Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kto jest lepszy: Miłosz czy Szymborska? Jak zrozumieć, „co autor miał na myśli”? Jak się pisze wiersze? Skąd wziąć natchnienie? Ile się zarabia na pisaniu? Na te i wiele innych pytań z literackiego podwórka w humorystyczny sposób odpowiada zbiór felietonów Widzieć intelektem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 88
Rok wydania: 2015
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Chyba żaden z nas, poetów, zrzeszonych w ZLP, nieprzypuszczał, że kiedyś nasz niewidomy kolega, także poeta,jak zwykło się mówić, „brat po piórze”, zacznie pisaćfelietony, i to całkiem zgrabne. Co więcej, ich tematyka niejest ani wydumana, ani wytrząśnięta z kapelusza, tylkościśle związana z podwórkiem kulturalno-literackim, najakim przyszło nam rozwijać skrzydła, tudzież borykać sięz rozmaitymi literata bolączkami. Wymyślił sobie KrzysztofGalas dwóch bohaterów, w osobie niejakiego pana Karolai bezimiennego Literata, który w charakterze mentora,z różnym skutkiem, stara się go „dokulturnić”. Pan Karol,typowy mieszkaniec bloku, z gatunku tych, co kulturęomijają raczej z daleka, jako coś niestrawnego dla nichi dziwnego, przełamuje się i stara zbliżyć do swego sąsiada,który mocno go intryguje. Bo nie dość, że pisze i wydajeksiążki, to jeszcze jest osobą niewidomą! Z kolei Poeta,początkowo zirytowany nagabywaniem – jak sam to określił– przez jakiegoś „menela”, stara się unikać z nim kontaktu,co w jego przypadku jest bardzo trudne. Okazuje sięjednak, że z czasem ci dwaj nawiązują nić porozumienia,która przeradza się w rodzaj dobrosąsiedzkiej zażyłości,okraszonej niekłamaną sympatią. I tak, powoli, wchodzimykuchennymi drzwiami w świat literatów, niedostępny dlaczytelników, zwłaszcza dla tych, którym się wydaje, żepoetom pada manna z nieba, a jedynym odczuwanym przeznich brakiem jest brak weny. Krzysztof Galas z dużymznawstwem psychologicznym rysuje te dwie sylwetki,różniące się sposobem bycia, zachowania, wyrażania się,myślenia, poziomem intelektualnym, wrażliwością etc. Mamytu do czynienia, jak przystało na felieton, z humoremsytuacyjnym i słownym, często z ironią i dużym dystansemdo rzeczywistości. Galas to bystry obserwator życia,wyczulony zarówno na rzeczy piękne, jak i niesprawiedliwośćczy wszelkie mankamenty, których nieraz nie chcą dostrzecosoby widzące, na dodatek w gestii których zaradzenie imjest nie tylko możliwe, ale wręcz należy do ich obowiązków.Po lekturze tych felietonów czytelnik będzie miał dalekoszersze pojęcie o kondycji i często syzyfowym trudzierodzimego środowiska literackiego, jak i ogólnym staniekultury miasta, które nie od dziś ubiega się o statuskulturalnej stolicy Europy.
Maria Magdalena Pocgaj
Początek naszej znajomości nie rokował najlepiej. Podszedłdo mnie, przedstawił się imieniem i nazwiskiem, uścisnąłmocno rękę i bez ogródek zagaił:
– Pan podobno wiersze pisze i książki wydaje. Czymógłbym z panem chwilę porozmawiać, na tematy literackie,ma się rozumieć…
Kojarzyłem człowieka po głosie ze sklepu alboosiedlowego rynku, tak jak sąsiada z osiedla. Jednakżeskłamałbym, gdybym stwierdził, że ucieszyła mnieperspektywa nawiązania z nim bliższej znajomości. Miałw sobie coś z menela. Co prawda nie mogłem ocenić jegowyglądu, jednak nie budził mojego zaufania. Może to tajego bezpośredniość, a może dziwna chrypka i kaszel?Odpowiedziałem, że innym razem, bo dzisiaj wyjątkowo sięśpieszę. Po czym udałem się w kierunku przystankuautobusowego.
Pan Karol, bo tak miał na imię mój sąsiad, ucieszył się,że jednak będzie okazja do rozmowy, bo też wybiera się domiasta. Staliśmy na przystanku sami, gdyż autobus przedchwilą odjechał. Zastanawiałem się, czego ten człowiek możeode mnie chcieć, a on bez wahania zaczął:
– Wiesz pan, w zeszłym tygodniu byłem na imieninachszwagra. Jego rodzina cała jest taka inteligencka, wiesz pan,psiakrencka, sztuka przez duże SZ. Malarstwo, muzyka,literatura i takie tam. Normalnie to ja nie zwracam uwagina ich wydumane gadanie, nie dlatego, żebym nie miał nicdo powiedzenia. Siedzę cicho i już. Co tam, psiakrencka,będę się wcinał…
Nadstawiłem uszu, czekając, co z tak obiecującegowstępu może wyniknąć.
– Oni tam się spierali o naszych pisarzy noblistów.Miłosz czy Szymborska, kto lepiej pisze, jest bardziejzasłużony, kto z nich ma większy dorobek. Tak wrzeszczelina siebie, że ogłuchnąć było można, a i tak do niczego,psiakrencka, nie doszli. Jak mówię, nie wtrąciłem się ani nachwilę, ale pomyślałem sobie, że spytam pana. Bo wiesz pan,czytam dużo, ale poezję dzielę na strawną i niestrawną.A Miłosz i Szymborska… to nie dla mnie. Pan to co innego,chociaż ślepy, o, o… przepraszam, nie widzi, podobno należypan gdzieś tam do literatów, pisze wiersze, to i o noblistachcoś mi powie.
– Obawiam się, że mogę pana mocno rozczarować.Oczywiście Miłosz i Szymborska to najwyższa półka, ale takjak w wielu dziedzinach sztuki, wszystko się opiera naindywidualnym guście odbiorcy.
– To właśnie ja pytam, kto jest lepszy?
– Myślę, że tu na przystanku nie zdołamy tegorozstrzygnąć. Jeśli chodzi o dorobek, to bezsprzecznieMiłosz ma dużo większy, a co do samego pisania, toabstrahując od wszelkich truizmów napisanych o naszychnoblistach… – Usłyszałem dziwne chrząknięcie i podjąłeminnym tonem. – Szymborska to uniwersalne prawdyświata, ironia i sceptycyzm, liryka subtelna, eleganckai wzruszająca, pozorna prostota, ale przede wszystkimlogika.
– A coś jakby prościej?
– Nobla nikt za darmo nie daje.
Tyle musiało wystarczyć mojemu dociekliwemu sąsiadowi,bo nagle zjawił się autobus, a wewnątrz rozdzielił nas tłumi dalsza rozmowa stała się niemożliwa. Pan Karol zrobił namnie wrażenie. Długo się zastanawiałem. Podszedł domnie, aby się czegoś dowiedzieć, czy powodowała nimpusta ciekawość? Być może chciał się zorientować, jakniewidomy prowadzi rozmowę. A gdyby tak następnymrazem podarować mu tomik moich wierszy?
Po powrocie do domu długo myślałem nad rozterkaminiedocenionego przeze mnie sąsiada i goląc się w łazience,doszedłem do wniosku, że takich właśnie rozmów brakuje miw siedzibie Związku. O przeczytanych książkach, ulubionychautorach, preferowanym stylu. Obojętnie, ilu nas się zbierze,czuję niedosyt porywających dyskusji, zwyczajnej wymianymyśli, doświadczeń, odczuć, choćby takich jak u JulioCortazara wGrze w klasy. Muszę pomyśleć, co mógłbymzrobić, żeby to zmienić.
Poszedłem na pocztę, żeby odebrać list polecony (nowytomik zaprzyjaźnionego poety). Wychodząc z grubą kopertąpod pachą, w drzwiach wpadłem na pana Karola.
– Przeczytałem pana książkę! – zawołał na powitanie.
– Miałem cichą nadzieję, że mojego prezentu nie odłożypan na półkę i zapozna się z treścią – odpowiedziałem.
– Niech mi pan, psiakrencka, powie… Czy dzisiaj już niktnie rymuje?
– Dlaczego pan pyta w ten sposób?
– W szkole, na polskim, czytaliśmy wiersze i mówiliśmy,co poeta „miał na myśli” i takie tam.
– Doskonale pamiętam, w końcu nie jest pan ode mniewiele starszy.
– Dla mnie wiersz powinien mieć rytm i rym, noi ciekawą treść, ma się rozumieć, co pan o tym myśli?
– Styl determinuje niejako strukturę wiersza. Naprzykład, eksperiencja w zakresie warsztatu literackiego…
– Ale… – pan Karol zachrypniętym głosem przerwał mojąwypowiedź – ja bym tak chciał usłyszeć po mojemu.
– Jeżeli chodzi o tematykę, nikt nie jest w stanienarzucić poecie, o czym ma pisać. Każdy pisze o tym, comu w duszy gra. Jedni rozpisują się o miłości. Inni pisząo Bogu i powstają całe tomy o tematyce religijnej,jeszcze inni o ptaszkach, kwiatkach, chmurach i „innychokolicznościach” przyrody. Liczne są także wiersze dotycząceludzkiej egzystencji, przepraszam, po prostu o życiu. Mamytu duże zróżnicowanie. To samo można powiedzieć o stylu.Pisze się wiersze dłuższe albo krótsze, rymowane albopozbawione rymu. W Związku Literatów w Poznaniujest nas ponad sześćdziesiąt osób i każdy jest odrębnąjednostką. Powstają wiersze rymowane, jednak większośćksiążek poetyckich tworzonych dzisiaj pisana jest bezrymu.
– No właśnie, psiakrencka, to mnie trochę wkurza.
– W efekcie otrzymujemy utwory coraz bardziej epickie –kontynuowałem. – Zdarza się, że nie różnią się niczym odkrótkich felietonów. Mnie osobiście potwornie męczą długiewiersze, które po minimalnych przeróbkach można uznać zakrótkie opowiadania. Nie widać w nich żadnych poetyckichśrodków wyrazu, w zamian występuje szereg mądrych słów,opisujących jakieś wydarzenie. Po przeczytaniu takiegotekstu pozostaję z dylematem iście hamletowskim: poezja toczy proza. Oto jest pytanie. Jednakże gwarantuję panu, żeistnieje mnóstwo książek, w których nie ma ani jednegorymu, a od pierwszej linijki widać, że to prawdziwa poezja.Najlepszym przykładem może być tom wierszy, któryotrzymał główną nagrodę na tegorocznym – XXXVMiędzynarodowym Listopadzie Poetyckim za KsiążkęRoku.
– Nagroda, nagrodą, ale czy panu ta książka się podoba?Bo wiesz pan, trzy dni temu kupiłem se spodnie. Nibytakie, jakie były mi potrzebne, ale jak przymierzyłemw domu… Kolor nie ten, krój nie ten. Nic z tego, co bymchciał.
– Panie Karolu, wracając do wspomnianego tomiku.W tych strofach jest wszystko: mądrość, przenikliwość,wiedza i pięknie malowane górskie pejzaże. Tak namarginesie, to otrzymałem ją od autora z dedykacją i zprzyjemnością do niej zaglądam. Kończąc moją wypowiedź:mistrzostwem byłby unikalny styl, poparty znakomitymwarsztatem, wyrażającym się trafnym doborem słów. Tylkoszkoda, że niewielu ma możliwość choćby dotknąć ideału.Niektóre książki pozwalają nam marzyć, inne przywołują dorzeczywistości, ale w każdym przypadku najważniejsze jest,by treść była prawdziwa, a pisanie uczciwe. Nie wiem, czyjest pan zadowolony z takich wyjaśnień. Nie prowadzęwarsztatów ani wykładów.
Tu pan Karol mi przerwał:
– Rozumiem co chce mi pan powiedzieć, ale ja,psiakrencka, chyba zostanę przy Świteziance albo Ojcuzadżumionych.
Przypomniało mi się zdanie z filmu Rejs MarkaPiwowskiego, mówiące o tym, że najbardziej lubimy to, conajlepiej znamy. Zostawiłem pana Karola z jego Mickiewiczemi Słowackim. Co prawda nic nie powiedział o mojej książce,ale może to i lepiej, bo porównywanie moich dokonańz twórczością naszych wybitnych romantyków byłobyzabawne i wielce niestosowne.
W ponure piątkowe przedpołudnie wybrałem się dobanku. Nie lubię deszczowych dni. Kiedy mam w jednejręce siatkę, a w drugiej białą laskę, zwyczajnie brakujemi ręki, która trzyma parasol. Nie zdążyłem odejśćdwudziestu kroków od bloku, gdy dobiegło mnie wołaniepana Karola:
– Halo, niech pan poczeka!
Pomyślałem, że to niesamowity zbieg okoliczności – albosąsiad urządza na mnie polowanie. Może znowu dopadły gojakieś literackie rozterki?
– Pan nigdy nie nosi parasola. No tak, właściwie jakmiałby pan to robić?
Deszcz przybierał na sile. W końcu nastała takaulewa, że schowaliśmy się w zadaszonej wnęce obokapteki.
– Wiesz pan, mam pytanie, tylko tak mi, psiakrencka,jakoś… Nie wiem, czy mogę prosto z mostu?
– Proszę pytać. Jeśli zdołam zaspokoić pańską ciekawość,chętnie odpowiem.
– Czy w tym waszym oddziale literatów to tylko pan niewidzi?
– Nie, jest jeszcze jeden. Pamiętam go z czasów, kiedybył bibliotekarzem w szkole w Owińskach, ale dawno go niewidziałem.
– Powiedział pan: nie widziałem – zastanowił sięsąsiad.
– Niewidomi tak mówią. To taka predylekcja dosymplifikacji.
– Psiakrencka, nie rozumiem – mruknął pan Karolz zakłopotaniem.
– Mówiąc inaczej, to skłonność do uproszczeń. Pan bypowiedział „nie widziałem”. Ja też używam takiegookreślenia, chociaż praktycznie mijam się z prawdą.
– To tak jak ten ksiądz Tischner powiedział, że są trzy:„świenta prawda, tyż prowda i gówno prawda”, ha, ha, ha…– stwierdził zadowolony sąsiad. – W książkach, które odpana dostałem, jest bardzo mało wierszy o tym, że pan niewidzi. Czemu pan o tym nie pisze, to mogłoby być dla kogościekawe.
– Niech pan pomyśli, jedyny temat – ślepota. Egzaltacja,marazm i permanentna frustracja.
– Noo… ja już nic nie wiem. Może rzeczywiście głupiozapytałem…
– To najczęściej pojawiające się pytanie na moichautorskich spotkaniach. Dlatego nie będę miał kłopotówz odpowiedzią. Na początku przyznaję, celowo unikałemtego tematu, później, za namową czytelników i kolegówpoetów, napisałem kilka tekstów. W tomiku Wizerunkigodzin umieściłem nawet cykl czterech wierszy. Nazwałem goImperium ciemności i opowiedziałem kawałek świataz perspektywy osoby niewidomej. W kolejnych książkachzdarzało mi się zamieścić jeden albo dwa. Staram się jednakzwracać uwagę na to, by nie było ich zbyt wiele. Poeta cukrzykteż nie rozpisuje się o swojej przypadłości. Natomiastznam wielu niewidomych, którzy piszą w większościo swoim kalectwie i krzywdzie, która ich na co dzieńspotyka.
– A pan by chciał pewnie inaczej?
– Dać się zaszufladkować to dla twórcy nic miłego –zauważyłem.
– Dobra, to czy jest jakiś niewidomy poeta, który sięwyróżnia?
– Jest jeden, który natychmiast przychodzi mi do głowy,mam na myśli prezesa oddziału wrocławskiego ZwiązkuLiteratów. Urodził się we Lwowie i stracił wzrok, kiedy miałdziewięć lat, w czasie wojny. Od 1946 roku mieszkawe Wrocławiu. Już w pięćdziesiątych latach pisał jakGałczyński, z wyczuciem, dowcipem i wigorem. Jego poezjaposiada cechy wyjątkowej odrębności. Dawno nic nie zrobiłona mnie podobnego wrażenia. Po prostu nie da się przejśćobok tych treści obojętnie. Obecnie ma osiemdziesiąt lati nadal jest aktywnym poetą. Może pan sobie wyobrazić,jaki ma kolosalny dorobek.
– To ma pan do kogo równać.
– Chciałbym pisać coraz lepiej, ale w tym przypadkupoprzeczka zawieszona jest wyjątkowo wysoko. Wracając dopytania, które pan zadał. W zasadzie nie piszę o moimniedostatku wzroku, a jeżeli to robię, to tylko dlatego, żebyprzedstawić się czytelnikowi. W końcu jestem niewidomy.Trudno dyskutować z faktami, ale od dawna zdążyłem siępogodzić z takim stanem rzeczy. W jednym z moichwierszy może pan przeczytać: „to nie jest ciemność nazatracenie, tu intelekt kreuje swoiste smugi, cienie, świetlnerefleksy”. Takie wiersze nie będą pojawiać się zbyt często,chyba że na starość zacznę myśleć inaczej.
Staliśmy, rozmawiając, około pół godziny.
Wieczorem doszedłem do wniosku, że te sąsiedzkierozmowy wpływają korzystnie na nas obu. Pan Karoldostaje odpowiedzi na nurtujące go pytania, a ja, tak jakgłówna bohaterka powieści Josteina Gaardera Świat Zofii,zaczynam zastanawiać się nad zagadnieniami, którymdo tej pory, na co dzień, nie poświęcałem zbyt wieleuwagi.
Między świętami a Sylwestrem mój sąsiad znów wpadłw sidła literackich rozterek. Cały okres przedświąteczny niemiał sposobności spotkać mnie na osiedlu. W końcuzatęsknił za rozmową do tego stopnia, że odwiedził mniew moim mieszkaniu.
– Dzień dobry, co pana sprowadza? – zapytałemz ciekawością.
– Psiakrencka, przyszedłbym prędzej, ale moje kotychorują i wiesz pan, jak to mówią, same problemy.
– Trochę mało się na tym znam, nigdy nie miałemżadnego zwierzęcia i naprawdę nie wiem, w jaki sposóbmógłbym pomóc, proszę siadać. Pierwszy raz pan wspomina,że ma koty.
– Mam, chłopca i dziewuszkę. On to Pikuś, a onaKiara.
– Dziwne imię „Pikuś” dla kota.
– Każdy tak mówi. Wolałbym inaczej, ale córa towymyśliła.
– Skoro pan przyszedł, to rozumiem, że koty miewają sięlepiej?
– Prawie dobrze, ale nie o koty chodzi. Chciałbympogadać. Te nasze rozmowy są dla mnie zawsze za krótkie.Nigdy nie zdążę zapytać pana o najważniejsze. Jak to jestz tym natchnieniem?
– Otóż, panie Karolu, już w czasach Wergiliusza szerokoperorowano de stimulo laboris ingenii…
– Łacina, Matko Boska – cicho westchnął mój rozmówca.– To znaczy, co perforowano? – zapytał nieśmiało.
Zreflektowałem się błyskawicznie:
– Szeroko rozprawiano o bodźcu do pracy twórczej, czylio natchnieniu.
– Ja tylko chciałbym wiedzieć, czy bierze pan kartkęi pisze, czy jakoś inaczej?
