Wędrówka przez życie - Donna Leon - ebook + książka

Wędrówka przez życie ebook

Donna Leon

0,0
34,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Autobiografia Donny Leon to fascynujący wgląd w jej świat i codzienność, choć z zachowaniem dyskrecji i pozostawieniem kuszących niedopowiedzeń. Pozycja dla oddanych miłośników.

W serii pełnych czułości, ironii i dobrego humoru wspomnień Donna Leon snuje opowieść o niezwykłym życiu, w którym – jak sama twierdzi – przydarzyło jej się więcej, niż zaplanowała.

Od dzieciństwa spędzanego w New Jersey wśród rodziny, z częstymi wizytami na farmie dziadka, wśród ukochanych zwierząt, i letnich dni poświęconych sprzedaży pomidorów z własnego ogródka przy drodze, Donna Leon zawsze była otwarta na przygodę. W roku 1976 podjęła spontaniczną decyzję o nauczaniu angielskiego w Iranie, by wkrótce znaleźć się w wirze wydarzeń wczesnych dni Rewolucji z 1979 roku. Po okresach nauczania w Chinach i Arabii Saudyjskiej ostatecznie trafiła do Wenecji. Leon bardzo barwnie przedstawia swoją trwającą całe dekady miłość do Włoch – od pierwszej magicznej kolacji, gdy towarzyszyła znajomej w roli „opiekunki”, przez poszukiwanie idealnego cappuccino, po iście wojenne strategie babć robiących zakupy na targu Rialto.

Świętując niedawno swoje osiemdziesiąte urodziny, Leon konfrontuje się teraz zarówno z wyzwaniami, jak i przyjemnościami starzenia się. Jak zawsze nasycona muzyką, jedzeniem i nieposkromionym poczuciem humoru, Wędrówka przez życie ukazuje Donnę Leon w najbardziej osobistym wydaniu.

„Niewielu autorów kryminałów tworzy tak żywą, całościową i przekonującą narrację jak Donna Leon, amerykańska emigrantka z weneckim sercem.” – „Washington Post”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 175

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Wan­de­ring Thro­ugh Life: A Me­moir
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ-ŚLE­DZIEW­SKA
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: BE­ATA WY­RZY­KOW­SKA
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA, JU­LIA MŁO­DZIŃ­SKA
Pro­jekt okładki: UR­SZULA GI­REŃ
Co­py­ri­ght © 2022 by Donna Leon and Dio­ge­nes Ver­lag AG Zürich All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2025, Noir sur Blanc, War­szawa All ri­ghts re­se­rved
ISBN 978-83-8403-007-3
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Zgod­nie z art. 4 Dy­rek­tywy 2019/790/UE oraz od­po­wied­nimi prze­pi­sami kra­jo­wymi, ni­niej­szym za­strze­gamy prawo do wy­łą­cze­nia z eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM) dla ce­lów in­nych niż ba­daw­cze, w od­nie­sie­niu do ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się / w tej pu­bli­ka­cji/ na tym no­śniku/pliku. Wy­ko­rzy­sty­wa­nie tych ma­te­ria­łów w ra­mach dzia­łań TDM jest nie­do­zwo­lone.

WSTĘP

Po­dob­nie jak więk­szość wy­da­rzeń w moim ży­ciu, po­mysł na stwo­rze­nie tej książki to dzieło przy­padku. Kilka lat temu pod­czas ko­la­cji w We­ne­cji sie­dzia­łam obok czło­wieka, z któ­rym pra­co­wa­łam w Ira­nie, i gdy ga­wę­dzi­li­śmy o przy­ja­cio­łach, któ­rych tam po­zna­li­śmy i z któ­rymi wciąż utrzy­my­wa­li­śmy kon­takt, a po­tem za­czę­li­śmy wspo­mi­nać, co ro­bi­li­śmy, mia­łam szansę spoj­rzeć na to świe­żym okiem. Po­nie­waż wy­da­rze­nia te sta­no­wiły część mo­jego co­dzien­nego ży­cia, ni­gdy nie uwa­ża­łam ich za szcze­gól­nie in­te­re­su­jące. Po­tem jed­nak wspo­mniał on o „or­miań­skim cyrku” i choć na­sze stawy ko­la­nowe były już znacz­nie star­sze, bez na­my­słu oboje przy­kuc­nę­li­śmy i za­czę­li­śmy ska­kać po po­koju jak kró­liki, ku wiel­kiej kon­ster­na­cji in­nych go­ści.

Po­zo­stali uczest­nicy ko­la­cji oczy­wi­ście uznali, że po­stra­da­li­śmy zmy­sły. Dla nas był to jed­nak główny nu­mer „or­miań­skiego cyrku”, gry, w którą gra­li­śmy z przy­ja­ciółmi pod­czas go­dziny po­li­cyj­nej wpro­wa­dzo­nej w Is­fa­ha­nie w ostat­nich kilku mie­sią­cach, ja­kie spę­dzi­łam w tym irań­skim mie­ście pod ko­niec lat sie­dem­dzie­sią­tych. Oczy­wi­ście mie­li­śmy wów­czas ko­stiumy, ale nie prze­trwały one na­szej ewa­ku­acji z po­grą­żo­nego w prze­mocy Iranu. Na­prawdę szkoda, bo były uszyte z ka­wał­ków je­dwa­biu oraz nie­zmier­nie du­żej ilo­ści piór i bar­dzo przy­czy­niały się do ucie­chy z tej gry.

Gra to­czyła się nie przy akom­pa­nia­men­cie mu­zyki, ale ter­kotu ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych i huku spo­ra­dycz­nie eks­plo­du­ją­cych w mie­ście bomb. Po­mysł z cyr­kiem był efek­tem czę­stych noc­le­gów u przy­ja­ciół wsku­tek wpro­wa­dze­nia go­dziny po­li­cyj­nej przez obie strony za­an­ga­żo­wane w re­wo­lu­cję is­lam­ską. Każdy, kogo zo­ba­czono na ulicy po siód­mej wie­czo­rem, mógł zgi­nąć od kuli. Wielu z nas miało zwy­czaj wpa­dać po pracy do przy­ja­ciół na drinka lub fi­li­żankę her­baty, czę­sto więc wy­cie sy­ren uświa­da­miało nam, że bę­dziemy mu­sieli prze­no­co­wać u nich i wró­cić do domu po szó­stej rano, gdy koń­czyła się go­dzina po­li­cyjna. Ni­czym mali roz­bit­ko­wie na ma­gicz­nej wy­spie mu­sie­li­śmy wy­my­ślać dla sie­bie ja­kieś roz­rywki i stąd ów „or­miań­ski cyrk”, cho­ciaż nie pa­mię­tam już, skąd wzięła się na­zwa ani jak wy­glą­dały inne ele­menty tej gry.

Gdy pró­bo­wa­li­śmy to wy­ja­śnić sie­dzą­cym przy stole lu­dziom, dla któ­rych strzały z ka­ra­bi­nów ma­szy­no­wych nie były zwy­czaj­nym tłem dźwię­ko­wym przy ko­la­cji, zda­łam so­bie sprawę, że chyba wi­dzia­łam i ro­bi­łam rze­czy nie­zwy­kłe.

Po­dej­rze­wam, że ro­bi­łam je, po­nie­waż je­stem z na­tury nie­od­po­wie­dzialna i lek­ko­myślna i w żad­nych swo­ich po­czy­na­niach ni­gdy nie pla­no­wa­łam ni­czego poza pierw­szym kro­kiem. Zrób pierw­szy krok – pod­pisz umowę, zgódź się na wy­wiad, przyj­mij pracę, wy­naj­mij miesz­ka­nie – i sprawdź, co może się wy­da­rzyć. Coś się prze­cież wy­da­rzyć musi, prawda? Mo­żesz nie wie­dzieć, do­kąd zmie­rzasz, ale gdzieś mu­sisz tra­fić, prawda?

2022 to osiem­dzie­siąty rok mo­jego ży­cia; ta wieść na­wet mnie za­ska­kuje, bo w tym wieku lu­dzie po­winni być za­ko­rze­nieni lub się za­ko­rze­niać. Nie­stety, myśl o za­ko­rze­nie­niu w jed­nym miej­scu i ro­bie­niu jed­nej rze­czy lub – co gor­sza – nie­ro­bie­niu zu­peł­nie ni­czego mnie nie po­ciąga. Or­kie­stra, z którą pra­cuję, Il Pomo d’Oro, ma w pla­nach na­gra­nie ora­to­riów Ha­en­dla Je­fte i Se­mele oraz jego oper Ju­liusz Ce­zar i Be­re­nika i to po­winno mnie zaj­mo­wać (i trzy­mać w wo­kal­nym raju) przez ja­kiś czas. Ob­sada i daty na­grań są usta­lone na tyle, na ile można je usta­lić w dzi­siej­szym mu­zycz­nym świe­cie, więc ni­czym Se­mele z dzieła tego kom­po­zy­tora cze­kam z utę­sk­nie­niem na „wieczną ra­dość”. Będę miała rów­nież spo­sob­ność spę­dzić wię­cej czasu z Gu­idem Bru­net­tim, jego ro­dziną, przy­ja­ciółmi oraz ko­le­gami i dać mu szansę wy­ja­wie­nia wię­cej o so­bie, swo­jej prze­szło­ści oraz o tym, co my­śli i czuje.

AME­RYKA

Farma Nolla

Mój dzia­dek ze strony matki, Jo­seph A. Noll, uro­dził się po­nad sto lat temu w No­rym­ber­dze. I to wszystko. Cóż, wszystko dla każ­dego, kto chciałby otrzy­mać wię­cej in­for­ma­cji o jego po­cho­dze­niu. Mój drugi dzia­dek, Al­berto de León, przy­szedł na świat w Ame­ryce Ła­ciń­skiej, chyba jed­nak ni­gdy nie wspo­mniał, w któ­rym kraju. W rze­czy­wi­sto­ści nie pa­mię­tam, bym sły­szała, jak któ­ryś z nich mówi o kraju swo­ich na­ro­dzin. Tak jakby obaj ze­szli ze stat­ków, je­den jako Nie­miec, a drugi jako oby­wa­tel tego za­po­mnia­nego już kraju, i obaj po­sta­wili stopę na ziemi jako Ame­ry­ka­nie.

Cho­ciaż dla żad­nego z nich an­giel­ski nie był mową oj­czy­stą, ni­gdy nie sły­sza­łam, by wy­po­wie­dzieli choć jedno słowo w in­nym ję­zyku, i tylko dzia­dek ze strony ojca mó­wił z ak­cen­tem. Mój nie­miecki dzia­dek był w Niem­czech rol­ni­kiem i rol­ni­kiem stał się w Cli­fton w sta­nie New Jer­sey. Miał czter­na­ście hek­ta­rów ziemi i ile­kroć w dzie­ciń­stwie jeź­dzi­łam do niego w od­wie­dziny, czu­łam się jak w raju, nie – w Raju.

Na po­czątku było tam pięć­dzie­siąt krów, dwa ro­bo­cze ko­nie zim­no­krwi­ste, Książę i Gier­mek, wierz­cho­wiec mo­jego ku­zyna, wiele gęsi (ką­śli­wych jak żmije), sporo kur­cząt, kilka świń, dwie kaczki, które jak mi po­wie­dziano, za­trzy­mały się tam pod­czas mi­gra­cji, ro­zej­rzały się po oko­licy i po­sta­no­wiły zo­stać.

A także ośmiu ir­landz­kich pa­rob­ków do opieki nad kro­wami i do ich do­je­nia. Po la­tach do­wie­dzia­łam się, że ci pra­cow­nicy byli tym­cza­sowi. Miesz­kali na far­mie, która znaj­do­wała się nie­spełna go­dzinę jazdy od No­wego Jorku, i ciężko pra­co­wali przez cały dzień, sie­dem dni w ty­go­dniu. Pła­cono im raz na mie­siąc, ostat­niego dnia mie­siąca, i w tam­ten wie­czór zni­kali. Dwa dni póź­niej, bez względu na dzień ty­go­dnia, dzia­dek je­chał cię­ża­rówką do Bo­wery zna­nego z ba­rów, noc­le­gowni i bur­deli. Do­jeż­dżał po­noć do kon­kret­nego skrzy­żo­wa­nia, gdzie znaj­do­wał swo­ich mocno spo­nie­wie­ra­nych pra­cow­ni­ków. Nie­któ­rzy byli jesz­cze pi­jani, nie­któ­rzy ze śla­dami udziału w bójce, inni bez buta, kurtki bądź zęba, a wszy­scy bez centa. Więk­szość była wsta­wiona.

Jak twier­dził mój wu­jek, który od­by­wał z nim te co­mie­sięczne po­dróże, wi­tali jed­nak dziadka z wdzięcz­no­ścią po­łą­czoną z ulgą i wra­cali na farmę oraz do pracy. Na mie­siąc.

Mój brat i ja czę­sto by­wa­li­śmy na far­mie, zna­li­śmy wszyst­kich na­jem­nych ro­bot­ni­ków rol­nych; nie­któ­rzy bez wąt­pie­nia nas roz­piesz­czali. Żony i dzieci wielu z nich na­dal miesz­kały w Ir­lan­dii; nie­któ­rzy mieli młod­sze ro­dzeń­stwo. Póź­niej się do­wie­dzia­łam, że dzia­dek za­trud­niał ich pod wa­run­kiem, że od­da­dzą mu dwa­dzie­ścia pięć pro­cent swo­ich za­rob­ków, które wy­sy­łał ro­dzi­nom.

Gdy mia­łam sie­dem lat, prze­pro­wa­dzi­li­śmy się do ma­łego domu na te­re­nie farmy i miesz­ka­li­śmy na niej pra­wie rok. Przy­pusz­czam, że tam po­zna­łam woń na­wozu, która na­dal jest dla mnie ra­czej aro­ma­tyczna niż cuch­nąca. Wi­dzia­łam rów­nież jego ma­giczny wpływ: co je­sień ro­bot­nicy roz­rzu­cali go na po­lach i co lato oka­zy­wało się, z ja­kim skut­kiem.

Dzięki rocz­nemu po­by­towi na far­mie wi­dzia­łam cały cykl pracy na roli. Sia­nie ku­ku­ry­dzy i psze­nicy wio­sną, opie­la­nie tej dru­giej la­tem, ko­sze­nie psze­nicy i zbiór ku­ku­ry­dzy je­sie­nią.

Je­sień nio­sła rów­nież ze sobą rzeź in­dy­ków na Święto Dzięk­czy­nie­nia, a mie­siąc póź­niej rzeź bo­żo­na­ro­dze­niową. Dzia­dek sprze­da­wał in­dyki ra­zem z ku­rami, mle­kiem, ma­słem, śmie­taną i nie­długo po mo­ich dzie­sią­tych uro­dzi­nach lody, nie bał się bo­wiem roz­sze­rzać dzia­łal­no­ści i otwo­rzyć sto­iska z lo­dami. Cóż lep­szego można zro­bić z mle­kiem od pięć­dzie­się­ciu krów?

Je­sień przy­no­siła także po­tworne świ­nio­bi­cie. Kury za­pew­niały sied­mio­latce przy­naj­mniej tro­chę ko­mi­zmu, bie­ga­jąc z od­cię­tymi gło­wami. Te­raz brzmi to gro­te­skowo, ale brat i ja uwa­ża­li­śmy, że to cu­downe, chyba dla­tego, że tak bar­dzo od­bie­gało od normy.

Ale ze świ­niami było ina­czej. Co roku pro­siak miał nada­wane imię i za­przy­jaź­nia­li­śmy się z nim, kar­miąc go reszt­kami z kuchni, dra­piąc za uchem, śmie­jąc się z tego, jak la­tem ta­plał się w bło­cie. To, co zo­ba­czy­li­śmy, było więc szo­ku­jące i po pierw­szym świ­nio­bi­ciu już ni­gdy wię­cej tego nie oglą­da­li­śmy. Na­dal pa­mię­tam krew. I że co naj­mniej przez ty­dzień uwa­ża­łam dziadka za po­twora.

Bie­dak cier­piał z tego po­wodu przez ko­lejny ty­dzień, gdy do­wie­dzie­li­śmy się, że cie­laki zo­stały wy­słane do rzeźni, a nie, jak za­kła­da­li­śmy bez cie­nia wąt­pli­wo­ści, na inne farmy, żeby tam do­ra­stać. Na­leży za­uwa­żyć, że los in­dy­ków, kur, świń i cie­ląt by­naj­mniej nie wpły­wał na na­sze upodo­ba­nia ku­li­narne. W ro­dzi­nie był tylko je­den we­ge­ta­ria­nin, żona mo­jego wujka, Jean, która nie dość, że nie ja­dała mięsa, to jesz­cze była po­li­tycz­nie na lewo od ca­łej reszty ro­dziny, a naj­praw­do­po­dob­niej także od wszyst­kich miesz­kań­ców stanu New Jer­sey. Dzia­dek na­zy­wał ją „agi­ta­torką”, ale wy­da­wało się, że to z nią naj­czę­ściej roz­ma­wiał i jej opi­nie naj­wy­żej ce­nił.

Pa­mię­tam po­ja­wie­nie się Sala, ko­wala, który przy­jeż­dżał co dwa, trzy mie­siące, by pod­ku­wać ko­nie. Jeź­dził po­obi­ja­nym pi­ka­pem, na któ­rego plat­for­mie ba­ga­żo­wej ja­koś zbu­do­wał kuź­nię. Gdy tylko się zja­wiał, roz­pa­lał ogień przy uży­ciu drewna, a po­tem stop­niowo do­rzu­cał wę­giel. Gdy pło­mie­nie ro­biły się mniej­sze i go­ręt­sze, pa­rob­ko­wie spro­wa­dzali wszyst­kie ko­nie, które po­trze­bo­wały no­wych pod­ków, albo te dziadka, z farmy, albo te trzy­mane tam przez pod­miej­skich wła­ści­cieli.

Bratu i mnie za­wsze ka­zano stać w od­po­wied­niej od­le­gło­ści od koni, na wy­pa­dek gdyby je­den z nich, wierz­ga­jąc, pró­bo­wał po­zbyć się no­wych pod­ków. To zda­rzało się rzadko – zwią­zek Sala z końmi wy­da­wał się nie­mal ma­giczny, przy­po­mi­nał mię­dzy­ga­tun­kowy ba­let. Ko­wal kie­ro­wał ich no­gami i ko­py­tami, jakby były czę­ścią jego ciała, wsu­wał je mię­dzy swoje ko­lana osło­nięte skó­rza­nym far­tu­chem i ude­rzał, pod­wa­żał, skro­bał, ciął, drą­żył i wy­peł­niał ubytki, aż koń­skie ko­pyto było czy­ste i cał­ko­wi­cie pła­skie, a wszel­kie na­ro­śle ob­cięte ze wszyst­kich stron.

Pa­mię­tam, jak Sal wy­cią­gał pod­kowę z ogni­ska ob­cę­gami, ude­rze­niem młota nada­wał jej ide­al­nie pła­ski kształt, a po­tem wrzu­cał do beczki z wodą, by tam osty­gła. W ostat­nich la­tach jed­nak, przy­glą­da­jąc się pracy pod­ku­wa­czy, nie wi­dzia­łam pło­mieni i bra­ko­wało mi prze­ra­ża­ją­cego syku pary, gdy za­nu­rzali w wo­dzie ka­wa­łek roz­grza­nego że­laza.

Kilka lat temu ar­che­olo­dzy od­kryli na pół­nocy Wiel­kiej Bry­ta­nii dwie pary „koń­skich san­da­łów”, me­ta­lo­wych pan­to­fli, któ­rych nie przy­bi­jano do ko­pyt huf­na­lami, tylko mo­co­wano w inny spo­sób. Pa­trząc na zdję­cie, po­dej­rze­wa­łam, że mo­głyby rów­nie do­brze być dwoma wy­szu­ka­nymi świecz­ni­kami, skoro jed­nak ar­che­olo­dzy chcą, by to były kap­cie dla koni, to im uwie­rzę. Sal i pod­ku­wane przez niego ko­nie po­zo­sta­wili we mnie tak silne wspo­mnie­nie, że lu­bię so­bie wy­obra­żać, że ta­kie samo wza­jemne zro­zu­mie­nie łą­czyło te zwie­rzęta i tych lu­dzi, któ­rzy dawno temu przy­wią­zy­wali im ich wy­szu­kane pan­to­fle.

W końcu dzia­dek mu­siał zre­zy­gno­wać z pro­wa­dze­nia farmy i sprze­dał ją – niech bę­dzie prze­klęty ten dzień – de­we­lo­pe­rowi, który zbu­rzył ka­mienny dom oraz staj­nie i wy­bu­do­wał na ich miej­scu no­wo­cze­sne, nie­zbyt cie­kawe domy. Na środku pola przed do­mem, za­nim jesz­cze dzia­dek go po­sta­wił, od stu­leci rósł ogromny buk. Dla mo­jego brata i mnie, oraz dla mo­ich dwu­dzie­stu dzie­wię­ciu ku­zy­nek i ku­zy­nów to drzewo było kry­jówką, miej­scem do wspi­na­nia się, roz­my­ślań i spo­tkań. Prze­trwało bu­dowę domu i stało nie­tknięte co naj­mniej do lat sie­dem­dzie­sią­tych, kiedy ostatni raz prze­jeż­dża­łam obok w dro­dze do No­wego Jorku. Od tam­tej pory nie wra­ca­łam tam, po­nie­waż nie chcę zo­ba­czyć, że już go nie ma.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki