Większy kawałek nieba - Krystyna Mirek - ebook + książka

Większy kawałek nieba ebook

Krystyna Mirek

4,6

Opis

Bestsellerowa autorka na specjalne życzenie czytelniczek (i z wyjątkową dla nich dedykacją!) wznawia jedną ze swoich ulubionych powieści. Jak każda jej książka i ta mówi o tym, co dobre, mądre, optymistyczne.

Iga bardzo chciałaby cieszyć się życiem. Ale zamiast tego czuje się uwięziona w pułapce cudzych oczekiwań: przyszłej teściowej, wymagającego ojca, koleżanek, a nawet miłości jej życia - Wiktora. Czy naprawdę pasuje do ich świata? Czy czasem to nie ona powinna dyktować warunki, na jakich pragnie żyć? Rzecz w tym, że nawet jeśli nie jesteśmy pewni drogi, po której kroczymy, niełatwo zdecydować o zmianach. Kto pomoże Idze i Wiktorowi poznać ich prawdziwe uczucia? Przyjaciele, rodzina, a może ktoś obcy? Wzruszająca i dająca do myślenia historia o wszystkim, co najważniejsze – a przede wszystkim o prawdzie, którą mamy w sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 425

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (147 ocen)
108
22
16
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zksiazkaprzykawie

Nie oderwiesz się od lektury

Pani Krystyna Mirek pisze wspaniałe powieści a "Większy kawałek nieba" jest wznowieniem powieści z roku 2016 i to była fantastyczna decyzja, że wcześniej nie czytałam tej powieści, jestem w niej po prostu zakochana, niby z opisu zwykła powieść niczym się nie wyróżniająca a jednak ma w sobie urok i wciąga od samego początku 😍. Iga to niezwykle sympatyczna młoda kobieta, która stawia czoła trudnej rzeczywistości a ojciec alkoholik w niczym jej nie pomaga... Dziewczyna wróciła do Polski aby jak zwykle ratować ojca ale tak naprawdę obawa przed spotkaniem z nim powoduje w Idze niechęć, dziewczyna przypadkowo wstępuje do restauracji na kawę i niespodziewanie podejmuje spontaniczną decyzję i podejmuje pracę jako kelnerka w Krakowskiej restauracji z tradycjami... Wiktor, szef restauracji a zarazem wdowiec wychowujący nastolatka Oliwiera na domiar wszystkiego Natalia dziewczyna Wiktora, która za wszelką cenę dąży do ślubu z nim, choć on takiej potrzeby nie widzi... Czy Iga zdoła się odnaleźć w...
10
stanrenka

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca książka.....
10
Miroska561

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa historia i bardzo wciągająca...
10
gosiagaj

Nie oderwiesz się od lektury

Ebook :) Wciągająca Dobrze spędzony czas :) Zaraz biorę się za II część :) Coraz bardziej wciągają mnie książki p. Katarzyny Polecam :) 📚
00
coolturka

Dobrze spędzony czas

"Większy kawałek nieba" to początek cudownej serii z Igą i Wiktorem w rolach głównych, autorstwa jednej z najbardziej poczytnych pisarek powieści obyczajowych, Krystyny Mirek. Pod wpływem impulsu, mieszkająca na co dzień w Wielkiej Brytanii Iga, wstępuje do restauracji poszukującej pracownika. Dostaje pracę i w ten sposób może powrócić do kraju, by zaopiekować się ojcem nadużywającym alkoholu. Właścicielem restauracji jest Wiktor, samotny ojciec nastoletniego, sprawiającego problemy syna. Wielowątkowa tematyka i galeria autentycznych postaci jest tym, co w powieściach autorki cenię najbardziej. Sytuacja pani Marysi poruszyła mnie do głębi, równie mocno miałam ochotę potrząsnąć bezczelnym ojcem Igi. Próba rozprawienia się z przeszłością, troski dnia codziennego, szansa na nowe życie, a do tego miłość, która przychodzi niezauważenie. Ta przejmująca, pełna współczesnych problemów powieść pochłonęła mnie na długie godziny i dostarczyła mi wielu wzruszeń. Rozgrywająca się na terenie ma...
00

Popularność




Rozdział 1

– Do krót­kiego gwinta! Gdzie są moje gra­na­towe dżinsy?! – Pod­nie­siony głos zakłó­cił miłą ciszę sło­necz­nego, choć mroź­nego poranka.

– Klnie się: jasny gwint. A poza tym wszyst­kie twoje dżinsy są gra­na­towe. – Nata­lia dopięła guziki swe­tra i weszła do gar­de­roby pomóc Wik­to­rowi. Miał trzy­dzie­ści pięć lat, zarzą­dzał rodzinną firmą i był dobrze zor­ga­ni­zo­wany, ale w domo­wych spra­wach czę­sto się gubił.

– Do cięż­kiej Anielki! Powinny być na swoim miej­scu! – Gorącz­ko­wał się męż­czy­zna, kopiąc w sto­sach ubrań niczym nad­po­bu­dliwy terier.

Anielka jest jasna – pomy­ślała i uśmiech­nęła się, bo zawsze coś mylił, kiedy się dener­wo­wał. – Może nowa gospo­dyni odło­żyła rze­czy na inne miej­sce? – pod­po­wie­działa i cze­kała spo­koj­nie, aż sam wycią­gnie wła­ściwe wnio­ski.

– Wiecz­nie to samo. – Wresz­cie wydo­był parę spra­nych oraz mocno sfa­ty­go­wa­nych dżin­sów z wyso­kiego stosu ubrań, po czym spoj­rzał na nie z czu­ło­ścią. Nata­lia udała, że tego nie widzi. Już dawno posta­no­wiła zaaran­żo­wać drobny wypa­dek, w któ­rym wysłu­żone spodnie ucier­pią w spo­sób trwały i unie­moż­li­wia­jący dal­sze użyt­ko­wa­nie. To będzie jedno z jej pierw­szych dzia­łań, kiedy wresz­cie sta­nie się peł­no­prawną panią tego domu.

Już dawno powinno to było nastą­pić – uświa­do­miła sobie po raz kolejny.

Wik­tor ubrał się bez prze­szkód. Dżinsy świet­nie paso­wały i nawet nie­źle w nich wyglą­dał, choć trudno by się doszu­ki­wać w tej sty­li­za­cji klasy czy ele­gan­cji sto­sow­nej do jego pozy­cji towa­rzy­skiej. Lubił jed­nak luz, co Nata­lia zamie­rzała sko­ry­go­wać natych­miast, gdy tylko zamieni sta­tus związku na mał­żeń­stwo. Wes­tchnęła, patrząc na ubie­ra­ją­cego się męż­czy­znę. Póki co stare dżinsy bez­piecz­nie opi­nały jego zgrabne pośladki, a wszel­kie plany kobiety pozo­sta­wały na razie w sfe­rze marzeń. Wciąż mogła nazy­wać się tylko – jak to się teraz ład­nie okre­śla – part­nerką, choć rów­ność w tym związku była czy­sto teo­re­tyczna. To Wik­tor, mimo iż zawsze zacho­wy­wał się jak dżen­tel­men, okre­ślał warunki. Ona musiała się dosto­so­wać.

– Gdzie jest ta nowa gospo­sia? – zapy­tał, wycho­dząc z gar­de­roby. Ener­gicz­nie prze­cze­sał pal­cami jasne, bar­dzo gęste włosy. – Dla­czego przy tak wyso­kiej sto­pie bez­ro­bo­cia zna­le­zie­nie pra­cow­nika na stałe gra­ni­czy z cudem? – Rozej­rzał się wokół, jakby się spo­dzie­wał usły­szeć od kogoś odpo­wiedź. – Wiecz­nie ktoś się wszyst­kiego uczy od nowa! Dobrze płacę, zatrud­niam legal­nie, nie wyma­gam cudów i co? To już trze­cia osoba w tym mie­siącu. Zanim się przy­zwy­czai, pew­nie odej­dzie jak poprzed­nie. Ktoś może mi to wytłu­ma­czyć?

Nata­lia mogła, ale nie zamie­rzała zgła­szać się na ochot­nika. Nie chciała skoń­czyć niczym posła­niec przy­no­szący złe wie­ści – strą­cony ze skały, zanim zdążą wybrzmieć jego ostat­nie słowa. Wybrała inną drogę.

– Spóź­nisz się do pracy – zasu­ge­ro­wała łagod­nym gło­sem, sku­tecz­nie odwra­ca­jąc myśli Wik­tora od codzien­nych domo­wych trosk.

– Masz rację. – Bły­ska­wicz­nie się wypro­sto­wał. – Już jestem gotowy. Prze­pra­szam cię, nie­po­trzeb­nie tak się dener­wuję. Ale niczego w tym domu nie można ostat­nio zna­leźć – powie­dział już spo­koj­nie i poca­ło­wał ją.

Z przy­jem­no­ścią pozwo­liła mu się objąć. Cie­szyła się każdą sekundą bli­sko­ści ze swoim wyma­rzo­nym męż­czy­zną. Wręcz uza­leż­niła się od tego uczu­cia. Wik­tor, zapa­lony miło­śnik spor­tów eks­tre­mal­nych, miał silne ramiona i dobrze wyćwi­czone mię­śnie. Pły­wał, poko­ny­wał gór­skie szczyty na spor­to­wym rowe­rze i ska­kał ze spa­do­chro­nem. Z maniac­kim wprost upo­rem jeź­dził na czar­nym moto­cy­klu po dro­gach nie­do­stęp­nych i, zda­niem Nata­lii, naj­mniej odpo­wied­nich do tego celu. Wra­cał z takich wypraw zmor­do­wany, pochla­pany bło­tem, wycią­ga­jąc pospiesz­nie z wło­sów jakieś ziel­ska.

Ten zwy­czaj Nata­lia rów­nież miała zamiar zmie­nić zaraz po ślu­bie. Czarna honda nie wzbu­dzała jej zaufa­nia. Nie widziała też powodu, by doro­sły męż­czy­zna miałby odda­wać się pasjom odpo­wied­nim dla nie­opie­rzo­nych nasto­lat­ków.

Trzeba było jed­nak przy­znać, że wszyst­kie te zaję­cia miały jedną nie­wąt­pliwą zaletę. Dzień po dniu budo­wały jego syl­wetkę, rzeź­biąc ją wytrwale niczym wyjąt­kowo zdolny rze­mieśl­nik. Nata­lia lubiła każdy cen­ty­metr ciała swo­jego męż­czy­zny i ni­gdy nie miała dość wza­jem­nego dotyku.

Teraz przy­tu­liła się moc­niej, ale Wik­tor szybko przy­po­mniał sobie, że prze­cież jest już późno. Poca­ło­wał ją raz jesz­cze, po czym deli­kat­nie odsu­nął.

– Muszę już iść – powie­dział sta­now­czo.

Wyszedł z sypialni, minął piękną jadal­nię z okrą­głym sto­łem, nakry­tym do śnia­da­nia. Nie spró­bo­wał nawet jed­nej potrawy z boga­tego zestawu, sta­ran­nie skom­po­no­wa­nego przez nową gospo­dy­nię. Wypił tylko w kuchni kilka łyków gorz­kiej, moc­nej kawy. Spie­szył się. Wło­żył szybko buty, po czym wrzu­cił lap­top do skó­rza­nej, sfa­ty­go­wa­nej teczki. Nata­lia w tym cza­sie rów­nież przy­go­to­wała się do wyj­ścia.

– Zostań – zapro­po­no­wał. – Odpocz­nij, skosz­tuj ulu­bio­nego soku. Spe­cjal­nie dla cie­bie zamó­wi­łem. – Wska­zał dło­nią na wysoki dzba­nek.

– Dzię­kuję. Może po połu­dniu. Wycho­dzę z tobą – odparła Nata­lia i wło­żyła cie­pły płaszcz.

– Nie zje pan śnia­da­nia? – Star­sza pani o miłej powierz­chow­no­ści sta­nęła w sze­ro­kim hallu. – Przy­go­to­wa­łam wszystko zgod­nie z zale­ce­niami. Czy cze­goś bra­kuje? – zapy­tała nie­śmiało.

Wik­tor spoj­rzał na nią. Już pod­czas pierw­szej roz­mowy poczuł sym­pa­tię do tej kobiety. Przy­po­mi­nała mu bab­cię. Miała takie same ciemne włosy, lekko posi­wiałe na skro­niach. Krótką zacze­saną do góry fry­zurę ze sta­ro­świecką trwałą. W uszach migo­tały jej dłu­gie kol­czyki skła­da­jące się z pęku srebr­nych list­ków. Tań­czyły przy każ­dym ruchu głowy. Ale naj­waż­niej­sze były nie­bie­skie oczy patrzące na roz­mówcę z łagod­no­ścią i ser­deczny uśmiech two­rzący wokół oczu i ust sia­teczkę zmarsz­czek. Wik­torowi ten widok koja­rzył się z cie­płem, poczu­ciem bez­pie­czeń­stwa, ale też surową ręką, która cza­sem potra­fiła zawró­cić z nie­zbyt bez­piecz­nej drogi.

Uśmiech­nął się do niej. Dopiero zaczy­nała. Trudno w końcu wyma­gać, by pra­cow­nik opa­no­wał liczne domowe zwy­czaje w jeden dzień.

– Wszystko w porządku, pani… – Jak na złość nie mógł sobie przy­po­mnieć imie­nia.

– Mary­siu – pod­po­wie­działa mu Nata­lia.

– Wła­śnie. – Zakasz­lał, pokry­wa­jąc zmie­sza­nie, choć nie zno­sił tego nie­kon­tro­lo­wa­nego odru­chu. – Po pro­stu nie zawsze będę jadł śnia­da­nie w domu – wyja­śnił szybko. – Pro­szę jed­nak obu­dzić mojego syna i dopil­no­wać, by on zjadł. W miarę moż­li­wo­ści niech to nie będzie tylko nale­śnik z nutellą. Jakaś sałatka, chleb peł­no­ziar­ni­sty będą bar­dziej odpo­wied­nie. – W ostat­niej chwili powstrzy­mał się przed dal­szym cią­giem wypo­wia­da­nego od lat komu­ni­katu i wyra­że­niem prośby, aby dziecko zostało odpo­wied­nio przy­go­to­wane do wyj­ścia do szkoły. Przy­po­mniał sobie o feriach, że są ferie.

Gospo­dyni zro­biła dziwną minę. Wiele ją kosz­to­wało prze­mil­cze­nie cisną­cego się na usta komen­ta­rza. Spoj­rzała na Nata­lię, ale ona udała, że nie widzi niczego nie­zwy­kłego w sło­wach Wik­tora, gdy wyra­żał się o czter­na­sto­latku niczym o nie­sa­mo­dziel­nym uczniu szkoły pod­sta­wo­wej. Wszy­scy zna­jomi rodziny wie­dzieli, że zegar męż­czy­zny zatrzy­mał się kilka lat temu i w świa­do­mo­ści ojca Oli­wier wciąż jest małym chłop­cem, który po śmierci mamy wymaga miło­ści, tro­ski, a przede wszyst­kim wyro­zu­mia­ło­ści.

– Będzie pani pamię­tać? – upew­nił się.

– Oczy­wi­ście, pro­szę się nie mar­twić. – Gospo­dyni spoj­rzała w stronę scho­dów pro­wa­dzą­cych do pokoju Oli­wiera. Całe wczo­raj­sze popo­łu­dnie i wie­czór poświę­ciła na sprzą­ta­nie tego pomiesz­cze­nia. Zoba­czyła nie­jedno, ale mil­czała. Bar­dzo zale­żało jej na pracy.

– W takim razie dzię­kuję i do zoba­cze­nia wie­czo­rem – powie­dział Wik­tor i wyszedł, prze­pusz­cza­jąc Nata­lię przo­dem.

Wąskim kory­ta­rzem prze­szli do garażu. Poże­gnali się krót­kim poca­łun­kiem i każde wsia­dło do swo­jego samo­chodu. Wspól­nie wyje­chali sze­roką bramą gara­żową, a następ­nie skie­ro­wali się w dwie prze­ciwne strony. Wik­tor ruszył drogą wyjaz­dową pro­wa­dzącą na auto­stradę, by jak naj­szyb­ciej dostać się do cen­trum mia­sta, a Nata­lia wolno zmie­rzała w stronę miesz­ka­nia miesz­czą­cego się w blo­kach poło­żo­nych nie­cały kilo­metr dalej. Po chwili jed­nak zmie­niła zda­nie i zatrzy­mała samo­chód na pobo­czu.

Zlo­ka­li­zo­wane na obrze­żach Kra­kowa osie­dle dom­ków jed­no­ro­dzin­nych ota­czały brzo­zowe zagaj­niki. Drzewa rosły tu buj­nie, jesz­cze zanim na tym kawałku ziemi spo­częło czujne oko dewe­lo­pera i doj­rzało oka­zję do szyb­kiego zarobku. Teraz smu­kłe brzozy sta­no­wiły uro­kliwą deko­ra­cję, win­du­jącą cenę metra kwa­dra­to­wego posta­wio­nych w bły­ska­wicz­nym tem­pie budyn­ków. Drzewa dawały też osłonę przed wzro­kiem przy­pad­ko­wych prze­chod­niów i choć pozba­wione o tej porze roku liści, sta­no­wią­cych ich naj­więk­szą ozdobę, wciąż sta­no­wiły odpo­wied­nie tło dla poran­nych roz­my­ślań. Nata­lia wysia­dła z samo­chodu i wycią­gnęła z torebki wąską paczkę papie­ro­sów. Od lat już nie paliła, ale poprzed­niego wie­czoru kie­ro­wana dziw­nym impul­sem, popro­siła o tę używkę, pła­cąc przy kasie za drobne zakupy. Jakby wie­działa, że kolejny dzień będzie ciężki. Zmar­no­wała kilka zapa­łek, zanim poczuła w gar­dle ostry, a jed­no­cze­śnie mdlący smak dymu. Prócz sub­stan­cji smo­li­stych i czyn­ni­ków rako­twór­czych zawie­rał też chyba jakiś skład­nik uspo­ka­ja­jący, bo myśli łatwiej ukła­dały się w gło­wie. Od razu poja­wiła się ta naj­waż­niej­sza:

Jak długo jesz­cze mam cze­kać?

Rozej­rzała się wokół, szu­ka­jąc miej­sca odpo­wied­niego, by usiąść, ale dwie posta­wione nie­da­leko ławeczki nie nada­wały się do tego celu. Stan ich czy­sto­ści zde­cy­do­wa­nie nie wzbu­dzał zaufa­nia na tyle, by im powie­rzyć drogi, jasny płaszcz z cien­kiej wełny. Wró­ciła więc do samo­chodu i usia­dła w fotelu kie­rowcy, wycią­ga­jąc na zewnątrz dłu­gie nogi w kozacz­kach na nie­bo­tycz­nie wyso­kiej szpilce. Popra­wiła ciemne włosy i przej­rzała się odru­chowo w lusterku. Nikt jej tutaj nie widział, na bocz­nej dro­dze pano­wały pustki, jed­nak Nata­lia pod­kre­śliła kolor ust szminką i lekko przy­pu­dro­wała nos. Z zado­wo­le­niem oce­niła efekt. Była naprawdę atrak­cyjną kobietą.

Ale wciąż cze­kała.

Jak długo jesz­cze? – powtó­rzyła w myślach zadane przed momen­tem pyta­nie. Miała już ser­decz­nie dość. Zaczy­nał ją prze­ra­stać każdy kolejny tydzień.

Trzy lata to doprawdy wystar­cza­jąco wiele czasu, by się poznać, dotrzeć i pod­jąć decy­zję w spra­wie wspól­nej przy­szło­ści. Oboje nie byli już prze­cież tacy mło­dzi. Wik­tor kilka mie­sięcy wcze­śniej hucz­nie świę­to­wał trzy­dzie­ste piąte uro­dziny, a ona dys­kret­nie i w gro­nie naj­bliż­szych tylko przy­ja­ció­łek oblała fakt, że jest od niego młod­sza zale­d­wie o kilka mie­sięcy. Sta­bi­li­za­cja stała się jej życio­wym prio­ry­te­tem.

Chciała jesz­cze przed czter­dziestką wyjść za mąż i uro­dzić dziecko. A zna­jąc tempo Wik­tora w podej­mo­wa­niu takich decy­zji, musiała uzbroić się w cier­pli­wość. Wpraw­dzie na samą myśl o miesz­ka­niu pod jed­nym dachem z Oli­wie­rem cier­pła jej skóra, jed­nak pocie­szała się, że chło­pak już za parę lat zda maturę i kto wie, może wyfru­nie z rodzin­nego domu. Nie miała złych inten­cji. A przy­naj­mniej sta­rała się, by wła­sne pra­gnie­nia pogo­dzić z dobrem chłopca. W głębi serca życzyła mu więc, by zwie­dził świat i zdo­być naj­lep­sze wykształ­ce­nie.

Może w Lon­dy­nie albo w Mona­chium? – roz­ma­rzyła się. – Nie­je­den nasto­la­tek o tym marzy.

Na stu­dia w Oks­for­dzie pew­nie nie byłoby ojca stać, zresztą smar­kacz i tak by się nie dostał, bo nauka ni­gdy nie zali­czała się do jego życio­wych pasji, ale mniej­sza zagra­niczna uczel­nia… Czemu nie?

Myślę jak typowa maco­cha z bajek – uświa­do­miła sobie nagle. – One zawsze chcą przede wszyst­kim pozbyć się dzieci z poprzed­niego związku.

Mimo tej nie­zbyt przy­jem­nej kon­klu­zji nie zmie­niła zda­nia. Wspólne miesz­ka­nie z Oli­wie­rem prze­kra­czało moż­li­wo­ści prze­cięt­nej kobiety. Naj­lep­szy dowód na to sta­no­wiły wciąż zmie­nia­jące się gospo­sie.

Posta­no­wiła dzia­łać. Miała już dość bier­nego cze­ka­nia. Wyjęła tele­fon. Włą­czyła. Odru­chowo spraw­dziła pocztę, ponie­waż zigno­ro­wa­nie pul­su­ją­cej ikonki z kopertą nie leżało w jej natu­rze, powstrzy­mała się przed otwar­ciem por­talu spo­łecz­no­ścio­wego, by zoba­czyć, co tam z kolei sły­chać, i wresz­cie wybrała numer Wik­tora.

* * *

Gdy tylko zje­chał z auto­strady, utknął w korku na dwu­pa­smówce pro­wa­dzą­cej w stronę cen­trum. Zer­k­nął na zega­rek. Dzie­wiąta.

Powinno już być luź­niej, ale cią­gnący się przed nim sznur aut świad­czył o czym innym. Noga drgała mu ner­wowo na pedale gazu, ale samo­chód nie mógł roz­wi­nąć więk­szej pręd­ko­ści niż pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Mocny japoń­ski sil­nik mru­czał pod maską jak poj­mane zwie­rzę. Też pew­nie wolałby zary­czeć peł­nym gło­sem.

Wik­tor wrzu­cił do ust garść mię­to­wych pasty­lek, byle tylko czymś się zająć. Nie zno­sił mar­no­wa­nia czasu. Gdy usły­szał skoczną melo­dię dzwonka, szybko prze­łknął pastylki, lekko się krztu­sząc, po czym włą­czył zestaw gło­śno­mó­wiący. Pamię­tał o obiet­nicy danej Łucji, jego zmar­łej przed laty żonie, i od tam­tej pory tylko w ten spo­sób pro­wa­dził za kół­kiem roz­mowy tele­fo­niczne. Jako jedyny opie­kun ich synka miał dbać ponad wszystko także o wła­sne bez­pie­czeń­stwo.

– Słu­cham – powie­dział tro­chę nie­uważ­nie, bo korek posu­wał się bar­dzo nie­rów­no­mier­nie. Cza­sem dało się prze­je­chać kawa­łek nawet w nie­złym tem­pie, by po chwili znów hamo­wać.

– Jesteś już na miej­scu? – zapy­tała Nata­lia.

– Nawet nie wje­cha­łem do cen­trum. – Zwol­nił gwał­tow­nie, bo tuż przed maską samo­chodu zoba­czył sze­roki tył czar­nego nis­sana.

– Korki – domy­śliła się. – Na to nic nie­stety nie mogę pora­dzić, ale tak sobie dzi­siaj rano pomy­śla­łam, że w kwe­stiach domo­wych mogłoby się wiele zmie­nić na lep­sze.

– W jaki spo­sób? – zacie­ka­wił się i ode­tchnął z ulgą, bo ruch nie­po­dzie­wa­nie zyskał więk­szą płyn­ność. Doci­snął moc­niej pedał gazu.

– Może chciał­byś, bym bar­dziej zaan­ga­żo­wała się w nasze wspólne życie? Prze­cież spo­ty­kamy się już tak długo, coraz lepiej się znamy – powie­działa ostroż­nie, a głos nieco jej zadrżał.

– Pew­nie – odparł spon­ta­nicz­nie, nie doszu­ku­jąc się w pyta­niu żad­nych pod­tek­stów ani głęb­szych tre­ści.

– Czyli chcesz się ze mną oże­nić? – zapy­tała Nata­lia, celowo sta­ra­jąc się, by zabrzmiało to lekko, jak mimo­cho­dem rzu­cony żart, z któ­rego w każ­dej chwili można się wyco­fać.

Wik­tor poczuł falę gorąca i przez moment zro­biło mu się ciemno przed oczami, a już w następ­nej sekun­dzie zoba­czył ten sam co wcze­śniej sze­roki tył nis­sana. O tę jedną chwilę za późno i nie­stety zde­cy­do­wa­nie zbyt bli­sko przed­niej czę­ści wła­snego samo­chodu. Roz­legł się huk, pojaz­dem mocno szarp­nęło i po chwili sil­nik zgasł.

– Niech to szlag trza­śnie! – krzyk­nął męż­czy­zna.

– Wik­tor! Co się stało?! – Nata­lia wołała do słu­chawki. Prze­szył ją lodo­waty dreszcz stra­chu. Roz­mowa została prze­rwana, a kolejne próby połą­cze­nia koń­czyły się wyłącz­nie pul­su­ją­cym sygna­łem zaję­tego numeru.

Skoro Wik­tor do kogoś dzwoni, nic poważ­nego mu się nie stało – pomy­ślała dziew­czyna, pró­bu­jąc zacho­wać spo­kój.