– Czasami przyjdzie do głowy interesujący wers czykilka słów. Bywa, że nagle zjawi się świeży pomysł nawiersz. Niestety rzadko się zdarza legendarne natchnienie,takie, które nagle powoduje, że wspaniała literaturapowstaje w jednej chwili. Stefan Napierski powiedział:„najtrudniejsze w poezji jest połączenie rzeczywistościi natchnienia”.
– No dobrze. Ma pan jakiś plan na pisanie. I co potem?Dużo trzeba czasu, żeby wyszedł z tego wiersz? Bo jak jamam jakiś plan na robotę, to wtedy wszystko se naszykuję,a jak nie mogę czegoś znaleźć, to się wkurzam, jak wtedy,kiedy ten młotek wcięło i…
– Panie Karolu, skoro pan pyta, to często wielokrotnieczytam, bardzo długo poprawiam, a i tak po tygodniukartka ląduje w koszu.
– W takim razie to całe natchnienie, to, psiakrencka,jakaś lipa!
– Jadwiga Łuszczewska pod koniec dziewiętnastego wiekunapisała: „Ten byłby zaprawdę najwyżej natchniony, kto byzgadł tajemnicę samego natchnienia”.
– No tak, a ja dalej jestem w kropce. Jest to natchnienie,czy go nie ma?
– Są takie tygodnie, miesiące, nawet całe pory roku, kiedypoeta jest w lepszej formie intelektualnej. To samo, jeślichodzi o samopoczucie fizyczne, co też nie jest bezznaczenia.
– Już mam w głowie wszystko pokręcone! Tak se pan torobi… A ja myślałem, że te wiersze, których szaraczek Karolnie może pojąć, to są zwrotki natchnione i nie mam co siędo nich zabierać. Teraz znowu słyszę, że trzeba się długonamyślać.
– Są wiersze, które powstały w pół godziny i niczego niemusiałem poprawiać, natomiast inne potrzebują dużo więcejczasu. Co więcej, poeci, którzy widzą, spisują swojemyśli na jednej kartce. Mogą coś dopisać, coś innegoskreślić, postawić znak zapytania albo sporządzić uwagę namarginesie. W moim przypadku sprawa nie jest taka prosta.Pisząc pierwotną wersję wiersza w systemie Braille’a,nie mam marginesów. Nie mogę niczego zmieniać. Zakażdym razem, kiedy chcę nanieść jakieś poprawki,muszę przepisać całość na nowo. Zdarza się, że utwórdwudziestowersowy powstaje godzinkę, czasem dwie,a niekiedy tekst ma „pecha” i pisanie trwa parę dni, albonigdy się go nie skończy, bo zwyczajnie staje się dla poetymało ciekawy.
– Ma się rozumieć, że gdyby pan widział, mógłby pannapisać więcej książek…
– Niech pan nie przesadza. Bardzo możliwe, że gdybymwidział, moje życie potoczyłoby się inaczej i w ogóle niezajmowałbym się poezją. Musi pan wiedzieć, że co prawdabrak wzroku mocno przeszkadza, są jednak sytuacje,w których pomaga.
– Psiakrencka, w czym to niby pomaga?
– Chociażby kompensacja. Kiedy wzrok jest wyłączony,to inne zmysły, na przykład słuch czy dotyk, automatyczniesię wyostrzają, podobnie jest z wyobraźnią, która jest moimsprzymierzeńcem na co dzień, nie tylko przy pisaniu wierszy.Poza tym wzmożona uwaga.
– A na co pan tak musi uważać?
– Na wszystko to, na co pan nie musi, mając zdroweoczy.
– No dobra. A co do tego natchnienia, wciąż jestem jaktabaka w rogu.
– Thomas Alva Edison powiedział, że „geniusz to jedenprocent natchnienia i dziewięćdziesiąt dziewięć procentwypocenia”. Co prawda do miana geniusza nie aspiruję,sądzę jednak, że bez natchnienia trudno stworzyć cośsensownego.
Kiedy zamknąłem drzwi za panem Karolem, czekała mniejeszcze dyskusja z teściową o polityce. Matka mojejżony nie lubi obcych, a szczególnie nie przepada zamoim sąsiadem. Na szczęście, teraz to ona opowie swojenowiny, a ja będę mógł tylko kiwać głową i udawać, żerozumiem.
W drugiej połowie stycznia spadło sporo śniegu. Słupek rtęcizatrzymał się poniżej zera. Podczas mrozu każde większeopady śniegu to dla mnie osobliwy kłopot. Wszystkiepunkty orientacyjne: trawnik, krawężniki czy na przykładdziura w chodniku kryją się pod białym puchem albozamrożoną grudą. Choć na co dzień znam osiedle jak własnąkieszeń, kiedy spadnie śnieg, mam czasami trudnościw samodzielnym poruszaniu się. To nic strasznego, ale kiedyostatnio idąc ze sklepu najzwyczajniej w świecie zgubiłemdrogę i zabłądziłem, mocno się zdenerwowałem. Usłyszałem,że ktoś podchodzi i jak zwykle bez żadnych wstępówzaczyna znajomym głosem:
– Halo! Tutaj jest chodnik, dwa metry w prawo.
Pan Karol wziął mnie za rękę i z łobuzerskim śmiechemzaczął mówić:
– Psiakrencka, paskudny śnieg i mróz, ale dziękiniemu będę mógł zadać moje pytanie, bardzo pan sięśpieszy?
Nie wiem, czy chciało mi się stać przed blokiemi marznąć. Czułem jednak jakąś dziwną powinność, żebyodpowiadać cierpliwie na wciąż nowe wątpliwości mojegosąsiada.
– Najłatwiej będzie nam się rozmawiało, kiedy panzapyta, a ja odpowiem – stwierdziłem.
– Dlaczego nie rozumiem większości wierszy z tejdzisiejszej poezji? Nie wiem, o czym to jest, i w ogóle mi sięnie podoba.
– Niech się pan nie martwi. Byłoby dziwne, gdyby bezzastrzeżeń akceptował pan wszystko, co zostało napisanei uznane przez krytykę za wartościowe. Ja na przykładmam swoich faworytów i autorów, których skrzętniepomijam.
– A kto teraz pisze najlepiej? W Polsce, ma sięrozumieć.
– Trudno wskazać na jedną postać i powiedzieć: ontworzył najlepiej, jest najważniejszy i tylko jemu należy siępalma pierwszeństwa.
– Nigdy nie mówi mi pan wszystkiego do końca.Psiakrencka, jak mam się kapnąć, o co chodzi, kiedy ciąglesłyszę od pana: „trudno stwierdzić, to skomplikowane”, albojakieś tam takie. To tak, jak ostatnio byłem u lekarza, a onzawołał koleżankę z gabinetu obok. Oglądają moje wyniki.Coś tam se gadają, a ja patrzę na nich jak to cielę namalowane wrota, zresztą…
– Wróćmy może do naszych rozważań. Zastanawiam się,co mógłbym teraz powiedzieć, żeby pana nie rozczarować.Najprawdopodobniej w ostatniej klasie technikum niezdążyliście przerobić poezji współczesnej, pewnie skończyliściena poetach Powstania Warszawskiego…
– Skąd pan wie?! Był tam taki Baczyński, Gajcy i ktośtam jeszcze…
– To nic nowego, obecnie jest jeszcze gorzej. Młodzieżo dzisiejszych poetach nie wie nic, albo prawie nic.Program języka polskiego w szkołach średnich jest takprzeładowany, że poezja współczesna, umiejscowiona nakońcu podręcznika, zazwyczaj pozostaje nietknięta przezwiększość polonistów. Odpowiadając jednak na postawionepytanie, zanadto pan absolutyzuje rozum. Natomiastja uważam, że w poezji rozstrzygające są pierwiastkisensualne.
– O matko! Znowu nie wiem, gdzie jestem! – skrzywił sięmój sąsiad.
Reakcja Karola zbiła mnie z tropu. Zacząłem inaczej:
– Uważam, że poezję odbiera się do wewnątrz, przynajmniejja tak robię. Nie analizujemy głęboko i nie doszukujemysię ukrytych znaczeń, drugiego dna czy czegoś innego.Raczej zwracamy uwagę na stan ducha po przeczytaniuwiersza.
– Jak to, psiakrencka, ja mam stwierdzić w jakim staniejest mój duch?
– Posłużę się pana przykładem. Wzrusza panaŚwitezianka?
– No pewnie, a kogo nie wzrusza? Moja świętej pamięcisiostra Małgocha zawsze ryczała, kiedy czytała takie wierszeod serca, a potem szła pocieszyć się lodami w tej cukierniu Vokta, co to rozwiódł się z…
– Czytając tę balladę – wróciłem do tematu – niezastanawia się pan, co Mickiewicz miał na myśli, tylkopochłania pana bez reszty dramat kochanków na brzegujeziora.
– Ma się rozumieć, ale chyba znowu mnie pan puszczabokiem.
– Wywołał pan do tablicy poezję współczesną. Proszębardzo, teraz pójdziemy na górę, pożyczę panu zbiór wierszyniedawno zmarłej poetki. Ma pan zadanie domowe,poczytać sobie trochę, tyle ile uzna pan za stosowne. Kiedyspotkamy się następnym razem, porozmawiamy o tejksiążce.
– A jak nie dam rady?
– Pomogę panu. Proszę traktować te treści tak, jakby panmiał do czynienia z książką techniczną. Kiedy widzimy wers:„pukam do drzwi kamienia”, nie zastanawiamy się, gdzie sąwspomniane drzwi, tylko przyjmujemy komunikat, żeautorka chce poznać istotę kamienia.
– Coś zaczynam kumać. Przeczytam, ile będę mógł.
