Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dragan Solomonari nie zapomina i nie wybacza. A przeszłość, nawet bardzo odległa, potrafi wrócić z przytłaczającą siłą.
Tymczasem Borys, tropiąc ślady niedawnych wydarzeń, zapuszcza się głębiej w bieszczadzkie ostępy, gdzie czeka coś, czego nie sposób nazwać ani zrozumieć. Coś, co nie przypomina żadnego z dotąd napotkanych stworzeń.
W trzecim tomie cyklu Krwiopijca świat staje się jeszcze bardziej mroczny i nieprzewidywalny. Bohaterowie będą musieli zmierzyć się nie tylko z przeciwnikami, ale i z sobą samymi. Nie wszystkie decyzje okażą się słuszne. Nie wszyscy wyjdą z tego cało.
Ronin to długo wyczekiwana kontynuacja przygód Harkova – opowieść o lojalności, utracie i o tym, co dzieje się, gdy potwory z legend przestają być tylko opowieściami szeptanymi przy ognisku.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 653
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Cykl Krwiopijca
Ronin – tom 3
Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone.
All rights reserved.
Redakcja: Marta Sobiecka
Korekta: Aleksandra Wicik
Specjalne podziękowania dla Kingi Stanaszek-Bryc
Projekt okładki: Shred Perspectives Works
Skład i łamanie: Krzysztof Biliński
Wydanie I
Wydawca: Sinister Project, Warszawa 2025
sinisterproject.pl
ISBN 978-83-972545-8-9
Druk OSDW Azymut
Soulrender
In shadows of the mountains, where moon shines bright andcold,
A child born from darkness,
in hunger bound byblood.
I hid away in silence,
escaping from thepast.
But as storm rages inside,
the hunters became hunted.
I’m coming back tonight,
under the pale moonlight
The vengeance burns in me,
a fire I cannotkill.
A white-haired ghost of wrath, there’s no place to hide.
No more running, no more fear
In darkness of the city
I’m searching for my past.
Memories filled withsadness,
They’re slowly coming back.
A blade without its master,
my eyes are filled with rage
To get back what I’ve lost,
my enemies will fall.
I’m coming back tonight,
under the pale moonlight
The vengeance burns in me,
a fire I cannot kill.
A white-haired ghost of wrath, there’s no place to hide.
No more running from the beast
I’m coming back tonight,
under the pale moonlight
The vengeance burns in me,
a fire I cannot kill.
A white-haired ghost of wrath, there’s no place to hide.
Just look into my eyes
and say my name
CYAN
Bloodletter – Void
Dla siebie.
Bo każda litera to krok, każde słowo to wyzwanie, każde zdanie to walka, każdy rozdział to zdobyta góra. Warto jest robić rzeczy dla siebie. Warto wierzyć w swoje możliwości. Warto znać swoją wartość, nawet jeżeli zdarzają się nam potknięcia… Bo komu się nie zdarzają?
Konrad nie pamięta, kim był za życia. Już jako nieumarły obudził się trzydzieści kilka lat temu pewnej mglistej nocy na dworcu kolejowym w Świdniku pod Lublinem. Pozbawiony dokumentów, spragniony ludzkiej krwi, przy sobie miał tylko jeden zagadkowy przedmiot – samurajski miecz, którego zdobienia nawiązywały do niezwykłego, cyjanowego koloru oczu wampira. Jednego Konrad był pewny: potrafił używać tej broni z zatrważającą skutecznością. Jednak za każdym razem, gdy po nią sięgał, tracił nad sobą kontrolę, dając się ponieść demonicznym żądzom. Ktokolwiek zaś oprócz niego dotknął tego miecza, natychmiast popadał w szaleństwo.
Nikt nie powiedział, że życie po życiu będzie proste. Jako wampir Konrad Harkov, wśród swoich znany jako Cyjan, dokonał już niejednego, między innymi okrył się niesławą. To jednak jego wyobrażenia o tym, jak to jest być człowiekiem, sprawiają, że ma dość bycia pasożytem. Co więcej, powracające każdego dnia koszmary, stawiające go w roli jego własnych ofiar, skłaniają go, by oddalić się od zbiorowisk ludzkich. W tym celu znajduje dom w Bieszczadach, w wiosce tak zapadłej, że nawet turyści tam nie zaglądają. W ten sposób osiedla się w Jagniątkowie.
Będąc na odwyku, Konrad zmienia się nie do poznania. Wysuszony, zmarnowany i chorowity, mieszkańcom górskiej wioski daje się poznać jako ekscentryczny odludek. Podaje się za lekarza z bogatą wiedzą medyczną i korzysta z tożsamości doktora Konrada Harkova, zapijaczonego „podopiecznego” fundacji Miłosza Klimowskiego.
Żywiący się jedynie krwią zwierząt Konrad coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością. Czas przestaje mieć dla niego znaczenie, tak samo jak jego własne istnienie. Wciśnięty w fotel zajmuje się pochłanianiem kolejnych książek i niczym więcej. Wszystko jednak zmienia się pewnej feralnej nocy.
Nie prosił o to, by przywieziono mu do domu ranną kobietę i jej syna ze spektrum autyzmu. Nie zgłaszał się na ochotnika, by ratować jej życie, lecz w niepojęty sposób, częściowo za namową Borysa, właściciela miejscowego baru, postanawia zrobić to, co powinien zrobić lekarz. Pomaga.
Jak się wkrótce okazuje, Marta przyjechała w Bieszczady z Warszawy. Wdowa po policjancie, uciekająca przed zaborczym kochankiem, który, choć początkowo opiekował się nią i dzieckiem, owładnięty obsesją na punkcie ich bezpieczeństwa, zaczął ograniczać ich wolność. Mieszkając w należącym do jej ciotki pensjonacie Ustronie, Marta miała nadzieję, że w końcu znalazła przystań, w której będzie mogła opiekować się synem cierpiącym na nocne ataki nieznanej nikomu choroby.
Niestety, nie zdołała ukryć się przed prześladowcą, a kiedy ten ją znalazł, zabrała syna i znowu musiała uciekać. Właśnie wtedy na bieszczadzkiej drodze przytrafił jej się groźny wypadek samochodowy i tam znalazł ją Borys.
Znajomość z miejscowym barmanem ma na Konrada ogromny wpływ. Prosty człowiek, dysponujący wielką siłą i mądrością, pokazuje mu, jak naprawdę wyglądają relacje międzyludzkie. Prezentuje sposób myślenia śmiertelnych, choć, jak się wkrótce okazuje, sam skrywa pewną tajemnicę.