Opu­ściła dłoń bez­wład­nie wzdłuż ciała. Przy­mknęła oczy, by choć na chwilę oddzie­lić się od rze­czy­wi­sto­ści, ale nie­we­sołe wnio­ski poja­wiły się mimo opusz­czo­nych powiek i próby sku­pie­nia myśli na czymś innym. Jeżeli męż­czy­zna w ciągu trzech lat nawet sło­wem nie napo­myka o pla­nach wspól­nego życia, a na samo wspo­mnie­nie o ślu­bie natych­miast powo­duje wypa­dek samo­cho­dowy, to chyba nie można wyra­zić się jaśniej.

– Nie można, droga Nata­lio – wyszep­tała i otarła łzę z policzka. – Nie można.

Mimo wszystko posta­no­wiła dać mu jesz­cze jedną szansę. Tak jej kie­dyś pora­dziła hipo­te­tycz­nie przy­szła teściowa. Podobno Wik­tor potrze­bo­wał tylko tro­chę czasu, by zale­czyć stare rany.

Tele­fon zapisz­czał. Jakby na zawo­ła­nie przy­szła wia­do­mość:

Wszystko w porządku, to tylko nie­przy­jemna stłuczka. Zadzwo­nię.

Nata­lia uśmiech­nęła się i otarła łzy. Mimo stresu zwią­za­nego z wypad­kiem pamię­tał, by do niej napi­sać. Nic mu się nie stało – ode­tchnęła z ulgą, dopiero teraz uświa­da­mia­jąc sobie, że mocno zaci­ska dłoń na tele­fo­nie.

Wyjęła ze schowka butelkę wody mine­ral­nej i wrzu­ciła do niego paczkę papie­ro­sów.

Ni­gdy wię­cej – posta­no­wiła i wypłu­kała usta.

Jesz­cze raz odczy­tała wia­do­mość. Poczuła miłe cie­pło wokół serca, jak zawsze na myśl o Wik­to­rze. Był wspa­niały. Zupeł­nie odmienny od męż­czyzn, któ­rych wcze­śniej znała. Cza­sem twardy, sta­now­czy, ale zara­zem czuły i deli­katny.

Gdyby jesz­cze tylko potra­fił zdo­być się na obiek­tywny sto­su­nek do swo­jego syna – wes­tchnęła z rezy­gna­cją.

Oli­wier miał cztery latka, kiedy po wyczer­pu­ją­cej cho­ro­bie zmarła jego mama. Według zgod­nych opo­wie­ści wszyst­kich człon­ków rodziny Janic­kich kobieta nie­zwy­kła, piękna, wspa­niała, nie­za­stą­piona.

Nata­lia wes­tchnęła i tylko dba­łość o nie­na­gan­nie białe szkliwo powstrzy­mała ją, by nie zgrzyt­nąć zębami na samą myśl o pierw­szej żonie Wik­tora. Wcze­sna śmierć wpły­nęła na ukształ­to­wa­nie jej wyide­ali­zo­wa­nego wize­runku. Zapewne nie do końca praw­dzi­wego, ale to i tak nie miało zna­cze­nia. Nata­lia musiała zmie­rzyć się z tym nie­do­ści­gnio­nym wzo­rem. Nie szło jej zbyt dobrze mimo wspar­cia przy­szłej teścio­wej oraz wiel­kiej deter­mi­na­cji, z jaką dążyła do zbu­do­wa­nia z Wik­to­rem trwa­łego związku. Wciąż pró­bo­wała wywal­czyć dla sie­bie miej­sce w sercu męż­czy­zny żyją­cego prze­szło­ścią.

Łucja umie­rała długo, cier­piała, ale jej umysł dzia­łał bez zarzutu. Zanim ode­szła, wymo­gła na zako­cha­nym do sza­leń­stwa i nie­przy­tom­nym z bólu mężu liczne obiet­nice. Przede wszyst­kim, że będzie ponad wszystko dbał o dziecko. Sta­wiał potrzeby synka na pierw­szym miej­scu.

Wik­tor robił to z całym zaan­ga­żo­wa­niem. Zatrud­niał opie­kunki, szu­ka­jąc kan­dy­da­tek o macie­rzyń­skim uspo­so­bie­niu i dobrym sercu. Kupo­wał zabawki i orga­ni­zo­wał zaję­cia poza­lek­cyjne. Pil­no­wał pór posił­ków i ter­mi­nów szcze­pień. Pra­co­wał, by zapew­nić dziecku sta­bi­li­za­cję. Jed­nak zabie­ga­nemu i wciąż zaję­temu ojcu umknął gdzieś fakt, że w mię­dzy­cza­sie Oli­wier dorósł i bar­dzo się zmie­nił. Ze słod­kiego przed­szko­laka prze­obra­ził w wyso­kiego nasto­latka. Czas pły­nął szybko, a Wik­tor spra­wiał wra­że­nie, jakby na­dal tkwił przy łóżku swo­jej żony.

Może naprawdę potrze­buje tylko tro­chę cier­pli­wo­ści wspar­tej dys­kret­nym, lecz sta­now­czym dzia­ła­niem? – zasta­no­wiła się Nata­lia.

Była gotowa zro­bić wszystko, co konieczne, by wresz­cie zostać jego żoną. Dla niego mogła zdo­być się na każde poświę­ce­nie. Potra­fił je wyna­gro­dzić tysiąc­krot­nie.

Dla­tego bez narze­ka­nia przy­jęła rolę dru­giej Łucji. Nosiła, podob­nie jak jej poprzed­niczka, ubra­nia wyłącz­nie w jasnych kolo­rach. Uda­wała, że nie lubi donicz­ko­wych kwia­tów, choć od dziecka je hodo­wała. Gdy odwie­dzał ją w jej miesz­ka­niu, musiała uty­kać po kątach sporą kolek­cję orchi­dei. Sta­rała się za wszelką cenę nie draż­nić jego syna, choć naj­chęt­niej powie­dzia­łaby mu kilka szcze­rych zdań, bo wypro­wa­dzał ją z rów­no­wagi każ­dym gestem. Pie­lę­gno­wała też zna­jo­mość z panią Janicką, która sta­no­wiła dla niej nie­wy­czer­paną kopal­nię cie­ka­wo­stek na temat Łucji. Wyko­rzy­sty­wała je w walce o domi­na­cję w sercu Wik­tora.

Cza­sem miała tego wszyst­kiego ser­decz­nie dość, ale nie potra­fiła prze­stać. Kochała tego męż­czy­znę. Z jego wadami i zale­tami. Nawet kiedy wkła­dał stare ciu­chy, warte chyba jedy­nie zain­te­re­so­wa­nia kon­ser­wa­tora zabyt­ków, albo prze­krę­cał powie­dzonka. Poprzed­niego wie­czoru rzu­cił: „Nie owi­jaj kota w bawełnę”. Aż uśmiech­nęła się, przy­po­mniaw­szy sobie jego argu­menty. Dys­ku­to­wali o czymś i ziry­to­wana Nata­lia pró­bo­wała go prze­ko­nać do swo­ich racji, jed­nak kiedy usły­szała o kocie owi­nię­tym w bawełnę, chciało jej się już tylko śmiać. Wik­tor skoń­czył polo­ni­stykę, ale związki fra­ze­olo­giczne mylił jak nikt inny.

Pokrze­piona dobrymi wspo­mnie­niami spoj­rzała ponow­nie na wia­do­mość i uspo­ko­iła się. Pod­jęła już decy­zję i nie zamie­rzała z niej rezy­gno­wać. Poczeka do wie­czora i spró­buje jesz­cze raz, a potem znowu. Tak długo, aż sprawy wresz­cie się ułożą po jej myśli.

Rozdział 2

W nocy mocno padał śnieg i na pobo­czach wciąż jesz­cze leżały hałdy świe­żego bia­łego puchu. Bły­skały w słońcu złud­nym kry­sta­licz­nym bla­skiem, przy bliż­szym pozna­niu oka­zu­jąc się po pro­stu zamar­z­niętą wodą, na doda­tek nie pierw­szej już czy­sto­ści.

Jed­nak w Kra­ko­wie nawet brudne zaspy mają swoją magię. Było pięk­nie. Tury­ści leni­wie spa­ce­ro­wali po sze­ro­kiej pły­cie Rynku, wysta­wia­jąc twa­rze w stronę cie­płych pro­mieni słońca, łago­dzą­cych ostry mróz. Stu­denci mniej lub bar­dziej pospiesz­nie zmie­rzali na zaję­cia, ludzie suk­cesu uśmie­chali się, pre­zen­tu­jąc światu dro­gie ubra­nia. Wśród tej codzien­nej goni­twy kwia­ciarki nie­za­leżne od pogody, zmie­nia­ją­cych się sys­te­mów poli­tycz­nych i gospo­dar­czych zawi­ro­wań, sprze­da­wały kolej­nym poko­le­niom zako­cha­nych kolo­rowe bukiety.

Ładna pogoda spra­wiła, że przy wysta­wio­nych przed loka­lami gastro­no­micz­nymi sto­li­kach poja­wiło się sporo klien­tów chęt­nych do zje­dze­nia posiłku, a przy­go­to­wane na tę porę roku zaciszne boksy ogrze­wane lam­pami gazo­wymi gwa­ran­to­wały przy­jemny nastrój.

Pani Wanda, sze­fowa kuchni jed­nej z restau­ra­cji miesz­czą­cych się tuż przy Rynku, sta­nęła w drzwiach i czuj­nym spoj­rze­niem spraw­dziła, czy na krze­słach roz­ło­żono cie­płe koce. Zmarsz­czyła czoło i zaci­snęła usta, mimo iż wszystko było jak należy. Powo­dów do zmar­twień wcale jed­nak nie bra­ko­wało. Trę­bacz na wieży kościoła Mariac­kiego rado­śnie ogła­szał połu­dnie, a szef wciąż jesz­cze nie zdo­łał dotrzeć do pracy. Wanda pokrę­ciła głową, stłu­miła wes­tchnie­nie i pode­szła bli­żej z brą­zową kamion­kową wazą, którą posta­wiła na jed­nym ze sto­li­ków. Gorąca zupa paro­wała na mro­zie, a jej kuszący aro­mat od razu przy­kuł uwagę prze­cho­dzą­cej obok pary. Zwol­nili kroku, po czym przy­sta­nęli nie­da­leko, by prze­stu­dio­wać menu wysta­wione w tym celu na spe­cjal­nym sto­jaku.

– Pro­szę. – Wanda spoj­rzała życz­li­wie na chu­dziut­kiego klienta, który naj­wy­raź­niej marzł, mimo że opa­tu­lił się cie­płym kocem. – To naj­lep­szy żurek w Kra­ko­wie – zare­kla­mo­wała entu­zja­stycz­nie swój pro­dukt. – Jak u mamy – mówiła dalej, nale­wa­jąc solidną por­cję. – Zro­biony na praw­dzi­wym żyt­nim zakwa­sie. Stary zaczyn przy­wio­złam ze wsi od rodzi­ców parę lat temu i jest tajem­nicą tej nie­zwy­kłej zupy.

Męż­czy­zna nie­pew­nie spoj­rzał w talerz. Potrawa wydzie­lała obłędny aro­mat, pobu­dza­jąc zmysł powo­nie­nia, wyglą­dała też nie­zwy­kle kusząco, ale okre­śle­nie: „stary zaczyn” nie wzbu­dzało w klien­cie zaufa­nia.

Pani Wanda sta­nęła obok sto­lika i pod­parła się pod boki. Jej słusz­nych roz­mia­rów syl­wetka zasło­niła na chwilę uro­kliwy widok na pomnik Mic­kie­wi­cza. Śnież­no­biały far­tuch, zawią­zany wokół solid­nej talii, nie miał nawet naj­mniej­szej plamki, choć sze­fowa kuchni od rana bie­gała pomię­dzy garn­kami, doglą­da­jąc gotu­ją­cych się potraw. Wysoki cze­piec szczel­nie zasła­nia­jący włosy, tych strasz­nych wro­gów każ­dej sza­nu­ją­cej się kucharki, doda­wał jej powagi i god­no­ści.

– Pro­szę się nie bać! – zawo­łała gromko. – Zaczyn może latami dzia­łać, a im star­szy, tym lep­szy. Może jesz­cze komuś zupki? Na koszt firmy – zwró­ciła się w stronę gości ocze­ku­ją­cych przy pozo­sta­łych sto­li­kach. – Dzi­siaj ja muszę obsłu­gi­wać, choć nie mam ku temu naprawdę żad­nych kwa­li­fi­ka­cji. Ani wyglądu, ani odpo­wied­niej gada­tli­wo­ści, choć może z tym ostat­nim aku­rat coś dałoby się zro­bić – uśmiech­nęła się. – Trzeba dzia­łać, nie ma wyj­ścia. Jedną kel­nerkę zimny wiatr wywiał i tyle ją widziano.

– Jak to wiatr wywiał? – Gość lekko się zakrztu­sił jedzo­nym łap­czy­wie żur­kiem. Sma­ko­wał wybor­nie.

Sie­dząca obok para rów­nież popro­siła o por­cję gorą­cej zupy, a pani Wanda nalała im od serca, jed­no­cze­śnie odpo­wia­da­jąc na pyta­nie.

– Takie dzi­siaj czasy – wes­tchnęła. – Bie­daczka przy­szła do pracy, ale po godzi­nie zadzwo­nili z przed­szkola, że jej córeczka zacho­ro­wała. Domi­nika wyle­ciała jak opa­rzona, zosta­wia­jąc wszystko na mojej gło­wie, a szefa nie ma… – dodała zna­cząco. – Ja to ogar­niam, choć teraz o dobrą pomoc kuchenną czy porządną kel­nerkę trud­niej niż o…

– Witam, pani Wando. – Zdy­szany Wik­tor wpadł mię­dzy sto­liki, prze­ry­wa­jąc wywód. Obser­wo­wał sytu­ację z nie­po­ko­jem, odkąd minął róg kamie­nicy przy samym końcu ulicy Flo­riań­skiej i zer­k­nął w kie­runku zapeł­nio­nego klien­tami ogródka restau­ra­cyj­nego. Od razu przy­spie­szył kroku.

– No… – Zaczerp­nęła spory haust powie­trza, ale po chwili wypu­ściła je ze świ­stem i spoj­rzaw­szy w stronę coraz bar­dziej zacie­ka­wio­nych gości, zaci­snęła usta. Nie zamie­rzała nara­żać na szwank repu­ta­cji szefa, a poza tym oka­zji do roz­mowy z nim sam na sam z pew­no­ścią w ciągu dnia nie zabrak­nie.

– Gdzie Domi­nika? – zapy­tał szybko.

– Wezwali ją do przed­szkola. – Wystar­czył uła­mek sekundy, by Wik­tor bez trudu odczy­tał w oczach pani Wandy potę­pie­nie z powodu skan­da­licz­nego spóź­nie­nia, wyrzut za wciąż nie­za­trud­nioną, a bar­dzo potrzebną trze­cią kel­nerkę na przed­po­łu­dniową zmianę i deli­katną kry­tykę wielu innych aspek­tów swo­jego życia. Bo te jako dłu­go­let­nia sze­fowa kuchni oraz zaufana przy­ja­ciółka rodziny dosko­nale znała i z zapa­łem komen­to­wała.

Naj­czę­ściej nic sobie z tego nie robił. Wiele osób pró­bo­wało wpły­wać na jego decy­zje i potra­fił się obro­nić przed ich zaku­sami. Ostat­nio jed­nak czuł dziwny nie­po­kój. Pewne suge­stie poja­wiały się zde­cy­do­wa­nie zbyt czę­sto. Spoj­rzał w stronę sto­li­ków.

Praca – przy­po­mniał sobie i natych­miast dał się porwać wirowi nie­koń­czą­cych się obo­wiąz­ków. Ten dosko­nały śro­dek znie­czu­la­jący kie­dyś ura­to­wał mu życie i pomógł pozbie­rać się po kata­stro­fie. Dzia­łał nie­za­wod­nie.

– Mia­łem mały wypa­dek – wyja­śnił, by odwró­cić jej myśli od swo­ich oso­bi­stych spraw.

Podzia­łało bły­ska­wicz­nie. Kobieta wes­tchnęła, sze­roka pierś poru­szyła się niczym miech kowal­ski, a w oczach poja­wiła się tro­ska. Wik­tor uśmiech­nął się.

– Nic mi nie jest – łago­dził. – Jak widać. Tylko auto do niczego się nie nadaje, ale to już trudno. Pora­dzimy sobie.

– Oczy­wi­ście. – Pani Wanda kiw­nęła głową. – Poczę­sto­wa­łam gości gra­ti­sową zupą, bo musieli zbyt długo cze­kać na kel­nerkę. Ta Kaśka sta­now­czo za wolno się rusza. Słowo honoru. Swój etat jesz­cze ogar­nia, ale jeśli trzeba kogoś zastą­pić, cał­kiem się gubi.

– Dobrze pani zro­biła, ta zupa to świetny pomysł – odparł, pomi­ja­jąc mil­cze­niem uwagę na temat pracy dru­giej kel­nerki. Dobrze wie­dział, że jedna osoba to za mało, by obsłu­żyć klien­tów na dwóch rewi­rach.

Zdjął kurtkę i wziął do ręki leżący na służ­bo­wym sto­liczku notes oraz opra­wione w ciemną skórę menu. Pod­szedł do pierw­szego sto­lika i spraw­nie zaczął przyj­mo­wać zamó­wie­nia.

Wanda zabrała jego ubra­nie, po czym szybko wró­ciła do kuchni, bo nawet kil­ku­mi­nu­towa nie­obec­ność sze­fo­wej z pew­no­ścią zdą­żyła już zapewne zaowo­co­wać kata­stro­fal­nymi skut­kami.

– Zna­le­zie­nie dobrej pomocy kuchen­nej jest w dzi­siej­szych cza­sach trud­niej­sze niż męż­czy­zny, który pro­wa­dząc samo­chód, myśli o tym, co należy – mru­czała, koń­cząc roz­po­czętą przed momen­tem myśl. – A jeśli szef sądzi, że unik­nie dzi­siaj zasad­ni­czej roz­mowy, to się głę­boko myli.

Chwilę póź­niej zapo­mniała jed­nak o wszyst­kich tych waż­kich spra­wach, ponie­waż nie­bie­skie kar­teczki z zamó­wie­niami zogni­sko­wały całą jej uwagę.

* * *

Dopiero po godzi­nie, kiedy sytu­acja w restau­ra­cji została opa­no­wana, szef mógł wresz­cie porzu­cić obo­wiązki kel­nera i wejść do swo­jego gabi­netu. Zastę­po­wa­nie pra­cow­ni­ków nie było dla niego niczym nowym. W razie kry­zysu mógł prze­jąć dowolne sta­no­wi­sko. Znał dzia­ła­nie przed­się­bior­stwa od pod­szewki.

Usiadł przy zawa­lo­nym papie­rzy­skami biurku, by wypeł­nić daną kilka dni temu obiet­nicę i zna­leźć wresz­cie trze­cią kel­nerkę. Się­gnął dło­nią w głąb papie­ro­wej góry i bez trudu odna­lazł wła­ściwą teczkę. Stos podań, nie­do­kład­nie wrzu­cony po ostat­nim prze­glą­da­niu, miał zawi­nięte rogi. Wik­tor nie­chęt­nie wycią­gnął pomięte kartki. Spoj­rzał na nie bez entu­zja­zmu. Rzu­cił na boczny sto­lik pierw­sze CV. Krzywo wydru­ko­wany „goto­wiec” ścią­gnięty z inter­netu. Podobny do wielu innych. W krót­kim jed­no­stro­ni­co­wym tek­ście, skła­da­ją­cym się głów­nie z dat oraz danych oso­bo­wych, kan­dy­datka potra­fiła zmie­ścić wszel­kiego rodzaju błędy. Orto­gra­ficzne, inter­punk­cyjne, sty­li­styczne i rze­czowe. Wik­tor, absol­went polo­ni­styki na naj­star­szym kra­jo­wym uni­wer­sy­te­cie, cier­piał, patrząc na to nie­dbal­stwo. Gene­ral­nie więk­szość podań napi­sano w pośpie­chu, bez namy­słu, byle jak. Naj­wy­raź­niej żad­nemu z kan­dy­da­tów nie zale­żało na tej aku­rat pracy. Nawet nie zadali sobie trudu, by choć w naj­mniej­szym stop­niu odnieść się do tre­ści ogło­sze­nia. Chcieli po pro­stu jakie­go­kol­wiek zatrud­nie­nia. I choć rozu­miał ich punkt widze­nia, wolał wła­sny. A ten zakła­dał zna­le­zie­nie osoby, która sta­nie się czę­ścią zespołu.

Roz­le­gło się krót­kie, ener­giczne puka­nie do drzwi i zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, do małego pomiesz­cze­nia weszła pani Wanda, zaj­mu­jąc pra­wie całą jego wolną powierzch­nię.

– Nie mam czasu na gada­nie – zastrze­gła, zanim jesz­cze na dobre prze­kro­czyła próg, po czym wbrew swo­jej zapo­wie­dzi natych­miast zaczęła mówić. – Będzie wresz­cie ktoś do pomocy? Bo to już naprawdę prze­cho­dzi wszel­kie poję­cie. Star­szy pan Janicki przez dzie­się­cio­le­cia pra­co­wał na dobre imię tej restau­ra­cji. Nie możemy sobie teraz pozwo­lić na wpadki. Goście przy sto­li­kach na zewnątrz pięt­na­ście minut cze­kali na kel­nerkę. Pięt­na­ście minut – powtó­rzyła ze szczerą zgrozą w gło­sie. – Czy pan wie, jak to strasz­nie długo, zwłasz­cza dla męż­czy­zny? Trud­niej zado­wo­lić głod­nego chłopa, niż wpaść pod dorożkę… Choć aku­rat przed wej­ściem do naszej restau­ra­cji doro­żek nie bra­kuje.

– Wiem. I szybko powin­ni­śmy zara­dzić tym kło­po­tom. Zaraz zadzwo­nię do kilku osób. Trzeba tylko tro­chę cier­pli­wo­ści. Sama pani powie­działa, że dzi­siaj nie­ła­two o pra­cow­nika.

– Gorzej niż o chłopa, co poj­mie jedną choćby pro­stą alu­zję. – Usia­dła i zło­żyła dło­nie na okrą­głych kola­nach, wzdy­cha­jąc ciężko.

Wik­tor roze­śmiał się, ale sze­fowa kuchni miała poważną minę. Pulchne, ład­nie wykro­jone usta nie ukła­dały się w zwy­kły życz­liwy uśmiech, a z nie­bie­skich oczu zni­kła cha­rak­te­ry­styczna apro­bata.

Spoj­rzał na nią uważ­nie, ale niczego nie zdo­łał wyczy­tać z jej twa­rzy. Wanda miała pulchne, pra­wie pozba­wione zmarsz­czek policzki, któ­rych mogłaby jej pozaz­dro­ścić nie­jedna młoda kobieta. Ciemne włosy ścią­gała nie­mi­ło­sier­nie mocno w kok, by żaden kosmyk nie śmiał się wydo­stać. Jej usta z unie­sio­nymi zwy­kle kąci­kami skry­wały wiele poten­cjal­nych uśmie­chów, sze­fowa kuchni była bowiem bar­dzo pogodną osobą, ale dzi­siaj żaden z nich nie był prze­zna­czony dla Wik­tora.

– Są ferie – rzu­ciła nie­zo­bo­wią­zu­jąco, ale surowo.

– Tak, pamię­tam. Oli­wier został dzi­siaj w domu.

Wanda patrzyła na niego przez chwilę, jakby na coś cze­kała.

– Może chło­pak przy­je­chałby nam pomóc? – powie­działa wprost, znu­żona już upo­rczy­wym i kom­plet­nie nie­sku­tecz­nym deli­kat­nym dawa­niem do zro­zu­mie­nia, o co jej cho­dzi.

Spoj­rzał na nią chłodno znad stosu papie­rów.

– Z tą dziew­czyną warto poroz­ma­wiać. – Poka­zał jedno z podań. Zdję­cie przed­sta­wiało mocno uma­lo­waną młodą kobietę o śmia­łym spoj­rze­niu.

– Nic z tego nie będzie – oce­niła Wanda, z wes­tchnie­niem rezy­gna­cji przyj­mu­jąc fakt, że szef pomi­nął mil­cze­niem zapro­sze­nie do roz­mowy na temat syna. – Ale decy­zja oczy­wi­ście należy do pana – dodała tonem suge­ru­ją­cym zupeł­nie odwrotną treść. – Ja bym jed­nak na nią nie mar­no­wała czasu – uści­śliła na wypa­dek, gdyby nie zro­zu­miał.

Wik­tor szybko prze­rzu­cał kolejne kartki, nie­które z nich odkła­da­jąc na bok. Tak naprawdę doko­ny­wał przy­pad­ko­wej selek­cji, gdyż żadna z kan­dy­da­tek nie wyglą­dała na odpo­wied­nią.

– Tak sobie przy­po­mi­nam wła­śnie – zaczęła powoli pani Wanda, popra­wia­jąc ide­al­nie gład­kie, natu­ral­nie ciemne włosy, zwy­kle ukryte pod służ­bo­wym czep­kiem – jak pan poma­gał ojcu, mając zale­d­wie trzy­na­ście lat. Grzeczny, dobrze uło­żony, zawsze pod ręką… – Umil­kła gwał­tow­nie, bo odpo­wie­działo jej pociem­niałe od gniewu spoj­rze­nie. Ta alu­zja oka­zała się jed­nak zbyt mocna.

– Nie ma teraz żad­nych pil­nych zamó­wień? – zapy­tał Wik­tor. – Zwy­kle o tej porze kuch­nia bez pani nie daje rady.

– Wra­cam do pracy. – I tak nic już nie mogła wskó­rać. Wobec pew­nych tema­tów ten mądry męż­czy­zna sta­wał się bez­radny niczym dziecko. – Dzi­siaj w kar­cie suflet cze­ko­la­dowy – dodała, otwie­ra­jąc drzwi. – Idzie jak woda. Muszę przy­go­to­wać kolejną por­cję, bo kucharki na pewno coś pokręcą w sta­rym prze­pi­sie.

