Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Przybyli z różnych miejsc, przynosząc ze sobą historie, inspiracje i emocje, z których utkali swoje opowieści.
Dołączcie do Wędrowców i wybierzcie się w niesamowitą podróż po przebogatej krainie słowiańskiej fantastyki. Waszymi przewodnikami będą autorki i autorzy, którzy postanowili złączyć losy swoich postaci z bohaterami Uniwersum Powiernika.
Agata Kasiak – Berka
Jarosław Dobrowolski i Franciszek Piątkowski – Wspólnicy
Grzegorz Gajek – Róg Welesa
Monika Maciewicz – Równonoc
Justyna Mędrek – Palący problem
Agata Sobisz – Kolaboracja
Anna Crevan – Górniczy walczyk
Adrian Cieśliński – Za garść dusz
Magdalena Burczyńska – Powierniczka z przypadku
Paulina Pochopień – Żywiecka Pani Jeziora
Olga Brzezińska – Duch kopalni
Aleksandra Podolak – Ta, która wie
Sandra Langer – Odra, wodniki i zbrodnia
Otwórzcie drzwi do świata, w którym słychać głosy starych Bogów, a pradawne stwory czają się w wśród drzew.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 457
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by: Olga Brzezińska 2025
Copyright © by: Magdalena Burczyńska 2025
Copyright © by: Adrian Cieśliński 2025
Copyright © by: Anna Crevan 2025
Copyright © by: Jarosław Dobrowolski 2025
Copyright © by: Grzegorz Gajek 2025
Copyright © by: Agata Kasiak 2025
Copyright © by: Sandra Lander 2025
Copyright © by: Monika Maciewicz 2025
Copyright © by: Justyna Mędrek 2025
Copyright © by: Franciszek Piątkowski 2025
Copyright © by: Paulina Pochopień 2025
Copyright © by: Aleksandra Podolak 2025
Copyright © by: Agata Sobisz 2025
Redakcja: Aleksandra Seliga
Korekta: Sara Pieszka
Projekt okładki: Marta Żurawska
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Patroni medialni:
Aryia Czyta Kotom, BadLoopus, Bookoholic, Cameramovie, Fantastyka Moim Życiem, Fantastyka w Recenzji, Fundacja Iza w Krainie Słowa, Instaxprojekty, iSAP, Książkowa Wieża, Obsydian Star, Okiem Umarlaka, Ruda Kociara Czyta, Samowydawcy.pl, Słowiański Przewodnik, Smoki Wawelskie, Woman in Corset, Zdrowo Bookknięte
Druk i oprawa:
Drukarnia Akapit Sp. z o.o.
ul. Zorza 6
20-381 Lublin
Kiedy nieco ponad sześć lat temu zobaczyłem po raz pierwszy książkę swojego autorstwa i wziąłem ją do ręki, zupełnie nie myślałem o tym, że będzie jakieś „dalej”. Napisałem powieść, ukazała się drukiem i należało zamknąć temat.
W tamtym czasie nie sądziłem, że za kilka lat na moim „koncie” znajdzie się osiem książek i kilka opowiadań w przeróżnych antologiach. Nie wspominając o setkach imprez i tysiącach spotkań z czytelnikami. Nie przyszło mi nawet do głowy, że wymyślona przeze mnie historia z czasem przeobrazi się w cały świat, który – wykraczając daleko poza karty powieści – stanie się częścią Uniwersum Powiernika i zacznie żyć własnym życiem.
A już w najśmielszych marzeniach nie mógłbym sobie wyobrazić, że moje Uniwersum zgromadzi tak wspaniałą, entuzjastyczną, oddaną rzeszę Czytelniczek i Czytelników. Antologia Wędrowcy, którą właśnie trzymacie w dłoniach, jest tego najlepszym dowodem.
Koncepcja zbioru opowiadań, w którym inni twórcy biorą w ręce świat Powiernika i przetwarzają go na swój unikalny sposób, kiełkowała we mnie już od jakiegoś czasu. Jak często powtarzam – Bogowie wiedzą, co robią i splatają ze sobą nasze losy. Zdarzyło się kiedyś, że Adrian Cieśliński napisał pierwsze opowiadanie, którego akcja osadzona była w Uniwersum Powiernika i pozwolił mi je wykorzystać. Nagrał nawet wspaniałego audiobooka. Właśnie ten tekst znalazł się w niniejszej antologii.
Jakiś czas później zrodziła się autorska współpraca z Jarkiem Dobrowolskim, w wyniku której jego bohater połączył siły z moim. W ten sposób zalążek idei dostał szansę na własne życie.
Ciężko wyrazić słowami (chociaż żem pisarz), jakie emocje mną targały, kiedy czytałem WASZE historie w moim świecie. Radość, wdzięczność, duma, podziw, wzruszenie – te uczucia wybijały się ponad inne. Były to historie tak doświadczonych i wspaniałych autorek i autorów, jak: Anna Crevan, Agata Kasiak, Monika Maciewicz, Jarosław Dobrowolski i Grzegorz Gajek; a także pisarek i pisarzy, którzy są na początku swej drogi, ale już dali się poznać jako niesamowite twórczynie i niezwykli twórcy – Sandra Langer, Agata Sobisz i Adrian Cieśliński. Opowiadaniami zawartymi w tej antologii debiutanci pokazali ogromny talent i wyobraźnię: Olga Brzezińska, Magdalena Burczyńska, Justyna Mędrek, Paulina Pochopień, Aleksandra Podolak. Wszystkim Wam najpiękniej dziękuję i głęboko się kłaniam. Zrobiliście coś absolutnie niesamowitego!
Bezbłędną robotę wykonały również osoby odpowiedzialne za wizerunek antologii – Marta Żurawska stworzyła cudowną okładkę, Aleksandra Seliga wspaniale zredagowała teksty, a Sara Pieszka wykonała świetną korektę. Bez Was ta książka nie mogłaby się ukazać!
Zawsze miałem do utworów inspirowanych cudzą twórczością stosunek, który można opisać słowami „frapujące zainteresowanie z domieszką niepokoju”. Ciekawiło mnie, czy w ogóle inna autorka lub autor jest w stanie napisać historię opowiadaną przez daną osobę w taki sposób, aby miało to sens. Fascynowały mnie też aspekty meandrowania cudzej wyobraźni w świecie stworzonym przez kogoś innego, martwiło, czy jak już się za taki tekst zabiorę, to nie stracę kilku godzin cennego czasu. I faktycznie, niekiedy go traciłem.
Przy niniejszych opowiadaniach tego rodzaju emocje były mi zupełnie obce. Okazało się bowiem, że wybrane przez wydawnictwo historie są wspaniałe, napisane z duchem Uniwersum Powiernika i prawdziwie zajmujące. Dostajecie więc moc świetnych tekstów z różnorodnym spojrzeniem znakomitych autorek i autorów.
Jednak, co oczywiste, tego wszystkiego by nie było, gdyby nie WY, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy. To Wasze bezwarunkowe wsparcie, doping, miłe słowa, trzymanie kciuków i wszelkie pozytywne wibracje, które wysyłaliście i wysyłacie w kierunku nas autorów i naszych opowieści, sprawiają, że chcemy tworzyć więcej i więcej. Rozwijamy swoje światy i zaglądamy do innych, łączymy siły i pomysły, a także wzajemnie się nakręcamy i inspirujemy w tej najpiękniejszej z przygód zwanej literaturą. Dziękuję Wam z całego serca – to dla Was i dzięki Wam piszemy.
Pozwólcie jednak, że najbardziej i najgoręcej podziękuję mojej muzie i codziennej inspiracji – wspaniałej żonie Karolinie i kochanym, cudownym córeczkom – Zuzannie i Zofii. Bez ich nieodzownego wsparcia nie byłbym w stanie niczego stworzyć. Jesteście całym moim światem i moją podporą.
Zapraszam Was do lektury Wędrowców. Ruszcie w podróż przez Uniwersum Powiernika ręka w rękę z ulubionymi autorkami i autorami oraz Markiem Lichockim, słowiańskimi Bogami i stworami. Niech się dobrze czyta!
Franciszek Marek Piątkowski
Tasak domowej roboty wszedł w wątrobę jak w masło. Brudna twarz Berki mimowolnie drgnęła w zachwycie. Nożysko było całkiem spore, wyklepane z kawałka blachy i idealnie naostrzone. Zbysiu Kukułka miał pomyślunek do cacek, musiała przyznać.
Niestety dreszcz rozkoszy z powodu cięcia ustąpił grymasowi niepocieszenia. Berka westchnęła na widok dość sporego, płaskiego robaka w kształcie łezki, umykającego w wydrążoną dziurę trzymanego narządu. Cała ociekająca krwią wątroba wydrenowana była wyraźnymi tunelami pełnymi pasożytów. Kobieta nacięła trzymany bebech jeszcze kilka razy, krzywiąc się, gdy tasak zazgrzytał o otorbionego guza.
– Z wątróbki nici, panie Kukułka – oznajmiła.
Stary machnął ręką.
– Nie dziwota mi teraz, że niecielna – rzucił. – Jakem zobaczył, że chybnęła na byka, tom już wiedział, że znów się bydli, jasna anielka. Od wiosny z buhajem chodzi! Może i on ma tego… no… robaka? Że bezpłodny.
– Może.
Nie spodziewali się zdrowej wątroby. Motylica od wielu lat dawała się we znaki tutejszemu bydłu. Podmokłe łąki, osuwiska wypełnione deszczówką – raj dla ślimaków, pośrednich żywicieli pasożyta, zawijanych jęzorami krów wraz z trawą i tak dostających się do celu. Niemal każda sztuka była zakażona.
Bebech wylądował w blaszanym, dziesięciolitrowym wiadrze, które aż zatrzęsło się pod ścianą stodoły.
– Już ja wiem, komu to zasmakuje – mruknęła kobieta pod nosem, czego gospodarz nie mógł dosłyszeć. Na ubabranej twarzy Berki pojawił się pełen rozczulenia uśmiech, wyraźnie wywołany jakimś wspomnieniem. – Zabiorę – bardziej oznajmiła, niż spytała właściciela krowy – przyda mi się.
– A bierz, bierz se, pani, co ci trzeba. – Machnął ręką, pogrążony w robocie.
Lubili bić w zimie. Bo to i muchy się nie lęgły, czy inne robactwo nie zlatywało, i temperatura była niczym w chłodni. Ani spieszyć się nie trzeba było wiele.
– Po maluchu? – zarechotał Kukułka, szczerząc zbrązowiałe ze starości, ale niemal kompletne zęby. I podał sąsiadce setę samogonu.
Wychylili do dna. Zacharczeli. Zaśmiali się zgodnie.
– Prima sort, panie Kukułka – pochwaliła trunek kobieta.
Wracali do niego jeszcze wielokrotnie. Robota przy tuszy szła jak z płatka. Bili o świcie, a o zachodzie skończyli rozbierać, już nawet na pniu co szybszym sąsiadom posprzedawali. Gdy zapadł zmrok, Kukułka włączył lampę na boisku w stodole i zdjął drąg do podwieszania. Starczyło już tylko posprzątać.
– Aleśmy się uwinęli, dziewczyno. – Gospodarz zacierał utytłane ręce.
– Dziewczyna, panie Kukułka, to ze mnie była… ani nie zliczę ile temu! – zarechotała.
– A weźże se, pani, lat nie dodawaj! Nie takaś znowu stara! Ja sam, jakem był młody, jakem miał siedemdziesiąt lat, tom się za takimi dzierlatkami jeszcze cholewek dość nasmolił! A bimberku żem się wtenczas napodtykał niejednej!
– Takiś pan Casanova był! Pamiętam, pamiętam! Nie myśl se pan!
I tak weselili się chwilę jeszcze.
Tymczasem było już ciemno, gdy Berka pakowała graty na mały wóz zaprzęgnięty w srokatego hucuła. Przy płocie obserwowała ją grupka chłystków, wśród nich dwaj wnukowie pana Zbyszka: Antek i Tolek. A to spluwali, a to stroili wielce pogardliwe miny i straszyli wzrokiem.
– To szczęśliwego nowego! – pożegnał się jeszcze Kukułka z sąsiadką, machając spracowaną ręką na odchodnym. Wszak był ostatni dzień roku.
– Szczęśliwego, a jakże, panie Kukułka! Nawzajem! – odkrzyknęła. I cmoknęła na Piasta, który ochoczo poderwał mały wóz w stronę bramy obejścia. Ustrojstwo zachwierutało, zgrzytnęło i potoczyło się sprawnie.
Koń zastrzygł uszami w reakcji na kolejną salwę puszczanych w okolicy petard, ale się nie spłoszył. Dzielnie przeszedł obok grupy chłopaków.
Gwizdy i rechoty pod adresem zwierzęcia, wozu i właścicielki nasiliły się.
– Dwudziesty pierwszy wiek jest! – zaczepiał prowodyr grupy, Antek.
– Brakło paliwa?! – wołał drugi kukułkowy wnuczek, Tolek.
– Chyba nie tylko paliwa! – Pierwszy celowo mówił tak, by kobieta słyszała. – Pewnie i wody! Wiecie, jak to musi spod spódnicy walić?
– Piżmem i siuśkami!
Wszyscy w kilkuosobowej grupce buchnęli śmiechem.
Tylko jeden, zawsze taki na doczepkę, kuzyn Kukułków, też Kukułka, skrzywił się niepewnie i skinął ku sąsiadce:
– Dzień dobry…
Drgnęła. Nigdy nie była pewna, czy właściwie chłopak to czy dziewczyna. Zawsze widok tej istoty wytrącał jej myśli z uporządkowanego biegu. Umysł zacinał się na zaklasyfikowaniu płci. Zero kształtów, ciuchy neutralne, twarz nijaka, za ładna jakaś, ciemny kucyk spięty po dziewczęcemu wysoko… Noż kurde, pomyślała w skupieniu, głowy nie dam, że to chłopak.
– Dzień dobry – odparła.
– Cosiek! Chyba „dobry wieczór”, głąbie! – zrugał go któryś, ku uciesze fanów. – Ja pierdolę, co za łoś. Kurwa!
Zawyli ze śmiechu, widać już sporo podpici.
– Umyje się pani na starym roku?! – ryczeli, omal się nie przewracając w ubawieniu coraz to lepszym dojazdem.
– Nie, kurwa, na Wielkanoc! – odpowiedział mu za nią kumpel. – Za zimno, debilu!
– A no tak, kurwa! A woda w przeręblu zamarzła!
Znów prześcigali się w docinkach, niemal do splucia się.
Berka tymczasem podgoniła Piasta. Tylko to coś… „Cosiek” patrzył, a właściwie patrzyło za nią w zażenowaniu, w empatycznym współodczuwaniu – po prostu w bólu.
Potem, mimo chrzęstu kół w śniegowej brei, do uszu furmanki doszło jedno dziwne zdanie:
– Kurwa, panowie… Chyba mam wykurwisty pomysł na Sylwestra – padło z ust prowodyra, Antka. Było zaskakująco poważne i tchnęło czymś złowrogim. Berka poczuła ciarki na plecach. Obejrzała się z wozu w kierunku chłopaka. Mimo ciemności dostrzegła jego twarz. Spojrzenia spotkały się.
Kobieta uciekła wzrokiem. Zrobiło jej się gorąco.
Wóz kołysał się po drodze powoli przechodzącej w polną. Resztki marznącego śniegu na łąkach w jakiś sposób oświetlały krajobraz. W oddali, między lesistym wzniesieniem a zakrzaczeniami przy rzece, majaczyło domostwo, ostatnie na tej drodze. Ciemny granat nocnego nieba naznaczył blask kolejnej serii petard gdzieś od wsi.
Berka ocknęła się. Miała nadzieję, że Lichocki dostał jej wiadomość. Dawno nikogo tak nie oczekiwała.
* * *
– Ej, ja, kurwa, nie wiem – marudził jeden z kumpli, Tolek, rozcierając zmarznięte dłonie. – I co niby zrobimy? Przecież ta łachmaniara mogłaby być naszą matką! Sam mówiłeś, że śmierdzi jej… i w ogóle.
– Dowiesz się na miejscu, kurwa.
– Ja też jestem za tym, żeby wrócić – wtrącił Cosiek.
– Ty, Cosiek! Właśnie! Olśniło mnie, kurwa! Ej, ziomusie moje, słoneczka, kurwa! My naszemu Cosiowi musimy pokazać! Wiecie co!
– O ja pierdolę! – Kumple złapali się za głowy, domyśliwszy się sprawy. – O kurwa, toż jak my mu taką babę pokażemy, to on się całkiem na chłopów przerzuci!
– Kurwa!
Cosiek wzbraniał się przed żartami, ale szło mu marnie.
I tak zabawa trwała wśród nocnych plenerów. Chłopcy i o mrozie zapomnieli, i o długiej drodze w lodowatym śniegu. Rozgrzewali się tylko raz po raz bimberkiem dziadka Zbyszka i niezwykle już byli nakręceni, sami nie wiedzieli na co.
Trochę zeszło z dotarciem do domostwa na pustkowiu. Chwilę obserwowali je z porośniętej lasem skarpy, częściowo schowani wśród gałęzi, ale też widzący dobrze, jako że konary nie miały o tej porze roku liści. W ciemnościach zimowej nocy nie rozpoznaliby niebieskawego odcienia ultramaryny, a jedynie szarość i ponurość. Ale wiedzieli, że tak właśnie barwione były ściany chaty Berki.
– Jak skansen, kurwa – rechotali, podkręceni czajeniem się. – Pejzaż, kurwa, jak z horroru.
– No. Kurwa.
Polewali sobie jeszcze, podając jedyny kielonek w rundce. W dole skarpy tonęło w mroku gospodarstwo, zdające się tkwić co najmniej w latach powojennych, może i wcześniejszych. Składało się z długiej chaty z bali o wapnowanych ścianach, krytej strzechą i z równie archaicznej, bezpośrednio do niej przylegającej stodoły. Chłopcy nieraz ją obczajali i wiedzieli, że chata podzielona jest sienią na dwie części – mieszkanie i stajnię, z której to wchodziło się na boisko stodoły. Można było poruszać się po całości bez wychodzenia na podwórko, które otaczał płot z rasowych, drewnianych balasek. W lecie kręcił się po nim drób i wszędzie było pełno ptasich odchodów. Podwórko wygniotło się tak bardzo, że wyglądało jak klepisko, a dwa konie Berki musiały paść się na kołkach za ogrodzeniem, najczęściej w starym sadzie.
– Zamknęła chyba rolety… – Jeden z podglądaczy zaciął się na tym zdaniu. Poczuł na sobie krytyczne i rozbawione spojrzenie prowodyra.
– Jakie, kurwa, rolety, cymbale?! Okiennice zawarła, debilu jebany! Rolety! Ja jebię! – Długo jeszcze on i klakierzy się z tego zaśmiewali.
– Kurwa, to którędy wejdziemy? – Autor teorii o roletach starał się zachować rzeczowość i odzyskać animusz. – Chyba nie zapukamy i nie spytamy grzecznie, że chcemy się zabawić? Już widzę, jak nas wpuszcza.
– Ale jak „zabawić”? – Cosiek się zaniepokoił. – Co wy…?
– Hmm. – Antek nieco spoważniał, choć wciąż ocierał łzy rozbawienia. – Myślałem nad podpaleniem tej budy, ale to byłoby zbyt widowiskowe, ludzie by się zaraz zorientowali. Zjechałyby się strażaki i chuj, po zabawie.
Cosiek stał na wdechu, nie dowierzał, miał coraz gorsze przeczucia.
– Jest inny sposób. Dla twardzieli – podjął tymczasem głównodowodzący.
– Ale sposób na co? – dopytywał Cosiek coraz jękliwiej.
– Na zabawę, cioto. Ej, stary, nigdy nie nazywałem cię ciotą, ale, kurwa, nie da się inaczej. – Guru bandy tracił cierpliwość. – No okej, była taryfa ulgowa, jesteśmy kuzynami, nowa epoka, tęczowi, kurwa, te sprawy, debile, co żyją anime i pierdoletami Azjatów, nawet to szanowałem, że masz odwagę strugać dziwaka. Ale sorry, kurwa, jak jesteś miętki, to spierdalaj. Mam dość łez i tego przebierania nóżkami. Zrobimy, co zrobimy! Zabawa, kurwa. Baba, łachmaniara, śmierdzący podczłowiek. Nikt nie zapłacze, nikt się nie dowie. Skapcą się latem, jak zacznie cuchnąć! Wiesz, ile ona tam ma sprzętów do dojechania jej? Sam nie tknę przecież, ale jak który chce, nie zabronię. Ale Sylwester zamierzam przywitać w zajebiście wykurwistym stylu. Bo jestem zły i chuj komu do tego. Jestem bestią i drapieżcą. Łaaa! – Tu wrzasnął Cośkowi w twarz i znów wszyscy buchnęli śmiechem.
– On już sra w gacie – zauważył któryś, szturchając Cośka. – Cosiu, będziesz miał pierwszy raz! Z babą! I z jej dziadem!
Znów fala rechotu.
– Nie, nie możecie – zaprotestował cicho Cosiek. – Ja wracam. I dzwonię na policję. Macie ją zostawić.
– Na policję? Że co? – Antek natarł na niego niemal całym ciałem, chcąc okazać siłę, choć faktycznie nawet go nie tknął. Był zresztą trochę od Cośka niższy, co jeszcze bardziej go zirytowało. – Brudaska zazna trochę fantazji! Miej litość nad syfiarami! Myślisz, że gdybyś był nią, miał dziada od pępka po kolana, mógłbyś liczyć na ruchanie? A tu i ciebie dostanie, i miotłę jej wsadzimy, i jakiś grat! Zależy, co znajdziemy! Będziemy improwizować na miejscu! – Klepnął młodego. – A teraz oddaj telefon.
– Nie…
Na nic zdały się protesty Cośka. Złapali go w kilku, wymacali telefon, dołożyli parę kuksańców, a potem, na oczach młodego, prowodyr rozbił smartfona na wystającej spod śniegu skałce.
Cosiek pierwszy raz się postawił. Odruchowo. Chcąc odpowiedzieć na razy, szarpnął guru grupy.
Zapadła cisza.
Antek zastygł, a potem zmarszczył nos. Jego twarz zmieniła wyraz. Nie przypominała już złości czy furii. Cosiek zamarł. To, co ujrzał na obliczu kuzyna, nie należało już nawet do żadnego z grymasów człowieczych. Cosiek cofnął się, niemal upadł. Powstrzymała go tylko łapa kompana. Tak – łapa… Ta sama, która przyciągała go z jakąś nadludzką siłą. Potem Cosiek poczuł, że własny mocz spływa mu po udach. I następne, co zrozumiał, to to, że dziwnie wielkie zęby Antka zmierzają wprost ku jego szyi.
Krzyknął w bólu i przerażeniu, gdy kły wgryzły się w jego krtań.
Ciepły rozbryzg krwi parował na zmarzniętym śniegu.
* * *
Dziki kwiczały jak zarzynane. Nocny, zimowy las wypełnił się tym dziwnym jazgotem.
Berka pamiętała, że tak panicznie zwierzęta darły się dokładnie rok temu, gdy świat zahuczał od salw petard i niezliczonej ilości sztucznych ogni, którymi witano nowy rok. Ale tym razem kwikowi zwierząt nie towarzyszyły jeszcze tak zmasowane wystrzały. Do północy pozostawało trochę czasu.
Kobieta wyjrzała przez otwór w okiennicy. Ze stajenki słyszała nerwowe rżenie koni.
Dołożyła do pieca i usiadła na taborecie przy starej angielce. Grzała się. Czuła, że tej nocy…
– Nie, to niemożliwe – zaklinała rzeczywistość, zupełnie bez przekonania. – Jestem przewrażliwiona. Zdawało mi się. To zmęczenie. Za dużo bimbru. Idę spać. – Ale ani drgnęła, by ruszyć ku łóżku. Dobrze wiedziała, że powinna zrobić coś zupełnie przeciwnego: wyjść w noc. – Cholera jasna…! – Wbiła palce w złote włosy zebrane w długi warkocz. Skuliła się.
Tymczasem zegar tykał. Odmierzał ostatnie chwile odchodzącego roku.
Bimber przestawał działać. Berka trzeźwiała i czuła, że krew przyspiesza jej w tętnicach. Za ścianą sieni nerwowo tłukły się konie. Pobudziły się kury. Krowa zaczęła muczeć w ten charakterystyczny sposób, bardziej przypominający beczenie byka. Berka wiedziała, że to już. Spojrzała na zegar. Dochodziła północ.
Zaczynało się. A jednak.
Wyjęła ze skrzyni najnowocześniejszą rzecz w całym obejściu – karabin maszynowy.
Ruszyła ku sieni, przekroczyła wysoki próg izby. Potem odciągnęła zasuwę w drzwiach. Zrobiła kilka kroków w podwórze. Zastygła w skrzypiącym śniegu. Musiało być około dziesięciu stopni na minusie. Nasłuchiwała. Odgłosy zbliżającej się watahy słyszała doskonale. Chrzęściły na mrozie od strony lasu i skarpy. Wkrótce stwory wyskoczyły spomiędzy martwych zimą zadrzewień.
Berka odgarnęła jasny kosmyk włosów, który wysunął się z warkocza, odsłoniła czoło. Znalazła wygodne oparcie dla broni, opanowała oddech i wycelowała.
Karabinowa seria przeszła niezauważona pośród salwy sztucznych ogni, którymi rozbrzmiał świat. Kwik koni zagłuszył skowyt ranionych bestii.
Berka powiodła bacznym wzrokiem ku polom i ku ranionym stworom uchodzącym w las.
– Happy New Year, skurwysyny.
* * *
Świtało.
Marek Lichocki potknął się o jelito wybebeszonego odyńca. Wyjął nogę spomiędzy stygnącego flaka. Skrzywił się z przekąsem, oceniając, jak bardzo wdepnął.
Zdegustowany wzrok ponownie złapał upiorną panoramę pobojowiska.
Spore było. Rozwleczone w zrytym przez dziki krzakolesie. Śnieg, z hektolitrami świeżo rozlanej krwi, tworzył ni to karmazynowe jezioro, ni to parującą breję. Truchła całego stada odznaczały się między olszynami niby ciemne kopce. Marek naliczył kilkanaście, do dwudziestu sztuk. Każda podobnie rozpruta, z rozciągniętymi niczym macki jelitami i bebechami w nieładzie.
Widzący jeszcze raz skupił się na unoszącej się wśród świtu woni. Była mieszaniną wiatru, juchy, a przede wszystkim – swoistej zawartości jelit.
Cokolwiek wyżyło się na dzikach, było na tyle liczne, że zwierzęta nie zdążyły uciec, jak stałoby się zapewne przy ataku jednego napastnika.
– Albo to coś było tak szybkie – dopowiedział już na głos. Potem obejrzał się i poweselał, widząc dokładnie tę osobę, której się spodziewał. – Berka!
Przy każdym ich spotkaniu miał wrażenie, że został przeniesiony w czasie.
Okutana w długi kożuch postać jechała konno lasem w jego kierunku. Za dosiadanym gniadkiem człapał posłusznie srokaty hucuł, ciągnąc prowizoryczne sanie, czy raczej nosze.
Marek pokręcił głową w niedowierzaniu. Pustelnica zawsze tak samo go zadziwiała.
Pojaśniała na widok Lichockiego. Zeskoczyła z równie wielkiego konia. Masywne nogi, obute w futrzaste zimowce, spadły w śnieg tuż przy nim. Kobieta odsunęła niesforne, jasne kosmyki z policzków, odrzuciła warkocz. Była ogromna, o głowę wyższa od Marka, postawna. W skórzanym omotaniu zdawała się potężna i ciężka. Wyglądała jak… cóż, dokładnie jak to, czym była.
Smukła twarz drgnęła w uśmiechu, ale czoło szybko naznaczyło zmartwienie. W niebieskich oczach odbijała się siność zimowego świtu. Zarys żuchwy i zapadniętych policzków zdradzał napięcie, mięśnie drgały nerwowo.
– Nie rozumiem – głęboki, niemal męski głos Berki przyprawił Widzącego o dreszcz. – Przecież do pełni daleko, Marek. Ja… Tak jak ci pisałam, tu dzieje się coś niedobrego. Czuję to.
– Tak, pisałaś. Dawno nie dostałem prywatnego listu… w kopercie. Moja kancelaria była pod wrażeniem.
Skinęła, chyba nawet nie odnotowując tego żartu. Wciąż dumała nad wybebeszonym stadem dzików.
– Żaden nie ma wątroby – domyślił się Marek, omiatając wzrokiem martwe zwierzęta.
– Dokładnie: żaden.
– Niezła jatka.
– No. Ale w sumie to niejeden się we wsi ucieszy – rzuciła bezwiednie. – Wiesz, jak Janikowi kukurydzę zryły w lecie? Pisał do ARiMR-u i nawet się tam na jakąś kasę z tego tytułu załapał. Nie było co zbierać! Kikuty do teraz jeszcze w polu straszą. Pewnie wiosną dopiero spokłada i zorze.
– No tak, tak. U nas też ryją, po osiedlu sobie chodzą, nawet za dnia… Kurczę, Berka – zaśmiał się, w porę hamując przed gadką na jakże powszechny temat. – Nie o dzikach miało być. Co proponujesz?
– Mamy trochę czasu. Wszyscy kacują po sylwestrze. Jak ktoś znajdzie pobojowisko, a nie zejdzie na zawał, to się zrobi awantura. Nawet jeśli trafi na nie stary Kukułka, co to normalnie by schował mięso i siedział cicho, ręce by zacierał, że szlag dziki trafił, to lipa, bo właśnieśmy krowę niecielną bili i mięsa ma, że do zamrażarek dwóch władował i jeszcze miejsca zostało. Nie przeje. Więc będzie afera i obstawiam, że we wsi pomyślą, co to niby zwlekły się tu wilki. – Machnęła ręką. – Zresztą łapy są poodbijane w śniegu, o ile ich nie zasypie, bo idzie chmura i może zatrze, co trzeba.
– I dobrze. Jak coś, nas tu nie było.
– Mam w stodole dwóch, już zwiozłam. Zostało nam poszukać czterech, o ile dobrze liczę.
Sekundę, nie nadążał. Zmarszczył brwi w uwadze.
– Mówię o tych debilach, co to pobojowisko uszykowali.
– Aha. Czyli o…
– A, tacy wioskowi dżolo. Co jeden to głupszy. O, właśnie widzę! – I nie wytłumaczywszy do końca, ruszyła w las.
Marek wymienił porozumiewawcze spojrzenie najpierw z gniadym kolosem, potem ze srokaczem przy prowizorycznych noszach, które zwierz tu przyciągnął. A kiedy odwrócił się ku kobiecie, ta niosła już dwa nagie ciała, przerzucone przez ramiona jak worki ziemniaków. Zaciął się. Śledził Berkę, zauważając, że wkrótce rzuciła oba ciała na nosze za hucułem, jakby ważyły tyle co nic.
– Jest jeszcze trzeci – oznajmiła, gdy niemrawy uśmiech wciąż błąkał się po twarzy Widzącego. – Ale tamtego już sama zaniosę. Najgorzej, że uszedł mi chyba ich prowodyr, Antek Kukułka. Musiałam go nie trafić.
Nim Marek zdołał ogarnąć w głowie dziwność chwili, Berka wróciła z trzecim chłopakiem w ramionach. Ale tym razem na jej obliczu rysowała się łagodność, zaś niesione ciało było już nie nagie, ale otulone w jej własny kożuch i trzymane niemal czule na rękach. Widać ten chłopak znaczył dla niej więcej niż worki ziemniaków.
– Ten jest inny – uśmiechnęła się jak ktoś przyłapany na okazaniu słabości. – Zawsze mi mówił „dzień dobry”. I ogólnie był miły. No i – zachichotała – przynajmniej już wiem, że to chłopak.
– Yyy… Dooobrze. – Marek starał się wrócić do jakiejś bezpiecznej przystani w „takiej sytuacji”.
– Choć w sumie może nie czuć się chłopakiem – zdanie Berki znów wybiło go z jakiegokolwiek poczucia ładu. – Trzeba to uszanować, że ktoś nie jest związany z biologiczną płcią, no nie? Tyle się teraz o tym słyszy.
– Taaak. Tak, Berka. – Widzący potarł twarz. Przez chwilę milczał, chowając ją w dłoniach. Powoli odzyskiwał przytomność umysłu. – Dobrze, to co chcesz z nimi zrobić?
– Tych zabezpieczymy u mnie. A Antka trzeba wytropić. Zwiał widocznie do swojego guru. Nie mam pojęcia, kto on. Może ślad Antka doprowadzi nas do jego pana. Póki śnieg nie zasypie tropów.
Skinął. Brzmiało jak plan.
Jeszcze raz owionął wzrokiem krwistą rzeź, las, zimowy krajobraz. Spojrzał na granat nieba na zachodzie zwiastujący sporą śnieżycę.
Ocknął się, gdy Berka gwizdnęła na konie. Kasztan poczłapał za nią, srokacz ruszył drugi, ciągnąc nosze z dwoma nagimi ciałami.
– Nie lepiej by ci było wrzucić też i tego? – Marek wskazał niesionego na rękach trzeciego z nieprzytomnych. – Na konia?
– Jak jakiś worek ziemniaków? E.
* * *
Czarny SUV toczył się drogą w płytkim śniegu, tuż za orszakiem złożonym z wielkiej, dzikawej baby niosącej chłopaka zawiniętego w kożuch, idącego luzem kolosa maści kasztan i dzielnego hucuła ciągnącego dwa zalane krwią ciała.
– Brakuje tu tylko Trzech Maszkaronów – mruknął pod nosem Marek, otrząsając się z rozkoszy w nagrzanym wnętrzu auta.
Zimowe pustkowie wokół wywoływało dreszcze. Myśli Widzącego biegły w jednym kierunku. To o górach pisała w liście Berka – że coś się tam zalęgło. A i on nie bez powodu urwał się z proszonego sylwestra w Krakowie, kiedy tylko Aśka i Milenka położyły się spać. Nie chciał martwić żony, ale od zawsze wiedział, że dawni wrogowie kiedyś znów dadzą się światu we znaki. I ostatnimi czasy wszystko wskazywało na to, że…
– Zaczyna się.
* * *
W izbie panowała hipnotyzująca cisza. Słychać było tylko tykanie wiekowego zegara.
Marek zasiadł za ławą, rozglądając się pobieżnie po wnętrzu. Czuł, jakby znalazł się w skansenie. W rogu pomieszczenia sporo miejsca zajmowała rozgrzana angielka, na blasze której Berka ustawiła wielki gar z wodą. Zdjęła za to czajnik.
Odgłos zalewanej kawy wyścielił uszy Marka i przyjemnie go wyciszył. Woń parująca z kubków uspokajała po ciężkiej nocy. Jakże zatęsknił za śniadaniami z Aśką!
– Słodzisz? – Głos Berki przywrócił go do rzeczywistości.
– A daj trochę.
Wciąż markotnie milczeli, gdy woda w garze zaczęła już parować. Zbierali się mentalnie. Marek zerkał na położonego w łóżku chłopaka, zalanego zaschniętą krwią i nadal nieprzytomnego. Nie drążył tego, dlaczego jego czterej kompani tkwili w stodole przytroczeni srebrnymi łańcuchami do murowanej części ściany, ów zaś wylegiwał się w cieple łóżka.
– Opłaca się mówić „dzień dobry” – zagaił jedynie.
Berka uśmiechnęła się. Rozbawiona skinęła głową znad kawy.
– Nie strzelałaś srebrnymi. – Również i tego się domyślił.
– Nie. Nie miałam sumienia.
Znów oboje powiedli wzrokiem ku młodemu.
Dzieciak stęknął, poruszył się.
– Ty, właśnie. – Berka zerwała się spod paczki przy piecu. Odstawiła kubek z kawą i znalazła się przy nieprzytomnym.
Podniosła go, przerzuciła sobie przez kolano i w resztkach roztropności podsunęła wiadro pod twarz. Ścisnęła chłopakowi przeponę, a z jego ust wyleciała krwista zawartość żołądka. Wymioty trwały kilka chwil, aż ustały. Berka odstawiła wiadro, sięgnęła po ścierkę i otarła młodemu zakrwawione usta. Potem odłożyła nieprzytomnego na łóżko. Z boku biedaka wypadł spory pocisk.
– Myślisz, że to pomoże? – Smutna twarz Berki zwróciła się ku Widzącemu.
– Że wróci do człowieczeństwa? Wurdulak?
Zawiesił głos. Skrzywił się. Jej wzrok budził litość.
– Wiesz – podjęła cicho. – Nie chcę, by kiedykolwiek obudził się nad rozszarpanym ciałem, prosząc Boga, by smak w ustach i rozlana wokół ciecz…
– Nie były ludzką krwią?
Spojrzenia rozmówców ponownie się spotkały. Chyba żadne nie chciało kończyć wątku.
– W końcu to nie była ludzka wątroba. – Berka łudziła się nieśmiało.
Marek przytknął usta do krawędzi kubka, napił się dla ucieczki przed odpowiedzią.
Gigantyczna blondyna wstała już bez słów. Zdjęła gar z zagrzaną wodą z taką łatwością, jakby nie był pełny.
– Chcę choć trochę go przemyć – wytłumaczyła się. – Żeby się nie wystraszył, kiedy się zobaczy. Może się ocknie, coś powie.
Marek mlasnął z figlem w oczach. Śledził, jak kobieta moczy ścierkę i obmywa najpierw unurzaną w krwi twarz nieprzytomnego, potem szyję i klatkę. Dłonie.
– To moja wina. – Podłamała się. – Zmyliło mnie, że do pełni jeszcze daleko. Założyłam, że to coś zmienia. Cholera. Teraz chłopak ma zniszczone życie.
Dłoń z ciepłą, nasączoną ścierką trafiła na ranę, gdy Berka zastygła. Z ciała chłopaka coś wydostawało się na zewnątrz.
– O. Widzisz to? – zawołała Marka.
Nawet nie wstał.
– Następny pocisk. Jego ciało wie, co robić – odparł.
Oboje śledzili kolejne kule wydalane z gojących się trzewi. Stukały raz po raz o drewnianą podłogę, za nimi zaś skóra zasklepiała się, jakby nigdy nie doznała strzału.
– Człowiekiem to on już na pewno nie jest – padło dość markotnie z ust Widzącego.
– A Biezdar? A Radzio? – Błękitne spojrzenie znów spoczęło na Marku. – Wybrali… dobrą stronę.
– Jeśli chcesz, spróbuję związać go umową. Tyle mogę zrobić. Ale od niego będzie zależało, czy… wiesz. Czy będzie mi posłuszny.
– Tak jak ja?
– Hm. Dokładnie.
– Wiem. Jestem pewna, że wybierze dobrze. Dzięki.
Pokręcił głową. Nie mógł się nie uśmiechnąć.
– Wołają go „Cosiek” – podjęła jeszcze, obdarzywszy młodego ciepłym spojrzeniem. – Nawet nie wiem, jak naprawdę ma na imię.
– Ale kłaniał się. To bardzo zacne. I, widać, opłacalne.
Mrugnął pobłażliwie, łypiąc na nią na swój chytry, adwokacki, ale życzliwy sposób.
Potem dopił kawę.
– Dobra, dziewczyno, na nas czas. Zabezpieczę go i ruszamy. Pokażesz mi to miejsce, które podejrzewasz, jak mi pisałaś. Z czymkolwiek mamy do czynienia, lepiej zdążyć przed nocą.
Skinęła raźno i w powadze, która aż zmroziła jej twarz.
– Sprawdzę, czy konie już zjadły – rzuciła. – Dołożę do pieca. I możemy jechać.
– Berka! – zawołał ją jeszcze, nim wyszła do sieni. – I tak w ogóle… Szczęśliwego nowego roku!
* * *
Konie prezentowały się dziarsko mimo różnicy wielkości. Kasztan w kłębie dorównywał wysokością Markowi i jego cielsko było zwyczajnie… przytłaczające. Za to skaro-srokaty ogier huculski patrzył bystro spod bujnej, czarnej grzywy i taksował Marka baczniej, niż zwykły czynić podwórkowe gadziny.
Siodło Piasta zachrzęściło, gdy Berka dopięła popręg. Oboje na dłużej spojrzeli w niebo. To pociemniało z powodu chmury, która od świtu czaiła się na horyzoncie. Teraz coraz gęstsze płatki śniegu wirowały ponad zimowym pustkowiem.
Marek przyjął wodze.
– Wyczujesz trop, jeśli go zasypie? – upewnił się.
Skinęła twierdząco:
– Tak, szefie.
Nie miał pojęcia, jak znalazła się na grzbiecie ogromnego konia. Odbiła się, wywinęła i nawet nie użyła strzemienia. Nie próbował naśladować dzikuski. Zarzucił cugle na grzbiet hucuła, złapał za kłąb i znalazł się w siodle.
– Właściwie nie zapytałam, czy jeździsz konno! – Uświadomiła sobie z rozbrajającym uśmiechem w stylu przeprosin.
W odpowiedzi zawadiacko zmierzył ją wzrokiem.
* * *
Daleko wśród górskich ostępów ciemna chmura spowiła szlak, którym podążał sinawy niby-człowiek. Bose stopy czerwieniały od lodowatego zimna i licznych okaleczeń. Śnieg gdzieniegdzie był tak utwardzony kilkudniowym naprzemiennym odtajaniem i zamarzaniem, że jego tafla, krusząc się pod ciężarem idącego, raniła skórę do krwi.
Nagi, młody mężczyzna nie zważał na krzyk ciała ani na żaden sygnał świadczący o bólu. Spostrzegł jedynie, że ślady po kulach przestały broczyć, a trzewia wypluły już chyba ostatni pocisk. Gdyby nie umazanie krwią, po ranach wlotowych nie byłoby śladu. Nie było również dziur po tych kulach, które przeszły na wylot.
Brudne od krwi dzików usta chłopaka rozciągnęły się w szkaradnym, obłąkańczym grymasie triumfu.
W głowie rozległ się szum, potem huk. Złowrogi pomruk przeszedł w ponaglenie.
– Tak, panie. Idę, panie – wymamrotał młodzian i przyspieszył pokraczny chód.
Skała „pana” majaczyła już w mroku w dole urwiska. Zalegająca tam mgła zgęstniała od padającego śniegu. Przerodziła się lodowatą głuszę, w którą żadna z żywych istot nie chciałaby trafić.
* * *
Z ciszy wyłaniał się znajomy odgłos. Znał go raczej z filmów, ale rozpoznawał.
Tykanie jakiegoś archaicznego zegara.
A potem subtelniejszy dźwięk: trzask ognia w palenisku.
Powieki unosiły się z trudem, obraz był rozmazany, ledwo wyostrzał się pod wpływem kolejnych mrugnięć. Nozdrza wyłowiły zapach popiołu, może kawy, drewna i… chyba suszonych ziół?
Czuł, że oddycha. Słyszał nawet ten właśnie oddech. Nigdy go nie zauważał, a teraz wręcz się nim napawał. Z uwagą obserwował, jak jego pierś unosi się i opada. Z czasem poruszył dłonią, nogą, przełknął ślinę.
Tu się skrzywił. Żelazny posmak krwi mieszał się z oblepiającym zęby surowym… mięsem?! I jeszcze soki żołądkowe, jakby niedawno… wymiotował?
Niczego nie pamiętał. Przeraził się, a wracająca świadomość aż wstrząsnęła jego ciałem.
– Gdzie… ja… jestem? – wychrypiał.
Serce waliło jak opętane, a oczy i rozum ścigały się w rozwiązaniu jakiejś tragicznej zagadki.
Tkwił na łóżku, w półmroku izby starej chaty, co mogło oznaczać tylko, że znalazł się w domu tej kobiety! W pomieszczeniu nie było nikogo. Chyba! Ciepło szło od sporego pieca. Za jego podwójnymi drzwiczkami, tuż przed paką z drewnem, huczał ogień. W szparze igrał blask płomieni. Nic nie stało na blasze, za to wokół, na czymś w rodzaju pręta, wisiały ścierki, damskie majtki i suszące się skarpety. Z tyłu, przy ścianie, majaczył szabaśnik do pieczenia chleba – to Cosiek kojarzył ze szkolnej wycieczki do skansenu.
Czas mijał, a wnętrze zdawało się bezpieczne. Na tyle bezpieczne, by zdołał niepostrzeżenie wstać i czmychnąć do domu.
Zerwał się spod… pierzyny? Rety, ogromne to było, pełne pierza chyba.
A odkrywszy się, chłopak spłonął wstydem – był nagi! Umorusany jeszcze resztkami czegoś. Czegoś, co próbowano zmyć, ale niedokładnie.
– Krew…
Pamięć wróciła, aż w głowie zawirowało.
Antek… Jego kły… Nocne niebo. Gwiazdy. Głód nie do opisania.
– Dziki… Tam były dziki.
Złapał się za głowę w panice, w rozpaczy, w zagubieniu. Przerażenie rosło wraz z migawkami kolejnych obrazów, które wracały z archiwum nie do końca świadomych wspomnień. Ale to jego oczy tamto widziały, jego umysł przechował tamten czas.
Rozedrgany chłopak chciał wstać, ale… jakaś siła przytwierdziła go do łóżka. Nie rozumiał, ponowił próbę. Z tym samym rezultatem.
Coś w głowie podpowiedziało, by spojrzał w górę. Tam tkwiła przyczyna jego uwięzienia. Przyszło mu na myśl określenie „u powały”. Przy jednej z bel stropowych ujrzał jakiś suchy bukiecik. Nie pojmował skąd, ale wiedział, że to zielsko nie pozwala mu opuścić łóżka.
– A ten dokąd by się chciał wybrać? – Usłyszał niepokojąco nieludzki, skrzekliwy głos.
Struchlał. Poznał, że słów na pewno nie wymówiła pani Berka.
Przemieścił się odrobinę po wielgaśnej pierzynie na skraj łóżka, by móc zajrzeć nieco za półotwarte drzwi. Ktoś tam był. Może „coś”. Mlaskało głośno, zajadając z apetytem.
Chłopak wychylił się jeszcze bardziej ze swojego osobliwego więzienia. Teraz widział za wysokim progiem, że w mroku sieni, czy jak to nazywano, stało wiadro. To stamtąd dochodził odgłos jedzenia. To w wiadro ktoś lub coś miało wsadzoną głowę. Głowa… chłopakowi cisnęło się na myśl dziwne słowo… ociekała włosami. Młody skrzywił się na to określenie, ale łepetyna faktycznie porośnięta była tak paskudnymi włosiskami, że… po prostu nimi ociekała.
Wiadro zaszurało. Istota zaczęła wylizywać resztki. Wreszcie podniosła głowę. I obdarzyła patrzącego radosnym uśmiechem.
Fale gorąca mieszały się z lodowatym dreszczem, gdy chłopak odzyskiwał przytomność. Na twarzy czuł raźne klepanie i cuchnący oddech. Zerwał się. Odskoczył na pierzynie aż pod ścianę, niemal wbijając się w nią w rozpaczliwej próbie ucieczki. Twarz skostniała w grymasie obrzydzenia i śmiertelnego strachu.
Tymczasem istota nie traciła makabrycznej wesołości. Była ohydna. Wyglądała, jakby ktoś wywlekł z grobu gnijącego trupa, ożywił go, zeszkaradził do granic wyobraźni, a na koniec kazał tworowi się uśmiechnąć. I jeszcze zamontował w paszczy zębiska, jakich nie powstydziłaby się najbrzydsza z ryb głębinowych, które zamieszkują rowy oceaniczne tak ciemne, by nikt nie musiał tego widowiska oglądać.
– Więc mnie widzi. – Z jakiegoś powodu żywe ścierwo radowało się ze spotkania.
– Czemu… miałbym nie widzieć? – wydukał chłopaczek, gdy pojął, że brzydactwo nie zamierza go atakować.
– A, bo mało kto widzi. Albo Widzący, albo… nasi! Tyś, zaiste, nasz!
Ten uśmiech był tak szeroki i rozbrajający, i tak paskudny, że aż… sympatyczny.
Ale to niczego nie ułatwiało. No, może ociupinkę.
– Twoje wiaderko zostawiłem nietknięte – zapewniło stworzenie. – Z dziczyzną, mniam, mniam. Czemuś wyrzygał? Znów żeś chciał zjeść? Cwanyś. Ja, gdybym się nie objadł, bym zazdrościł panu wurdulakowi dziczyzny.
Młody nie rozumiał.
– Że co?
– Ech, nic, nic. Zjadłem tylko, co moje – dopowiedział brzydal i pokazał karteczkę. – Było podpisane. Że moje wiaderko.
Chłopak z wolna zwrócił źrenice w stronę kartki trzymanej w szponach istoty.
– „Dla Bezmirka. Naści, śliczności moje. Twoja Berka” – przeczytał.
Wtedy Maszkaron rozdziawił się jeszcze szerzej i wyciągnął łapsko na powitanie:
– Jestem Bezmir! Strzygoń mego szefa, wielkiego Widzącego! Pogromca wielu! Zabójca, nie inaczej, samego Herdagrada!
Młody czuł, że przechodzi w tryb przetrwania. Absolutnie odcięty od emocji, podał paskudzie dłoń.
– Sergiusz Kukułka – wymamrotał jak w amoku. I dodał niechcący, jakoś tak odruchowo, przez grzeczność i szczerą empatię: – Miło mi.
* * *
Skórzane siodła skrzypiały w rytm kołysania na końskich grzbietach. Kasztan i Piast z wyczuciem i doświadczeniem pokonywały leśne zbocze zasypane śniegiem. Płatki otaczające jeźdźców to gęstniały, to rzedły. Puchaty dywan ścielił się pod kopytami coraz obficiej, ale Berka znała drogę. I czuła trop.
– Zmierza dokładnie tam, dokąd się spodziewałam – rzekła, oglądając się na jadącego z tyłu Marka.
Skinął i rozejrzał się po lesie, który w tym miejscu porastał góry gęściej, a sama kraina zdawała się jeszcze bardziej bezludna niż okolica chaty Berki.
– Pomyśleć – zaczął na tyle głośno, by usłyszała go z przodu – że kiedyś byłem pewien, że Adam jest ostatnim z waszego gatunku.
– No. Adam, tak. Słodka dziecina.
Lichocki zaśmiał się, kręcąc głową.
– Trzyma się gorzej od ciebie – zauważył.
– Cóż… Weles woli niewiasty!
– Rozumiem go!
I oboje zarechotali niemal beztrosko.
Potem mogli zrównać, bo stok poszerzył się i złagodniał. Berka poczekała, by Lichocki dojechał do niej. Ruszyli już obok siebie.
Berka spoważniała. Spoglądała w dal.
– Już widać tamto urwisko. I skalną ścianę. – Wskazała ruchem podbródka.
Stok wchodził łagodnie nad rzekę, za nią zaś rysowała się we mgle jakaś ponura szarość.
– Wiele razy zmieniałam miejsce zamieszkania w ciągu tego mojego trwania. Kiedy zmarły już moje dzieci i ich wnukowie opuścili okolicę – podjęła z nutą melancholii w głosie – też chciałam wyjechać. Ale coś ciągle trzymało mnie w pobliżu tej jaskini. Mam do niej jakiś sentyment. Ale – ożywiła się, zmieniając temat na ten, do którego zmierzała – potem najechali nas hitlerowcy. I oni, mówiłam ci kiedyś, właśnie tą skałą interesowali się na swój popaprany sposób.
– Jak w Indiana Jones?
– Tak samo!
– Hitlerowcy szukali nadprzyrodzonych mocy, traktowali serio wierzenia, legendy… A co tutaj tak ich zaciekawiło?
– Legenda. O bramie w zaświaty ukrytej w którejś z tutejszych jaskiń.
Zerknął w wiekową twarz Berki.
– Szanowna pani, zamieniam się w słuch – oświadczył.
* * *
– Trudno w to uwierzyć…
W izbie zapadła cisza. Znów tylko tykał zegar i cicho trzaskał płomień pod blachą pieca.
– Czyli pani Berka ma prawie dwieście lat. I nie ma serca – szept Sergiusza doszedł jego własnych uszu, jakby zmuszając umysł do przyjęcia wstrząsającej prawdy.
– Że co? – zaskrzeczał strzygoń, kiedy uprzytomnił sobie, co padło. – Panie wurdulaku, toż jakby Berka nie miała serca, już byś ty był martwy! Ty i twoja kompanija! – Wskazał gestem za ścianę, gdzie na boisku przykuci byli pozostali chłopcy.
Młody potrząsnął głową. Wbił palce w czuprynę nad czołem. Myślał nad strzygoniową opowieścią.
– Ale jej serce nie jest ludzkie – podjął z cicha. – To serce… bestii.
– Aaaaa!!! – Biezdar parsknął śmiechem tak, że młokosa niemal ponownie wbiło w ścianę. Stwór się pomiarkował. – Jenom zachichotał – rzucił na przeprosiny.
Stonował nieco wesołość, aż w końcu ucichł na dobre. Dał chłopakowi ułożyć sobie sprawy w głowie.
– Ciekawe, co ja wybrałbym na jej miejscu – głos zamyślonego Sergiusza rozległ się w izbie. – Wolałbym chyba śmierć. Nie dziwne, że wybrała… życie?
– To były dawne dzieje, ludzie wciąż umierali wokół, nie po szpitalach w ukryciu, jak teraz. W owym powstaniu, co je nazwali potem styczniowym, zginęło wielu. I owszem, z wojenki nie powrócił ani mąż, ani syn. Lecz kiedy żołnierze rosyjscy wywiedli ją tamtej nocy do lasu, myślała tylko o córeczkach ukrytych na strychu. I gdy pojawił się niedźwiedź, gdy zadał jej, ledwo żywej, pytanie…
– Wybrała życie. Bo myślała tylko o powrocie do dzieci. O Boże. – Chłopak znów ukrył twarz w dłoniach. – Powiedz mi chociaż, że córkom nic nie było. Błagam.
– A nic. A owszem. Ani spulać nie muszę. Dożyły starości i wolnej Polski, nawet wnuków.
Młody odetchnął. Odsłonił oczy, przetarł dyskretnie łzy.
– I ten… Weles… naprawdę istnieje? – Nieco się ożywił.
– A naprawdę.
– Boże… Jak mogę pomóc? Co w ogóle… Co tu się dzieje?
Dziwne, matowe ślepia strzygonia wwierciły się wzrokiem w chłopaka.
– Właśnie staramy się pojąć – padło w odpowiedzi.
Sergiusz poprawił się na pierzynie, próbując się otrząsnąć jak najprzytomniej umiał.
– Z tego, co wiem – podjął z nowym zapałem – jest jedna jaskinia. Pani mówiła nam o niej nawet na historii, jeszcze w podstawówce.
Zmarszczki zbiegły się w skupionym wyrazie twarzy na szkaradnym obliczu Bezmirka.
– Pan wurdulak mówi – zachęciło stworzenie, szczerząc się w czymś, co miało być uśmiechem.
– Antek interesował się tym miejscem – wyjaśnił chłopak. – W ogóle fascynował go nazizm. Imponowali mu hitlerowcy, takie tam. Jak usłyszał, że jest taka historia, yyy, że przyjechali tu w okolicę Niemcy w czasie drugiej wojny i jakieś badania prowadzili w górach, czy coś takiego, to zajawił się. No. Bo w tej opowieści było, że na tych Niemców napadł raz jakiś potwór, chyba niedźwiedź, albo coś… Ale któryś przeżył i rzekomo wskazał na jakąś osobę ze wsi, że to nie niedźwiedź, tylko… nie wiem… To znaczy teraz wiem, ona to była. No, w każdym razie hitlerowcy, jak się dowiedzieli, co spotkało tych zabitych ziomków, to pięć wsi wkoło zebrali, zagonili na pola i rozstrzelali. Przeżył tylko mój dziadek, Zbigniew Kukułka, niemowlak. Spał w kolebce w ogrodzie i Niemcy go nie zauważyli. Dziadek to nieraz opowiada. Mówi, że gdyby go znaleźli, to nawet by kulki nie marnowali, tylko za nóżkę i o ścianę… – Na myśl o tym Sergiusz przycichł na moment. – Podobno tak robili. Z niemowlętami.
Strzygoń skinął w zadumie.
– No i Antek – Sergiusz przypomniał sobie sedno wątku – mówił raz, że trafił na jaskinię zabezpieczoną wrotami i zalaną betonem. Ale że znalazł w tym szczelinę, to udało mu się wejść. Myślałem, że nas wkręca. Bo gadka zrobiła się żenująca. Twierdził, że poświecił sobie latarką w telefonie i wszedł głębiej. Że tam takie nacieki, te stalaktyty czy stalagmity, nie pamiętam z geografii… Że jak w paszczy demona było, między zębiskami. I spoko. Ale potem to już go poniosło. Że zobaczył tam dziwny cień. Myślał, że to skalny jakiś… ten, no… stalagmit, czy coś. Ale podszedł bliżej i zobaczył, że to jakaś poczwara skulona. Bo drgnęła i zaczęła się odwracać. Że zobaczył czerwone oko. I ułożył nawet o tym piosenkę! Taką… bez rymów. Biały wiersz!
Czerwonooki Pan
Biezdar, Nawii kniaź,
najwyższy wieszczy,
król koszmaru,
jakiego nie znał świat.
Pod Czarnym Lasem śpi
i wciela krwawe sny
w plugawe dusze
zatopione
w smolistej otchłani.
* * *
– Przejdź przez lustro oleiste Czarnego Jeziora. Stań na nogi, żołnierzu przeklęty, Czerwonooki Pan cię wzy…! – W gardle Antka zacharczało, a nucona pieśń ustała jak ucięta nożem.
Szkarada roześmiała się perfidnie i bardzo chciała uczynić to głośno. Ale sztylet Widzącego i uścisk rktołaka rozwiał to pragnienie.
– Widzący… – wydukał wurdulak, starając się nie tracić animuszu. Świdrował ślepiami napastników. Starał się zajrzeć w pysk trzymającej go niedźwiedzicy. – Frau Berka… Heil Hitler…
To było ostatnie, co wymówił.
Z każdym uderzeniem o skalną ścianę jego twarz wgniatała się bardziej, spływając krwią i galaretowatą sieczką tkanek w śnieg. W końcu w łapie rktołaka została tylko resztka skorupy czaszki i kępa ściskanych w garści włosów. Korpus dawno odpadł i osunął się pod masywne tylne łapy gigantycznej niedźwiedzicy.
Rktołak odskoczył, cisnął skalpem pod skałę. Zaryczał raz. Potem drugi. Wreszcie wydał z siebie głos tak potężny, że zadudniło pośród gór.
Marek z wolna wypuścił powietrze z ust. Wmawiał sobie, że nie takie rzezie już oglądał.
– Juuuż – przemówił do bestii uspakajającym tonem. – Już dobrze, Berka, już okej jest.
Pomruk rktołaka owionął jego twarz, gdy wielgaśny łeb obniżył się, a niedźwiedzica opadła na cztery łapy.
Tak właściwie – nic nie było okej.
Lichocki zapatrzył się w szczelinę niegdyś zamurowanego wejścia do jaskini.
– Jeśli coś splugawi… i tak już plugawe… dusze hitlerowców, co tu przed laty węszyli – zastanawiał się na głos – to myślisz, że ile ich może być? Bo chyba nie cała armia Trzeciej Rzeszy?
Ostatnie miało być żartem. Ale uśmiech wypadł blado. Zresztą chwilę później zgasł całkiem.
– Kurwa…
Marek odwrócił się na odgłos szmeru dochodzącego gdzieś od strony skały. Dźwięki wydobywały się z wnętrza jaskini.
* * *
Krew zalała świeży śnieg. Zabarwiła rozmarzniętą rzekę u podnóża skalnej ściany.
Na bandę plugawców, którzy nie latali w przestworzach ciskani przez rktołaka, zwaliła się grupka dowodzona przez strzygonia – z Sergiuszem Kukułką w pierwszej linii.
Marek ciął. Miecz Świętowita rozpłatał kolejną poczwarę. Cuchnąca zgnilizną krew trysnęła mu na twarz. Otarł oczy rękawem. Wyostrzył wzrok.
Wurdulaki Biezdara porastała już wilkołacza sierść. Najgęstsza rosła im na grzbietach. Spadły na plugawców z impetem i znów łby wroga wzbiły się pod niebo.
Tymczasem powietrze wyklarowało się. Spomiędzy chmur wyjrzało słońce. W jego blasku górzystą krainę otulił śnieg tak drobny, że zdawał się lecącym z nieba brokatem lub jakimś boskim, migoczącym pyłem. Urzekające zjawisko. Przecinane rozbryzgami krwi.
Twarz Marka rozpogodziła się. Zęby błysnęły w uśmiechu na utytłanym brudem walki obliczu.
Potem wydarzenia jeszcze przyspieszyły. Na ziemię spadł złocisty grom, rktołak zaryczał raźno znad rozkawałkowanych zwłok plugawców, a wurdulaki zawyły radośnie wraz z Biezdarem.
Cokolwiek lęgło się w tych górach, odsiecz była w drodze.