W nocy, gdy Borys zostaje zaatakowany przez dwóch nieznajomych, Konrad po raz pierwszy od dawna ma szansę zakosztować ludzkiej krwi. Ratując barmana, nie ma wyboru, jak wyjawić przed nim swoją naturę. Krew wprawdzie przywraca mu część siły, lecz jednocześnie pobudza dawno skrywane pasje i potrzeby, czyniąc wewnętrzny konflikt wampira jeszcze bardziej dotkliwym.
Jagniątkowo nawiedza licho – demon żywiący się ludzkim nieszczęściem. Znajduje on pożywkę zarówno na miejscowych, jak i na skrywającym w sobie wiele bólu Konradzie. Nie oszczędza również Borysa.
Jak się wkrótce okazuje, obecność demona nie jest przypadkowa. Podążając tropem mordercy, wraz z duchem jednej z ofiar oraz z wilkołaczycą o imieniu Czarna, Borys odkrywa sektę okultystów składających ofiary z ludzi i budzących uśpione duchy lasów, a w rezultacie pomaga ją rozbić. To właśnie wtedy ujawnia, że w istocie jest berserkiem, zmiennokształtnym, który za pomocą specjalnych grzybów jest w stanie przemieniać się w gigantycznego pół człowieka, pół niedźwiedzia. W Bieszczadach przeznaczona była mu rola opiekuna lasów – leszego.
Konrada odwiedza Tropiciel, znajomy z dawnych czasów. Jest strzygoniem – innym, bardziej pierwotnym rodzajem wampira niż Harkov. W odróżnieniu do krwiopijców strzygonie powstają wskutek przekleństwa lub niedokończonych spraw. Potężne, obdarzone mocami niedostępnymi dla krwiopijców, do czasu rozwiązania spraw trzymających je przy życiu po śmierci pozostają prawdziwie nieśmiertelne, lecz nie mają możliwości tworzenia potomków.
Tropiciel namawia Konrada na powrót do wampirzej społeczności, wyjawiając mu, że nadchodzą zmiany. Lord wampirów, z którym Konrad miał kiedyś zatargi, traci poparcie wśród starszych krwiopijców, a na arenie pojawiają się nowi gracze, którzy mu zagrażają. Skupiony jedynie na własnych rozterkach i problemach mieszkańców Jagniątkowa Harkov nie ma jednak zamiaru nigdzie się ruszać. Z tego też względu Tropiciel postanawia zaserwować mu niespodziewaną kurację w postaci przebicia serca kołkiem i zakopania w leśnym grobie. Zostawia go tak, aby do momentu, gdy w ciągu lat drewniany kołek spróchnieje, Konrad miał dostatecznie dużo czasu, by kontemplować swoje jestestwo.
To w grobie nawiedza Harkova wizja jego przeszłości, w której podróżuje Orient Expressem z wampirzycą imieniem Anna. Jak się okazuje, jest to jego jedyne wspomnienie przeszłości, które, postawione obok wizji ofiar z czasów pierwszej wojny światowej, budzi pytanie – jak stary jest Konrad i jak wiele przeżył?
Prześladowcą Marty okazuje się Stan – policjant, dawny przyjaciel jej zmarłego męża. Współpracuje on z niejakim Patronem, szefem miejscowego półświatka, ale również okultystą. Mężczyzna ten przewodzi sekcie polującej na zmiennokształtnych, aby wycinać ich serca i przejmować ich moc. Ich sojusz doprowadza do wielkiej konfrontacji na zaporze w Solinie, w której biorą udział Konrad, Borys, Czarna i towarzysząca jej wataha wilkołaków.
Na oczach Marty Stan walczy z Konradem i przegrywa, wyjawiając, że wiele lat temu Konrad zabił męża Marty, a potem odwiedził ich dom w poszukiwaniu dowodów, jakie policjant zbierał, prowadząc śledztwo przeciw lordowi wampirów. Marta była wtedy w ostatnich tygodniach ciąży, a zobaczywszy wampira, zaczęła rodzić. Konrad wykorzystał wtedy swoją wiedzę medyczną, aby jej pomóc i uratować zagrożone śmiercią dziecko.
Postrzelony przez Martę Konrad spada z zapory w Solinie. Udaje mu się jednak przetrwać. Uznaje, że w zaistniałej sytuacji Marta zasługuje na spokój, więc opuszcza Bieszczady.
Pamiętając wizję, która nawiedziła go w grobie, Konrad postanawia odszukać wampirzycę imieniem Anna i odkryć tajemnicę swojej tożsamości. W tym celu udaje się do Świdnika, aby odtworzyć swoje kroki, kiedy obudził się na dworcu kolejowym. Tam też przypomina sobie chwile, gdy zabił pierwszą ofiarę i spotkał bezdomnego szaleńca. Ta tajemnicza zjawa prześladuje go za każdym razem, gdy pojawia się w pobliżu Lublina.
W okolicy trwa wojna między dwoma zwaśnionymi gangami motocyklowymi, rządzonymi przez krwiopijców. Jeden z nich jest pod protekcją Magdy, liczącej sobie setki lat wampirzycy. Choć ma ona słabość do Konrada, prosi go, aby nie zostawał długo w Lublinie, wyjawiając mu, że wyczuwa wielki chaos w jego krwi. Zanim jednak się rozstaną, pojawiają się komplikacje, ponieważ wrogi gang motocyklowy zaczyna narażać społeczność wampirów na odkrycie przez ludzi.
Podczas zasadzki gang Magdy ponownie ściera się z przeciwnikami, z których każdy jest młodym, świeżo przemienionym wampirem pozbawionym podstawowej wiedzy dotyczącej przetrwania. Jeden z nich pije krew martwego człowieka, co sprawia, że przemienia się w ghula – skrajnie niebezpiecznego, pozbawionego zahamowań padlinożercę, który za cel obiera sobie przede wszystkim wampiry. W trakcie walki Magda zostaje raniona przez ghula, a jego jad zaczyna niszczyć jej ciało i duszę. Niespodziewanie na miejscu pojawiają się Tropiciel z Izabelą Jezierską – uczennicą lorda Tomasza Walońskiego, który rezyduje w Warszawie, a z którym łączą Konrada dawne zatargi.
Jad ghula zagraża Magdzie i ani wiedza medyczna Konrada, ani znajomość technik magicznych Izabeli nie są w stanie jej pomóc. Wyruszają więc we dwoje, aby odnaleźć ghula, licząc, że zniszczenie go usunie piętno, którym naznaczył Magdę. W międzyczasie zajeżdżają do pałacyku w Garbowie, gdzie spotykają Sambora – ludzkiego asystenta Izabeli.
Śledztwo wiedzie ich do magazynów pod Lublinem, gdzie wpadają na Dragana Solomonari, który razem ze swoim bratem Farkasem prowadzi eksperymenty na ghulach. Jak się okazuje, bracia od wielu lat próbują zniszczyć lorda Walońskiego i to o tym mówił Tropiciel, kiedy jeszcze w Bieszczadach namawiał Konrada na powrót.
Konrad nie zgadza się z radykalnymi metodami braci Solomonari – wywiązuje się między nimi starcie. Dragan wykorzystuje w walce pradawną magię, a jego brat imponujące umiejętności walki wręcz. W starciu udaje się zabić ghula, lecz ginie również Sambor. Konrad, Izabela i znajdujący się na miejscu Tropiciel salwują się ucieczką.
Zdruzgotana Izabela oferuje towarzyszom azyl w Garbowie, lecz już następnej nocy pojawiają się tam ludzie lorda Walońskiego. Konrad i Tropiciel czym prędzej uciekają. Wkrótce jednak odkrywają, że oddział przysłany z Warszawy przyjechał przede wszystkim, by odeskortować z powrotem Izabelę, lecz uprowadza też Magdalenę, aby lord mógł ją ukarać za dopuszczenie do wydarzeń w Lublinie, które mogły zagrozić wampirzej społeczności.
Podczas ostatniej wizyty w Garbowie Konrad odkrywa stary obraz, na którym uwiecznieni są Izabela i ktoś bardzo do niego podobny. Obraz ten nie budzi w nim żadnych wspomnień, lecz jest cenną wskazówką dotyczącą jego przeszłości.
W Warszawie lord Tomasz Waloński dokonuje czystki w szeregach tak zwanych cienkokrwistych, młodych, nieumiejętnie stworzonych wampirów, które skazane są na stopniowe popadanie w chorobę i degenerację. Konrad sam kiedyś był cienkokrwistym, lecz gdy po raz pierwszy zamordował innego wampira, wypił jego krew, przejmując jego moc. Stał się w ten sposób wampirem pełnej krwi, lecz czyn ten uczynił z niego zbrodniarza w społeczności wampirów. Lord Waloński zaś nie jest w stanie darować mu zniewagi sprzed lat.
Podczas próby dostania się do siedziby lorda Konrad zostaje schwytany i wystawiony na słońce, co jest równoznaczne z karą śmierci. W ostatniej chwili ratuje go Izabela, która wyjawia mu, że jest jego stwórczynią. Ceną za ocalenie Konrada jest jednak posłuszeństwo wobec lorda Tomasza Walońskiego.
Prowadząc dochodzenie dla lorda, Konrad spotyka Yuriego – hakera, informatora, który wiele lat temu przyczynił się do śmierci męża Marty (wciąż przebywającej w Bieszczadach). Ratuje go przed lokalnymi gangsterami, ale odkrywa, że Yuri cały czas pracował dla Dragana. Postanawia więc go ukryć i w tym celu prosi Borysa, aby wywiózł hakera do Jagniątkowa i tam przypilnował go do czasu, gdy posiadane przez niego informacje będą możliwe do wykorzystania.
Izabela Anna Jezierska pochodzi z pradawnego rodu wampirów wywodzących się od mitycznego Lecha. W jej rodzie przemieniane były jedynie osoby z tej samej linii krwi, lecz wyjawia ona, że Konrad był w tej kwestii wyjątkiem. Izabela była przeznaczona na wybrankę dla Dymitra Yelenskiego, z którym Marcin Jezierski – stwórca Izabeli Anny, miał połączyć siły. Wampirzyca uciekła z Polski, a w trakcie swoich podróży poznała francuskiego szlachcica i postanowiła obdarować go mocą. W ten sposób powstał wampir, który z czasem stał się Konradem Harkovem.
Wampirzyca wyjawia, że po powrocie do Polski jej wybranek został schwytany i przeklęty przez Dymitra Yelenskiego. Klątwa sprowadziła na Konrada szaleństwo i niepohamowaną żądzę mordu. Przez lata Izabela Anna zgłębiała tajniki magii, aby pomóc swojemu wybrankowi, lecz jedyne, co zdołała zrobić, to rozrzedzić jego krew, aby osłabić rozsadzające go gniew i moc, a następnie wymazać jego pamięć, aby wspomnienia rzezi nie zniszczyły osoby, którą uważała za dobrą. Wyjawia również, że ceną za jej nauki ma być oddanie lordowi Walońskiemu dziedzictwa jej rodu – mistycznych praw do części Polski, które były przekazywane w rodzie Jezierskich od pokoleń. Marcin Jezierski wykorzystywał je, by władać społecznością wampirzą, lecz przekazał je córce, która była im niechętna i nigdy nie sięgała po nie.
W noc, gdy przygotowywany jest mistyczny rytuał, mający na celu przekazanie owej mocy, siedzibę lorda Walońskiego atakują siły Dragana Solomonari. Do budynku wdziera się stado ghuli, a Konrad konfrontuje się z Farkasem Solomonari i przegrywa, zaznając ostatecznej śmierci.
Kiedy Dragan walczy z lordem Walońskim, okazuje się, że w siedzibie uwięzione są stare wampiry, a wśród nich znajduje się również Marcin Jezierski. Draganowi udaje się zabić lorda, po czym próbuje dostać się do Izabeli, która otoczona jest ochronnym kręgiem.
Konrad trafia do przedsionka zaświatów, gdzie spotyka istotę, którą mylnie bierze za samą śmierć. Udaje mu się wynegocjować powrót z martwych za cenę powstrzymania Dragana, bowiem ghule są tak naprawdę narzędziem strażnika zaświatów, który pragnie zniszczyć wszystkie wampiry, będące wynaturzeniem strzeżonego przez niego naturalnego porządku rzeczy. Konrad wraca, lecz by odzyskać siły, musi wypić krew i pożreć duszę Farkasa Solomonari. Tym samym dokonuje rzeczy, której nikomu innemu jeszcze się nie udało: zabija strzygonia, czyli istotę uchodzącą za prawdziwie nieśmiertelną.
Wstrząśnięty śmiercią brata Dragan przechodzi ochronną barierę i zabija Izabelę. W akcie zemsty wypija krew wampirzycy, pożera jej duszę i przejmuje jej moc. W ostatniej chwili Izabeli udaje się pożegnać z Konradem, ofiarowując mu ostatni pocałunek i wyjawiając mu jego prawdziwe imię – Claude.
Aby uniknąć gniewu nowego lorda wampirów, Tropiciel zabiera rannego Konrada z budynku. Zostają oni jednak rozdzieleni. Wraz z uwolnieniem Magdy przypadkowo oswobodzają Marcina Jezierskiego. Dragan Solomonari odkrywa zaś, że dokonane przez niego morderstwo Izabeli pozbawia go wzroku.
Załamany i zdruzgotany Konrad spotyka prześladującego go bezdomnego szaleńca, który nazywa go roninem, oferuje upragnione odpowiedzi i szansę na dokonanie zemsty.
No dalej, rusz się, roninie – wychrypiał bezdomny. – Nie wiem, ile czasu mi zostało, zanim na powrót pochłonie mnie szaleństwo.
Pojedyncze płatki śniegu oblepiały twarz krwiopijcy, lecz nie rozpuszczały się, tylko kleiły jeden do drugiego, barwiąc się na czerwono od krwi spływającej po zimnych jak kamień policzkach. Wicher już ucichł, gdzieś daleko uderzył samotny grom. Wysoko ponad Warszawą roznosił się nieludzki ryk Dragana Solomonari, tak mocno przepełniony gniewem i rozpaczą, że wzruszał i przerażał jednocześnie.
Unosząc zmęczony wzrok, Konrad zaprezentował biel i czerwień uśmiechu godnego pozbawionego zmysłów maniaka. Jeszcze chwilę temu był tylko skórzanym workiem nieumarłego mięsa, który z ostatniego piętra wieżowca spadł na miejski bruk. Teraz, przecząc stanowi rzeczy powszechnie uznanemu za naturalny, jego kości zrastały się w mgnieniu oka, rany na ciele znikały, jakby były tylko obrazem w filmie odtwarzanym z ogromną prędkością. Przeklęta krew krążąca w jego żyłach dokonywała rzeczy niemożliwych do objęcia ludzkim rozumem.
Farkas. Może gdyby przeżył tę noc, akt zemsty dokonanej przez braci Solomonari dopełniłby ich przeznaczenia i zakończył pełne udręki istnienie. Byli strzygoniami, demonami podniesionymi z grobów siłą pragnienia odwetu na ich niegdysiejszym mordercy – Thomasie Wallensteinie, znanym w Polsce pod nazwiskiem Waloński. Tej nocy dopięli swego, lecz nie odnaleźli spokoju, nie mogli oddać się we władanie śmierci. Nawet wśród nieumarłych krążyły legendy, mówiące, że strzygonia w żaden sposób nie można było zabić, jednakże Konradowi się udało, czym najwyraźniej przedłużył egzystencję Dragana Solomonari. Stał się bowiem jego nowym powodem do trwania, aby tym razem pomścić brata.
Poruszył kciukiem, co dało mu nadzieję, że ma jeszcze władzę nad ciałem. Podniesienie dłoni okazało się jednak tak trudne, jak dźwignięcie stalowej belki przez dziecko. Chciał dotknąć swojej twarzy, sprawdzić, czy ją jeszcze ma, czy może zamieniła się w makabryczną maskę skleconą z poszarpanej skóry, mięśni i wystających kości. Wreszcie mu się udało, choć sposób, w jaki ścięgna zmuszały do ruchu zdruzgotane chrząstki stawów, przyprawiał go o mdłości. Wszystko w nim chrupało, tarło o siebie i przeskakiwało jak w zużytej maszynie napełnionej piaskiem.
Skórę na policzkach znów miał chłodną, naciągniętą i nadzwyczaj gładką. Równie dobrze mógłby być porcelanową lalką, a nie człowiekiem, który niegdyś zdecydował, by trwać po śmierci. Pod palcami nie znajdował najdrobniejszego nawet uszczerbku, a jednak coś mu wciąż nie pasowało. Wątpliwości rozlewały się po nim piekącym strumieniem, od koniuszków stóp, aż po każdy pojedynczy, pozbawiony pigmentu włos. Poraziła go nagła myśl, że nie wie, kim jest. Nawet z tą garstką wspomnień, które kolekcjonował od trzydziestu lat, w tej jednej chwili poczuł się ze sobą tak bardzo obco, jak jeszcze nigdy.
Tuż obok leżała jego broń. Zimna jak lód katana o rękojeści zdobionej oplotem koloru cyjanowego. Jeszcze chwilę temu złamana, a teraz jakby wykuta na nowo. Muskana wątłym światłem ulicznych lamp połyskiwała metalicznie, zniekształcając je tak, że robiło się niemal bordowe, jakby tuż pod lustrzaną powierzchnią złożonej z niezliczonej ilości warstw stali przelewała się najprawdziwsza krew. Tkwiło w niej coś jeszcze. Jakiś demon lub inna nienawistna siła, na każdego, kto dotknął oręża, sprowadzająca szaleństwo. Nie miał pojęcia, jakim cudem bezdomny zdołał ją podnieść. Może był na tyle szalony, że to, co mogła mu uczynić ta przeklęta broń, nie robiło na nim większego wrażenia. Pytanie o to, jakiej magii użył, że udało mu się ją naprawić, musiało ustawić się w kolejce wraz z wieloma innymi.
– Wszystko stracone – jęknął Konrad, wykrzywiając się w wyrazie rezygnacji. – Wszystko, kurwa… na nic…
Bezdomny wychylił się z siedziska wózka inwalidzkiego tak daleko, że groziło to upadkiem. Bezceremonialnie złapał Konrada za kołnierz i pomógł mu wstać, zupełnie jakby podnosił bezradnego psiaka, który jeszcze nie ogarnia własnych kończyn na tyle, by dobrze chodzić. Jak to możliwe, by w tak chudym ciele czaiło się tak wiele siły? Cuchnął zleżałym, trawionym przez bakterie trupem, a zimno, które od niego biło, bezbłędnie przypominało Konradowi otchłań przedsionka zaświatów, do którego niedawno przecież zawitał.
Nie miał wątpliwości, że ten dziwaczny łachmaniarz na wózku nie był człowiekiem. Od dekad nawiedzał go jak złośliwy duch, kryjący się tuż na krawędzi pola widzenia, choć momentami wydawał się całkowicie materialny. Jeżeli nie liczyć kolejnych warstw wypłowiałych koców oraz zawszonych ubrań, przez cały ten czas nie zmienił się nawet odrobinę. Suchy, pomarszczony, śmierdzący naftaliną z domieszką cmentarnego kurzu. Skórę miał cienką jak pergamin, zniszczoną i zapewne potwornie bladą, choć to akurat trudno było ocenić, patrząc, jak bardzo był zapuszczony. Brud zdawał się bodaj najbardziej naturalną i świeżą rzeczą, którą miał na sobie. Spod powyciąganej włóczkowej czapki pozlepiane brudem siwe włosy opadały na wodniste oczy równie przerażające, co ciemna studnia, jeżeli zbyt długo w nią patrzeć.
Podniesienie się na chwiejne nogi wymagało skupienia ostatnich iskierek woli, jakie Konrad w sobie odnajdywał. Może to przez upadek, może przez wysiłek coraz mocniej szumiało mu w głowie. Miał wrażenie, jakby minął go właśnie niewiarygodnie rozpędzony pociąg, wypełniony nieprzebranym tłumem ludzi, a kolejny pędził tuż za nim. Niezrozumiałe szepty, krzyki, jęki, płacz, uderzyły go z siłą wizgu silników podrywających odrzutowiec do lotu i zagłuszyły wszystko, nawet słowa wypadające z popękanych ust bezdomnego szaleńca. Konradowi pociemniało przed oczami, choć zdawało mu się, że widzi pod powiekami miliony przeźroczy zmieniających się jak w kalejdoskopie.
– …nie chodziło wcale o nią… klątwa miała straszną cenę… przejrzyj na oczy… oszukano nas…
Nieważne, jak bardzo się starał, nie potrafił dojść, o co chodziło bezdomnemu. Wzrok mu się mącił. Świat zdawał się wirować mu przed oczami, a on nie potrafił utrzymać równowagi. Jęknął żałośnie, padł na kolana, łapiąc się za głowę. Zacisnął szczęki z siłą zdolną skruszyć zęby i wyciskać z oczu krwawe łzy. Uderzył czołem o bruk, po czym zrobił to jeszcze raz, aż coś chrupnęło. Nie wiedział, czy to beton, czy jego głowa. Wyjąc z rozpaczy, wczepił palce we włosy i zaczął rwać, jakby chciał dostać się do skóry głowy, odsłonić kości czaszki kryjącej mózg całkowicie zatopiony w płynnym ołowiu.
To ten szaleniec! To ten bezdomny! To jego magia tak na niego wpłynęła. Zdolna odbudować złamany miecz, teraz wywoływała niemożliwe do zniesienia cierpienie. Cholerny łachmaniarz nie przynosił żadnych odpowiedzi, tylko po raz kolejny sprowadzał na Konrada szaleństwo.
– Coś ty mi zrobił?! – zawył albinos w agonii.
W przypływie desperacji spróbował sięgnąć po broń. Pożałował tego, kiedy jego palce dotknęły rękojeści katany. Pragnął, by znów obudziła się w nim demoniczna siła, zdolna wyrwać go z tego żałosnego stanu. Zamiast niej zalało go jeszcze większe cierpienie. Raz za razem uderzały go fale niezrozumiałego chaosu, nieporównywalnego z niczym, czego do tej pory doświadczył. Przesycone wyciem tysiąca udręczonych dusz, przepełnionych nieskończonym żalem, gniewem i strachem. To były jego ofiary. Widział je na granicy zaświatów, a teraz wył razem z nimi.
Jedyna myśl, której potrafił się uczepić, oscylowała wokół Izabeli Anny Jezierskiej. Była jak złamana deska dla tonącego, jak pęknięte koło ratunkowe. Anny bowiem już nie było. Dragan ją zabił. Dragan zabił jego wampirzą matkę, stwórczynię, niegdysiejszą kochankę i bodaj jedyną osobę na tym świecie, która wiedziała, kim naprawdę był. Tylko ona go znała, tylko ona rozumiała, co przechodził. Dopiero kiedy ją stracił, dotarło do niego, że zawsze była przy nim. Walczyła, nie przestawała wierzyć, że kiedyś uda mu się odzyskać pamięć. Teraz pozostała po niej tylko bolesna pustka.
Poprzysiągł sobie, tak samo jak przysiągł strażnikowi zaświatów, że wygrzebie się z tej otchłani obłędu i przyjdzie po Dragana. Gdy go znajdzie, pożre jego przeklętą duszę, tak jak to zrobił z jego bratem, a potem zatarga ją za granice śmierci. Tam było jego miejsce. Tam było miejsce ich wszystkich.
– Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, ale obawiam się…
– Tylko bez tego lekarskiego pierdolenia! Musi być jakiś sposób!
– Nie ma żadnego, przykro mi. Nawet nie wiesz, jak bardzo. Ona umrze.
* * *
Tyle miesięcy minęło, a Konrad wciąż nie rozumiał, jak to możliwe, że tylko tępe wstrząsy wywoływane uderzeniami pięści i butów były w stanie uciszyć kakofonię rozsadzającą jego rozpalony umysł. Gorące oddechy wylewające się z przepitych gardeł wprawiały gęste jak kisiel powietrze w leniwe wibracje, grzmiąc pijackim wrzaskiem. To wcale nie grupka ludzi go obskoczyła, tylko jakaś groteskowa istota zlepiona z dziesięciorga przekrwionych oczu, takiej samej liczby rąk i nóg. Nasycała przestrzeń słodkim melanżem skrajnych emocji, okraszonych sosem z taniego piwa i podłej wódki, przyprószonym szklanym pudrem mefedronu.
Wystarczyło mocniejsze uderzenie, a świat na kilka upojnych sekund stawał w miejscu, cichł zanurzony pod powierzchnią kojącego otępienia. Adrenalina i endorfiny, szarżujące przez labirynty żył ludzi ogarniętych euforyczną agresją, odurzały z siłą narkotyku nawet bez kosztowania ich krwi. Oto był gorzki lek łagodzący objawy wszechogarniającego szaleństwa.
Z desperacją źrebaka szukającego matki całym sobą Konrad pragnął, by te ulotne chwile masochistycznej udręki trwały w nieskończoność. Witał je z ulgą, z jaką bosy maratończyk może przyjąć lodową kąpiel po wycieńczającym biegu w pełnym słońcu. Przedłużał je jak tylko mógł i łapczywie chłonął każdą z nich, zupełnie jak ciepłą krew, kiedy spływała mu do gardła. Nie bawił się nimi, a delektował, traktując z nabożnym szacunkiem, z jakim ogrodnik dogląda najdelikatniejszego kwiatu, który, choć piękny, przeznaczony jest do rychłego ścięcia.
Otaczali go ludzie. Tak bardzo żywi, barwni w swej tępej, a zarazem chaotycznej naturze przerażająco prawdziwi. W najbardziej prymitywny sposób żądni krwi, smaku łatwego zwycięstwa, a przede wszystkim głodni cudzego upodlenia. W ich dusznym świecie, pozbawionej wszelkich aspiracji kloace, dominacja stanowiła jedną z największych podniet. Była towarem, walutą, którą wymieniali z sobie podobnymi, za którą kupowali lichą, pokrytą zapleśniałą patyną namiastkę szacunku.
Stłoczeni dookoła Konrada dociskali go do ziemi kolejnymi kopniakami zasadzanymi byle gdzie. Jeden przez drugiego zachęcali się, podjudzali, kibicowali sobie nawzajem. Nakręcali się do jeszcze większej agresji, a co za tym idzie, do coraz śmielszych popisów bestialstwa i sadyzmu, którymi już wkrótce mogliby się pochwalić przed znajomymi. Jeden z nich skakał, roześmiany, nagrywając całe zajście trzymanym w ręku telefonem.
Cienka linia warg odcinających się od mlecznej cery Konrada pękła na pół, niczym makabryczna kurtyna odsłaniająca biel zębów. Krew z przeciętego łuku brwiowego bryzgała na wszystkie strony ciemnymi kroplami koloru miedzi. Ktoś nadepnął mu na dłoń, a przeciążone kości śródręcza trzasnęły jak suche patyki. Naderwane ucho dyndało desperacko, trzymając się na lichym skrawku skalpu odchodzącego od czaszki.
Jakiś spryciarz pomyślał, że otworzy sklep nocny w najpodlejszym rejonie lubelskich Bronowic. W wybite okna pawilonu wstawił płyty pilśniowe, a okienko do wydawania zakupów solidnie zakratował, jakby szykował się na wojnę. Skryty w swoim miniaturowym bunkrze nie myślał nawet, by wzywać policję. Kiedyś przecież będzie musiał przyjąć dostawę, wyjść do domu. Niewiele by zdziałał, gdyby oblano jego pawilon benzyną. Mało to komu spłonął już samochód lub zajęły się drzwi w bloku… lub włosy?
W najbliższej okolicy była tylko jedna sprawna latarnia. Przypominała pijaka bezwładnie pochylającego się tuż przed pierwszą falą wymiotów, a jednak oświetlała właśnie to miejsce, gdzie trwający w najlepsze zbiorowy lincz nabierał iście teatralnego klimatu. Wszystkiemu zaś przygrywały basowe rytmy dudniące z wnętrza stojącego na środku ulicy otwartego samochodu. Dostarczały całej scenie podkładu muzycznego, od którego krew była w stanie się zagotować, a komórki mózgowe konały w agonii.
Spojrzenia przylepionych do szyb gapiów przepełniały strach i podszyte hipokryzją współczucie, bo wymieszane z odrobiną podniety. Ot, zwyczajowa atrakcja, lepsza niż nocny seans kina sensacyjnego dla dorosłych, zbyt ciekawa, by wzywać służby porządkowe. Gdzieś na piętrze pobliskiego bloku spanikowana kobieta opędzała się od męża przy pomocy noża do chleba. Konrad słyszał ją doskonale, jakby stał tuż obok. Jej pies skomlał pod stołem, zbyt przerażony, by bronić swej pani.
Napuchnięte powieki albinosa opadły ciężko, a z rozbitych warg wydobył się głęboki jęk rozkoszy. Zaciągnięcie się gęstą jak smoła mieszanką woni niczym sole trzeźwiące ściągnęło go do rzeczywistości, pomogło zebrać myśli. Spowalniało przeklętą karuzelę, w którą świat zamienił się tamtej nocy, kiedy umarł już po raz nie wiadomo który. Pozwalało gonić za spłoszonym stadem chwil, nieuchronnie uciekającym ku przyszłości.
Cios zaciśniętej pięści spadł na szczękę Konrada z siłą młota kowalskiego, przynosząc kolejny wstrząs i falę cierpkiego ukojenia. Na ułamek sekundy wywołał ogłuszający pisk w uszach, a potem upojną dezorientację. Następny był kopniak sportowym butem w to zdradliwe miejsce tuż za uchem. Głowa Konrada odskoczyła, uderzyła o płytę chodnikową i, zostawiając po sobie krwawą plamę, odbiła się od niej niemrawo jak słabo napompowana piłka. Żywy człowiek stałby już na krawędzi śmierci, powoli krocząc ku jej otchłani. Wampir jednak czuł, że żyje.
Nadchodziły kolejne razy. Zwiastował je chrzęst napinanych mięśni, ścięgien naciąganych niczym cięciwa łuku, by już za chwilę skurczyć się, wywołując kinetyczną eksplozję. Smarowane kleistą mazią chrząstki przesuwały się w solidnie naoliwionych panewkach stawów. Z nieba spadał deszcz zabarwianych inwektywami plwocin, przechodzący w grad pięści oraz butów obleczonych w gumę i sztuczną skórę. Konrad nie robił nic, by ich uniknąć. Witał je z nieskrywaną rozkoszą.
Otwarcie oczu okazało się o tyle trudne, że jego powieki zespalała krzepnąca krew. Trzeba było je przetrzeć wierzchem połamanej dłoni. Jej oblepiona skrzepami wymieszanymi z piachem skóra przypominała papier ścierny. Sztuka w końcu jednak się udała. Na widok entuzjastycznych napastników albinos wyszczerzył się szaleńczo, sprawiając, że rana na jego ustach rozeszła się jeszcze szerzej, sięgając zmiażdżonego nosa.
Podziwiał stojące nad nim małe stado samców, dla którego nie było odpowiedniej litery w alfabecie. Pachnący kradzionymi perfumami podwórkowi bandyci w czapeczkach z daszkami opadającymi na nosy, krzywe i spłaszczone od wielokrotnego łamania. Zazdrościł im, ponieważ wewnątrz ich twardych czaszek nie rodziły się żadne myśli, nie było miejsca na zbędne uczucia. Kotłowała się tam czysto zwierzęca agresja, zakorzeniona i pielęgnowana przez lata burd, bójek na ulicy i krótkich odsiadek w aresztach śledczych. Znał takich doskonale. Tych tu wybrał starannie na dzisiejsze rendez-vous.
– Cudownie – jęknął, pławiąc się w otumanieniu.
Z niepokojem zauważył, że zaczynali odpuszczać, więc uznał, że czas nieco podsycić ich ogień. Spiął się zatem, oprawców zamieniając w przeciwników. Brudną dłonią zbił pięść najbliższego. Drugą ręką przejął impet ciosu i kontratakował nisko, uderzając kułakiem od boku w kolano. Doskonale wiedział, że trafi, a przecież nie starał się jakoś specjalnie. Delektował się również tą chwilą.
Miękka chrząstka zapadła się pod naporem twardych jak kamień knykci. Obserwował rozchodzącą się po ciele łobuza falę inercji poruszającą ubranie i skórę. Uderzył na tyle lekko, by nie złamać nogi, lecz na tyle precyzyjnie, by zadać dotkliwy ból. Niemal słyszał przeskakujące po zakończeniach nerwowych wyładowania mknące w górę, do na wpół przeżartego używkami mózgu, by tam nieudolnie podejmować próby wzniecenia alarmu.
Gdyby tylko chciał, potrafiłby sięgnąć zdecydowanie wyżej. Z czułością kochanka wśliznąłby się palcami przez ubranie, pod mostek i żebra, by całkiem dosłownie chwycić agresora za serce. Wyszarpnąłby je z łatwością, z jaką dziecko rozpakowuje cukierek z folijki. Na ostatnie dwa, może trzy uderzenia zamieniłoby się w uroczą fontannę, z łopoczących naczyń sikającą resztkami krwi zgromadzonymi w komorach. Taka była najbardziej ożywcza… Lecz nie o to dziś chodziło. Tej nocy odpoczywał od głosów i wizji. Tej nocy wir rozszalały w jego głowie należało okiełznać masochistyczną biernością.
Przeciwnik jęknął i zatoczył się kilka kroków w tył, robiąc tym samym miejsce dla kolegów. Zdziwił się, gdyż nie wiedział, skąd ta nagła i niespodziewana odpowiedź. Lubił zwyciężać. Lubił być górą. Poniżał innych i pastwił się nad nimi, a im było to łatwiejsze, tym jemu było lepiej. W życiu nie odnajdywał wiele satysfakcji, lecz nic nie przepełniało go taką euforią jak przemodelowanie komuś twarzy i możliwość chwalenia się tym przed kumplami. Podniecał go widok połamanych zębów. Kiedyś tak mocno gruchnął jednego typa, że tamtemu oko wypadło z oczodołu i dyndało na twarzy jak kocia zabawka. Zrobił mu zdjęcie, żeby szpanować nim przed laskami.
Konrad pozwolił się wcisnąć w kąt, gdzie kończył się chodnik, a zaczynała ściana budynku. Nagle zmaterializował się na nim stukilowy kafar, by zacząć opętańczy łomot gołymi pięściami. Dureń naoglądał się walk MMA, a teraz spełniał swoje mokre sny. Może sam nawet zaliczył kilka treningów i w końcu z lubością, choć koślawo, mógł wykorzystać nabyte w ten sposób umiejętności.
Harkov postanowił się zasłaniać, ale tylko po to, by zająć czymś myśli. Dla nieumarłych każda chwila trwała przecież wieczność, a on znów niepotrzebnie próbował wniknąć do głowy przeciwnika. Dziurawą gardę wystawił jedynie na pokaz, żeby nikomu nie przyszło do głowy zbyt szybko przerywać bójki. Miał wrażenie, jakby dawał się podgryzać szczeniakowi. Chyba nawet śmiał się w głos, lecz nikt tu nie był na tyle przytomny, by odróżnić radość od cierpienia.
Zadziałało. Zachęcony chuligan tłukł tym bardziej zapamiętale, a przez to nieostrożnie. Szczerząc się krzywym zgryzem, przekrwione oczy wybałuszał w pełnym pasji zacięciu kogoś, komu wydaje się, że robi coś spektakularnego. Sapał i jęczał w euforii, chlapiąc na wszystkie strony śliną jak podekscytowany buldog. Nie wiedział nawet, że jego umysł jest właśnie infekowany, że myśli nie są już jego myślami…
Mocniej! – Konrad wmasowywał zachętę między przegniłe zwoje rozpalonego mózgu agresora. – Pokaż, na co cię stać. Niech wszyscy zobaczą! Dalej!
Przyszedł czas, by ofiarować przeciwnikowi kolejny impuls. Skręt bioder, wyrzut do góry, by wytrącić go z rytmu i zmienić jego postawę. Przechwyt atakującej ręki, pociągnięcie jej ku sobie wraz z otłuszczonym korpusem. Nawet dziecko dałoby radę zapiąć mu teraz duszenie trójkątne, więc nie było sensu po nie sięgać. Zamiast tego Konrad podkulił nogi, stopy oparł o jego biodra i odsunął go, by podnieść się do pozycji stojącej.
Klęcząc jeszcze na jednym kolanie, dostrzegł kopnięcie wymierzone prosto w jego głowę. Był za nie wdzięczny, zupełnie jakby ofiarowano mu niespodziewany prezent. Bez trudu mógłby zejść bezpiecznie na bok, lecz zatrzymał się, by podziwiać zbliżającą się do jego twarzy podeszwę sportowego buta. Powoli rozpychając gęste powietrze, niosła ze sobą ekscytującą obietnicę. Ponowny wstrząs, który wywołała, przypominał falę oceanu rozbijającą się o skały i z taką samą siłą zalewał zmysły.
Głowa Konrada pomknęła na spotkanie ściany budynku, odbiła się od niej, by, wezwana siłą grawitacji, gruchnąć o chodnik. Zastanawiał się, jak musi teraz wyglądać. Miał wrażenie, że kości jego czaszki zamieniły się w poprzekręcane puzzle, niespecjalnie nawet pasujące do siebie. Był ludzkim kalejdoskopem mięsa i kości, nieumarłą kostką Rubika oddaną w ręce neandertalczykowi.
Coś było nie tak. Ponad jazgotem wyłaniał się znajomy szmer. Nabierał intensywności, by w ciągu kilku przeciągających się w nieskończoność sekund przerodzić się w burzę niezliczonych głosów – rozmawiających, płaczących, jęczących. Torowały sobie drogę do jego umysłu poprzez zasłonę wiszących w powietrzu toksycznych emocji i skrajnych doznań. Z siłą żywiołu nieubłaganie przerywały tamę rzednącego otępienia, niosąc ze sobą szaleństwo tańczących pod powiekami powidoków.
Nieumarłe serce Konrada poruszyło się w piersi, a skóra zamrowiła. Ogarnęła go rezygnacja, a jej śladem przyszło przerażenie. Proste, zimne, tępe. Czyżby walka już nie wystarczała? Na początku szukał zwady w spelunach i przydrożnych barach dla tirowców, a nawet na wiejskich dyskotekach, górnolotnie nazywanych klubami. Śledził dni tygodnia, by piątkowymi i sobotnimi nocami kręcić się w najgorszych okolicach, gdzie łatwo było o awanturę. Teraz sam zaczepił rozbijającą się po lubelskim osiedlu pijaną bandę aspirujących gangsterów, którzy uczynili mu tę przyjemność i postanowili go zmasakrować.
– Merde – zaklął pod nosem. – Kończymy imprezę.
Zachęcony chwilową bezczynnością albinosa jeden z łobuzów zamachnął się, przygotowując zamaszystego cepa. Choć Konrad poczuł wstrząs, skupił całą swoją wolę, by już się nie ruszać. Może potrzebował więcej? Może nie powinien już nic robić? Niestety, docierało do niego, że więcej to stanowczo za mało, a to powodowało, że miał ochotę skoczyć na nogi, by pozbawić świat zbędnego balastu. Postanowił jednak oszczędzić swoich oprawców. W końcu był im coś winien, przynajmniej za te kilka chwil wytchnienia, które mu zaoferowali.
Udawanie martwego przychodzi nieumarłym o wiele łatwiej niż symulowanie życia. Nie trzeba zmuszać ciała do poruszania się, nie trzeba szukać w sobie ludzkich emocji ani reagować na otoczenie, tak jak to czynią żywi. Nie trzeba odsiewać dźwięków od echa tego, co było, ani odróżniać zapachów od myśli. Umysł zwalnia, ciało się poddaje. Niebyt kusi cudownym ukojeniem, lecz pragnienie pozostaje i ciągnie ku rzeczywistości jak niechciana kamizelka ratunkowa.
Ciśnienie w skroniach i głosy w głowie nie ułatwiały mu zadania. Napierały, powracając falami jeszcze większymi niż dotychczasowe. Dopraszały się o uwagę z zapałem stada wilków szarpiących wciąż żywą ofiarę. Konrad jednak leżał bez ruchu.
Choć w jego głowie panował chaos, rumor na ulicy ucichł. Agresorzy przyglądali mu się z ciekawością, robili zdjęcia, wymieniali pochwały. Ktoś go opluł, inny wyrzucał z siebie litanię niezrozumiałych przekleństw. Ten najbardziej trzeźwy wszystko nagrywał.
Przetrząsnęli mu kieszenie, a kiedy zorientowali się, że prawdopodobnie pobili go na śmierć, czym prędzej wskoczyli do samochodu i odjechali z piskiem opon.
Dopiero kiedy został sam, a w oddali odezwały się syreny policyjne, Konrad zaczął walczyć ze sobą, by wprawić w ruch zdruzgotane ciało. Przeczołgał się poza obręb światła ulicznej lampy aż do ściany budynku i wspiął się po niej, by stanąć na chwiejnych nogach. Tkwiący w oknach gapie znikali jeden po drugim, straciwszy zainteresowanie zajściem.
Przyciskając kułaki do skroni, Konrad powlókł się do zaułka, by tam zanurzyć się w cieniu. Musiał jak najszybciej opuścić to przeklęte miejsce. Wiedział, że już tu nie wróci. Nie miał po co. Kolejny sposób uciszenia głosów właśnie zawiódł.
Dawid Boldys – rocznik 1994. Od najmłodszych lat zainteresowany horrorem. Samozwańczy grafik, ilustrator, autor okładek książek i płyt, sporadycznie projektant plakatów, logotypów dla firm czy zespołów metalowych. Degustator muzyki i kina. Gracz. Absolwent żadnej ze szkół. Posiadacz żadnego stylu z uwagi na ciągłe eksperymenty. Sam o sobie: reinkarnacja H.P. Lovecrafta. Swoją przygodę z grafiką zaczął w podstawówce, aby pod koniec gimnazjum zostać pochłoniętym bez reszty przez darmowy program GIMP. Jeszcze w 2013 przed pracą nad okładkami książek miał już na koncie współpracę z Warner Bros. Pnąc się po stopniach kariery polskiego horroru i grozy tworzył ilustracje dla magazynu „Histeria”. Jego debiut okładkowy pod marką Shred Perspectives Works dla książki Pełzająca śmierć pióra Tomasza Siwca ukazał się w roku 2017 dzięki wydawnictwu Phantom Books Horror, a prawdziwy przełom i wejście na salony zapewniło mu wydawnictwo Vesper w 2018 roku, dając możliwość zaprojektowania okładki do książki Omen Davida Seltzera. Wiele kolejnych prac artysty można spotkać w takich wydawnictwach jak Dom Horroru, Horror Masakra, Dreszcz, Wydawnictwo IX, Novae Res, WasPos, Videograf, Skarpa Warszawska, Plectrum, Magiczne Dlaczemu, Planeta Czytelnika, SQN czy Sinister Project, a także zagranicznych Carcosa, Golden Dog (Czechy), Severed Press (Australia). Na swoim koncie ma współpracę z takimi zespołami i artystami jak Torture of Hypocrisy, Spectrum Khor, Intoxicated, Egrimonia, H.EXE, Gallileous, Radogost, Tester Gier, Floral Bugs, Ruskiefajki, PRO, Demonztrator, Divine Weep, Rascal, Okrütnik. W 2020 roku podjął współpracę z raperem Słoniem (klip do utworu Sierść) i jego spółką gamedevową Trippin Bears, która trwa po dziś dzień. Spod ich skrzydeł wyszły takie tytuły jak M.E.A.T RPG, M.E.A.T. II Absolute Zero, gra karciana M.E.A.T.: The Cult i kolejna z serii M.E.A.T. Veterans. Ultrafan Star Treka i Godzilli. Czeka na koniec świata.