Nie docze­kała się odpo­wie­dzi, wyszła więc, cicho zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Nie była zła, że szef tak sta­now­czo uciął dal­szą dys­ku­sję. Tylko bar­dzo smutna.

Kochała Wik­tora niczym wła­snego syna. Momen­tami chyba nawet moc­niej. Jej dziecko wio­dło bowiem szczę­śliwe życie, a ten chło­piec, który dorósł i wycho­wał się na jej oczach, wciąż nie mógł wró­cić na pro­ste drogi.

Rozdział 3

Iga wyszła na zewnątrz i popra­wiła koł­nierz płasz­cza. Było zimno, choć słońce stało wysoko na bez­chmur­nym nie­bie. Trzę­sła się i nie poma­gał nawet gruby, sze­roki szal, który otu­lał ją niczym kokon. Gdzieś w głębi czuła nad­cią­ga­jącą falę pła­czu. Nie szko­dzi, zatrzyma ją w środku. Iga radziła sobie z takimi spra­wami. Miała w tym lata prak­tyki.

Zadrżała pod nagłym podmu­chem wia­tru, lekko się zachwiała, ale ruszyła w drogę. Spoj­rzała jesz­cze tylko z nie­chę­cią na szczel­nie okle­jone reklamą drzwi punktu, gdzie udzie­lano kre­dy­tów na dowód. Bez żad­nych zabez­pie­czeń i koniecz­no­ści wyja­wia­nia docho­dów.

Co za okrutny, fatalny pomysł – pomy­ślała. – Spro­wa­dza sła­bych, cza­sem cho­rych ludzi na śli­ską drogę w jed­nym kie­runku. Ku upad­kowi.

Nie dało się przed tym w żaden spo­sób zabez­pie­czyć. Całą resztę udało jej się zała­twić: w spół­dzielni miesz­ka­nio­wej pozy­skała konto ban­kowe, by bez­po­śred­nio wpła­cać czynsz, to samo w gazowni i elek­trowni, opła­cała też ojcu abo­na­ment tele­fo­niczny i miała nie­pi­saną umowę z wła­ści­cielką osie­dlo­wego skle­piku, gdzie ojciec czę­sto kupo­wał na tak zwany zeszyt, czyli na kre­dyt. Dzięki temu otrzy­my­wał wyłącz­nie pod­sta­wowe, potrzebne pro­dukty, broń Boże alko­hol, a ona regu­lo­wała potem należ­no­ści. Jed­nak chwi­lówki stały się jej zmorą. Nie mogła tego upil­no­wać. Zbyt wiele takich firm poja­wiło się ostat­nio na rynku, a poza tym ojciec bywał pomy­słowy. Zresztą nie musiał się spe­cjal­nie ukry­wać ze swo­imi dzia­ła­niami. Ona pra­co­wała za gra­nicą, nie mogła śle­dzić każ­dego kroku taty, a przed­sta­wi­ciele firm kre­dytowych cza­sem sami pukali do jego drzwi. Pod­pi­sy­wali umowę, nawet jeśli był nie­trzeźwy. Nic nie poma­gało – ani awan­tury, ani prośby.

Kie­dyś pod­czas jed­nej z wizyt scho­wała ojcu dowód. Wyro­bił sobie nowy. Mogła oczy­wi­ście nie pła­cić jego dłu­gów. Mogła. Ale nie potra­fiła zdo­być się na ten krok. Ojciec szybko sto­czyłby się na samo dno. Miesz­ka­nie nale­żało do spół­dzielni, a ta tylko cze­kała na opóź­nie­nia w spła­cie czyn­szu, by pozbyć się nie­któ­rych loka­to­rów. Tata wyda­wał na alko­hol całą rentę w kilka dni po jej otrzy­ma­niu. Gdyby nie pomoc Igi, musiałby do końca mie­siąca gło­do­wać. Niczego by to go nie nauczyło. Wie­działa o tym, bo już raz zde­cy­do­wała się na rady­kalne cię­cie i zerwała z nim kon­takty. Po mie­siącu sąsiadka poin­for­mo­wała ją, że ojca zabrało pogo­to­wie. Spod bloku. Zmar­z­nię­tego, głod­nego i odwod­nio­nego. Oczy­wi­ście w sta­nie nie­trzeź­wym. Ledwo go wtedy odra­to­wano.

Na kolejne sta­now­cze kroki Iga nie miała już odwagi.

Teraz też przy­le­ciała w try­bie pil­nym z Anglii, kiedy zaprzy­jaź­niona listo­noszka zadzwo­niła, że ojciec listami pole­co­nymi dostaje wezwa­nia komor­ni­cze.

Co mogła zro­bić? Zosta­wić go, by już zupeł­nie się sto­czył?

Otarła nie­po­słuszną łzę, która wydo­stała się na zewnątrz.

Zaże­gnała kolejną kata­strofę, ale nie miała z kim podzie­lić się tym małym, gorz­kim suk­ce­sem ani zwie­rzyć z nie­przy­jem­nej wizyty w biu­rze tego, pożal się Boże, biura kre­dy­to­wego żeru­ją­cego nie­bo­tycz­nie wyso­kimi odset­kami na ludz­kiej głu­po­cie czy nie­szczę­ściu. Była sama.

Kole­żanki po ukoń­cze­niu stu­diów roz­je­chały się w różne strony nie tylko wła­snego kraju, lecz także sze­ro­kiego świata. Dawno stra­ciła z nimi kon­takt. Naj­lep­sza przy­ja­ciółka, Majka, wła­śnie odsy­piała noc spę­dzoną z pła­czą­cym co dwie godziny nie­mow­lę­ciem. O pią­tej rano życzyła Idze powo­dze­nia w cze­ka­ją­cej ją trud­nej prze­pra­wie, lekko zdzi­wiona, że ta jesz­cze nie zdą­żyła się obu­dzić. Maja żyła teraz według wska­zań innego zegara. Godziny wyzna­czał zgod­nie z cyklem dyk­to­wa­nym przez zdrowy meta­bo­lizm dorod­nego i roz­kosz­nego malca.

Mama – pomy­ślała Iga tęsk­nie. – Ona z pew­no­ścią by mnie zro­zu­miała.

Może tak wła­śnie jest, w końcu o wszyst­kim dowie­działa się jako pierw­sza. Pro­sto z lot­ni­ska w Bali­cach Iga poje­chała na cmen­tarz i z walizką u stóp długo sie­działa na sta­rej ławeczce, pokry­tej nie­sprząt­nię­tymi od jesieni liśćmi. Ojciec miał widać waż­niej­sze sprawy na gło­wie niż porząd­ko­wa­nie grobu żony. Dziew­czyna pozbie­rała zni­cze zapa­lone przez życz­li­wych sąsia­dów i długo mil­czała, patrząc w zdję­cie przed­sta­wia­jące młodą, uśmiech­niętą blon­dynkę.

Jedno wiel­kie kłam­stwo. Foto­gra­fia wyko­nana przy oka­zji szu­ka­nia nowej pracy w żaden spo­sób nie przed­sta­wiała mamy praw­dzi­wej. Zawsze smut­nej, bez­rad­nej wobec męża alko­ho­lika, bier­nie pod­da­ją­cej się zrzą­dze­niom losu. Dziew­czyna wzdry­gnęła się na samo wspo­mnie­nie tego kosz­mar­nego czasu. Biedna mama, nawet nie przy­pusz­czała, że zdję­cie będzie zdo­bić nie tylko doku­menty, lecz przede wszyst­kim nagrobną płytę.

Nie­zna­jomy foto­graf musiał coś powie­dzieć, wywo­łu­jąc na jej twa­rzy tak ser­deczny uśmiech. Tylko co? Iga wiele razy się nad tym zasta­na­wiała.

Znów popra­wiła sza­lik i wycią­gnęła spod kurtki dłu­gie, gęste włosy. Opa­dły łagodną falą na plecy, ale nawet od tego nie zro­biło jej się cie­plej. Ziąb, który ją prze­ni­kał, pocho­dził przede wszyst­kim z jej wnę­trza.

Jakiś spie­szący się prze­cho­dzień wpadł na nią, po czym wymam­ro­tał nie­składne prze­pro­siny. Wyrwana z zamy­śle­nia, znów ruszyła przed sie­bie. Pode­szwy butów śli­zgały jej się na oblo­dzo­nych nie­rów­nych kost­kach sta­rej nawierzchni ulic cen­trum Kra­kowa. Minęła swój dawny uni­wer­sy­tet i uliczką św. Anny prze­szła w stronę Rynku. Walizka została w prze­cho­walni. Teraz pozo­stało tylko pod­jąć decy­zję, czy pierw­szym samo­lo­tem wra­cać do Lon­dynu tuż po pla­no­wa­nej wizy­cie u Majki, czy jed­nak odwie­dzić dom rodzinny.

Miesz­ka­nie ojca – popra­wiła się w myślach, bo to miej­sce wła­ści­wie ni­gdy nie przy­po­mi­nało domu i od dawna nie było tam rodziny.

Na Rynku wystę­po­wał zespół muzyczny. Tuż pod sceną, mimo dnia powsze­dniego i pory, kiedy więk­szość osób jest w pracy, zgro­ma­dził się spory tłum. Słu­cha­cze pod­ska­ki­wali, bro­niąc się przed zim­nem. Iga przy­sta­nęła na chwilę. Też chciała się troszkę ogrzać, choć bar­dziej zale­żało jej na ocie­ple­niu duszy niż ciała. Chło­nęła zna­jomą atmos­ferę, sto­jąc w cie­niu sta­rego ratu­sza, patrzyła na gołę­bie, co rusz pod­ry­wa­jące się w niebo, i pró­bo­wała poko­nać drę­czący ją smu­tek. Tak bar­dzo jej tego bra­ko­wało przez te ostat­nie lata. Choć w kraju pozo­sta­wiła za sobą głów­nie obo­jęt­nego ojca, doryw­cze cięż­kie prace za marne pie­nią­dze i samot­ność, to jed­nak tęsk­niła za jedyną przy­ja­ciółką i za swoim mia­stem, jego nie­po­wta­rzalną atmos­ferą. Za tymi wszyst­kimi miej­scami, które znała, i ludźmi, któ­rzy znali ją. Wie­dzieli, kim jest naprawdę.

Prze­ci­snęła się przez grupę miło­śni­ków skocz­nej muzyki i ruszyła wzdłuż sta­rych kamie­nic. Oglą­dała wystawy, patrzyła na sie­dzą­cych przy kawiar­nia­nych sto­li­kach tury­stów. Dotarła wresz­cie na sam koniec jed­nej ze ścian Rynku i sta­nęła tuż przy wej­ściu na ulicę Flo­riań­ską. Zupeł­nie nie wie­działa, co robić dalej. Wra­cać wie­czo­rem na lot­ni­sko? Jechać do ojca? Zostać jesz­cze w Kra­ko­wie?

Bez­wied­nie usia­dła na jed­nym z foteli ostat­niej w tym ciągu restau­ra­cji. Oka­zał się bar­dzo wygodny, z przy­jem­no­ścią oparła więc zmę­czone plecy. Mimo że ogró­dek był z jed­nej strony otwarty, lampy gazowe dawały przy­jemne cie­pło. Iga na chwilę przy­mknęła oczy, by w pełni poczuć przy­jem­ność tej chwili wytchnie­nia. Szybko zro­biło jej się lepiej. Sie­działa tak kilka minut, ale nikt nie pod­cho­dził z pyta­niem o zamó­wie­nie.

Słabo, zwa­żyw­szy na stan­dardy tak świet­nej loka­li­za­cji – pomy­ślała. Jako magi­ster hote­lar­stwa oraz osoba od lat pra­cu­jąca w branży ze zdu­mie­niem przy­glą­dała się gościom cier­pli­wie ocze­ku­ją­cym na kel­nerkę.

Tuż obok niej przy sąsied­nim sto­liku sie­działa młoda dziew­czyna. Wycią­gnęła lusterko i bez żad­nego skrę­po­wa­nia popra­wiała maki­jaż. Potem tele­fo­nem zro­biła sobie zdję­cie i coś długo wystu­ki­wała na doty­ko­wym ekra­nie.

Mel­duje światu, że wła­śnie usia­dła i poma­lo­wała usta – domy­śliła się Iga.

Dzia­ła­nia dziew­czyny zostały jed­nak prze­rwane, bo pode­szła do niej kole­żanka i z roz­ma­chem usia­dła naprze­ciw. W dłoni rów­nież ści­skała tele­fon.

– Jak wyglą­dam? – Gło­śno zadane pyta­nie musiało chyba zastą­pić słowa powi­ta­nia. Przy­była wła­śnie dziew­czyna oglą­dała się ze wszyst­kich stron w kie­szon­ko­wym luste­reczku. – Boże, ale mi serce bije! – zawo­łała, doty­ka­jąc dło­nią oko­lice kształt­nego biu­stu, rysu­ją­cego się pod wąskim swe­trem pomię­dzy otwar­tymi połami płasz­cza. – Strasz­nie się dener­wuję – dodała.

– Nie prze­ży­waj tak. – Kole­żanka pró­bo­wała ją uspo­koić. – To w końcu nie pierw­sze takie spo­tka­nie w twoim życiu.

– Tak, ale ten męż­czy­zna jest wyjąt­kowy. – Dziew­czyna naj­wy­raź­niej nie zamie­rzała ści­szyć głosu, więc kilku gości restau­ra­cji mimo woli zain­te­re­so­wało się dal­szym prze­bie­giem tej dys­ku­sji. – Wdo­wiec, a nie żaden roz­wod­nik z byłą żoną na karku – dodała pełna zachwytu. – Przy­stojny, bogaty, zaradny, wyspor­to­wany… – mówiła, jed­no­cze­śnie popra­wia­jąc i tak już dość mocny maki­jaż. – Taki facet w życiu kobiety jest lekar­stwem na wszel­kie pro­blemy – zakoń­czyła sta­now­czo.

– Słu­chaj, czy ty na pewno idziesz na roz­mowę w spra­wie pracy? – Kole­żanka pochy­liła się w jej stronę. – Bo zacho­wu­jesz się, jakby to miał być casting na żonę.

– Nie wymą­drzaj się, tylko trzy­maj kciuki. Tu można zała­twić jedno i dru­gie. Szu­kają kel­nerki, ale potrzebna jest też osoba kie­ru­jąca pracą całego zespołu. Wiem to z dobrego źró­dła. No a od tego – poma­lo­wała usta na ciem­no­ru­bi­nowy kolor i popra­wiła puszy­ste włosy – już tylko krok do romansu. – Wstała i wzięła głę­boki oddech. – To będę ja – oznaj­miła. – Uro­dzi­łam się, by zarzą­dzać. Uwiel­biam wyso­kie wypłaty i przy­stoj­nych męż­czyzn. Ruszam. Cze­kaj tu i życz mi szczę­ścia.

– Dobrze się zasta­no­wi­łaś? Prze­cież ty nie masz poję­cia, co to zna­czy pra­co­wać w restau­ra­cji.

– A czy ja mam zamiar pra­co­wać? – prych­nęła kan­dy­datka na żonę dla wła­ści­ciela, a pozo­stali goście szybko odwró­cili głowy, uda­jąc, że wcale nie pod­słu­chują.

Iga miała wła­śnie zamiar wstać i zde­cy­do­wać się, co dalej robić, ale pod wpły­wem tego przy­pad­kowo usły­sza­nego dia­logu zmie­niła zda­nie. Ogar­nęła ją nie­prze­parta cie­ka­wość, by dowie­dzieć się, jakie będą wyniki tej nie­ty­po­wej roz­mowy kwa­li­fi­ka­cyj­nej. A może szu­kała tylko pre­tek­stu, by zatrzy­mać się na chwilę, zebrać myśli, odpo­cząć?

Kiedy młoda kel­nerka pode­szła z kartą, Iga uśmiech­nęła się i zamó­wiła dużą kawę oraz kawa­łek cia­sta droż­dżo­wego z jabł­kami. Tego wła­śnie teraz potrze­bo­wała, bo głód ści­skał jej żołą­dek. Wyle­ciała z Heath­row wcze­śnie rano, potem bie­gała po mie­ście, zała­twia­jąc pilne sprawy, i poza ską­pym poczę­stun­kiem w samo­lo­cie od rana nic nie miała w ustach.

Cze­kała na posi­łek, a w myślach prze­wi­jały jej się usły­szane przed momen­tem słowa. Męż­czy­zna jako lekar­stwo na wszel­kie pro­blemy – odwieczny mit, powta­rzany we wszyst­kich baśniach, kome­diach roman­tycz­nych i poczyt­nych powie­ściach. Nie­które kobiety cią­gle o nim marzą, szu­kają cza­sem nawet przez całe życie, wciąż cze­kają.

Może wtedy jest łatwiej? – zasta­no­wiła się. Sama nie wie­rzyła w takie pro­ste roz­wią­za­nia, a o płci prze­ciw­nej też miała nie naj­lep­sze zda­nie. Nic dziw­nego, przy­cią­gała do sie­bie wyłącz­nie nie­szczę­śliwą, nie­odwza­jem­nioną miłość albo wszel­kiej maści drani i kom­bi­na­to­rów. Ludzie mają różne dary, jej był wła­śnie taki.

Począt­kowo serce zno­siło to dziel­nie. Po każ­dym nie­uda­nym związku pod­no­siła się i z nadzieją spo­glą­dała w przy­szłość. Jed­nak jeśli czło­wieka biją wciąż w to samo miej­sce, po pew­nym cza­sie ból staje się nie do znie­sie­nia i trzeba się przed nim chro­nić. Iga stwo­rzyła więc sobie cał­kiem sprawny sys­tem zabez­pie­cza­jący. Nie zamie­rzała przy­się­gać, że już ni­gdy wię­cej. Takich dekla­ra­cji nie można trak­to­wać poważ­nie, a ona dobrze o tym wie­działa. Po pro­stu prze­stała sta­wiać w swoim życiu przede wszyst­kim na miłość. Jej prio­ry­te­tem stała się finan­sowa nie­za­leż­ność.

A jed­nak kiedy kel­nerka posta­wiła przed nią fili­żankę z kawą, a Iga zanu­rzyła usta w cie­płej, deli­kat­nej piance mleka, pomy­ślała przez chwilę, jak pięk­nie mogłoby wyglą­dać jej życie, gdyby taki odpo­wie­dzialny męż­czy­zna rze­czy­wi­ście się w nim poja­wił. Dosta­tecz­nie przy­stojny i miły, by mogła się w nim szcze­rze zako­chać, a także na tyle bogaty, by zdjąć z jej bar­ków nie­usta­jącą tro­skę o pie­nią­dze. Nie strach o fun­du­sze na przy­jem­no­ści, ale o praw­dziwe środki do życia. Ta obawa stała się jej codzien­no­ścią. Nie da się żyć, jeśli bra­kuje jedze­nia i dachu nad głową. Te abs­trak­cyjne dla wielu pro­blemy towa­rzy­szyły jej od lat. Mimo że pra­co­wała od szes­na­stego roku życia, dopiero teraz po raz pierw­szy miała na kon­cie praw­dziwe oszczęd­no­ści, pie­nią­dze oku­pione wiel­kim wysił­kiem.

Cięż­kie wypeł­nione pracą mie­siące minęły jej w angiel­skich hote­lach. Praca sprzą­taczki, poko­jówki, cza­sem kel­nerki ura­to­wała ją przed biedą, dzięki niej miała dach nad głową, ale jed­no­cze­śnie po raz kolejny wska­zała, gdzie jest miej­sce dla takich jak ona. Zatrud­nie­nie na czarno, wspólny pokój, wynaj­mo­wany za gro­sze, oraz samot­ność i tęsk­nota – oto samo dno spo­łecz­nej dra­biny.

Cudow­nie byłoby choć przez chwilę odpo­cząć – pomy­ślała Iga, patrząc na stado gołębi pięk­nym śli­zgiem lądu­jące na pły­cie Rynku. – Oprzeć się o czy­jeś silne ramię i choć przez jeden tylko moment prze­stać się o wszystko mar­twić.

Zawsty­dziła się tych pra­gnień. Były nie­bez­pieczne. Dobrze wie­działa, do czego pro­wa­dzi zależ­ność od męż­czy­zny, brak wła­snych pie­nię­dzy, zawodu, moż­li­wo­ści wyboru. Obser­wo­wała to przez całe dzie­ciń­stwo, patrząc na swoją mamę. Już dawno pod­jęła decy­zję: w jej życiu będzie ina­czej. Chciała być samo­dzielna, decy­do­wać o sobie, speł­niać marze­nia. A przede wszyst­kim zdo­być niezależ­ność finan­sową.

Wypiła kolejny łyk kawy i spró­bo­wała cia­sta. Wysoko oce­niła jego deli­katną mięk­kość, dobrze skom­po­no­wane połą­cze­nie sło­dy­czy, przy­praw oraz deli­kat­nie kwa­sko­wa­tego smaku jabłek. Sku­piła się na przy­jem­nych dozna­niach sma­ko­wych. Myśli o męż­czyź­nie życia nie chciały jed­nak odpły­nąć.

– To tylko zmę­cze­nie – wyszep­tała, pochy­la­jąc głowę nad fili­żanką. – Okropne zmę­cze­nie i samot­ność.

Na te dwa dni urlopu w Pol­sce pra­co­wała ostat­nio po szes­na­ście godzin dzien­nie. W nocy nie mogła odpo­cząć, bo wynaj­mo­wała z kole­żanką pokój tuż nad popu­lar­nym pubem. Rzadko pano­wała tam cisza.

W torebce nagle ode­zwał się tele­fon. Iga wyjęła go i zer­k­nęła na wyświe­tlacz. Od razu popra­wił się jej humor.

– Skąd wie­dzia­łaś, że wła­śnie teraz powin­naś do mnie zadzwo­nić? – zapy­tała swoją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę.

– Jakoś tak mnie prze­czu­cie ukłuło – odpo­wie­działa Maja, zie­wa­jąc do słu­chawki. – Prze­pra­szam, mało ostat­nio śpię. Mów, co sły­chać. Mar­twisz się?

– Tro­chę – przy­znała Iga. – Ale nie bar­dziej niż zwy­kle.

– Zatrzy­maj się u nas na noc. Nie wyśpisz się wpraw­dzie, bo gdy mały pła­cze, to sły­chać go chyba we wszyst­kich zakąt­kach bloku, ale za to poga­damy sobie za wszyst­kie czasy.

– Poga­damy? – roze­śmiała się Iga. – Jesz­cze wczo­raj się żali­łaś, że kiedy Antoś zaśnie, padasz na twarz i prze­ra­sta cię nawet doj­ście do łóżka.

– Czło­wiek mówi różne rze­czy. – Maja zba­ga­te­li­zo­wała wła­sne słowa. – Przy­jedź, zro­bię morze kawy i dam radę.

– Dzię­kuję ci, kochana. Wpadnę jesz­cze dziś. Już nie mogę się docze­kać, by znów zoba­czyć Anto­sia. Ale dłu­żej raczej nie zostanę. Chyba wrócę tym noc­nym lotem. Są jesz­cze miej­sca, a tutaj i tak nie mam czego szu­kać.

– Nie odwie­dzisz ojca?

– Boję się. – Iga spoj­rzała na jasną ścianę Sukien­nic. Tak pięk­nie było wokół, tylko jej życie nie paso­wało do tego uro­kli­wego tła. – Przez tele­fon łatwiej nam się roz­ma­wia – powie­działa cicho. – Kiedy ojciec jest cał­kiem nie­przy­tomny, to po pro­stu nie odbiera, a w rzad­kich chwi­lach trzeź­wo­ści stara się zacho­wać pozory. Wąt­pię, czy uda­łoby mu się, gdy­by­śmy sta­nęli twa­rzą w twarz. A ja już nie mam ochoty na kolejną awan­turę i wyrzu­ca­nie za drzwi. Usły­sza­łam wszystko, co tylko można naj­gor­szego, a nawet wię­cej. Naprawdę już wystar­czy.

– Nie możesz brać dosłow­nie tego, co on mówi. Nie jest sobą.

– Rozu­miem, ale to nie­wiele pomaga. I tak jest mi przy­kro.

– Kiedy będziesz u nas? – zapy­tała Maja, od lat bez­radna wobec rodzin­nej sytu­acji przy­ja­ciółki. Jedyne, co mogła zro­bić, to wspie­rać dobrym sło­wem i stałą, choć cza­sem tylko tele­fo­niczną obec­no­ścią.

– Za godzinę, naj­póź­niej pół­to­rej. Posie­dzimy, napi­jemy się her­baty…

– Jak to her­baty? – obu­rzyła się. – Ja mam tylko rumian­kową, koper­kową i lak­ta­cyjną. Na kawę mia­łaś wpaść.

– Może być lak­ta­cyjna – uśmiech­nęła się Iga. – Dam radę. Nie takich rze­czy czło­wiek w życiu pró­bo­wał. A kawę wła­śnie piję. Już nie mogłam wytrzy­mać. Oczy same mi się zamy­kają.

– Muszę koń­czyć! – zawo­łała Maja, gdy w tle roz­legł się płacz malu­cha. – Cze­kam na cie­bie – dodała i roz­łą­czyła się.

Iga scho­wała tele­fon i przy­ło­żyła dło­nie do fili­żanki, łapiąc resztki szybko ucie­ka­ją­cego cie­pła.

Sie­dząca przy sąsied­nim sto­liku kole­żanka odby­wa­ją­cej wła­śnie roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną dziew­czyny nudziła się osten­ta­cyj­nie i eks­plo­ato­wała kla­wia­turę tele­fonu. Nagle pod­nio­sła się gwał­tow­nie, a Iga spoj­rzała razem z nią w stronę wej­ścia do wnę­trza restau­ra­cji. Spo­tka­nie zakoń­czyło się chyba nie­zgod­nie z pla­nem. Poszu­ki­waczka ide­al­nego męż­czy­zny oraz oka­zji do łatwej kariery sta­nęła obok swo­jej towa­rzyszki z mar­sową miną.

– Zostaw tę kawę i chodźmy stąd! – zarzą­dziła despo­tycz­nie. – Połóż im pie­nią­dze na sto­liku, tylko przy­pad­kiem nie dawaj napiw­ków. Nie zasłu­gują.

– Co się stało? – Kole­żanka posłusz­nie zerwała się z fotela i zaczęła szu­kać drob­nych w błysz­czą­cej ceki­nami port­mo­netce.

– Nic takiego. Ten facet wcale nie jest taki świetny, jak myśla­łam. Przy­stojny, bogaty, ow­szem, ale na ludziach kom­plet­nie się nie zna. Wiesz, jak on mnie potrak­to­wał? Jak­bym mu się narzu­cała. Głu­pek. – Wydęła kształtne usta w geście pogardy, a goście znów z naj­wyż­szym tru­dem ukryli rosnące zain­te­re­so­wa­nie. Tym razem ich cie­ka­wość miała pozo­stać nie­za­spo­ko­jona.

Dziew­czyny ode­szły, wymie­nia­jąc się po dro­dze gło­śnymi uwa­gami na temat głu­poty wszel­kich męż­czyzn w ogóle, a wła­ści­ciela restau­ra­cji w szcze­gó­łach. Szybko znik­nęły za rogiem kamie­nicy.

Iga uśmiech­nęła się. Ona wycią­gnęła z tej sytu­acji zupeł­nie odmienne wnio­ski. Ten męż­czy­zna naj­wy­raź­niej miał rozum we wła­ści­wym miej­scu i nie pozwa­lał łatwo sobą mani­pu­lo­wać.

Cie­kawe, kogo rze­czy­wi­ście szu­kają – pomy­ślała. W rogu sze­ro­kiej szyby wysta­wo­wej bie­liła się kartka z ogło­sze­niem. Iga zosta­wiła swoją kawę oraz tale­rzyk z okrusz­kami po ciastku i pode­szła bli­żej.

Ogło­sze­nie infor­mo­wało o wol­nym eta­cie dla kel­nerki. Poki­wała głową. To by wyja­śniało kło­poty z płyn­no­ścią obsługi. Pro­blem musiał być palący, bo żadna restau­ra­cja nie może sobie na coś takiego pozwo­lić. Wró­ciła do swo­jego sto­lika, popro­siła o rachu­nek i zapła­ciła, ale nie wstała. Jej wzrok, jak przy­krę­cony mocną śrubką, trzy­mał się wiszą­cego na szy­bie ogło­sze­nia.

Może bym spró­bo­wała? – prze­mknęło jej przez myśl, ale zaraz odsu­nęła fotel i skar­ciła samą sie­bie. – Po co? Żeby robić to samo co w Anglii za pięć razy mniej­sze pie­nią­dze? A miesz­kać gdzie będę?

Zapła­ciła rachu­nek i wstała. Zro­biła kilka kro­ków w stronę ulicy Flo­riań­skiej, ale coś ją powstrzy­my­wało. A jeśli praca w tym miej­scu wygląda ina­czej? W Anglii zde­cy­do­wa­nie źle tra­fiła. Ner­wowy szef, naj­niż­sza wypłata, o którą zawsze musiała pro­sić, bo wła­ści­ciel zwy­kle pod koniec mie­siąca zaczy­nał cier­pieć na amne­zję, trudne warunki i dużo obo­wiąz­ków do wyko­na­nia w krót­kim cza­sie. Do tego samot­ność. Iga nie umiała się odna­leźć w obcym śro­do­wi­sku. Z natury cicha i skryta pozo­sta­wała na ubo­czu życia towa­rzy­skiego emi­gran­tów.

Tym­cza­sem praca w Pol­sce, na w miarę god­nych warun­kach, na doda­tek w Kra­ko­wie, nie­da­leko Majki kusiła z wielką siłą. I jesz­cze moż­li­wość awansu, o czym wspo­mniała dziew­czyna z sąsied­niego sto­lika. Iga żywiła wielki sza­cu­nek dla pie­nię­dzy, a ten miał swe korze­nie w doświad­cze­niu praw­dzi­wej biedy. Ponad wszystko na świe­cie pra­gnęła finan­so­wego bez­pie­czeń­stwa i nie­za­leż­no­ści.

Wró­ciła. Zro­biła kilka kro­ków w stronę wnę­trza restau­ra­cji, po czym znów się cof­nęła. Jakaś kobieta pod­nio­sła wzrok znad tale­rza z sałatką. Dziwne zacho­wa­nie Igi zaczy­nało ścią­gać uwagę pozo­sta­łych gości.

Chcąc uciec przed cie­kaw­skimi spoj­rze­niami, dziew­czyna weszła do środka, do sali restau­ra­cyj­nej. Przy­sta­nęła zdu­miona. Spo­dzie­wała się we wnę­trzu kamie­nicy zoba­czyć cięż­kie zasłony, pociem­niałe ze sta­ro­ści żyran­dole i piw­niczną cegłę na ścia­nach. Wystrój ją zasko­czył. Jasne kolory ścian, lustra, świece, misterne bukiety ze świe­żych kwia­tów nada­wały sali jadal­nej nie­zwy­kle lekki, a jed­no­cze­śnie cie­pły i ele­gancki wygląd.

Trudne – oce­niła fachowo wysiłki deko­ra­tora wnętrz. – I piękne – dodała zaraz.

Usia­dła przy jed­nym z wol­nych sto­li­ków, by zebrać jesz­cze myśli, zanim podej­mie decy­zję. Patrzyła na gości. Posi­lali się spo­koj­nie, roz­ma­wia­jąc przy­ci­szo­nymi gło­sami, w tle dys­kret­nie grała muzyka. Obiad w tym lokalu musiał sporo kosz­to­wać, a jed­nak sala była pełna.

Rze­czy­wi­stość alter­na­tywna – pomy­ślała, roz­glą­da­jąc się dys­kret­nie. – Ist­nieje real­nie tuż obok sza­rego, cięż­kiego życia. To świat ludzi funk­cjo­nu­ją­cych na innych zasa­dach. Speł­nio­nych, zre­lak­so­wa­nych, któ­rzy mają czas i fun­du­sze, by w zwy­czajny dzień, bez szcze­gól­nej oka­zji, zjeść obiad w pięk­nej restau­ra­cji i cie­szyć się chwilą.

Zdą­żyła tylko wes­tchnąć, gdy pode­szła młoda kel­nerka. Ubrana w gustowną ciem­no­bor­dową sukienkę odpo­wied­niej dłu­go­ści, z bia­łym koł­nie­rzy­kiem przy ład­nie wykro­jo­nym, nie­wiel­kim dekol­cie spra­wiała wra­że­nie pro­fe­sjo­na­listki. Miłej, ale utrzy­mu­ją­cej sto­sowny dystans. Iga od razu jej pozaz­dro­ściła tego sta­tusu. W nie­któ­rych loka­lach sze­fo­wie ubie­rają zatrud­nione dziew­czyny w spo­sób suge­ru­jący klien­tom moż­li­wość wygła­sza­nia bez­czel­nych uwag oraz głu­pich, wiecz­nie tych samych dow­ci­pów.

– Dzień dobry – przy­wi­tała się kel­nerka i podała kartę dań.

– Dzię­kuję. – Iga pode­rwała się nagle. – Ja w innej spra­wie. Cho­dzi o roz­mowę kwa­li­fi­ka­cyjną…

Kel­nerka spoj­rzała na nią z wyraź­nym zain­te­re­so­wa­niem. Dzi­siej­szy dyżur był wyjąt­kowo ciężki. Marzyła o tym, by szef wresz­cie kogoś zna­lazł. Ale wszyst­kie kan­dy­datki, które przy­cho­dziły na roz­mowy, nie speł­niały ocze­ki­wań.

Ta mogła mieć szansę. Wyglą­dała jak młoda dziew­czyna, głów­nie z powodu natu­ral­nych pro­stych wło­sów, które równą gęstą kaskadą spły­wały jej na ramiona i plecy, a także oka­lały policzki. Ale kiedy przyj­rzało się bli­żej, można było zauwa­żyć, że to mylne odczu­cie. Nowa kan­dy­datka była raczej kobietą. W jej oczach widać było życiowe doświad­cze­nie. Naj­wy­raź­niej z nie­jed­nego pieca chleb jadła. Spra­wiała wra­że­nie tro­chę nie­śmia­łej, ale jed­no­cze­śnie sil­nej. Miała deli­katny, gustowny maki­jaż i ujmu­jący uśmiech.

Kel­nerka ucie­szyła się. Ist­niało wyso­kie praw­do­po­do­bień­stwo, że pro­blem z obsługą nie­długo znaj­dzie roz­wią­za­nie.

– Rozu­miem – powie­działa. – Pro­szę za mną. Zaraz panią zapro­wa­dzę do szefa. Mam nadzieję, że się uda, bo bar­dzo pil­nie potrze­bu­jemy pomocy, a te wszyst­kie dotych­cza­sowe kan­dy­datki na moje oko mają słabe szanse.

Iga scho­dziła po scho­dach do poło­żo­nej poni­żej mniej­szej sali, a nogi jej drżały ze zde­ner­wo­wa­nia. Życie porwało ją przy­pad­kową falą i nio­sło coraz moc­niej w nie­zna­nym kie­runku. Uśmiech­nęła się do pro­wa­dzą­cej ją dziew­czyny, tro­chę wystra­szona szybko roz­wi­ja­jącą się akcją.

– Mam na imię Kasia – przed­sta­wiła się kel­nerka, a gdy Iga rów­nież podała jej swoje imię, dodała krze­piąco: – Nie dener­wuj się. Uda ci się, zoba­czysz. Kon­ku­ren­cja nie jest zbyt wielka. Tutaj się dobrze pra­cuje, wła­ści­ciel jest w porządku. Sze­fowa kuchni tro­chę despo­tyczna, ale da się wytrzy­mać, bo tak naprawdę to dobra kobieta. Tro­chę nam tu wszyst­kim mat­kuje.

– Dzię­kuję. – Iga nie zdą­żyła niczego wię­cej powie­dzieć, sta­nęły bowiem przed drzwiami gabi­netu i kel­nerka zapu­kała. Nawet nie przy­szło jej do głowy, by zapy­tać, czy kan­dy­datka jest umó­wiona.

– Pro­szę – dał się sły­szeć głos i po chwili Iga została wpusz­czona do środka. Gabi­net szefa oka­zał się małym pomiesz­cze­niem, któ­rego lwią część zaj­mo­wał sze­roki regał z segre­ga­to­rami oraz książ­kami, a także sto­jące na środku duże, doszczęt­nie zawa­lone papie­rami biurko.

– Trzy­mam kciuki. – Iga usły­szała jesz­cze głos miłej kel­nerki i została z sze­fem sam na sam.

Jego wygląd tro­chę ją zasko­czył. Po tych wszyst­kich opi­sach usły­sza­nych wcze­śniej pod­świa­do­mie spo­dzie­wała się raczej pod­ry­wa­cza w stylu bru­neta z bra­zy­lij­skiego serialu lub bez­czel­nego biz­nes­mena z tych, co uwa­żają, że zawsze mają rację. Tym­cza­sem męż­czy­zna sto­jący po dru­giej stro­nie biurka wyglą­dał zupeł­nie zwy­czaj­nie. Nie jak wła­ści­ciel docho­do­wego przed­się­bior­stwa i spe­cja­li­sta od roz­wią­zy­wa­nia wszel­kich kobie­cych pro­ble­mów. Raczej jak mate­riał na przy­ja­ciela.

Co ty wiesz o przed­się­bior­cach? – skar­ciła się za te bły­ska­wiczne, kto wie, może zupeł­nie fał­szywe wnio­ski i uśmiech­nęła nie­śmiało na począ­tek, wycho­dząc z zało­że­nia, że nawet jeśli to nie pomoże, na pewno nie zaszko­dzi.

– Dzień dobry – przy­wi­tał się wła­ści­ciel lokalu i dło­nią wska­zał jej miej­sce po dru­giej stro­nie biurka. – Czy my byli­śmy umó­wieni? – zapy­tał, kopiąc jed­no­cze­śnie w sto­sie papie­rów. Wycią­gnął mocno sfa­ty­go­wany plik podań i szu­kał wła­ści­wego.

– Nie byli­śmy – pomo­gła mu Iga i usia­dła po dru­giej stro­nie. – Weszłam pod wpły­wem impulsu. Na szy­bie wisi ogło­sze­nie…

– Świet­nie. – Męż­czy­zna wyraź­nie się ucie­szył. Obrzu­cił ją cel­nym badaw­czym spoj­rze­niem. Opu­ściła szybko powieki. – Pil­nie kogoś potrze­buję – powie­dział. – A pani wygląda na odpo­wied­nią osobę – uśmiech­nął się.

Iga spoj­rzała na niego czuj­nie. Życz­li­wość ludzka, a szcze­gól­nie męska, zawsze wyda­wała jej się mocno podej­rzana. W takich przy­pad­kach zacho­wy­wała daleko idącą ostroż­ność. Teraz też pod­krę­ciła ostrość spoj­rze­nia, jakby chciała prze­świe­tlić mroczne zaka­marki wnę­trza poten­cjal­nego szefa. Bo zewnętrz­nie pre­zen­to­wał się cał­kiem nie­źle. Był blon­dy­nem o ciem­no­nie­bie­skich oczach. Miał miłą, wzbu­dza­jącą zaufa­nie twarz. Uśmie­chał się, ale od razu się domy­śliła, że to tylko wer­sja ofi­cjalna, prze­zna­czona do kon­tak­tów służ­bo­wych. Jego pogodny wyraz twa­rzy nie do końca kom­po­no­wał się z wyraź­nie dostrze­gal­nym cie­niem w oczach. Ukry­tym smut­kiem.

Dziew­czyna ode­tchnęła z ulgą. Już wie­działa, kim on jest. Ten czło­wiek zbu­do­wał mur wokół sie­bie i z jakie­goś powodu zamknął swoje wnę­trze i wszyst­kie ważne sprawy w miej­scu, do któ­rego nikt nie miał dostępu. Bez trudu roz­po­znała objawy tych dzia­łań. Sama była w tym zakre­sie spe­cja­listką wyso­kiej klasy. Jej wła­sny mur, sta­ran­nie skon­stru­owany we wcze­snych latach dzie­ciń­stwa, sta­no­wił budowlę dosko­nałą bez ani jed­nej, naj­mniej­szej nawet szcze­liny.

Przez jeden krótki moment poczuła, jakby spo­tkała praw­dziwą brat­nią duszę. Jakby oboje, błą­dząc po świe­cie, przez cały czas nie­świa­do­mie zmie­rzali w to miej­sce, gdzie wresz­cie mogli się poznać. Krew zaczęła szyb­ciej pły­nąć w jej żyłach, a nie­znana dotąd ener­gia wypeł­niła umysł. Śmiało wycią­gnęła dłoń w kie­runku ewen­tu­al­nego pra­co­dawcy.

– Iga Wol­ska – przed­sta­wiła się. – Mogę zacząć choćby jutro. Mam wszyst­kie aktu­alne bada­nia, a także moż­li­wość natych­mia­sto­wego zwol­nie­nia się z poprzed­niego sta­no­wi­ska. Dys­po­nuję też dłu­go­let­nim doświad­cze­niem, choć w tym ostat­nim przy­padku będzie pan musiał uwie­rzyć mi na słowo. Tylko trzy ostat­nie mie­siące w Anglii prze­pra­co­wa­łam legal­nie, wcze­śniej zatrud­niano mnie wyłącz­nie na czarno. Podob­nie jak wcze­śniej w Pol­sce.

Ode­tchnęła głę­boko, nie mogąc się nadzi­wić, że naprawdę zdo­była się na tak śmiałe i zde­cy­do­wane słowa.

– Rozu­miem. – Męż­czy­zna poki­wał głową, po czym przed­sta­wił się rów­nież. – Wik­tor Janicki. Jestem skłonny dać pani szansę. Jeśli tylko warunki finan­sowe, które zaraz przed­sta­wię, będą pani odpo­wia­dać, spo­tkamy się jutro rano.

– Nie chce pan zoba­czyć mojego dyplomu? – zapy­tała, zasko­czona szybką decy­zją wła­ści­ciela restau­ra­cji. – Nawet mam przy sobie, choć nie spo­dzie­wa­łam się, że będzie mi potrzebny. Ale zwy­kle, kiedy wyjeż­dżam, zabie­ram ważne doku­menty. Już raz mie­li­śmy wła­ma­nie.

– Pro­szę poka­zać – wes­tchnął Wik­tor. – Choć w tym przy­padku nie jest to konieczne – dodał, wycią­ga­jąc dłoń, a następ­nie bar­dzo dokład­nie obej­rzał doku­ment na zewnątrz i od środka. – Bar­dzo ładny – pochwa­lił. – Deli­katna skóra, dobry krój liter – uśmiech­nął się. – Mam taki sam w domu, tylko kie­ru­nek troszkę się różni. – Urwał, a wyraz twa­rzy nagle mu się zmie­nił. Chyba na moment wró­cił do tam­tego świata. Wspo­mnie­nia sta­nęły mu przed oczami, wywo­łu­jąc gwał­towne emo­cje. Iga patrzyła zafa­scy­no­wana na tę grę mimiki męż­czy­zny, odczy­tu­jąc z niej, jak z dobrze zna­nej księgi, skrzęt­nie ukry­wane uczu­cia. – Umowa stoi? – Janicki szybko się opa­no­wał i spoj­rzał na nią z tym samym co poprzed­nio uprzej­mym uśmie­chem.

– Może opo­wiem tro­chę o swoim doświad­cze­niu zawo­do­wym? – Tro­chę dziw­nie się czuła w sytu­acji, gdy przy­szły szef chciał jej tak od razu zaufać.

– Nie ma pro­blemu – odparł. – Jeśli tylko pani chce, ale to nie jest konieczne. Pierw­szego dnia wszystko się okaże, a nawet jeśli cze­goś musia­łaby się pani douczyć, to nie powinno zająć wiele czasu. To nie obsługa sta­cji kosmicz­nej. Naj­waż­niej­szy jest odpo­wiedni czło­wiek, a ja chyba takiego wła­śnie zna­la­złem.

Iga znów włą­czyła pod­świa­domy wykry­wacz pod­stę­pów, który uru­cha­miał się u niej zawsze, kiedy sły­szała kom­ple­ment.

– Mam intu­icję w kwe­stii wyboru pra­cow­ni­ków – dodał męż­czy­zna. – Pomy­li­łem się tylko raz, ale za to tak bar­dzo, że chyba wyczer­pa­łem swój życiowy limit – wes­tchnął. – To co? Możemy przejść do szcze­gó­łów?

Iga kiw­nęła głową.

Co ma być, to będzie – pomy­ślała. – Prze­cież zawsze mogę się wyco­fać.

Spoj­rzała na przy­szłego szefa i jesz­cze raz się uśmiech­nęła. Rów­nie uprzej­mie i ser­decz­nie jak on przed momen­tem. Też tak potra­fiła.

Świet­nie uda­wać, że wszystko jest w porządku.

Rozdział 4

Docho­dziła godzina pierw­sza, a Oli­wier wciąż spał. Pani Mary­sia zdą­żyła w tym cza­sie posprzą­tać cały dom. Szcze­rze powie­dziaw­szy, nie sta­no­wiło to wiel­kiego wyzwa­nia. Dom był duży, ale pano­wał w nim nie­zwy­kły ład. I nie cho­dziło wcale o porzą­dek wypra­co­wany zręcz­nymi dłońmi miesz­kań­ców, ale raczej dziwny bez­ruch. Wszystko leżało na swoim miej­scu, wystar­czyło tylko odku­rzyć pomiesz­cze­nia i prze­wie­trzyć.

Gospo­sia cho­dziła po poko­jach i pró­bo­wała zna­leźć źró­dło nie­po­koju, który towa­rzy­szył jej od pierw­szego momentu, kiedy prze­kro­czyła próg tej pięk­nej sta­rej willi, ukry­tej na spo­rej działce wśród drzew przed roz­ra­sta­ją­cym się wokół nowo­cze­snym osie­dlem. Kobieta patrzyła na salon połą­czony z dużą jadal­nią i kuch­nię z poły­sku­ją­cymi pustymi bla­tami. Ide­al­nie czy­stymi. Wystar­czył jej rzut oka, by domy­ślić się, że nikt tutaj nie przy­rzą­dzał posił­ków. Garnki kar­nym rzę­dem stały w szaf­kach, uło­żone pod wzglę­dem wiel­ko­ści. Prze­cież żadna gotu­jąca pani domu nie ma na to czasu.

W lodówce znaj­do­wały się tylko pro­dukty słu­żące do przy­go­to­wa­nia śnia­da­nia. Kosz na śmieci pusty. Nawet szklanki i kubki spra­wiały wra­że­nie nie­uży­wa­nych, jakby to miej­sce nie znało nawet tak zwy­czaj­nej czyn­no­ści domo­wej, jaką jest parze­nie her­baty.

Może nie ma się czemu dzi­wić? – zasta­na­wiała się pani Mary­sia. – Wła­ści­ciel pro­wa­dzi restau­ra­cję. Przy­wozi do domu gotowe obiady. To prze­cież zro­zu­miałe, tak jest pro­ściej i wygod­niej. Tylko po co zatrud­nia gospo­się na pełen etat? Wolała o tym nie myśleć. Bar­dzo potrze­bo­wała tej pracy i każda wąt­pli­wość napeł­niała jej serce prze­ra­że­niem. Cho­dziła po domu i gło­wiła się nad zagadką tego miej­sca.

W jed­nym z pokoi znaj­do­wała się solid­nych roz­mia­rów biblio­teka. Pani Mary­sia nie powstrzy­mała odru­chu cie­ka­wo­ści i przyj­rzała się dokład­nie zawar­to­ści pó­łek. Była zami­ło­waną czy­tel­niczką, korzy­stała z oferty dwóch miej­sco­wych biblio­tek, nale­żała też do klubu dys­ku­syj­nego. Wiecz­nie cier­piała na nie­do­syt powie­ści, zwłasz­cza tych naj­now­szych, bo docie­rały do biblio­tek z dużym opóź­nie­niem i musiała na nie cze­kać w kolejce. A pie­nię­dzy na zakupy w księ­garni nie miała już od lat.

Bogaty księ­go­zbiór pocią­gał ją, aż wes­tchnęła z zachwytu, idąc wzdłuż rega­łów i deli­kat­nie muska­jąc koniusz­kami pal­ców wypu­kłe grzbiety ksią­żek. Znaj­do­wała się tam chyba cała kla­syka, a także sporo kry­mi­na­łów i powie­ści oby­cza­jo­wych, ale żad­nych nowo­ści. Wszyst­kie książki uło­żone w ide­al­nym szyku, jed­nak ani jed­nego pustego miej­sca, które mogłoby suge­ro­wać, że ktoś korzy­sta z tych zbio­rów. Tuż obok rega­łów błysz­czał jasnym bla­tem pusty stół i równo sto­jące fotele. Lampa z poma­rań­czo­wym aba­żu­rem zapra­szała, by ją włą­czyć i pogrą­żyć się w lek­tu­rze. Pod­łogę pokry­wał miękki dywan. Jego jasne wło­ski stały na bacz­ność, sta­ran­nie wycze­sane odku­rza­czem. I żad­nych śla­dów stóp.

Dziwne – pomy­ślała. – Wła­ści­ciel tej kolek­cji musiał kochać książki, skoro stwo­rzył sobie tak dosko­nałe warunki do lek­tury, a jed­nak księ­go­zbiór wygląda raczej na deko­ra­cję.

Mary­sia musiała wło­żyć sporo wysiłku, by opu­ścić to pomiesz­cze­nie i nie zabrać choćby jed­nej powie­ści. Była w pracy i pamię­tała, co należy do jej obo­wiąz­ków. Ruszyła więc na dal­szy obchód.

Sypial­nia pana domu, z oso­bi­ście przez niego zaście­lo­nym łóż­kiem, sta­no­wiła rów­nież oazę ładu. Puste szafki nocne i gład­kie powierzch­nie komód nie mówiły nic o cha­rak­te­rze gospo­da­rza. Ni­gdzie nie widziała zdjęć ani innych pamią­tek. Rozej­rzała się uważ­nie ostatni raz i poki­wała głową. Wresz­cie zdia­gno­zo­wała, na czym polega wyjąt­ko­wość tych wnętrz. Wyglą­dały, jakby nikt tutaj nie miesz­kał. Żad­nych przy­pad­kowo rzu­co­nych rze­czy, dro­bia­zgów oso­bi­stego użytku, szkla­nek po her­ba­cie, gazet, ubrań. Niczego, co zdra­dza­łoby upodo­ba­nia czy choćby obec­ność prze­by­wa­ją­cych w domu osób. Tutaj nie czuło się życia, tylko pustkę, mar­twą ciszę, któ­rej nie zakłó­cał cichy taniec ostat­nich dro­bi­nek kurzu, unie­sio­nych nagrza­nym od kalo­ry­fe­rów powie­trzem.

Pani Mary­sia z nie­za­do­wo­le­niem przyj­rzała się błysz­czą­cym szy­bom – nawet okna czy­ste. Żad­nych kwia­tów do pod­la­nia. Ogród za oknem też skła­dał się głów­nie z przy­kry­tego śnie­giem traw­nika i kilku samot­nych świer­ków. Gdyby nie pokój Oli­wiera, można by sądzić, że wła­ści­ciele wyje­chali na kilka lat. Tam życie kłę­biło się, pul­so­wało i wyle­wało ponad brzegi. W prze­no­śni i dosłow­nie. Wszę­dzie pano­wał bała­gan. Kiedy Mary­sia po raz pierw­szy weszła do prze­stron­nego pomiesz­cze­nia połą­czo­nego z ogromną łazienką, miała wra­że­nie, że znaj­duje się we wnę­trzu dobrze zaopa­trzo­nego i splą­dro­wa­nego sklepu. Góry i pagórki ubrań, papie­rzysk, kabli, butów oraz innych na pierw­szy rzut oka nie­zi­den­ty­fi­ko­wa­nych przed­mio­tów unie­moż­li­wiały swo­bodne przej­ście. Poświę­ciła wczo­raj wiele czasu, by zapro­wa­dzić tam ład i tym samym wypeł­nić pole­ce­nie pra­co­dawcy. Tro­chę się tylko mar­twiła nie­obec­no­ścią nasto­latka. W końcu mło­dzi ludzie nie zno­szą, gdy ktoś obcy prze­kłada ich rze­czy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki