Wenecki szkicownik - Rhys Bowen - ebook + książka

Wenecki szkicownik ebook

Rhys Bowen

4,6

Opis

Ukochana babcia Caroline Grant przekazuje jej na łożu śmierci trzy rzeczy: stary szkicownik, trzy klucze i wyszeptaną słabnącym głosem wskazówkę: Wenecja… Podpowiedzi jest niewiele, lecz Caroline mimo to postanawia rozwikłać zagadkę. Stopniowo odkrywa pasjonującą historię, w której kilkadziesiąt lat wcześniej wielka miłość i wielka polityka w równym stopniu wstrząsnęły życiem kilkorga ludzi. Skutki tamtych wydarzeń wpłyną również na życie Caroline, i to w sposób, którego najmniej się spodziewa…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (78 ocen)
54
19
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
drmagica

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa,trudno sie oderwac,dobrze napisana i przetlumaczona ,łatwo sie czyta.Wzruszajaca,moze łezka sie zakręcić w oku.polecam
10
palinka9191

Nie oderwiesz się od lektury

Kiedy umiera Letty, cioteczna babcia Caroline, dziewczyna otrzymuje w spadku szkatułkę z tajemniczymi 3 kluczami i prośbę by poleciała do Wenecji. Caroline myśli że chciała by Jej prochy zostały tam wysypane. Nie spodziewa się takiego obrotu spraw. Historia prowadzona dwutorowo pokazuje Nam czasy życia Letty (II wojna światowa) i obecne życie Caro. Caro która całe życie była przekonana że jej cioteczna babcia była powściągliwą kobietą dowiaduje się o Niej coraz więcej. I to takich rzeczy o których by się nie spodziewała. Mamy tu zakazana miłość, trudne wybory życiowe, ucieczki przed represjami podczas wojny. Caro też nie ma łatwo. Mąż nie chce oddać jej ukochanego dziecka. Kobieta jest zmuszona walczyć.
10
elawoz

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo ciekawa historia, pełna prawdziwego życia i na szczęście pozbawiona cukierkowych sytuacji.
10
Edyta8585

Nie oderwiesz się od lektury

Dziś książka, która mnie zachwyciła, rzadko oceniam aż tak wysoko, ale nie mogę inaczej niż dać 10/10. Nim się obejrzałam byłam już w połowie powieści. Juliet na łożu śmierci zostawia wnuczce swój szkicownik, 3 klucze i podpowiedź jaką jest słowo "Wenecja". Caroline nie ma innego wyjścia, spełnia ostatnią prośbę babci i rusza do Wenecji, by odkryć jej tajemnice. Mamy tu dwutorową akcje: dawne życie Juliet i obecne Caroline. Mnie całkowicie zachwyciły losy tej pierwszej, mimo że jej życie nigdy nie było łatwe. Powieść jest zarazem piękna i dość okrutna, mamy miłość obok której jest wojna, poświęcenie, ból, rozłąka. Od książki nie mogłam się oderwać, na pewno na długo zostanie w mojej pamięci.
10
wiesia72

Nie oderwiesz się od lektury

oki
00

Popularność



Kolekcje



Projekt okładki: Mariusz Banachowicz

Redakcja: Jacek Ring

Redaktor prowadzący: Arkadiusz Nakoniecznik

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła, Katarzyna Szajowska

Zdjęcie na okładce

© Pexels/Pixabay

© 2021 by Janet Quin-Harkin, writing as Rhys Bowen

All rights reserved.

This edition is made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com, in collaboration with Graal, SP. Z.O.O.

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2022

© for the Polish translation by Danuta Górska

ISBN 978-83-287-2035-0

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2022

– fragment –

Dedykuję tę książkę mojej drogiej przyjaciółce i nadzwyczajnej kierowniczce chóru, Ann Weiss. Śpiewanie w jej chórze było jednym z najważniejszych doświadczeń w moim życiu. Ann nie tylko ma głos anioła, ale jest zakochana w Wenecji i mam nadzieję, że z przyjemnością odwiedzi ją ponownie za pośrednictwem tej książki.

PROLOG

Wenecja, 1940

– Chciałem się pożegnać, ale miałem też ukryty motyw, żeby panią odwiedzić. Czy zgodziłaby się pani pracować dla ojczyzny?

Zrobiłam zdziwioną minę, a on kontynuował:

– Od tej chwili wszystko, co powiem, jest ściśle tajne i musi pani podpisać dokument, żeby to potwierdzić. – Sięgnął do kieszeni i położył na stole kartkę papieru. – Czy jest pani gotowa podpisać?

– Zanim się dowiem, co zawiera?

– Niestety tak. Tak to działa podczas wojny.

Zawahałam się, patrząc na niego, potem podeszłam do stołu.

– Chyba nie szkodzi podpisać. Wciąż mogę odrzucić pańską propozycję?

– Och, oczywiście – zapewnił pan Sinclair zbyt pogodnym tonem.

– No więc dobrze. – Przejrzałam dokument i zauważyłam, że karą za zdradę tajemnicy może być więzienie lub śmierć. Niezbyt uspokajające. Ale podpisałam. Pan Sinclair złożył kartkę i schował do kieszeni marynarki.

– Ma pani stąd piękny widok, panno Browning.

– Wiem. Uwielbiam go.

– I rozumiem, że mieszkanie należy do pani.

– Chyba dużo o mnie wiecie – zauważyłam.

– Owszem. Niestety musieliśmy sprawdzić pani przeszłość, zanim zwróciliśmy się do pani z tą prośbą.

– Jaką prośbą?

