Wielki układ - Zbigniew Kubikowski - ebook

Wielki układ ebook

Zbigniew Kubikowski

0,0

Opis

Trzy świetnie napisane, obszerne opowiadania rozgrywające się w środowisku inteligencji technicznej w latach 70-tych XX wieku. Napisane zwięźle i precyzyjnie skomponowane, utwory te reprezentują nurt ambitnej prozy artystycznej, a zarazem żywe tempo i elementy właściwe utworom sensacyjno-detektywistycznym. Przedstawione w nich skomplikowane relacje międzyludzkie natury osobistej i zawodowej, ukazane zostały z dużą wnikliwością psychologiczną i darem obserwacji.

Bohaterem najdłuższego z opowiadań („Wielki układ”) jest czterdziestoletni inżynier Marek Kołodziejski, człowiek bardzo wpływowy, a przy tym zimny pragmatyk i zręczny socjotechnik. Po piętnastu latach przyjeżdża do swego rodzinnego miasta, by pomóc dawnemu koledze wyjść z kłopotów w pracy. W rzeczywistości Kołodziejskiemu przyświeca zgoła inny cel. Pragnie zemsty na niegdysiejszych przyjaciołach, którzy onegdaj wyrzucili go z zespołu za przywłaszczenie sobie autorstwa wspólnego projektu. Owo wyrzucenie paradoksalnie pomogło Kołodziejskiemu w dalszej karierze. Mimo to inżynier dąży do rewanżu. Wprawa w różnych nieczystych gierkach każe mu starannie zacierać ślady. Namawia więc dyrektora podległego mu przedsiębiorstwa do reorganizacji i redukcji etatów. Wśród usuniętych z pracy mają – niby przypadkiem – znaleźć się jego dawni koledzy. Sprytnie obmyślony plan przynosi spodziewane owoce, lecz na krótko. Przed piętnastu laty zwolnienie wywindowało Kołodziejskiego ku lepszej przyszłości. Teraz podobny los spotyka jego przyjaciół.

Na podstawie noweli „Wielki układ” powstał w 1976 roku film pod tym samym tytułem, który wyreżyserował Andrzej Jerzy Piotrowski. Na okładce tego e-booka umieściliśmy fotos z tego filmu, na którym są, grający w nim główne role: Janusz Zakrzeński (z lewej) i Leonard Pietraszak.

O AUTORZE:
Zbigniew Kubikowski (1929 – 1984) prozaik, autor scenariuszy filmowych i telewizyjnych, krytyk literacki, wykładowca na Wydziale Wiedzy o Teatrze PWST, redaktor naczelny miesięcznika „Odra”, prezes oddziału wrocławskiego ZLP, a także autor popularnych powieści kryminalnych, które publikował pod pseudonimem Jacek Joachim.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 236

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zbigniew Kubikowski

WIELKI UKŁAD

Wydawnictwo Estymator

www.estymator.net.pl

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-67021-44-9

Copyright © Spadkobiercy autora

Tekst: Czytelnik, Warszawa 1975

Projekt okładki: Marcin Labus

Fotografia na okładce przedstawia scenę z filmu „Wielki układ”, którego scenariusz powstał w oparciu o jedną z nowel z niniejszej książki. Premiera: 1976. Reżyseria: Andrzej Jerzy Piotrowski. Autor zdjęcia: Jerzy Troszczyński. Właściciel praw autorskich zdjęcia: Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny. Osoby (aktorzy) na fotografii: po lewej – Janusz Zakrzeński (kreujący postać Józefa), po prawej – Leonard Pietraszak (kreujący postać Marka Kołodziejskiego).

Spis treści

Zamknięty przedział

Wyjazd służbowy

Wielki układ

Zamknięty przedział

I

– Przytyłeś, Kolanko – powiedział Sadowski – źle znosisz upał.

Istotnie, pot spływał z twarzy Kolanki na krótką, grubą szyję, za rozchełstaną koszulę, strumień powietrza bijący przez opuszczoną szybę nie rozgarniał krótkich, mokrych włosów, tylko żłobił w nich płytkie przedziałki. Oparty bezwładnie, kołyszący się w rytm drgań wagonu, Kolanko nie ocierał już czoła, jak na początku podróży, patrzył spod ciężkich powiek na suchą twarz rozmówcy z tym rodzajem skrępowania, jakiego się doznaje wobec ludzi lepiej znoszących przeciwności losu. Nawet kołnierzyk koszuli wystającej spod szarej, lekkiej, zmiętej nieco marynarki Sadowskiego sztywny był i czysty, westchnął więc Kolanko, ramionami wzruszył.

– A kto znosi? Zboże spalone, trzy tygodnie kropla nie spadła.

– Ale przytyłeś. No co, może nie przytyłeś? Dobrze ci się powodzi.

Kolanko głębiej odetchnął hamując zniecierpliwienie.

– Jeść mam co – rzekł – żona gotuje dobrze, więc można powiedzieć, że mi się powodzi.

– A co, nie jesteś zadowolony? – pytał Sadowski z półuśmiechem, choć pełna twarz Kolanki czerwieniała powoli, a wzrok mętniał nie tylko od upału.

– Dalej cię to interesuje?

– Dlaczego nie? Dalej mnie to interesuje.

– No to nie bądź taki święty Franciszek, dobrze? – rzekł Kolanko jeszcze łagodnie. – Robię, co robię, dzieci chodzą do szkoły, szwagierka czasem przyśle dolary, mam dwie jabłonki w ogrodzie, a żona hoduje kury. Już wiesz?

– A wiem. Dlaczego się denerwujesz?

– Wcale się nie denerwuję. Tylko nie potrzebuję współczucia.

– Miałeś inne plany? – upewnił się Sadowski.

– Każdy miał inne plany. Jednemu wyszło, drugiemu nie wyszło.

– Tylko każdemu dlaczegoś wyszło i dlaczegoś nie wyszło – powiedział Sadowski.

– Ty, odczep się ode mnie, dobrze? – wybuchnął Kolanko. – Jednemu wszystko się udaje, wszystko się pcha do rąk i tylko kadzidła mu palą, patrzcie, jaki zdolny, jaki zasłużony, a jak nie zasłużony, to się jeszcze zasłuży, i tu mu awans, tu mu order, tu mu…

– Jak mnie? – spytał Sadowski.

– Jak to…

Urwał Kolanko, oprzytomniał. Wytarł czoło chustką.

– Przepraszam – burknął.

Koła stukają, kołysze się Kolanko, Sadowski opiera się również, przymyka oczy. Milczą.

– U mnie jabłonki co dwa lata rodzą – odzywa się wreszcie Kolanko. – Na przemian. Wiesz?

– Jakby się umówiły, co?

– Jakby się umówiły.

I znowu milczą, z półprzymkniętymi oczami wyglądają, jakby drzemali, ale Kolanko bębni palcami po kolanie, co chwila zmienia pozycję i z ulgą wita nagły wybuch wrzawy na korytarzu, stukanie do drzwi.

– Co się tam dzieje? – pyta Sadowski.

Kolanko zrywa się, wciska do spodni kipiącą koszulę, odsuwa zieloną zasłonkę, szczęśliwy, że znalazł wreszcie okazję do ruchu i krzyku.

– No co jest? – wrzeszczy przez szparę w drzwiach – nie widzicie, co tu pisze? Przedział za-re-zer-wo-wa-ny. Tak? Czytać nie umiecie? Wy? Wam o co chodzi?

Człowiek, do którego zwrócone było to pytanie, nie mógł od razu odpowiedzieć, bo głosów podniosło się wiele, a i konduktor do akcji się wmieszał; na koniec pod ramieniem Kolanki pojawiła się głowa szpakowatego mężczyzny uniemożliwiając zamknięcie drzwi.

– To ja, Markowski, dzień dobry, panie dyrektorze, to ja…

– No co, Kolanko – powiedział Sadowski. – Wpuść, będzie nam weselej.

Kolanko zawahał się, ale posłuchał, zamknął za Markowskim drzwi, przekręcił zamek, zasunął zasłonkę, z ulgą opadł na kanapkę. Markowski położył wypchaną teczkę na ławce, postąpił ku Sadowskiemu z wyciągniętą ręką, lecz cofnął ją w pół gestu, skłonił się, potem zwrócił ku Kolance, który jednak nie zdradzał ochoty do powitania, ukłonił się więc Markowski po raz drugi, mówiąc bez przerwy i nieco bezładnie:

– Dziękuję, uprzejmie dziękuję, widziałem, jak pan dyrektor wsiadał, a ponieważ od dawna już miałem zamiar, to znaczy chciałem skontaktować się, porozumieć się, to znaczy poinformować pana dyrektora, w każdym razie pomyślałem…

– No co, Kolanko – rzekł Sadowski – poproś pana, żeby usiadł, tyle lat, a maniery masz ciągle takie same.

– Siadaj pan – burknął Kolanko.

Markowski skłonił się, patrzył wyczekująco.

– I poczęstuj pana Markowskiego papierosem. Zachowuj się jak gospodarz.

Kolanko wyciągnął z kieszeni papierośnicę, otwartą podsunął pod nos Markowskiemu.

– Pal pan.

Markowski powiesił w rogu jasny prochowiec, usiadł ostrożnie, podciągając na kolanach kanty spodni, przyjął papierosa, trzasnął zapalniczką.

– To panowie… – rzekł ze zdumieniem – panowie się znają.

– O, szmat czasu – powiedział niedbale Sadowski. – Ale straciliśmy się z oczu.

– No! – ożywił się Kolanko – jak cię dzisiaj zobaczyłem, to w pierwszej chwili nie poznałem, on, myślę, nie on, a jak on, to wcale się nie zmienił, włosy tylko posiwiały…

– Pan dyrektor bardzo młodo wygląda – rzekł stanowczo Markowski.

– Dziękuję – skinął głową Sadowski. – Zawsze mi to pan powtarzał.

– Zawsze szczerze.

– A nie wątpię. Nie stać pana na nieszczerość.

– Tak sądzę. To znaczy… nie rozumiem.

– No proszę, ja panu mówię komplementy, a pan mnie nie rozumie.

– Ja rozumiem – odezwał się Kolanko.

– Widać lepiej mnie znasz.

– Pracuję… pracowałem z panem cztery lata – rzekł Markowski z wyrzutem – cztery lata bez przerwy. Myślałem, że w podstawowych sprawach zawsze się porozumiemy.

– Ależ dobrze, dobrze, panie kolego. Przecież ja nie mam monopolu na znajomość ludzi. Sam ich sobie dobieram, sam ponoszę konsekwencje.

– To, co pan mówi – wykrzyknął Markowski – absolutnie nie jest jednoznaczne!

– A nie jest. Dlaczego się pan denerwuje?

– Ja się nie, denerwuję. Chciałem tylko powiedzieć, że w każdej sytuacji trzeba odróżnić czyjąś dobrą wolę od obiektywnej konieczności.

– Chce się panu gadać w taki gorąc? – spytał Kolanko wyciągając spod kanapy brązową butelkę. – Głowa mnie rozbolała. Napijesz się?

– Ciepłe piwo? – skrzywił się Sadowski. – Daj spokój.

Znów głosy na korytarzu, stukanie do drzwi.

– Zarezerwowane! – zawołał Markowski i zwrócił się do Sadowskiego głosem tak łagodnym, że aż czułym: – Ja mam w termosie herbatę z sokiem. Żona robi sok z wiśni, doskonały. A na pestkach likier. Lepszy niż oryginalne „Maraskino”.

– Panie – jęknął Kolanko – głowa mnie boli.

– Przepraszam – stropił się Markowski.

Stukot kół, głosy na korytarzu, dym nad przygasłym polem. Markowski popatrywał spod oka na Kolankę, wreszcie sięgnął do teczki, wyjął termos i podjął pertraktacje.

– Gorąca herbata na upał jest najlepsza. Proszę mi wierzyć. Może pan spróbuje?

– No, Kolanko, nie daj się prosić – odezwał się Sadowski. – Przecież masz ochotę.

Kolanko przeciągnął się, kropla potu spływała mu między brwiami na nos, bo marszczył czoło i mrużył oczy przed dymem, więc potem i dymem pachniało w przedziale.

– Gorąca? Daj pan.

– Wypijcie za moje zdrowie – mruknął Sadowski.

– Ja także cały jestem mokry – wyznał Markowski nalewając ostrożnie herbatę do plastykowej nakrętki. – Biegam od rana, aż mi w oczach ciemno.

– To od nadmiaru dobrych chęci – rzekł Sadowski.

Tym razem Kolanko wziął Markowskiego w obronę. Widać, smakowała mu herbata.

– No nie bądź taki, człowiek przecież życzliwy – powiedział dobrodusznie. – Życzliwego łatwo stracić, a spotkać trudno.

Markowski wyprostował się, zakręcił termos, schował go do teczki i zaczerpnął tchu.

– Panie dyrektorze – rzekł z determinacją. – Będę absolutnie szczery. Ośmieliłem się wtargnąć do panów, ponieważ chciałem wyjaśnić panu dyrektorowi moje intencje i moje postępowanie.

– No proszę – uśmiechnął się blado Sadowski. – I co ty na to, Kolanko?

– A dlaczego? – Kolanko poprawił się na ławce, wytarł czoło, widać, poczuł się lepiej. Dym znowu odpłynął od pociągu, kładł się na polu pasmem strzępiastych obłoczków. – A dlaczego? Niech mówi. Chętnie posłucham. Szybciej czas zleci.

Markowski poprawił się, odchrząknął, nogę na nogę założył i zapalił papierosa.

– Panie dyrektorze – zaczął – musi pan zrozumieć, że naprawdę i szczerze jestem po pańskiej stronie. Sytuacja, w jakiej się znalazłem, nie ma nic wspólnego z moimi osobistymi przekonaniami ani z moim poczuciem lojalności. Jestem głównym księgowym. To właśnie określa moją sytuację. I nie chodzi mi wcale o sprawy formalne…

Sadowski z głową na oparciu, brodą uniesioną ku górze, przymkniętymi oczyma słuchał monotonnego głosu Markowskiego jak tyle już razy, od tylu dni i lat, nie odróżniał słów, został tylko znany ton, który wchłonął w siebie stukot kół, sapanie lokomotywy, jak motyw muzyczny towarzyszący mu od dawna, przez wiele sytuacji i miejsc, ale teraz, w dusznym przedziale, związany z jednym tylko dniem, z jedną sytuacją, z jednym miejscem.

KONIEC BEZPŁATNEGO FRAGMENTU

ZAPRSZAMY DO ZAKUPU PEŁNEJ WERSJI