Pomyślałem, że będę musiał powrócić do tych wierszy.Nie mogę okazać się nieprzygotowany do dyskusji, którejdociekliwy sąsiad z pewnością mi nie daruje. Odnoszęwrażenie, że pan Karol nie pierwszy raz wystawia mnie napróbę. Jan Jakub Rousseau powiedział: „Cierpliwość jestgorzka, ale jej owoce są słodkie”. Mam nadzieję, że nierozminął się z prawdą.
W połowie lutego zrobiło się cieplej i drobny deszczwypłukiwał resztki śniegu z zakamarków brudnych ulic.Któregoś dnia przed południem pan Karol stanął w drzwiachmojego mieszkania. W rękach trzymał pożyczoną książkę.
– Przeczytał pan chociaż połowę? – zagadnąłem
– Przeczytałem wszystko dwa razy. Wystarczyło, żeprzestałem szukać dziury w całym, i jakoś zacząłempojmować.
– Wspaniale – ucieszyłem się. – I co pan o tymmyśli?
– Myślę, myślę cały czas, ale mam dla pana niespodziankę –zagaił tajemniczo. – Przedwczoraj byłem na pana spotkaniuautorskim.
– Żona nie wspomniała, że widziała pana wśródzebranych gości.
– A bo siedziałem schowany w ostatnim rzędzie.
– I jak, nie wynudził się pan?
– Co też pan mówi! Przecież ja te pana wszystkiewiersze znam. Najciekawsze były pytania. Ludzie pytalidosłownie o to wszystko, co kiedyś ja. Znałem większośćodpowiedzi i mogłem sprawdzić, czy mówi pan tak samo czyinaczej.
– Ciekaw jestem, jak wypadłem.
– Wszystko się zgadzało i było niesamowite. Psiakrencka,nie wiem, jak to powiedzieć. Pierwszy raz brałem udziałw spotkaniu z poetą, który jest moim sąsiadem, a odniedawna znajomym. Ale przychodzę z czymś innym. Kiedyta młoda z pierwszego rzędu spytała, jak pan te książkiwydaje, odpowiedział pan, że poeci wydają za swojepieniądze, i jeszcze nie ma gdzie tego upchnąć.
– To wszystko prawda, właściciele księgarń twierdzą, żepoezja się nie sprzedaje i że trzeba poczekać na lepszeczasy.
– No to jak wy zarabiacie na tych książkach?
– Jak powiedział Pino Pellegrini: „Prawdziwe bogactwoto nie to, ile twoja praca pozwoli ci zarobić, ale to, kim cięuczyni”. No cóż, nie zarabiamy. Można stwierdzić, że poezjato dzisiaj kosztowne hobby.
– Nie chce mi pan chyba powiedzieć, że pan do tychksiążek dokłada?
– Zazwyczaj właśnie tak to wygląda. Koszty druku,numeru ISBN i projektu okładki mieszczą się w granicachod tysiąca pięciuset do dwóch tysięcy złotych. Po ukazaniusię książki część nakładu wysyłana jest do bibliotek,a większość rozdaję znajomym, przyjaciołom i kolegom popiórze.
– Psiakrencka, to i na mnie się pan nie dorobił, bo teżdostałem w prezencie. A na nowy tomik znowu pan będziemusiał wyskrobać tą kasę.
– Gdyby wszyscy moi czytelnicy byli równie dociekliwijak pan, poezja miałaby się lepiej. Wydałem osiem książek,przygotowuję dziewiątą i zawsze wykładam swoje pieniądze,a moja sytuacja nie jest wcale najgorsza.
– A co to, pan płaci mniej?
– Dla wszystkich ceny są podobne, tylko że ja pracuję.Prowadzę gabinet masażu leczniczego. Poezja jest moimzajęciem dodatkowym, w którym poniesione koszty niezwracają się i z tym, niestety, muszę się liczyć. Jednakwiększość poetów naszego Związku to emeryci lub renciści.Czy może pan sobie wyobrazić, że ktoś z trudem wiążekoniec z końcem lichej emerytury i nagle musi wyłożyć dwatysiące złotych na tomik? Często zdarza się, że zbiór wierszyjest gotowy do druku i leży w szufladzie z powodówfinansowych.
– A ten wasz Związek nie może dołożyć?
Wciągnąłem głęboko powietrze, zdumiony bezpośredniościąsąsiada.
– Walter Moers stwierdził, że „pisanie jest desperackąpróbą wydarcia z samotności odrobiny godności i trochępieniędzy”, jednakże nasz Związek jest w bardzo trudnympołożeniu finansowym. Wiele lat temu wydatki rządowei samorządowe na kulturę były dużo większe i literatomżyło się o niebo lepiej. A dzisiaj można odnieść wrażenie, żenikomu nie jesteśmy potrzebni. Ogromną troską zarządu jest,jak uregulować bieżące wydatki.
– Panie, ja to znam! Weźmy, na ten przykład, moją chudąrentę. Trzeba zapłacić za mieszkanie, prąd, gaz, telefon. Noi studia Ewki ciągną kasę jak smok. A już nie daj Boże, jakczłowieka pokręci jakaś choroba… Dużo by gadać… A niemacie prywatnych sponsorów?
– Nasz zarząd pisze bardzo dużo wniosków, ale tylko naniektóre jest jakiś odzew finansowy.
– Rozumiem, że jak poeta ma dobre wiersze i nie mapieniędzy, to może ich nigdy nie wydać?
– To jest możliwe, myślę, że zdarza się tak bardzoczęsto.
– Psiakrencka, to co można zrobić?!
– Gdybym to wiedział, dawno zacząłbym działać w tymkierunku.
– W głowie nie chce mi się pomieścić, narobi się pan nadtaką książką, a potem musi skombinować kasę? Nierozumiem, po co pan należy do tego Związku?
– Trudno to wyjaśnić w paru prostych zdaniach.Nie wystarczy napisać jakąś tam książeczkę i od razuprzyjmą w szeregi. Trzeba wydać trzy książki, miećrekomendację macierzystego oddziału i dopiero wtedykomisja w Warszawie decyduje, czy dany kandydatnadaje się czy nie. Niewątpliwie jest to kwestia prestiżu.Na przykład, ostatnio został przyjęty Ksiądz Profesorz ogromnym dorobkiem literackim i naukowym, którystwierdził, że jedyne czego jeszcze pragnie, to być członkiemZwiązku Literatów Polskich.
– To znaczy, że u was siedzą sami ideowcy. Dlatego ciąglekasy wam brakuje!
– To grube uproszczenie, ale coś w tym jest. Mogę siętylko wypowiedzieć w swoim imieniu. Przynależnośćzobowiązuje do ciągłej pracy nad sobą, nie pozwala spocząćna laurach, każe wymagać od siebie wciąż więcej.
– Jak widzę, to miodu z tego nie macie.
Pan Karol nagle podniósł się i powiedział, że musiwracać, bo trzeba nakarmić koty. Pomyślałem, że AbelBonnard miał rację, mówiąc: „Chciałoby się być bogatym,aby już nie myśleć o pieniądzach, ale większość bogatychi tak nie myśli o niczym innym”. Szkoda, przydałoby siękilku solidnych sponsorów, żeby poeta, który ma coś dopowiedzenia, mógł częściej zastanawiać się nad wierszami,niż nad tym, za co je wydać.
A tak na marginesie, nigdy nie przyszłoby mi do głowy,żeby spytać sąsiada, jaka korzyść płynie z posiadaniakotów, skoro wciąż trzeba je karmić, dbać o nie i po nichsprzątać?
Każde kolejne spotkanie z panem Karolem jest inne.Naprawdę nie chce się wierzyć, na ile rzeczy zwraca uwagęi jak bardzo potrafi być dociekliwy. Kilka dni temu podszedłdo mnie na ulicy i zatrzymał wyprostowaną ręką. Dobrze, żezima odchodzi, przynajmniej nie będę musiał marznąćpodczas sąsiedzkich rozmów na dworze.
– Co tam u pana nowego? – zagaił. – Napisał pancoś?
– O, to znowu pan – westchnąłem. – Muszę przyznać, żezajęć ostatnio mi nie brakuje. Wiersze piszą mi się nieźle,publikuję felietony na naszej literackiej stronie internetowej,piszę minifelietony o sprawach niewidomych, które cotydzień czytam w radiu. Zainicjowałem także comiesięcznespotkania w siedzibie naszego Związku.
– A co to takiego?
– Raz w miesiącu spotykamy się, aby porozmawiaćo literaturze. Może pan do nas kiedyś zajrzy?
– O, ho, ho, to za wysokie progi. Już wolę te chodnikowerozmowy z panem. Z tego, co słyszę, jest pan bardzo zajęty.Ma pan czas, żeby spokojnie zjeść obiad?
– Wspomniałem jedynie o pasjach. Głównym moimzajęciem jest praca zawodowa. Jak pan wie, pomagamludziom pozbyć się bólu.
– Teraz już wiem, psiakrencka, dlaczego nie widać panana osiedlu. Fajnie, że pana spotkałem, chociaż mam takiezmartwienie. To życie jest kompletnie sfiksowane.
– Panie Karolu, a co się stało?
– Właśnie byłem w banku, wziąłem ostatnie pieniądze.Córa czwarty raz zdaje na prawo jazdy.
– Słyszałem, że to dzisiaj normalne. Kursanci częstopodchodzą do egzaminu wiele razy, zanim w końcu sięuda.
– Tak, ale żeby pan wiedział, jakie to są pieniądze!Czwarty raz opłacić egzamin, wykupić dodatkowe lekcje,mówię panu, zwariować można. A przecież ona bardzodobrze jeździ. Na wsi, samochodem szwagra, śmiga popolach jak fryga, a jak przychodzi do egzaminu, to klops.Puści mnie dziewucha z torbami! Normalnie to moja rentai kilka fuch wystarczy, żeby jakoś przeżyć, ale teraz,psiakrencka, ludzie nie mają pieniędzy. A nie słyszał panprzypadkiem o kimś, kto chce remontować mieszkanie?Wszystko mogę zrobić!
– Myślę nad tą koincydencją…
– A gdzie ona mieszka, ma pan jakiś adres, albo chociażtelefon?
– Nie, nie. Mówię o dziwnym zbiegu okoliczności. Możemiałbym coś dla pana. Muszę odmalować mój gabineti zastanawiałem się, kogo prosić o pomoc.
– No i jesteśmy w domu! Dobra, zrobimy tak: ja dampanu duży rabat, a pan wyklepie moje plecy i trochępogadamy o tych naszych literackich sprawach. To jak?
– No cóż – zawahałem się – niech będzie.
Wyjścia specjalnie nie mam… – pomyślałem
– No to szafa gra! – zawołał radośnie.
– I od razu poprawił się panu humor – zauważyłemz zadowoleniem
– Tak już mam. Szybko się wkurzam i szybko miprzechodzi. Ale pan to zawsze taki smutny.
– Skąd taka supozycja? Przepraszam, dlaczego pan takuważa?
– Przeczytałem wszystkie pana książki. Czytałemi myślałem, czemu jest pan taki ponury, skąd tyle smutnychwierszy? Ja też się martwię, ale mam na to lekarstwo. Mówięsobie, Karol, psiakrencka, weź się w garść, nie myślo przeszłości, myśl o tym, co będzie. Ja wiem, że pan niewidzi, to trudno się cieszyć, bo i z czego?
– Widzę, że chyba muszę zacząć się tłumaczyć. Wszyscymoi czytelnicy uważają, że skoro duża część moich wierszymówi o trudnych sprawach, to na pewno mam smutneżycie.
– Nikt się nie dziwi, że jest panu ciężko. Ja, to jakbymmiał nie widzieć… – zawiesił głos. – Wolę o tym niegadać.
– Wszyscy, którzy widzą, myślą, że nie widzieć to jestkoniec świata.
– No bo jest, co nie?
– Nie popadajmy w tanie uproszczenia. Mam wspaniałążonę, która mnie uwielbia, trójkę dzieci, z których jesteśmybardzo dumni, piątkę wnucząt, które rosną i dają mnóstworadości. Mam swoją poezję, felietony, muzykę. Wreszcie mamogromne grono zadowolonych z mojej pracy pacjentów.W sumie, grzeszyłbym, gdybym miał się uskarżać.
– To czemu takie smutne wiersze?
– Poeta nie musi opisywać własnego życia. Bardzo częstopisze o tym, co udało mu się zaobserwować. Ja w oczachwielu ludzi widzę smutek.
– To znaczy, tak pan czuje?
– Wystarczy, że człowiek powie do mnie jedno zdanie,i wiem. Moje wiersze są takie, jak obserwowany przeze mnieświat. Ludzie są smutni, zniechęceni. Brak im inicjatywy,zamykają się w sobie. Nic dziwnego, że nie okazującnikomu miłości, sami nie są kochani. Nie chcą podzielić sięczymkolwiek, to też niczego nie otrzymują w zamian.Mówią: „pragnę tylko świętego spokoju, nie chcę żadnychgości” i dziwią się, że są samotni. Są nienasyceni w swoichzachciankach, zawsze skoncentrowani na tym, czego imaktualnie brakuje. Dlatego taka jest spora część mojejpoezji. Zapewniam pana, chciałbym pisać bardziej radośniei zamieszczać w tomikach więcej liryków. Staram się jednakna próżno, ponieważ codzienność z butami wchodzi na kartymoich książek, chociaż często nie ma nic wspólnego z moimświatem.
– No to teraz kapuję, a właściwie to chyba nie do końca.Nie widzi pan i mówi, że jest szczęśliwy. Nie mogę sobie tegopoustawiać.
– Panie Karolu, jak pisał Balzac: „prawdziwe szczęściejest rzeczą wysiłku, odwagi i pracy”. Cóż, nie jest możliwe,żeby pan poczuł fizycznie niedostatek wzroku czy też mojezadowolenie z życia. Będzie musiał pan uwierzyć mi nasłowo.
– A ja ciągle myślałem, że ten cały smutek to dlatego, żepan nie widzi.
– Napisałem kiedyś wiersz pod tytułem Niepełnosprawny,który zaczyna się słowami: „Odkąd wózek zastąpił mi nogi”.Przecież chodzę i nogi mam zdrowe. Poeta ma prawo dopewnych zabiegów i czasami mogę sobie zwyczajniepozmyślać. A wszystko po to, aby osiągnąć zamierzony efektkońcowy.
– To chyba jest dla mnie za trudne.
– Niech pan się trochę rozluźni i puści wodze fantazji.W literaturze zdarza się na przykład, że poeta mężczyznapisze jako kobieta, i odwrotnie.
– Ale po co takie cyrki?
– To się nazywa licentia poetica.
– Że jak…?
– Swoboda poetyckiej wypowiedzi, która dopuszczanaruszanie ogólnie przyjętych norm literackich.
– To mi pan dzisiaj, psiakrencka, głowę przemaglował.Już lepiej pójdę do domu.
Chciałem sąsiadowi jeszcze coś powiedzieć, jednakzniknął tak samo nagle, jak się pojawił. Sprawiał wrażeniebardzo zaskoczonego tym, co ode mnie usłyszał. Prawdęmówiąc, nie myślałem, że sprawiam wrażenie człowiekaponurego.
Szedłem w kierunku domu i zastanawiałem się głęboko,czy kiedyś zdołam sprostać ciekawości człowieka myślącegowyłącznie na swój odrębny sposób.
Z początkiem wiosny nastąpiła kolejna fala zachorowań nagrypę. Trzymaliśmy się z żoną dzielnie, zachowując dobrezdrowie, mimo to odwiedziłem aptekę. Zawsze przyda sięw domu parę witamin i aspiryna. Kiedy stałem w kolejce,poczułem, że ktoś do mnie podchodzi, i usłyszałem młody,interesujący głos.
– Bardzo pana przepraszam, nazywam się Ewa Cichocka.Jestem córką Karola Cichockiego. Kupuję właśnie ojculekarstwa. Tata jest chory, właściwie kryzys już minął, aleprzez pięć dni miał ponad trzydzieści dziewięć stopnigorączki.
– No tak, mnóstwo ludzi teraz choruje. Czy mógłbympani w jakiś sposób pomóc?
– Tata od paru miesięcy mówi prawie wyłącznie o panu,poezji i o waszych spotkaniach. Dlatego zdecydowałam siędo pana podejść. Gdyby miał pan chwilę, mogłabym pana doniego zaprowadzić. Tata, po kuracji antybiotykowej, czuje siędużo lepiej i wstał już z łóżka, tylko nie wolno muwychodzić na dwór.
– Właściwie – zamyśliłem się – żona pojechała dosiostry i mam trochę czasu. W końcu, chorych trzebaodwiedzać.
Ujęła moją rękę i poszliśmy. Co ciekawe, prowadziłamnie, jakby robiła to od zawsze. Pan Karol na mój widoknajpierw zaniósł się kaszlem, a potem zaczął z większą niżzazwyczaj chrypką:
– No niech ja skonam, co za niespodzianka!
Ewa pokręciła się chwilę po pokoju, wzięła jakieś papieryi wkrótce wyszła. Na straży chorego zostały dwa koty,z których jeden jakoś dziwnie prychnął. Poczułem sięnieswojo. Pan Karol mruknął coś do niego, po czympodrapał się w głowę i zaczął:
– Dobrze, że mam jeszcze córę, bo inaczej to, psiakrencka,szkoda gadać. Miała tutaj chłopaka i wszystkich przyjaciół.Nie wiem, czy myślała też o mnie, ale w końcu zostałai mieszkamy razem. A ta moja pelargonia wyjechała doKanady. I dobrze zrobiła, bo wszyscy mieliśmy jej dosyć.Jak to mówią, ehe, ehe – zakaszlał – „baba z wozu,koniom lżej”. Powoli pospłacałem długi, których narobiła,i jakoś idzie, tylko że jak byłem chory, to, psiakrencka,można się było załamać. Ewa łazi gdzieś od rana dowieczora i tylko te dwa miauczące stwory ma człowiek napociechę…
Spojrzałem na tego, który cały czas głośno coś ode mniechciał, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Sąsiad, jakzwykle, zaskoczył mnie całkowicie. W pierwszej chwili niewiedziałem, co mam powiedzieć.
Postanowiłem zorientować się, czy wszystko dobrzezrozumiałem.
– Długo pana żona jest w Kanadzie?
– Będzie ze cztery lata.
– Mówi pan o niej „pelargonia”? – starałem się ukryćzdziwienie.
– A, bo na chrzcie dali jej Róża, i tak do niej mówiłem,jak była moją żoną. Po rozwodzie została dla mnie zwykłąpelargonią, co to wszędzie takich pełno…
Zmartwiłem się jego zmęczeniem w głosie i nostalgicznymtonem. Przyszło mi do głowy, aby natychmiast zmienićtemat.
– Dawno się nie widzieliśmy. Nie ma pan przypadkiem domnie jakiegoś pytania?
– Ha, ha, pewnie, że mam. Co nie mam, jak mam!
Twarz sąsiada rozświetlił szeroki uśmiech.
– Jak tak leżałem i się nudziłem, to zagadywałem córę,która stwierdziła, że w kółko mówię o tym samym, i taksobie pomyślałem, że pan też się powtarza. Co otwierampana tomik, to wciąż opuszczone kobitki, samotni faceci,ludzie przegrani, oszukani, marne życie. Czy każdy, ktopisze, tak ma?
– Tematyka – starałem się mówić w sposób zrozumiałydla mojego sąsiada – to sprawa absolutnie indywidualna.Każdy pisze o tym, co go wzruszy, zaabsorbuje uwagę i wefekcie zaowocuje pomysłem na wiersz. Żeby nie byćgołosłownym, posłużę się przykładem, który nasuwa sięnatychmiast i wydaje się być idealnie na miejscu. Odstycznia w Ogrodzie Botanicznym, zgodnie z myśląNovalisa, że „sztuka jest dopełnieniem natury”, odbywa sięimpreza pod nazwą Ogródek Poetycki.
Pan Karol mocno się ożywił.
– Wiem, bo byłem tam w marcu, na spotkaniu z tąpanią, chyba ze Lwówka. Wie pan, babka też ciekawiepisze.
– No właśnie, ale zacznijmy od początku. Na styczniowymspotkaniu czytała swoje wiersze koleżanka, która jest autorkątego projektu, a w lutym prezentował swój dorobek kolega,który należy do naszego Związku od niedawna. To jestnajlepszy przykład, jak pisanie tematycznie może się różnić.Magda promowała swój nowy tomik. Usłyszeliśmy wierszeo zimie, którą tak bardzo lubi. Ktoś nawet powiedziało niej, że jest jedyną poetką piszącą o zimie tak ciepło.Popłynęły strofy fascynujące, pełne piękna i łagodności,zawierające mnóstwo pozytywnych treści. Niemal możnabyło dostrzec malowane słowem śnieżne krajobrazy. Nalutowym Ogródku Tadeusz zaprezentował szerokie spektrumbolesnych tematów, które najczęściej porusza. Co prawdapoeta mniej przywiązuje wagę do gładkości stylu, ale za towiersze są przemyślane, mądre i odrębne
– A ta pani, którą ja podziwiałem?
– Zdzisia ma już spory dorobek, a o jej wierszach możnapowiedzieć same pochlebne rzeczy.
– Bardzo mi się podobało, zwłaszcza jak pana żonaczytała!
– Panie Karolu, żona tylko trochę pomagała, a przecieżnajważniejsze były treści autorki.
– No dobrze… A! Jeszcze podobno ta pani była związanaz Nowym Tomyślem. Trzy lata tam mieszkałem. Wtedyjeszcze z pelargonią jakoś nam się układało, tylko sąsiadmiał pięciu dorastających synów i na podwórku…
– Rzeczywiście – wtrąciłem – każdy musi gdzieś mieszkać.Ale wracając do tematu. Na spotkaniu, które pan wspomniał,mieliśmy do czynienia z wieloma wierszami napisanymijasno i przejrzyście. Przekaz komunikatywny to dużaumiejętność.
Kot znowu dał znać o sobie prychnięciem.
– Chyba nie chce mi pan powiedzieć, że ma pan kłopotyze zrozumieniem jakiegoś wiersza? – wtrącił zaskoczonysąsiad.
– Zdziwił by się pan, jak często. Znany satyryk, poetai bard Andrzej Poniedzielski twierdzi że „istnieje wielewierszy, w których autor najpierw opowiada jakąś historię,a ona później zmienia się w historię choroby” i nic już niewiadomo.
– Wie pan co, z tym Ogrodem Botanicznym to fajnypomysł. Czasami czytam różne tomiki w domu, ale to nie tosamo. A w tym ogrodowym pawilonie duże okna, za którymiwidać te wszystkie krzaczki i roślinki, piękna muzyka, i ojakimś drzewie albo ptaszku ta pani Agata opowie.Naprawdę powinno to być bardziej reklamowane. Cieszę się,że mi pan powiedział i mogłem tam być, to wszystkozobaczyć i usłyszeć. Mówię panu, psiakrencka, dech mizaparło, tak było super. Chociaż ostatnie dwa tygodniebyłem nie do życia, kompletna dętka. Myślę, że już będzietylko lepiej.
Wstałem z fotela z zamiarem skończenia wizyty,jednak przypomniało mi się coś, co mogło pana Karolazainteresować.
– Chciałem jeszcze powiedzieć – zacząłem, siadającz powrotem, gdy usłyszałem przeciągły wrzask jednegoz kotów, który w tym czasie zajął moje miejsce. Niewielebrakowało, abym na niego usiadł. Poczułem pazury drugiegokota na nodze i odskoczyłem gwałtownie, nabijając sobieogromnego sińca o kant stołu.
– Kiara! No co ty robisz panu, sierściuchu jeden!Przepraszam – zwrócił się do mnie sąsiad z niepewnymuśmiechem – ona tylko broniła Pikusia. Psiakrencka,normalnie jej się to nie zdarza, jeszcze raz przepraszam…
Miałem już dosyć wizyty i nerwowo rozcierając dłoniąbolesne miejsce, stwierdziłem wychodząc:
– Niech już pan wraca do zdrowia.
Jak się okazało, paradoksalnie, bezpieczniej czułem sięw rozmowie z panem Karolem na ulicy niż w jegomieszkaniu.
Po powrocie do domu pomyślałem, że organizuje się tyleróżnych, ciekawych spotkań, a ludzie nie doczytają reklamyalbo nie chce im się wyjść z domu. A może po prostuwpadają w fotel przed telewizorem, ograbiając się z takciekawych doznań. Właściwie to dobrze, że spotkałem Ewęw aptece, bo zastanawiała mnie ta dziwna cisza na osiedlu.Po dzisiejszej wizycie mogę stwierdzić, że sąsiad robipostępy na literackiej drodze powoli, ale za to wyjątkowosystematycznie.
Początek maja przywitałem przymusowym urlopem. PanKarol maluje mój gabinet. Zarzekał się, że wystarczy muponiedziałek i wtorek. Dzisiaj mija czwarty dzień i prawdęmówiąc, przyjechałem, żeby trochę go pogonić. Możewreszcie skończy. Kiedy otworzyłem drzwi, poczułem ostrą,duszącą woń pracującego człowieka.
– Panie Karolu, wciąż jeszcze pan maluje? – spytałem napowitanie.
– Nie, no malować to ja skończyłem już wczoraj,tylko, psiakrencka, ta wykończeniówka to jest strasznadłubanina. Podkleiłem kilka kafelków, przymocowałem kabeltelefoniczny, wyregulowałem wszystkie drzwi i różne takietam. Mała godzinka i mogę oddać klucze. Miał pan nosa, żepan teraz przyjechał.
Stanąłem w drzwiach, nie wiedząc, co począć. Normalnieporuszam się po gabinecie bez problemów, ale teraz, podczasremontu, było więcej niż pewne, że przynajmniej częśćsprzętów stoi nie na swoim miejscu. Nie chciałem wchodzić,żeby na coś nie wpaść.
– Co pan tak stoi, niech pan się czuje jak u siebie. Ha,ha, w sumie jest pan u siebie.
Kiedy zrobiłem trzy kroki, potrąciłem krzesło, po czymusłyszałem brzęk tłuczonego szkła i poczułem wodęw bucie.
– No szlag by to – rzucił sąsiad – zapomniałem o tejszklance! Jak mogłem! Myślałem, psiakrencka, że pan toominie.
– Niech się pan tak bardzo nie przejmuje. Jest taki starydowcip o niewidomych…
– To i takie dowcipy pan zna?
– Żarty na temat niewidomych to moje hobby.
– To ci heca! A o czym pan teraz pomyślał?
– Wie pan, co robi żona niewidomego, kiedy się na niegozdenerwuje?
– Co robi?
– Przestawia meble w mieszkaniu.
– Ha, ha, ha! O… przepraszam, czy człowiek powinien sięz tego śmiać?
– Może pan być spokojny, mnie ten dowcip szczerzeubawił, właściwie nadal mnie śmieszy – stwierdziłem.
Kiedy pan Karol posprzątał podłogę, usiadłem wygodnieprzy moim biurku.
– Jeszcze tu trochę ogarnę i możemy wracać do domu.Jak już tu pana mam, muszę zadać pytanie!
– Przyznam, że właśnie tego się spodziewałem. Proszęspokojnie kończyć, a ja zamieniam się w słuch.
– Podobno jest bardzo dużo konkursów dla tych, którzypiszą. Czy pan też coś tam wysyła?
– Rzeczywiście, konkursów organizuje się wiele, aleosobiście nie mam w zwyczaju w nich uczestniczyć.Czasami wyjątkowo coś wyślę, parę razy byłem nawetlaureatem. Gdybym miał odpowiedzieć krótko, nie lubięwspółzawodnictwa w poezji. Wychodzę z założenia, że tonie ring ani stadion, żeby rywalizować. Każdy poetatworzy na tyle odrębnie, że bardzo często trudno dwawiersze porównać i stwierdzić, że jeden jest lepszy oddrugiego.
– Ja myślę, że to musi być super, wygrać nagrodęw takim konkursie. To tak, jak na ten przykład u nas. Myze szwagrem wyjeżdżamy parę razy na sezon na zawodywędkarskie i wiesz pan, duży pomost, pełno facetówz wędkami i każdy łapie takie rybki na kompot, że ledwie jewidać. A jak szwagier dostał takiego dużego leszcza, tonawet miał pierwsze miejsce. I puchar mu dali. Takiduży!
– Zwyciężyć zawsze miło. Wracając do literatury, możezdarzyć się sytuacja, kiedy konkurs wygrywa wiersz,który czytany na podsumowaniu nie zachwycił nikogoz pozostałych laureatów. Wszyscy, prócz zwycięzcy,zastanawiają się wtedy, co kierowało jurorami, że nagrodzilitak słaby wiersz. Zawsze są jakieś kontrowersje.
– No wie pan, mnie uczyli, że sędzia ma zawsze rację, conie?
– To jest prawda. Ale zmieniając trochę temat, opowiempanu, co dzisiaj zaprząta moje myśli. Każdy oddziałZwiązku Literatów raz do roku ma swoje święto, i co sięz tym łączy, organizuje kilkudniową imprezę. Kraków maGalicyjską Jesień we wrześniu. Warszawa październikowąWarszawską Jesień Poezji. W listopadzie oddział wrocławskiorganizuje w Polanicy międzynarodowy festiwal pod nazwą„Poeci bez granic”. Jak już pan wie, nasz poznańskioddział ma Międzynarodowy Listopad Poetycki, któryodbędzie się w tym roku trzydziesty szósty raz. Obecniew trudnej sytuacji ekonomicznej spadły nakłady na kulturę.Oddziały wojewódzkie dysponują z roku na rok mniejszymipieniędzmi, tym samym coraz trudniej organizować udaneimprezy, a ilość uczestniczących w nich poetów stalespada.
– No to, psiakrencka, wesoło nie jest, kryzys jakwszędzie.
– Tydzień temu otrzymałem e-maila od zarządu oddziałuZLP w Warszawie.
– To taki list w internecie? – błyskawicznie wtrącił panKarol.
– Właśnie taki – zgodziłem się.
– Jak do mnie ktoś napisze, to córa mi czyta, bo wie pan…ja z tym całym komputerem to trochę na bakier jestem, cośsłabo mi idzie.
– Wracając do tego e-maila, członkowie zarząduwarszawskiego oddziału postanowili, że skoro nie mogągościć na Warszawskiej Jesieni tylu osób co zwykle, wyłoniątegorocznych uczestników inaczej i zaproszą do konkursudwustu poetów. Trzeba wysłać trzy wiersze o dowolnejtematyce, a Jury, złożone z kadry naukowej Uniwersytetuoraz niezależnych krytyków, wybierze czterdzieści zestawówwierszy równoznacznych z zaproszeniem na wspomnianąimprezę.
– No, jeśli dostał pan tego emila, to znaczy, że jest panw dwusetce najlepszych?
– Znowu idzie pan na skróty. Tego nie da się tak prostostwierdzić. Poza tym duża część koleżanek i kolegów jestoburzona.
– Ha, ha, bo ich nie zaprosili?
– Najprawdopodobniej informację otrzymali, alezwyczajnie nie chcą zdobywać zaproszenia w drodzekonkursu. Niektórzy nawet demonstrują swoją irytację,pisząc listy protestacyjne.
– Ja, psiakrencka, na pana miejscu wziąłbym żonę dostolicy. Pan z wierszami do poetów, a kobitka na zakupy.Bo jak moja świętej pamięci siostra Małgocha wjechałakiedyś do Domów Centrum, jeszcze za komuny, tak sez jakąś kobitą modną kieckę wyrywały, że aż połamałapaznokcie, a nosiła długie i malowała lakierem, co jejsąsiadka załatwiała za…
– Panie Karolu – rozbawiony powróciłem do tematu –konkurować z wieloma świetnymi poetami to sporewyzwanie.
– To może rację mają ci, co nie startują?
– Na zaproszenie wypada odpowiedzieć. Jednakżeutytułowani poeci przegraną w tego rodzaju konkursie będąuważać za despekt
– To znaczy, że się wściekną?
– No, powiedzmy, że nie poczują się najlepiej. – Pokiwałemgłową z uznaniem. Czyżby sąsiad zaczął studiowaćsłowniki?
Sprzątanie gabinetu po remoncie przeciągnęło sięnieprzyzwoicie długo. Na koniec okazało się, że na ścianienad kozetką pojawiły się wyraźne zacieki i pacjentówzarejestrowanych na jutro trzeba będzie odwołać. Nie wiem,jakby to wszystko wyglądało, gdybym zlecił remont jakiejśnieznanej brygadzie. Zawsze jednak swój majster to jakaśpociecha, i na dodatek miłośnik literatury.
Trudno w to uwierzyć, ale od remontu gabinetu minąłmiesiąc i pan Karol jakby się rozpłynął. Żona mówi, że kilkarazy widziała, kiedy przemykał między straganami na rynku.Ja nie spotkałem go ani razu. Wiadomo, że nie widzę i doniego nie podejdę. Zawsze to on inicjował rozmowę.Zważywszy na częstotliwość poprzednich spotkań, skłonnyjestem twierdzić, że celowo mnie unika. Obraził się pewnieo coś, ale biorąc pod uwagę jego sposób myślenia, niepodejmuję się zgadywać, co by to mogło być. Stałem właśniena skrzyżowaniu. Światło nie zmieniało się tak długo,że zacząłem się niecierpliwić, gdy poczułem, że ktośchwyta mnie mocno za rękę, i usłyszałem znajomygłos:
– Zielone, możemy śmiało iść.
– Myślałem, że gdzieś pan wyjechał, bo jakoś trudnopana spotkać.
– Wyjechał, wyjechał, psiakrencka, ciekawe dokąd i poco?
– Nie widziałem pana od kilku tygodni.
– A bo specjalnie nie podchodzę.
– Ma pan świadomość, że jeżeli pan się nie odezwie, to japana nie zauważę…
– Myśli pan, że nie wiem? Przecież to mi bardziej brakujenaszego gadania, ale jak człowiek dowiaduje się takichrzeczy, to, psiakrencka, sam nie wie, co ma o tym wszystkimmyśleć.
Potwierdziło się, jest oburzony, ale konia z rzędem temu,kto mi wytłumaczy, co jest powodem tego nastroju.Musiałem jakoś się do niego zbliżyć i przełamać pierwszelody. Sprawa trudna, kiedy nie wiadomo w czym rzecz.Zacząłem powoli, cedząc słowa:
– Jestem bardzo zadowolony z odnowienia mojegogabinetu. Rozumiem, że omijał mnie pan celowo. Czyżby niemiał pan żadnych literackich pytań?
– Mam, i to niejedno, tylko strach jest – zasępił się panKarol.
– Czego pan się boi?
– Rozmawiamy sobie jak dobrzy znajomi, a w niedzielęrano moja Ewka włącza radio Merkury, i co tam puszczają?Wszystko, co panu powiedziałem. Jeszcze jakby tego byłomało, to, psiakrencka, ten babsztyl, co czyta, robi mi takągłupią chrypę.
– Panie Karolu, to Alina czyta, moja żona.
– O, o… to ja bardzo przepraszam, nie poznałem. Chociażna początku byłem po prostu wściekły. Teraz już trochęspokojniej, jak tylko w niedzielę rano wstanę, czekam na tenfelieton literacki. A podobno w komputerze też jestem. Toprawda?
– Nie może się pan gniewać. Te felietony nie ośmieszająpana, bynajmniej. Można krótko stwierdzić, że występującna naszej literackiej stronie internetowej i w radiu Merkury,stał się pan nowym celebrytą publicystyki polskiej.
– Tak pan mówi?…
– Niech pan się przestanie dąsać i najlepiej od razu zadaswoje pytanie – stwierdziłem krótko.
– Myślałem, że to koniec tych naszych rozmów, i takmnie, psiakrencka, serce bolało. Dobrze, że zaczepiłem pana,bo nie wiem, jakby tak dalej miało być? Kto by pomyślał…celebryta publiki polskiej… – pan Karol zawiesił głosi widać było, że zadowolony odpłynął myślami. – A wogóle to mam pytanie. Czy dzisiaj już nikt nie piszeo miłości?
– Ale skądże znowu! – odpowiedziałem zdziwiony.
– Czytam tą teraźniejszą poezję, no ma się rozumieć, żedzięki panu mogę sobie jakoś z nią poradzić. Zaglądam nawaszą stronę, jak mam córę pod ręką, żeby mi pomogła tamwejść. Ale od przyszłego tygodnia zaczynam kurs obsługikompa, bo jak się człowiek mało zna, to widzi pan, co możez tego być.
– Panie Karolu, jestem pełen uznania.
– W tym komputerze, to są różne wiersze, ale wszystkietakie niezupełnie dla mnie. Gdzie by człowiek nie spojrzał,to same poważne tematy. Filozofia, sprawy społeczne.W tych wierszach brak miłości…
– Chyba jednak jest pan zbyt surowy.
– Mówił pan, że poezję trzeba odbierać do środka. Ja totak czuję. Nie ma tam miłości. Zresztą, pan tak samo piszejak pana koledzy. Wiem, że umie pan napisać piękny wiersz,jak ten Czereśniową porą. Ale wy, psiakrencka, wolicie techropowate.
– Dobrze, już wiem o co panu chodzi i postaram sięwyczerpująco odpowiedzieć. Każdemu, kto zaczyna przygodęz poezją, wydaje się, że najłatwiej pisać, kiedy jest sięzakochanym albo porzuconym. Początkujący poeci myślą, żesilnie przeżywane emocje są najlepszym drogowskazem.Może się jednak zdarzyć, że powstaje wtedy twórczość zbytosobista, mało czytelna dla odbiorcy.
– Ja, jak sobie pomyślę o poezji, to zaraz te zwrotkio miłości mam w głowie, tak jak, na ten przykład, mojaświętej pamięci siostra Małgocha. Panie, jak ona sięnaczytała jakiegoś Łobodowskiego i Leśmiana, to szwagrowiprzez tydzień spać nie dała, a on był wtedy cienki jakrzadko, bośmy od miesiąca kostkę brukową układali, a szefnie płacił, bo jego żona z tym…
– Wracając do naszej rozmowy – przerwałem zniecierpliwiony– wielu czytelników kojarzy podobnie jak pan, tylko żemiłość jako treść wiersza jest prawdziwym wyzwaniem.Trzeba dysponować fantastycznym warsztatem, żebytworzyć wspaniałe liryki, niczego nie przegadać i nie pisaćbanałów.
– No, a… Pawlikowska-Jasnorzewska, Poświatowska albonasi poeci romantyczni? Takie coś najbardziej mi siępodoba.
– Wymienił pan dwa ważne nazwiska z klasyki polskiejpoezji miłosnej dwudziestego wieku. Należy jednak zaznaczyć,że nie był to jedyny temat w ich dorobku literackim.Podobnie twórcy z epoki romantyzmu, oprócz liryków, pisalina przykład wiersze patriotyczne oraz dotyczące sprawspołecznych. Zapewniam pana, wielu współczesnych poetówpisze liryczne wiersze, jednakże najważniejsze jest, żeby niewpaść w pułapkę hipertrofii miłosnych strof, ponieważ takiautor może dać się zaszufladkować.
– Ma się rozumieć, że to hiper coś tam, to za dużo?
– Doskonale pan to ujął. Poza tym prawdziwą wartośćtwórcy znamionuje różnorodność poruszanych zagadnień.Mówiąc krótko, gdyby poeta ograniczył swoje pisanie dowybranego jednego tematu, drastycznie pomniejszyłby gronowłasnych czytelników.
– Może i ma pan rację, ale jakiś mądry człowiek kiedyśpowiedział: „ile głów, tyle upodobań”.
Świat się kończy. Pan Karol cytuje, a ja słucham.Przyznaję, że dzisiejsza rozmowa rozwinęła się dośćzaskakująco.
Wieczorem w domu pomyślałem, że z pewnością piszemybardzo dużo o miłości, tylko że mój sąsiad jest wciążnieukontentowany i ma apetyt na więcej. Najważniejsze, żew końcu przestał się gniewać.
Kiedy usłyszałem dzwonek, pomyślałem, że to listonosz. Jużod tygodnia czekam na urzędowe pismo, które powinnoprzyjść listem poleconym. Po otwarciu drzwi najpierwusłyszałem ciężki oddech, a zaraz później znajomą chrypkę.
– Przychodzę panu powiedzieć – wydyszał sąsiad – nakońcu bloku, tam przy straganie, jest ogromna dziuraw chodniku.
– A to pan, dziękuję za ostrzeżenie.
– Psiakrencka, jakby pan tam wpadł, to by pana nie byłowidać ani trochę!
– Dobrze, że o tym wiem, chociaż nigdzie się na razie niewybieram. Muszę czekać na listonosza.. Może pan wejdzie nachwilę. – Ustąpiłem, by wpuścić gościa.
– No, chyba że na krótko. Kupiłem nowy whiskasi chcę zobaczyć, czy to działa tak jak w reklamie. Pewnoniezupełnie, ale coś te stwory muszą jeść.
– Odnoszę wrażenie, że koty bardzo ubarwiają pańskieżycie.
– Dużo by gadać. Kiara to słodka tłuścioszka. Lubidrapanie za uchem, leży całymi dniami, a wstaje, tylkokiedy widzi pełną miskę. Za to Pikuś to dziwny kot. Wiepan, że on sam wybrał sobie nasz dom?
– To doprawdy ciekawe. Jak do tego doszło?
– Byłem wtedy w sanatorium, a córa przychodziła dodomu po to tylko, żeby się wyspać. Przyszła kiedyświeczorem, a na wycieraczce stoi kot i miauczy. Na drugidzień to samo. No to go wpuściła. I tak już został.
– Rzeczywiście, można powiedzieć, że to kot zdecydował.Miał wiele szczęścia, że trafił na pana i panią Ewę.
– No pewnie, że nie ma u nas źle. Ale tak między Bogiema prawdą, to pechowy kot.
– Co pan ma na myśli? – spytałem.
– Pamiętam, jak prawie pan na niego usiadł.
– Trudno takie zdarzenie zapomnieć. Ogromnie sięzestresowałem.
– No właśnie. Pikuś jest zawsze nie tam gdzie trzeba.Wszędzie, psiakrencka, wciska ten swój ciekawski łebi przez to ciągle są z nim jakieś draki. Kiedyś przychodzęz roboty, Kiara leży, czarnego nie ma. Wołam go, szukamw mieszkaniu i nic. Obchodzę osiedle i już zaczynamsię gotować. Nagle słyszę, że Ewka mnie woła. Pikuśsię znalazł. Córa zmieniała pościele, otwiera tapczan,a ze środka wyskakuje stwór. Musiał rano wleźć doskrzyni, a ja przypadkiem go tam zamknąłem. Innymrazem stał na brzegu wanny, patrzył, jak wylatuje woda,i wpadł do środka. Jak go chciałem wytrzeć, to mniedrapał i gryzł. Takiej dostał wścieklizny! No, a jużnajbardziej sfiksowane jest jego zasypianie na mojejgłowie.
– Wygląda na to, że do kota potrzebna jest świętacierpliwość. A tym bardziej do dwóch.
– No ja, to bym sobie nie mógł ułożyć w głowie, jak toby było bez futrzaków.
– Mówi pan jak prawdziwy miłośnik kotów.
– Jak to gadają: „z tym kot rad mieszka w zgodzie, ktomu się da lizać po brodzie”, he, he. Ale, jak już tu jestem, tomoże zapytam, bo nie mam spokoju .
Zacząłem się zastanawiać, z czym mój ciekawski sąsiadzechce teraz wystrzelić, a on po chwili milczenia podjąłtemat:
– Jak to się porobiło, że zaczął pan pisać?
– O co pan pyta konkretnie?
– Pierwszą książkę wydał pan w 2004 roku. Policzyłem,że miał pan czterdzieści lat. Nagle tak coś się stało i wierszesame zaczęły wychodzić?
– No… niezupełnie. Pisałem już w liceum, później razwięcej, raz mniej, z ogólnym założeniem, że nikomu tychprób nie pokażę. Jednak kręte ścieżki losu zetknęły mnie zewspaniałą poznańską poetką. Po długich namowach żonyprzedstawiłem do oceny około dwudziestu, moim zdaniem,najlepszych wierszy. Po dwóch tygodniach doszło dopierwszego spotkania. Pani Helena miała bardzo dużokrytycznych uwag. Z jej pierwszej oceny wywnioskowałem,że nie umiem pisać, a moje starannie wybrane, najlepszewiersze mają bardzo dużo niedociągnięć.
– I co, wkurzył się pan?
– W stosunku do tego, co wtedy czułem, jest tostwierdzenie nad wyraz delikatne. Pełen długi kwadranswysłuchiwałem narzekań. Kiedy już miałem zamiar wyjść,nagle powiedziała, że mimo niedostatków powinienem wydaćtomik i że ona mi w tym pomoże.
– No i co było dalej?
– Co dwa, trzy tygodnie, żona woziła mnie cierpliwie nadługie rozmowy. To było niesamowite doświadczenie. Mojanowa nauczycielka opowiadała, jak powstaje prawdziwapoezja. Co należy robić, a czego się wystrzegać, aby wierszebyły ciekawe.
– To się tak da? – zdziwił się pan Karol
– Wystarczy porównać treści i zauważyć różnicę w stylupomiędzy moją pierwszą i drugą książką.
– To nawet ja widzę, że ten pierwszy tomik o miłości jestzupełnie inny od reszty, ale właśnie ten najbardziej mi siępodoba.
– Panie Karolu, ma pan oczywiście prawo do własnychspostrzeżeń i upodobań, tylko że w poezji istnieją prawdyobiektywne.
– A ja tam, psiakrencka, nie chcę być obiektywny, wolęładne teksty o miłości niż jakieś tam smutne zawodzenia.
– Widzę, że w tym miejscu trudno nam będzie sięporozumieć i trzeba na tym poprzestać. Wracając donestorki poznańskiego oddziału ZLP. Zrobiła dla mniebardzo dużo. Można powiedzieć, że jest matką chrzestnąmojej twórczości. Nigdy nie zabiegała o sławę, chociaż przezdługie lata pełniła funkcję sekretarza w zarządzie. Wydałaponad czterdzieści tomików poezji, dwie książki prozatorskie,pisała bajki dla dzieci. Tłumaczyła też literaturęz języka niemieckiego. Spośród poznańskich poetówma bezsprzecznie największy dorobek. Znany bydgoskikrytyk w rozmowie ze mną przyznał, że prześcignęłaIłłakowiczównę i jest największą poetką Wielkopolski orazjedną z najważniejszych żyjących w Polsce. Po śmiercimęża mieszka sama. Staramy się z żoną regularnie, coparę dni telefonować. Jak tylko możemy, odwiedzamypanią Helenę, czasami z gitarą, żeby śpiewem umilić jejsamotność. Pewnie i tak nie zdołam spłacić ogromnegodługu wdzięczności, jaki u niej zaciągnąłem, ale zawszepozostanie dla mnie kimś bardzo ważnym. Bo to główniedzięki niej jestem w tym miejscu, w którym jestem –zamyśliłem się.
– To tak, jak na ten przykład u mnie. Po wyjeździe mojejpelargonii to właśnie szwagier mi mówił: „Babą się nieprzejmuj, tego kwiatu jest pół światu, ja ci we wszystkimpomogę”. I tak te różne fuchy razem robiliśmy, żebyte jej długi… Co tam zresztą dużo opowiadać, my tugadu, gadu, a tam moje koty miauczą z głodu. Niechpan pamięta o tej dziurze w chodniku, bo jakby pantam wleciał, to, psiakrencka, aż mi skóra na krzyżucierpnie.
Sąsiad poszedł sobie, listonosz nie dotarł. Dzisiejsza naszarozmowa była jak wiele innych. Jestem przekonany, że tymrazem jednak nie udało mi się opowiedzieć dokładnie, ilepotrzeba szczęścia, żeby trafić na tak kompetentnegoi pełnego życzliwości nauczyciela, a także jak wiele pracymusiałem włożyć, żeby nie zawieźć pokładanych we mnienadziei.
Wspomniałem kiedyś sąsiadowi, że chciałbym mieć