We wnęce kuchennej woda się zagotowała i czajnik zagwizdał głośno. Zerwałam się i pospieszyłam do kuchenki, zanim hałas obudził Angela. Nalałam wody do imbryczka, po czym wróciłam do salonu.

– Dysponuje pani doskonałym miejscem do obserwacji ruchów statków. Pani wie, że stacjonują tu włoskie okręty wojenne. Teraz marynarka niemiecka mogłaby wykorzystywać ten port jako bazę, z której będzie atakować Grecję, Cypr, Maltę. Chciałbym, żeby pani zdawała nam codzienny raport o ruchach statków. Jeśli statki wypłyną z zatoki, pani nas zawiadomi, a my wyślemy samoloty, żeby je przechwyciły.

– Jak mam was zawiadomić? Kto tu zostanie, żebym mu powiedziała?

– Ach. – Zaczerwienił się lekko. – Przyślemy kogoś, żeby zainstalował radiostację. Będzie ukryta, żeby nikt inny o niej nie wiedział. Nie może jej pani używać, kiedy ta pani kobieta tu będzie. Ona nie może jej zobaczyć. Czy to jasne?

– Oczywiście. Chociaż ona nie jest specjalnie bystra. Pewnie i tak by nie poznała, co to jest.

– Niemniej – pogroził mi palcem – nada pani meldunek możliwie szybko, gdy tylko zauważy pani ruch statków.

– Komu mam meldować? I co mam powiedzieć?

– Cierpliwości, droga pani. Wszystko wyjaśnię.

Wróciłam do kuchni i nalałam dwie filiżanki herbaty, które zaniosłam na tacy do stołu, gdzie siedzieliśmy. Pan Sinclair pociągnął łyk i westchnął z zadowoleniem.

– Ach, herbata, która smakuje jak herbata. Jedno, z czego będę się cieszył po powrocie do domu.

Sama też wzięłam łyk i czekałam.

Odstawił filiżankę.

– Zna pani alfabet Morse’a?

– Niestety nie.

– Każę pani przysłać instrukcję. Niech pani możliwie szybko się tego nauczy. Razem z radiostacją otrzyma pani książkę szyfrów. Schowa ją pani oddzielnie, nie z radiostacją, w takim miejscu, gdzie nikomu nie przyjdzie do głowy zaglądać. Będzie pani wysyłać wiadomości szyfrem. Na przykład, jeśli zobaczy pani dwa niszczyciele, napisze pani: „Babcia dzisiaj źle się czuje”.

– A jeśli Niemcy złamią szyfr?

– Szyfry będą się często zmieniać. Nie będzie pani wiedziała, w jaki sposób otrzyma pani nową instrukcję. Może w paczuszce z przepisami od pani cioci w Rzymie. – Wzruszył ramionami. – Nasze tajne służby są bardzo pomysłowe. Dobrą rzeczą jest, że nigdy nie będzie pani z nikim kontaktowała się osobiście, więc gdyby panią przesłuchiwano, nie musi pani się martwić, że kogoś zdradzi.

– To bardzo pocieszające – stwierdziłam sucho i zobaczyłam cień uśmiechu na jego ustach.

Wziął następny łyk i znowu odstawił filiżankę.

– Jeszcze jedno – powiedział. – Potrzebuje pani kryptonimu dla celów komunikacji. Co pani proponuje?

Popatrzyłam na kanał. W dole powoli przepływał statek towarowy. Czy jestem szalona, że się na to zgadzam?

– Mam na imię Juliet – powiedziałam – więc mój kryptonim to będzie Romeo.

– Romeo. Podoba mi się. – Zaśmiał się.

Rozdział 1

Juliet, Wenecja, 20 maja 1928

W końcu ciotka Hortensja i ja przyjechałyśmy do Wenecji po długiej i wyjątkowo niewygodnej podróży pociągiem wśród woni dymu i potu. Ciotka Hortensja nie należy do rozrzutnych i oświadczyła, że kupowanie miejsc w wagonie sypialnym jest całkowicie bez sensu, ponieważ wagony zatrzymują się, ruszają i szarpią tak mocno, że nie da się spać. Dlatego przesiedziałyśmy całą drogę od Boulogne na francuskim wybrzeżu przez Francję i Szwajcarię aż do Włoch. W dzień było okropnie gorąco. Nie można było otwierać okien, ponieważ z lokomotywy buchał dym i żużel. A w nocy mężczyzna siedzący naprzeciwko mnie głośno chrapał, podobnie jak jego żona, śmierdząca czosnkiem i niemytym ciałem. Zdaję sobie sprawę, że nie powinnam narzekać. Dobrze wiem, jakie mam szczęście, że ciotka zabiera mnie do Włoch na moje osiemnaste urodziny. Koleżanki z klasy strasznie mi zazdrościły!

To wszystko jest już za nami. Przyjechałyśmy. Wysiadłyśmy z pociągu na dworcu Santa Lucia i stanęłyśmy na szczycie schodów.

– Ecco il Canal Grande! – wykrzyknęła dramatycznym tonem ciotka Hortensja, rozkładając ramiona, jakby stała na scenie i odgrywała dla mnie rolę.

