34,00 zł
Autobiografia Donny Leon to fascynujący wgląd w jej świat i codzienność, choć z zachowaniem dyskrecji i pozostawieniem kuszących niedopowiedzeń. Pozycja dla oddanych miłośników.
W serii pełnych czułości, ironii i dobrego humoru wspomnień Donna Leon snuje opowieść o niezwykłym życiu, w którym – jak sama twierdzi – przydarzyło jej się więcej, niż zaplanowała.
Od dzieciństwa spędzanego w New Jersey wśród rodziny, z częstymi wizytami na farmie dziadka, wśród ukochanych zwierząt, i letnich dni poświęconych sprzedaży pomidorów z własnego ogródka przy drodze, Donna Leon zawsze była otwarta na przygodę. W roku 1976 podjęła spontaniczną decyzję o nauczaniu angielskiego w Iranie, by wkrótce znaleźć się w wirze wydarzeń wczesnych dni Rewolucji z 1979 roku. Po okresach nauczania w Chinach i Arabii Saudyjskiej ostatecznie trafiła do Wenecji. Leon bardzo barwnie przedstawia swoją trwającą całe dekady miłość do Włoch – od pierwszej magicznej kolacji, gdy towarzyszyła znajomej w roli „opiekunki”, przez poszukiwanie idealnego cappuccino, po iście wojenne strategie babć robiących zakupy na targu Rialto.
Świętując niedawno swoje osiemdziesiąte urodziny, Leon konfrontuje się teraz zarówno z wyzwaniami, jak i przyjemnościami starzenia się. Jak zawsze nasycona muzyką, jedzeniem i nieposkromionym poczuciem humoru, Wędrówka przez życie ukazuje Donnę Leon w najbardziej osobistym wydaniu.
„Niewielu autorów kryminałów tworzy tak żywą, całościową i przekonującą narrację jak Donna Leon, amerykańska emigrantka z weneckim sercem.” – „Washington Post”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 175
WSTĘP
Podobnie jak większość wydarzeń w moim życiu, pomysł na stworzenie tej książki to dzieło przypadku. Kilka lat temu podczas kolacji w Wenecji siedziałam obok człowieka, z którym pracowałam w Iranie, i gdy gawędziliśmy o przyjaciołach, których tam poznaliśmy i z którymi wciąż utrzymywaliśmy kontakt, a potem zaczęliśmy wspominać, co robiliśmy, miałam szansę spojrzeć na to świeżym okiem. Ponieważ wydarzenia te stanowiły część mojego codziennego życia, nigdy nie uważałam ich za szczególnie interesujące. Potem jednak wspomniał on o „ormiańskim cyrku” i choć nasze stawy kolanowe były już znacznie starsze, bez namysłu oboje przykucnęliśmy i zaczęliśmy skakać po pokoju jak króliki, ku wielkiej konsternacji innych gości.
Pozostali uczestnicy kolacji oczywiście uznali, że postradaliśmy zmysły. Dla nas był to jednak główny numer „ormiańskiego cyrku”, gry, w którą graliśmy z przyjaciółmi podczas godziny policyjnej wprowadzonej w Isfahanie w ostatnich kilku miesiącach, jakie spędziłam w tym irańskim mieście pod koniec lat siedemdziesiątych. Oczywiście mieliśmy wówczas kostiumy, ale nie przetrwały one naszej ewakuacji z pogrążonego w przemocy Iranu. Naprawdę szkoda, bo były uszyte z kawałków jedwabiu oraz niezmiernie dużej ilości piór i bardzo przyczyniały się do uciechy z tej gry.
Gra toczyła się nie przy akompaniamencie muzyki, ale terkotu karabinów maszynowych i huku sporadycznie eksplodujących w mieście bomb. Pomysł z cyrkiem był efektem częstych noclegów u przyjaciół wskutek wprowadzenia godziny policyjnej przez obie strony zaangażowane w rewolucję islamską. Każdy, kogo zobaczono na ulicy po siódmej wieczorem, mógł zginąć od kuli. Wielu z nas miało zwyczaj wpadać po pracy do przyjaciół na drinka lub filiżankę herbaty, często więc wycie syren uświadamiało nam, że będziemy musieli przenocować u nich i wrócić do domu po szóstej rano, gdy kończyła się godzina policyjna. Niczym mali rozbitkowie na magicznej wyspie musieliśmy wymyślać dla siebie jakieś rozrywki i stąd ów „ormiański cyrk”, chociaż nie pamiętam już, skąd wzięła się nazwa ani jak wyglądały inne elementy tej gry.
Gdy próbowaliśmy to wyjaśnić siedzącym przy stole ludziom, dla których strzały z karabinów maszynowych nie były zwyczajnym tłem dźwiękowym przy kolacji, zdałam sobie sprawę, że chyba widziałam i robiłam rzeczy niezwykłe.
Podejrzewam, że robiłam je, ponieważ jestem z natury nieodpowiedzialna i lekkomyślna i w żadnych swoich poczynaniach nigdy nie planowałam niczego poza pierwszym krokiem. Zrób pierwszy krok – podpisz umowę, zgódź się na wywiad, przyjmij pracę, wynajmij mieszkanie – i sprawdź, co może się wydarzyć. Coś się przecież wydarzyć musi, prawda? Możesz nie wiedzieć, dokąd zmierzasz, ale gdzieś musisz trafić, prawda?
2022 to osiemdziesiąty rok mojego życia; ta wieść nawet mnie zaskakuje, bo w tym wieku ludzie powinni być zakorzenieni lub się zakorzeniać. Niestety, myśl o zakorzenieniu w jednym miejscu i robieniu jednej rzeczy lub – co gorsza – nierobieniu zupełnie niczego mnie nie pociąga. Orkiestra, z którą pracuję, Il Pomo d’Oro, ma w planach nagranie oratoriów Haendla Jefte i Semele oraz jego oper Juliusz Cezar i Berenika i to powinno mnie zajmować (i trzymać w wokalnym raju) przez jakiś czas. Obsada i daty nagrań są ustalone na tyle, na ile można je ustalić w dzisiejszym muzycznym świecie, więc niczym Semele z dzieła tego kompozytora czekam z utęsknieniem na „wieczną radość”. Będę miała również sposobność spędzić więcej czasu z Guidem Brunettim, jego rodziną, przyjaciółmi oraz kolegami i dać mu szansę wyjawienia więcej o sobie, swojej przeszłości oraz o tym, co myśli i czuje.
AMERYKA
Farma Nolla
Mój dziadek ze strony matki, Joseph A. Noll, urodził się ponad sto lat temu w Norymberdze. I to wszystko. Cóż, wszystko dla każdego, kto chciałby otrzymać więcej informacji o jego pochodzeniu. Mój drugi dziadek, Alberto de León, przyszedł na świat w Ameryce Łacińskiej, chyba jednak nigdy nie wspomniał, w którym kraju. W rzeczywistości nie pamiętam, bym słyszała, jak któryś z nich mówi o kraju swoich narodzin. Tak jakby obaj zeszli ze statków, jeden jako Niemiec, a drugi jako obywatel tego zapomnianego już kraju, i obaj postawili stopę na ziemi jako Amerykanie.
Chociaż dla żadnego z nich angielski nie był mową ojczystą, nigdy nie słyszałam, by wypowiedzieli choć jedno słowo w innym języku, i tylko dziadek ze strony ojca mówił z akcentem. Mój niemiecki dziadek był w Niemczech rolnikiem i rolnikiem stał się w Clifton w stanie New Jersey. Miał czternaście hektarów ziemi i ilekroć w dzieciństwie jeździłam do niego w odwiedziny, czułam się jak w raju, nie – w Raju.
Na początku było tam pięćdziesiąt krów, dwa robocze konie zimnokrwiste, Książę i Giermek, wierzchowiec mojego kuzyna, wiele gęsi (kąśliwych jak żmije), sporo kurcząt, kilka świń, dwie kaczki, które jak mi powiedziano, zatrzymały się tam podczas migracji, rozejrzały się po okolicy i postanowiły zostać.
A także ośmiu irlandzkich parobków do opieki nad krowami i do ich dojenia. Po latach dowiedziałam się, że ci pracownicy byli tymczasowi. Mieszkali na farmie, która znajdowała się niespełna godzinę jazdy od Nowego Jorku, i ciężko pracowali przez cały dzień, siedem dni w tygodniu. Płacono im raz na miesiąc, ostatniego dnia miesiąca, i w tamten wieczór znikali. Dwa dni później, bez względu na dzień tygodnia, dziadek jechał ciężarówką do Bowery znanego z barów, noclegowni i burdeli. Dojeżdżał ponoć do konkretnego skrzyżowania, gdzie znajdował swoich mocno sponiewieranych pracowników. Niektórzy byli jeszcze pijani, niektórzy ze śladami udziału w bójce, inni bez buta, kurtki bądź zęba, a wszyscy bez centa. Większość była wstawiona.
Jak twierdził mój wujek, który odbywał z nim te comiesięczne podróże, witali jednak dziadka z wdzięcznością połączoną z ulgą i wracali na farmę oraz do pracy. Na miesiąc.
Mój brat i ja często bywaliśmy na farmie, znaliśmy wszystkich najemnych robotników rolnych; niektórzy bez wątpienia nas rozpieszczali. Żony i dzieci wielu z nich nadal mieszkały w Irlandii; niektórzy mieli młodsze rodzeństwo. Później się dowiedziałam, że dziadek zatrudniał ich pod warunkiem, że oddadzą mu dwadzieścia pięć procent swoich zarobków, które wysyłał rodzinom.
Gdy miałam siedem lat, przeprowadziliśmy się do małego domu na terenie farmy i mieszkaliśmy na niej prawie rok. Przypuszczam, że tam poznałam woń nawozu, która nadal jest dla mnie raczej aromatyczna niż cuchnąca. Widziałam również jego magiczny wpływ: co jesień robotnicy rozrzucali go na polach i co lato okazywało się, z jakim skutkiem.
Dzięki rocznemu pobytowi na farmie widziałam cały cykl pracy na roli. Sianie kukurydzy i pszenicy wiosną, opielanie tej drugiej latem, koszenie pszenicy i zbiór kukurydzy jesienią.
Jesień niosła również ze sobą rzeź indyków na Święto Dziękczynienia, a miesiąc później rzeź bożonarodzeniową. Dziadek sprzedawał indyki razem z kurami, mlekiem, masłem, śmietaną i niedługo po moich dziesiątych urodzinach lody, nie bał się bowiem rozszerzać działalności i otworzyć stoiska z lodami. Cóż lepszego można zrobić z mlekiem od pięćdziesięciu krów?
Jesień przynosiła także potworne świniobicie. Kury zapewniały siedmiolatce przynajmniej trochę komizmu, biegając z odciętymi głowami. Teraz brzmi to groteskowo, ale brat i ja uważaliśmy, że to cudowne, chyba dlatego, że tak bardzo odbiegało od normy.
Ale ze świniami było inaczej. Co roku prosiak miał nadawane imię i zaprzyjaźnialiśmy się z nim, karmiąc go resztkami z kuchni, drapiąc za uchem, śmiejąc się z tego, jak latem taplał się w błocie. To, co zobaczyliśmy, było więc szokujące i po pierwszym świniobiciu już nigdy więcej tego nie oglądaliśmy. Nadal pamiętam krew. I że co najmniej przez tydzień uważałam dziadka za potwora.
Biedak cierpiał z tego powodu przez kolejny tydzień, gdy dowiedzieliśmy się, że cielaki zostały wysłane do rzeźni, a nie, jak zakładaliśmy bez cienia wątpliwości, na inne farmy, żeby tam dorastać. Należy zauważyć, że los indyków, kur, świń i cieląt bynajmniej nie wpływał na nasze upodobania kulinarne. W rodzinie był tylko jeden wegetarianin, żona mojego wujka, Jean, która nie dość, że nie jadała mięsa, to jeszcze była politycznie na lewo od całej reszty rodziny, a najprawdopodobniej także od wszystkich mieszkańców stanu New Jersey. Dziadek nazywał ją „agitatorką”, ale wydawało się, że to z nią najczęściej rozmawiał i jej opinie najwyżej cenił.
Pamiętam pojawienie się Sala, kowala, który przyjeżdżał co dwa, trzy miesiące, by podkuwać konie. Jeździł poobijanym pikapem, na którego platformie bagażowej jakoś zbudował kuźnię. Gdy tylko się zjawiał, rozpalał ogień przy użyciu drewna, a potem stopniowo dorzucał węgiel. Gdy płomienie robiły się mniejsze i gorętsze, parobkowie sprowadzali wszystkie konie, które potrzebowały nowych podków, albo te dziadka, z farmy, albo te trzymane tam przez podmiejskich właścicieli.
Bratu i mnie zawsze kazano stać w odpowiedniej odległości od koni, na wypadek gdyby jeden z nich, wierzgając, próbował pozbyć się nowych podków. To zdarzało się rzadko – związek Sala z końmi wydawał się niemal magiczny, przypominał międzygatunkowy balet. Kowal kierował ich nogami i kopytami, jakby były częścią jego ciała, wsuwał je między swoje kolana osłonięte skórzanym fartuchem i uderzał, podważał, skrobał, ciął, drążył i wypełniał ubytki, aż końskie kopyto było czyste i całkowicie płaskie, a wszelkie narośle obcięte ze wszystkich stron.
Pamiętam, jak Sal wyciągał podkowę z ogniska obcęgami, uderzeniem młota nadawał jej idealnie płaski kształt, a potem wrzucał do beczki z wodą, by tam ostygła. W ostatnich latach jednak, przyglądając się pracy podkuwaczy, nie widziałam płomieni i brakowało mi przerażającego syku pary, gdy zanurzali w wodzie kawałek rozgrzanego żelaza.
Kilka lat temu archeolodzy odkryli na północy Wielkiej Brytanii dwie pary „końskich sandałów”, metalowych pantofli, których nie przybijano do kopyt hufnalami, tylko mocowano w inny sposób. Patrząc na zdjęcie, podejrzewałam, że mogłyby równie dobrze być dwoma wyszukanymi świecznikami, skoro jednak archeolodzy chcą, by to były kapcie dla koni, to im uwierzę. Sal i podkuwane przez niego konie pozostawili we mnie tak silne wspomnienie, że lubię sobie wyobrażać, że takie samo wzajemne zrozumienie łączyło te zwierzęta i tych ludzi, którzy dawno temu przywiązywali im ich wyszukane pantofle.
W końcu dziadek musiał zrezygnować z prowadzenia farmy i sprzedał ją – niech będzie przeklęty ten dzień – deweloperowi, który zburzył kamienny dom oraz stajnie i wybudował na ich miejscu nowoczesne, niezbyt ciekawe domy. Na środku pola przed domem, zanim jeszcze dziadek go postawił, od stuleci rósł ogromny buk. Dla mojego brata i mnie, oraz dla moich dwudziestu dziewięciu kuzynek i kuzynów to drzewo było kryjówką, miejscem do wspinania się, rozmyślań i spotkań. Przetrwało budowę domu i stało nietknięte co najmniej do lat siedemdziesiątych, kiedy ostatni raz przejeżdżałam obok w drodze do Nowego Jorku. Od tamtej pory nie wracałam tam, ponieważ nie chcę zobaczyć, że już go nie ma.