mło­dzież, nie­bie­skie ptaki. War­szawka lat 60., War­szawa 2003, s. 65. [wróć]

Za: ibi­dem, s. 70. [wróć]

Za: J. Gło­wacki, Z głowy, War­szawa 2018, e-book. [wróć]

Za: A. Klim, Seks, sztuka i alko­hol. Życie towa­rzy­skie lat 60., War­szawa 2021, e-book. [wróć]

J. Gło­wacki, op. cit.[wróć]

Za: A. Klim, op. cit.[wróć]

Za: T. Domi­nik, M. Kare­wicz, op. cit., s. 79. [wróć]

J. Gło­wacki, op. cit.[wróć]