Mój włoski ograniczał się do „proszę”, „dziękuję” i „dzień dobry”, ale zrozumiałam, że to jest Wielki Kanał. Tylko że nie robił wielkiego wrażenia. Owszem, był szeroki, ale budynki po drugiej stronie wyglądały dość zwyczajnie. I był również brudny. Zapach, który uderzył w moje nozdrza, był okropny. Cuchnęło wilgocią, rybami i zgnilizną. Jednak nie miałam zbyt wiele czasu na obserwację otoczenia, ponieważ natychmiast oblegli nas portierzy. Trochę niepokojący był widok mężczyzn kłócących się o nas w obcym języku, wyrywających sobie nasze bagaże i próbujących nas wepchnąć do gondoli, nie pytając nas o zdanie. Ale jak wyznała ciotka Hortensja, nie miałyśmy wyboru. Nie mogłybyśmy zabrać całego naszego bagażu na pokład jednego z tych wodnych autobusów zwanych vaporetti. Oczywiście byłam podekscytowana, że popłynę gondolą, chociaż gondolier nie był przystojnym młodym Włochem, śpiewającym miłosne serenady, tylko dość ponurym brzuchatym mężczyzną w średnim wieku.

Kiedy wypłynęliśmy zza zakrętu, Canale Grande stał się niewiarygodnie grande. Po obu stronach wznosiły się wspaniałe pałace o marmurowych fasadach albo w różnych odcieniach ciemnego różu, z łukowymi mauretańskimi oknami. Zdawały się unosić na wodzie w niemal surrealistyczny sposób – chciałam natychmiast wyciągnąć szkicownik. Na szczęście tego nie zrobiłam, ponieważ na kanale panował taki ruch, że łódź kołysała się alarmująco. Gondolier mamrotał coś pod nosem, zapewne weneckie przekleństwa.

Płynęliśmy całkiem szybko jak na łódź napędzaną tylko jednym wiosłem, ale kanał wydawał się okropnie długi.

– Ecco il Ponte di Rialto! – wykrzyknęła ciotka Hortensja, wskazując most nad kanałem przed nami, wznoszący się wysokim łukiem, jakby podtrzymywały go czary. Chyba znajdowały się na nim jakieś budynki, ponieważ rząd okien błyszczał w popołudniowym słońcu.

Zastanawiałam się, czy odtąd ciotka H. zamierza mówić wyłącznie w tym języku. Jeśli tak, nasza rozmowa będzie raczej jednostronna. Jednak moje obawy się rozwiały, kiedy ciotka wyciągnęła swojego bedekera i zaczęła mi opowiadać o wszystkich budowlach, które mijaliśmy.

– Na lewo Palazzo Barzizza. Zwróć uwagę na trzynastowieczną fasadę. A ten duży budynek to Palazzo Mocenigo, gdzie niegdyś mieszkał lord Byron…

To trwało, dopóki od przystani nie odbił przepełniony vaporetto. Nasza łódź znowu się zakołysała i ciotka o mało nie upuściła książki w mętną głębinę.

Trochę mnie zemdliło, ale właśnie wtedy przed nami pojawił się następny most, a raczej lżejsza żelazna kładka dla pieszych, spinająca brzegi kanału na większej wysokości. Spodziewałam się, że ciotka H. powie: „Ecco Ponte taki czy inny”, ale ona powiedziała:

– Ach, most Akademii. Jesteśmy już prawie na miejscu. To dobrze. Zaczynałam mieć objawy choroby morskiej.

– To znaczy choroby kanałowej, prawda? – zapytałam, a ona nawet się uśmiechnęła.

– Na tamtym brzegu jest akademia. Ten biały marmurowy budynek obok mostu. Gdybyś studiowała sztukę we Włoszech, tam chciałabyś pójść. La Accademia di Belle Arti. Akademia Sztuk Pięknych. I posiada również najlepszą kolekcję obrazów weneckich malarzy. Koniecznie musimy ją obejrzeć.

Tymczasem skręciliśmy z Canale Grande w mniejszy boczny kanał i przybiliśmy do wytartych stopni. Jak za sprawą czarów przybiegli jacyś ludzie, wyciągnęli nas z gondoli, a potem chwycili nasze bagaże. Ciotka H. poszła zapłacić gondolierowi i zareagowała tak, jakby przeraziła ją wysokość sumy.

Swoim sztywnym włoskim zapytała naszych hotelowych portierów, czy zapłata jest odpowiednia, czy też próbują nas wykorzystać.

– Widzisz dwie bezbronne Angielki – przeszła na ojczysty język – i myślisz, że możesz je obrabować ze skromnych oszczędności. Potraktowałbyś tak własną matkę? Własną babkę? – Powtórzyła mniej więcej to samo po włosku.

Gondolier zrobił zawstydzoną minę. Pracownicy hotelowi się uśmiechali. W końcu gondolier wzruszył ramionami.

– No dobrze – powiedział. – Policzę wam tylko dwieście lirów. Wyjątkowo, bo przyjechałyście z daleka i młoda dama jest wyczerpana.

Ciotka H. z triumfem wkroczyła do foyer bynajmniej nie pałacowego, pomalowanego na żółto budynku z zielonymi okiennicami, gdzie srebrnowłosy dżentelmen wyszedł jej na powitanie z otwartymi ramionami.

– Droga, droga signorina Marchmont. Wróciła pani do nas. Witamy po tysiąckroć.

Zrozumiałam teraz, dlaczego ciotka Hortensja lubiła to miejsce, skoro tak ją witano. Szczerze mówiąc, byłam rozczarowana, że nie zatrzymałyśmy się w którymś palazzo nad Wielkim Kanałem, ale ciotka Hortensja powtarzała nie raz: „W Wenecji można zamieszkać tylko w jednym miejscu, czyli w Pensione Regina. A to dlatego, że tam jest ogród. Kiedy jest się zgrzanym i zmęczonym po zwiedzaniu, można usiąść w cieniu i popijać citron pressé”.

Zaprowadzono nas po marmurowych schodach do dużego, ozdobnego narożnego pokoju z oknami na dwie strony, malowanym drewnianym sufitem i meblami, które wyglądały tak, jakby pochodziły z muzeum. Przynajmniej dwa łóżka wydawały się zwyczajne, z wykrochmalonymi białymi prześcieradłami. Przy frontowym oknie wychodzącym na ogród, z widokiem na skrawek Wielkiego Kanału, stało biurko i krzesło. Podeszłam do okna, otworzyłam je i wyjrzałam. Z ogrodu doleciał mnie zapach jaśminu.

– O tak – powiedziała ciotka H., obejrzawszy łazienkę. – Całkowicie zadowalające.

Kiedy stałam w oknie, zaczęły bić dzwony, ich dźwięk niósł się echem nad kanałami. W dole przepłynęła gondola; tym razem gondolier był młody i przystojny. Nastrój mi się poprawił. Byłam w Wenecji, po raz pierwszy w Europie. Zamierzałam w pełni to wykorzystać.

21 maja 1928

Obudziły mnie następne dzwony. W tym mieście chyba jest strasznie dużo kościołów. Nikomu nie pozwolą spać do późna! Podeszłam do okna i otworzyłam okiennice, które ciotka H. kazała zamknąć ze względu na komary. Niebo było idealnie bladoniebieskie, dzwony rozbrzmiewały echem w całym mieście. Jaskółki śmigały i pikowały na niebie niczym miniaturowe krzyże maltańskie, mewy wrzeszczały, a w dole na dziedzińcu dumnie paradowały gołębie.

– Miasto dzwonów i ptaków – powiedziałam z satysfakcją. W tejże chwili po kanale przepłynęła duża motorowa barka, terkotanie silnika odbijało się od wąskich ścian. Dzwonów, ptaków i łodzi, poprawiłam się w myśli.

Na śniadanie pod parasolem w ogrodzie podano nam świeże gorące bułeczki, ser i owoce, i kawę zamiast herbaty, zanim wyruszyłyśmy na zwiedzanie, uzbrojone w wierny bedeker ciotki i plan miasta. Na szczęście ciotka H. była tu już parę razy i dobrze się orientowała, inaczej zabłądziłabym beznadziejnie zaledwie po paru minutach. Wenecja to istny labirynt alejek, kanałów i mostów. Pierwsze, co zauważyłam, to brak prawdziwych ulic – przynajmniej takich, jakie znamy w kraju – tylko brukowane chodniki i mosty nad kanałami. Wydaje się, że kanały zastępują ulice – wszystko przewozi się drogą wodną, od towarów poprzez ludzi aż do śmieci, widziałyśmy, jak zrzucano je do otwartej barki.

A domy schodzą prosto do wody. Myślałam, że stoją na jakichś podestach, bezpiecznie poza zasięgiem przypływów, ale nie – zanurzają się w kanałach, woda chlupie o okna na parterze i ceglane ściany obrośnięte wodorostami. Czasami drzwi są w połowie pod wodą. Jakim cudem domy się nie rozpadają i woda ich nie zmywa? Ciotka Hortensja też nie wie.

W każdym razie wydaje się, że nigdzie nie można dojść w linii prostej. Niektóre ulice kończą się na kanałach i dalej nie ma przejścia. Żeby pójść w prawo, trzeba najpierw skręcić w lewo. Ale ciotka H. nieomylnie zaprowadziła nas na plac Świętego Marka. Jejku. Chyba po raz pierwszy w ciągu osiemnastu lat życia zaparło mi dech w piersiach. Nigdy nie widziałam nic równie wspaniałego jak ta wielka, otwarta przestrzeń otoczona kolumnadą, a na końcu ogromny kościół z kopułami i posągami, wyglądający jak pałac z arabskiej baśni. Po prawej stronie placu dzwonnica wznosi się niemożliwie wysoko i prosto, kontrastując z zaokrągloną, ozdobną bazyliką. Są tam kawiarnie na świeżym powietrzu i pod kolumnadą gra mała orkiestra, ale ciotka H. stwierdziła, że mamy zbyt wiele do obejrzenia, żeby tracić czas na ciastka.

Pomaszerowała dalej przez całą długość placu aż do bazyliki, gdzie wynajęła przewodnika, żeby nam pokazał każdy cal wnętrza. Zeszliśmy nawet do krypty, która była trochę straszna z tymi wszystkimi grobowcami. Potem zwiedziłyśmy Pałac Dożów, gdzie były wspaniałe komnaty, a na ścianach wisiały słynne obrazy.

– Jeśli chcesz zostać artystką, nie ma nic lepszego niż dokładne oglądanie tych rzeczy – oświadczyła ciotka H., wskazując obraz Tintoretta, który zajmował całą ścianę.

O rany, pomyślałam. Ile czasu by zajęło namalowanie czegoś takiego, nawet gdybym miała wprawę? Te wszystkie obrazy były takie wielkie, takie wspaniałe. Nie wy­obrażałam sobie, że mogłabym się porwać na coś takiego. Bardziej zachwycił mnie most Westchnień – nazwany tak dlatego, że więźniowie przekraczali go w drodze do więzienia po drugiej stronie i z niego po raz ostatni spoglądali na świat. To takie smutne i romantyczne! Koniecznie muszę tu jeszcze przyjść, żeby go naszkicować, pomyślałam.

Byłam nawet zadowolona, kiedy ciotka H. oznajmiła, że powinnyśmy wrócić do pensione na lunch, a potem odpocząć. Wydaje się, że w południe wszystko w Wenecji jest zamknięte – sklepy, muzea. Całe miasto zamyka drzwi i zapada w sen. Ja oczywiście nie mogłam zasnąć. Leżałam na łóżku i słuchałam odgłosów za okiennicami: chlupotania wioseł, terkotania motorówek, gruchania gołębi i piskliwych wrzasków jaskółek. I czułam śmieszne zadowolenie, jakby wszystko w moim życiu po raz pierwszy nabrało sensu. Koniec z Akademią dla Młodych Dam panny Masters. Czekał na mnie cały świat.

Tego wieczoru przy obiedzie wypisane po angielsku menu głosiło: Mieszane smażone ryby. W rzeczywistości na naszych talerzach pojawiły się małe kawałeczki czegoś, co wyglądało na macki, wąsate krewetki i rozmaite skorupiaki.

– Wielkie nieba – jęknęła ciotka Hortensja. – Chyba wyskrobali dno laguny. To nawet nie wydaje się jadalne.

Moja porcja właściwie okazała się całkiem smaczna, chociaż macki trochę trudno było przeżuć. Na zakończenie obiadu podano sery, owoce i kawę. Słyszałam, jak na zewnątrz miasto powraca do życia. Gondolier śpiewał, przepływając pod naszym oknem. Gdzieś dalej grała orkiestra jazzowa. Śmiech budził echo w wąskiej uliczce po drugiej stronie kanału.

– Czy możemy wyjść pozwiedzać? – zapytałam.

Ciotka Hortensja spojrzała na mnie tak, jakbym zapytała, czy mogę zdjąć ubranie i tańczyć nago na placu Świętego Marka.

– Dama nie wychodzi po obiedzie bez eskorty – odparła.

I na tym się skończyło. Przeszłyśmy do salonu i ciotka Hortensja rozmawiała po angielsku z dwiema paniami. Przeprosiłam, wróciłam do pokoju i sprawdziłam przybory malarskie. Mój śliczny nowiutki szkicownik, prezent od taty. Małe pudełko akwareli, pióro i przenośny kałamarz, węgle i ołówki. Wszystko, czego potrzebuje początkujący artysta. Westchnęłam z ukontentowaniem. Jutro zacznę szkicować, a we wrześniu pójdę do Szkoły Sztuk Pięknych Slade w Londynie.

Umoczyłam pióro w atramencie i napisałam:

Juliet Browning. Początek Wenecja 1928.

Rozdział 2

Juliet, Wenecja, maj 1928

Okazuje się, że ciotka Hortensja słusznie podejrzewała te mieszane smażone ryby. Następnego ranka oznajmiła, że wymiotowała w nocy i czuje się zbyt osłabiona, żeby wstać. Zostanie w łóżku przez cały dzień. Czy mogę poprosić, żeby jej przysłano gotowane jajko i herbatę? Przekazałam jej prośbę. Właścicielka bardzo współczuła i nalegała na rumiankową herbatkę – znacznie lepszą na żołądek. Zjadłam śniadanie samotnie w ogrodzie, gdzie gołębie przysiadały z nadzieją na pustych krzesłach. Potem wróciłam do ciotki.

– Nie przeszkadza ci, jeśli wyjdę sama? – zapytałam. – Chciałabym trochę porysować.

Zmarszczyła brwi.

– Myślę, że to trochę nie wypada. Co by powiedział twój ojciec, gdybym ci pozwoliła samotnie wędrować po Wenecji? A jeśli zabłądzisz? A jeśli trafisz do niepożądanej części miasta?

– Znam już drogę na plac Świętego Marka – odparłam. – Po prostu pójdę w tamtą stronę, usiądę i będę rysować. I jest biały dzień. I pełno innych turystów.

Zastanowiła się jeszcze raz i powiedziała:

– No dobrze. Chyba nie mogę wymagać, żebyś tu ze mną tkwiła przez cały dzień. Ale koniecznie nałóż kapelusz i nie siedź za długo na słońcu.

Próbowałam nie okazywać radości, kiedy pakowałam do torby swoje przybory, nakładałam kapelusz, ale nie rękawiczki – kto potrafi rysować w rękawiczkach? – i wychodziłam z domu. Usiadłam najpierw na placu przed kościołem Santo Stefano i naszkicowałam fontannę, potem dzieci biegające boso wokół niej. Potem ruszyłam dalej, przystając, żeby naszkicować interesujący balkon obwieszony geranium, kolumnę i nawet kołatkę w kształcie lwiej głowy. Tyle cudownych rzeczy. Powinnam bardziej uważać, bo zapełnię cały szkicownik Wenecją i nie zostanie mi miejsca na Florencję i Rzym. Dotarłam na plac Świętego Marka i próbowałam narysować bazylikę z jej wszystkimi szalonymi kopułami i posągami jak z Baśni z tysiąca i jednej nocy. Poddałam się, pełna frustracji. Wyraźnie potrzebowałam więcej lekcji perspektywy. Potem kampanila. Była taka wysoka, że wyjechała poza górną krawędź kartki. Następna porażka. Lepiej mi poszło ze słynnym zegarem. I z ludźmi, którzy siedzieli przed kawiarniami, popijając poranną kawę. Może jest mi przeznaczone zostać portrecistką!

Próbowałam znaleźć dobre miejsce, żeby narysować most Westchnień, ale zorientowałam się, że najlepszy widok będę miała z drugiej strony. Cofnęłam się na nabrzeże i na stojąco szkicowałam wąski kanał, spięty koronkowym marmurowym mostem. Kilkoro turystów próbowało mi zaglądać przez ramię. Ojej. Moje rysunki z pewnością nie są jeszcze tak dobre, żeby je pokazywać publicznie, pomyślałam. Pospiesznie zamknęłam szkicownik i w tym samym momencie zadźwięczały wielkie dzwony na kampanili. Dwunasta. O rety. Wiedziałam, że powinnam wrócić na lunch, bo inaczej ciotka H. będzie się martwić. Wróciłam się na plac Świętego Marka i próbowałam odnaleźć drogę do domu. Widocznie weszłam na plac przez inną arkadę, ponieważ nie rozpoznałam otoczenia. Nie pamiętałam wąskiego kanału płynącego wzdłuż uliczki, którą przyszłam. Szłam dalej z nadzieją, że posuwam się we właściwym kierunku. Przekraczałam właśnie kamienny mostek nad kanałem, kiedy usłyszałam jakiś dźwięk. W pierwszej chwili pomyślałam, że to płacz dziecka. Dochodził z kanału pode mną. Spojrzałam w dół i zobaczyłam kartonowe pudło dryfujące z prądem. Ten dźwięk wydobywał się z pudła. Nie płacz dziecka, ale miauczenie kociąt. Ktoś wrzucił do kanału pudło z kociakami, żeby je utopić!

Rozejrzałam się dookoła. Nikogo w zasięgu wzroku. Nie mogłam pozwolić, żeby pudło płynęło dalej, aż nasiąknie i kociaki potoną. Zeszłam znowu na brzeg kanału, gdzie znajdował się chodnik, przytrzymałam się słupka i wyciągnęłam rękę jak najdalej. Jednak nie mogłam dosięgnąć pudła, które oddalało się powoli, lecz nieubłaganie. Wkrótce wpłynie między wysokie budynki, gdzie kończył się chodnik. Nie było rady. Odstawiłam torbę, zdjęłam kapelusz, zatkałam nos i wskoczyłam do kanału. Woda okazała się zaskakująco zimna. Zachłysnęłam się i połknęłam trochę, ale dzielnie złapałam pudło. W Anglii nie miałam zbyt wielu okazji, żeby nauczyć się pływać, tylko nad morzem w Torquay, gdzie podskakuje się na falach, i zbyt późno się zorientowałam, że moje spódnice zrobiły się okropnie ciężkie i oblepiają mi nogi. Starałam się trzymać pudło nad głową, kiedy kopniakami kierowałam się z powrotem do brzegu. Udało mi się postawić pudło na chodniku, a potem spróbowałam sama się wspiąć. Dopiero wtedy zobaczyłam, że chodnik wznosi się dobrą stopę nad wodą i nigdzie nie ma żadnych stopni. Nie mogłam tam wejść.

Mokre ubranie i buty ciągnęły mnie w dół i szybko traciłam siły. Próbowałam sobie przypomnieć, jak jest po włosku „Na pomoc” – jeśli w ogóle kiedyś wiedziałam. Jak to było po łacinie? Gdybym tylko bardziej uważała na lekcjach panny Dear! Próbowałam się chwycić krawędzi chodnika, ale nie miałam się czego przytrzymać. Kocięta nad moją głową dalej miauczały i pudło się trzęsło, jakby mogły się wydostać w każdej chwili. Potem nagle usłyszałam hałas. Pyk-pyk nadpływającej motorówki. Zrównała się ze mną i bałam się, że mnie przejedzie albo minie i nie zauważy. Puściłam się jedną ręką i pomachałam.

– Ratunku! – zawołałam.

Nad burtą pojawiła się twarz mężczyzny.

– Dio mio! – wykrzyknął. – Un momento!

Zgasił silnik. Silne ramiona sięgnęły w dół i bezceremonialnie wciągnęły mnie na pokład. Mężczyzna przyglądał mi się przez chwilę, zanim powiedział:

– Jesteś Angielką. Si?

Przytaknęłam.

– Skąd pan wiedział?

– Tylko brytyjska dziewczyna byłaby na tyle niemądra, żeby pływać w kanale – powiedział płynną angielszczyzną. – A może pani wpadła?

– Nie pływałam. I nie wpadłam. Wskoczyłam, żeby uratować kocięta.

– Kocięta? – Widocznie nie znał tego słowa.

– Małe koty.

Zrobił zdumioną minę.

– Wskoczyła pani do kanału, żeby uratować małe koty?

– Ktoś chciał je utopić. Były w kartonowym pudle. Widzi pan? Postawiłam je na chodniku.

– I co by pani zrobiła z tymi kotami? Zabrała je ze sobą do Anglii?

O tym jeszcze nie pomyślałam.

– Nie, raczej nie. Ciotka Hortensja by się nie zgodziła. Poza tym jedziemy jeszcze do Florencji i do Rzymu. Chyba znalazłabym im dobre domy.

– Moja droga signorina. – Pokręcił głową. – Wenecja to miasto kotów. Więcej kotów niż ludzi. Tępią szczury i to dobrze, ale mają również dużo dzieci. Za dużo.

– Och, rozumiem.

Przyjrzał się mojej przygnębionej twarzy. Ja z kolei przyglądałam się jemu. Na skutek szoku wcześniej nie dotarło do mnie, że motorówka to smukła tekowa łódka, a jej właściciel jest młody i niezwykle przystojny. Miał ciemne, gęste, wijące się włosy i mocny, wyrzeźbiony podbródek. Ubrany był w białą koszulę rozpiętą pod szyją. Wyglądał dokładnie tak jak mój wymarzony gondolier. Kiedy się uśmiechnął, cała twarz mu się rozświetliła, a oczy dosłownie zamigotały.

– Proszę się nie martwić – powiedział. – Chyba znajdziemy dla nich miejsce. Może weźmie je któraś służąca albo zabierzemy je do naszej willi w Veneto.

– Naprawdę? Byłoby cudownie.

Ponownie uruchomił silnik, manewrując łódką, podpłynął do brzegu, przeniósł na pokład kociaki, a potem podał mi torbę i kapelusz.

– Ciężka torba. Była pani na zakupach?

– Nie. To moje przybory plastyczne. Rysowałam. Chcę zostać artystką. We wrześniu idę do szkoły sztuk pięknych.

Z aprobatą kiwnął głową.

– Gratulacje.

– Mam nadzieję, że nic im się nie stało. – Spojrzałam na pudło, które chwiało się na siedzeniu. – Może już zmokły i się przeziębiły.

Odstawiłam torbę i ostrożnie otworzyłam pudło z kociętami. Zobaczyłam cztery małe czarno-białe mordki.

– Miau? – odezwały się unisono.

– Niech pan tylko spojrzy. Czy nie są urocze? – powiedziałam, podsuwając mu otwarte pudło. – I nic im się nie stało. Absolutnie nic.

Zakryłam usta ręką, żeby nie wybuchnąć płaczem. Nie wypadało płakać przy obcym człowieku. Zamknęłam znowu pudło, żeby kociaki nie uciekły.

Mężczyzna pokręcił głową.

– Wy Anglicy! We Włoszech zwierzęta albo przynoszą nam pożytek, albo je zjadamy.

– Nie macie domowych piesków?

– Może starsze panie. Mamy psy do polowania i stróżujące.

Uświadomiłam sobie, że na pewno wyglądam okropnie w przemoczonej, oblepiającej mnie sukni, z włosami przyklejonymi do policzków. Na dnie łódki u moich stóp zebrała się kałuża wody.

– Przepraszam, że zamoczyłam pańską łódź – bąknęłam.

Wyszczerzył zęby.

– To łódź. Przywykła do wody. – Potem pokręcił głową i przyjrzał mi się uważnie. – Musi pani zdjąć to mokre ubranie i zmyć z siebie wodę z kanału, zanim pani złapie jakąś paskudną chorobę. Woda z kanału nie jest dobra, signorina. Mój dom jest niedaleko. Mogę tam panią zabrać i nasze służące wypiorą i wyprasują pani sukienkę. Nikt nie musi wiedzieć o naszej małej przygodzie.

– Ojej – powiedziałam, walcząc z pokusą. – Obawiam się, że ciotka Hortensja nie pochwaliłaby wizyty w domu obcego mężczyzny.

– Przyzwoitego obcego mężczyzny, zapewniam panią – rzekł z uśmiechem.

– Nie, jednak lepiej wrócę do hotelu. Ciotka spodziewa się mnie w porze lunchu.

– A co powie o pani wyglądzie? A może w Anglii wszystko jest wybaczalne, jeśli ktoś wskakuje do kanału, żeby ratować koty?

– Nie jestem pewna – przyznałam. – Chyba już nigdy nie pozwoli mi samej wyjść.

W jego oczach zabłysło rozbawienie.

– Może jej pani powiedzieć, że próbowała pani narysować dach i za bardzo się wychyliła. O to nie będzie się gniewać.

– O tak. Genialny pomysł – przytaknęłam. – Dziękuję.

– Więc muszę odwieźć panią do hotelu. Gdzie pani mieszka?

– Pensione Regina. Ciotka zawsze się tam zatrzymuje, kiedy przyjeżdża do Wenecji. Mają ogród.

– Ach tak. Okropne jedzenie, ale ogród. Jakie to typowo angielskie.

Dodał gazu i ruszyliśmy.

– Ma pan śliczną łódź – odezwałam się i natychmiast sobie uświadomiłam, jak kulawo to zabrzmiało. Doprawdy powinnam się nauczyć, jak prowadzić błyskotliwą konwersację, skoro już nie jestem uczennicą.

Odwrócił się do mnie z uśmiechem.

– Należy do mojego ojca. Czasami pozwala mi jej używać. I zgadzam się. Jest prześliczna.

– Skąd pan tak dobrze zna angielski? – zapytałam.

Patrzył teraz prosto przed siebie, ponieważ kanał się zwężał i przechodził między ścianami wysokich budynków.

– Ojciec chciał, żebym był człowiekiem światowym. Najpierw miałem francuskiego nauczyciela, potem posłał mnie do angielskiej szkoły z internatem. Francuski jako język dyplomacji, potem angielski do handlu. Widzi pani, moja rodzina prowadzi przedsiębiorstwo żeglugowe.

– Do której szkoły pan uczęszczał?

– Ampleforth. Zna ją pani? Na zimnej i ponurej północy waszego kraju. Dobrzy katoliccy księża. Nienawidziłem każdej chwili. Okropna pogoda. Lodowate prysznice. Biegi przełajowe przed śniadaniem i koszmarne jedzenie. Dawali nam owsiankę i fasolkę po bretońsku.

– Lubię fasolkę po bretońsku na grzance – powiedziałam.

– No, pani może lubi. Anglicy nie znają się na dobrym jedzeniu – oświadczył. – Zabiorę panią na porządny posiłek, zanim wyjedziecie z Wenecji. Wtedy pani zobaczy różnicę.

– Och, raczej nie. Ciotka Hortensja nie pozwoli mi pójść na obiad z młodym człowiekiem – powiedziałam. – Jest okropnie staroświecka.

– Nawet gdybym się jej przedstawił? – zapytał. – Mój rodowód sięga średniowiecza, wie pani? Mamy w rodzinie kilku dożów i nawet jednego papieża. Czy to się nie liczy?

– Przemawia przeciwko panu – odparłam z uśmiechem. – Ciotka Hortensja jest żarliwą anglikanką. Papież to wróg.

– Więc nie wspomnę o papieżu. – Odwrócił się i rzucił mi szelmowski uśmiech. – Ale my sobie rozmawiamy, a ja nie znam pani imienia. Ciotka Hortensja by tego nie pochwalała.

– Mam na imię Juliet – odpowiedziałam. – Juliet Alexandra Browning.

Nie dodałam, że tak mnie nazywała tylko ciotka, która nalegała, żeby mnie ochrzcić szekspirowskim imieniem, a zwykle występowałam pod mniej dramatycznym zdrobnieniem Lettie.

Szeroko otworzył oczy.

– To niesamowite. Bo ja mam na imię Romeo.

– Naprawdę? – wykrztusiłam z trudem.

Spojrzał na mnie i wybuchnął śmiechem.

– Nie, nie naprawdę. Nabieram panią. Naprawdę mam na imię Leonardo. Leonardo da Rossi. Ale proszę mi mówić Leo.

Wypłynęliśmy z chłodnego mroku bocznego kanału na lśniący przestwór Canale Grande.

– Widzisz – Leo wskazał budynek po lewej stronie – to jest mój dom. Łatwo byłoby tam wysuszyć twoje ubranie.

Spojrzałam na wspaniałe palazzo z mauretańskimi oknami i przepysznymi dekoracjami. Niekoniecznie, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego na głos. Podejrzewałam, że Leo nie jest tym, za kogo się podaje. Ale był bardzo przystojny i miał taki cudowny uśmiech. I odwoził mnie do hotelu. Czy potem po cichu utopi kociaki, tego nie wiedziałam.

Płynęliśmy kanałem, wymijając powolne gondole i duże barki, aż dotarliśmy do wylotu bocznego kanału, prowadzącego do mojego pensione.

– Musisz mi pokazać swoje rysunki, zanim się rozstaniemy – powiedział Leo. – Mogę spojrzeć?

– Właściwie jeszcze niewiele zrobiłam – zaprotestowałam, kiedy Leo wyjął z torby mój szkicownik.

Nie miałam ochoty pokazywać nikomu swoich prac. Ale on już przewracał strony.

– Niezłe – pochwalił, kiwając głową. – Myślę, że masz talent. To, jak uchwyciłaś ludzi na placu. Jest w tym humor.

Podejrzewałam, że to dlatego, że nie oddałam właściwie perspektywy, ale on ciągnął:

– Byłaś już na biennale? Musisz tam pójść, jeśli studiujesz sztukę.

– Co to jest?

Zmarszczył brwi.

– Nie słyszałaś o naszym biennale? To wielka wystawa sztuki w ogrodach. Liczne kraje mają swoje pawilony. Twórcy z całego świata wystawiają najlepszą sztukę nowoczesną. Będziesz zachwycona.

– Powiem ciotce.

– Z przyjemnością będę ci towarzyszył.

Przygryzłam dolną wargę.

– Skąd masz tyle wolnego czasu? – zapytałam.

Wzruszył ramionami.

– Właśnie ukończyłem kurs na uniwersytecie w Padwie. Na jesieni zacznę się uczyć w rodzinnej firmie, ale chwilowo jestem panem swojego czasu. Więc pozwolisz, że ci pokażę biennale?

– Oczywiście zapytam ciotkę Hortensję, czy możemy pójść – zapewniłam. – Ale obawiam się, że odrzuci twoją uprzejmą propozycję, żeby nas oprowadzić. Uważa za swój obowiązek ściśle mnie chronić.

Uśmiechnął się na te słowa.

– Nie mógłbym kryć w sercu złych zamiarów w obecności groźnej ciotki.

Ja też musiałam się uśmiechnąć.

– Ona naprawdę jest groźna.

Obok nas pojawiły się stopnie prowadzące do ogrodu przy pensione. Dotknęłam rękawa Leo.

– Słuchaj, czy możesz zatrzymać się trochę dalej na kanale? Wolałabym, żeby nikt nie zobaczył, jak wysiadam z twojej łodzi w takim stanie.

– Dobrze. – Zmniejszył obroty silnika i podpłynął powoli do następnych stopni, kilka jardów dalej. – Kiedy znowu cię zobaczę? A może nie chcesz mnie więcej widzieć?

– Och, chcę – zapewniłam chyba trochę zbyt gorliwie. – Ale zostajemy w Wenecji jeszcze tylko przez dwa dni, a potem jedziemy do Florencji. Zapytam ciotkę H. o biennale. Może się zgodzi. Albo może jutro wciąż będzie źle się czuła i będę miała czas dla siebie.

– Dobrze – powiedział. – Miejmy nadzieję, że choroba potrwa jeszcze jeden dzień. Mam ci tyle do pokazania w moim mieście.

Chwycił słupek obok stopni i mocno trzymał. Pomógł mi wyjść i podał mi torbę.

Spojrzałam na pudło z kociakami.

– Obiecujesz, że ich nie utopisz, jak tylko odejdę? Przysięgniesz z ręką na sercu?

– Z ręką na sercu? Co to znaczy?

– To takie powiedzenie. Tak mówimy, kiedy coś obiecujemy.

– Dobrze, obiecuję. Nawet z ręką na sercu.

Stałam na chodniku nad kanałem i patrzyłam na niego z góry. Czy jeszcze kiedyś go zobaczę? – zastanawiałam się.

– Będę tu jutro rano o dziesiątej – powiedział. – Gotów eskortować ciebie i twoją ciotkę na biennale.

Obdarzyłam go szerokim uśmiechem.

– Zgoda.

– Ciao, Julietta.

– Ciao, Leo.

Dodał gazu i motorówka szybko odpłynęła.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF s.c., Bydgoszcz