Krwiopijca: Historie - Jarosław Dobrowolski - ebook
NOWOŚĆ

Krwiopijca: Historie ebook

Dobrowolski Jarosław

0,0

Opis

W mroku kryją się historie, które nigdy nie miały ujrzeć światła dnia.

 

Krwiopijca: Historie to zbiór opowiadań, które rozbudowują i pogłębiają mroczny świat znany z cyklu Krwiopijca. Poznasz sekrety Tropiciela, odkryjesz nieznane oblicze Cyjana i spojrzysz na losy bohaterów, którzy dotąd pozostawali w cieniu.

 

Na czytelników czekają także wyjątkowe niespodzianki: opowiadanie Kai Flagi-Andrzejewskiej, nagrodzona w konkursie historia Marcina „edi” Grygo oraz crossover stworzony wspólnie z Franciszkiem Piątkowskim, w którym Konrad Harkov spotyka Marka Lichockiego z Uniwersum Powiernika.

 

To idealna lektura zarówno dla wiernych fanów sagi, jak i dla tych, którzy dopiero chcą zanurzyć się w mrocznym, brutalnym i fascynującym uniwersum Krwiopijcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 324

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Historie: Cykl Krwiopijca

Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2025

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja: Aleksandra Seliga

Korekta: Aleksandra Wicik

Projekt okładki: Shred Perspectives Works

Ilustracje: Zofia Dobrowolska

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wydawca: Sinister Project, Warszawa 2025

sinisterproject.pl

[email protected]

ISBN 978-83-976914-1-4

Druk OSDW Azymut

I walk a lonely road

The only one that I have ever known

Don’t know where it goes

But it’s home to me, and I walk alone

Boulevard of Broken Dreams – Green Day

Jarosław DobrowolskiRankor

Chrapliwe oddechy koni rozchodziły się obłokami pary, rozsiewając w nocnym powietrzu tchnienie dławiącego strachu. Zwierzęta rżały, nerwowo grzebiąc kopytami w błotnistej ziemi, pogłębiając mulaste kałuże pełne słomy i łajna. Deszcz siąpił już od tygodnia, przez co wysypany piachem i trocinami podwórzec karczmy w Kiełczanach powoli zamieniał się w bagnisko, jakby otaczające go pełne zbutwiałych drzew podmokłe tereny próbowały odbić te ziemie w imię samej matki natury.

Karczma, jak to karczma, stała przy trakcie, który w tym przypadku wiódł z Litwy do Korony. Wyjątkiem od reguły było to, że trakt ten od jakiegoś czasu nie cieszył się popularnością, a wielu podróżnych w swojej przezorności obierało zgoła okrężne szlaki. Trakt bowiem uważano za nawiedzony. Ludzie ginęli na nim bez śladu, co być może nie należało do rzadkości, lecz z pewnością budziło niepokój. Nikt nie czuł się tam bezpieczny – niezależnie od reprezentowanego stanu czy pojemności sakiewki. Bogobojni i przesądni obwiniali diabły i potwory, a ci bardziej racjonalni doskonale wiedzieli, że po trakcie swawoliły bandy rzezimieszków. Lokalni rozbójnicy nie należeli zaś do wybrednych, a że mieli się za sprawiedliwych, rabunek oraz gwałt serwowali każdemu po równo.

Wiedziona przez kilku znaczniejszych szlachciców zbieranina niepewnie zbliżała się do zawartych drzwi ułożonego z grubych bali budynku, chronionego dwuspadowym dachem pokrytym słomą. Zebrali się tam przedstawiciele okolicznych rodzin, za towarzyszy mając kilku chcących się wykazać szaraczków, przybyłych wraz ze swoimi czeladnikami, hajdukami i pachołkami. W dłoniach dzierżyli obnażone szable i płonące żagwie, skwierczące od wody lejącej się z nieba. Mieli ze sobą topory i czekany, bandolety i rusznice, a nawet spisy i kiścienie. Ich futrzane czapy i żupany przygniecione były pod ciężarem zakapturzonych płaszczy, doszczętnie przemokniętych jeszcze podczas szalonej galopady przez rozmiękły trakt.

Mościpanowie wieczerzali akurat u starosty Budzkiego, kiedy do sali przybiegły sługi, alarmując, że tuż po zmierzchaniu czeladź znalazła na drodze pogrążone w malignie chłopię. Starosta, choć już nieco podchmielony, nie zignorował owej sytuacji i z kielichem pełnym wina wyszedł chwiejnym krokiem, by ocenić, skąd cały ten rejwach. Goście jego również się ruszyli, licząc na rozrywkę nieco inną niźli śpiewy i popisy kuglarskie umilające im wieczór.

Dzieciak toczył pianę z popękanych ust i przewracał oczami, jakby go kto w łeb drągiem poczęstował. Jak pomylony – mówił naraz po polsku, litewsku i w nieznanym nikomu narzeczu, powtarzając niestworzone historie, które nawet najbardziej zaprawionym w boju mężom włosy na karku zjeżyły. Pośród tych bezładnych majaków dało się zrozumieć tyle, że karczmę w Kiełczanach diabeł jakowyś nawiedził. Czort najprawdziwszy, co okrutny los zgotował wszystkim, których tam napotkał – gościom, karczmarzowi, a nawet pacholętom. Żadne nie uszło jego szatańskiej furii.

Kręcąc sumiastym wąsem, starosta – człek nie w ciemię bity – wyśmiał podrostka, zapewne zdjętego gorączką. Jego synowiec zarzekał się jednak, że chłopca zna, bo to syn karczmarza kiełczańskiego jest i warto dać mu wiarę. Poparł go nie kto inny, jak goszczący u niego pan Hugon Racewicz, twierdząc, jakoby słuchy chodziły, że w karczmie od kilku dni harcowała kompanija imć Racibora Brodzickiego, co to za liczne infamie nakazami był ścigany. To właśnie jego okrucieństwo przyczyniło się do upiornej sławy traktu i wszelakiego zła, jakie się na nim ostatnimi czasy działo.

Słysząc to, pan Włodzimierz Serafin, człek mężny – wszak zaprawiony żołnierz – zaoferował, że się pofatyguje ową historię dla starosty sprawdzić. A jako że mieszkał w pobliżu, kazał też zwołać czeladź swoją, na wypadek, gdyby zbójów przyszło im gromić. Dołączyli do niego Hugon Racewicz wraz ze swym wujem oraz kilku innych mniej znacznych szlachciców. W niecałą godzinę zebrały się niemal cztery dziesiątki mężów chętnych ruszyć do Kiełczan, by historię dzieciaka sprawdzić, a może i raz na zawsze z Brodzickim i jego kompaniją się rozprawić…

Pora dochodziła już późna, a mimo to w karczmie nie znać było najmniejszego nawet światła. Ani zapalonych świec, lamp czy nawet ognia w palenisku. Nawet smrodu z komina czuć nie było, a przecież to czas jesienny nastał, kiedy paliło się wieczorami, coby ziąb i wilgoć przepędzić. Gdy deszcz padał, dym z komina nie uchodził w niebo, tylko winien rozpływać się po okolicy. Jednakowoż tej nocy w Kiełczanach nikt w piecu nie palił, toteż dym się nie rozchodził.

Szarpane wiatrem okiennice tłukły wściekle o framugi, denerwując i tak niespokojne już konie. Przed karczmą stało bowiem siedem wierzchowców przywiązanych do kołka. Same spanikowane podjezdki, z wyjątkiem jednego, dorodnego wołocha o sierści tak czarnej, że gdyby nie ślepia, odbijające światło pochodni, nie sposób byłoby spostrzec go w mroku. On jeden stał spokojnie, nic sobie nie robiąc z niepogody. Dyndające na kołku resztki cugli wskazywały, że zwierząt więcej być musiało, lecz zerwały się zapewne i w popłochu uciekły.

– To rumak Racibora Brodzickiego – mruknął Hugon Racewicz, wskazując odważnego wołocha. – Poznaję go.

Pan Włodzimierz Serafin, chorąży, weteran wielu wojen, który służył pod hetmanem Kiszką, szedł na przedzie. Tuż za nim, niczym cień, podążał Dima Ulanowicz, sługa jego, a obecnie czeladnik, niegdyś szacowny członek chorągwi kozackiej hetmana Kiszki. Zbliżyli się do sękatych drzwi, lecz zanim je otwarli, Dima zboczył w lewo. Zdjął z podgolonej głowy czerwony kołpak, by przetrzeć nim oczy. Przystąpił ostrożnie do okna, przytrzymał okiennicę, po czym zajrzał do środka, przyświecając sobie pochodnią.

– Cienie jeno, panie chorąży – mruknął, krzywiąc się i mrużąc oczy. – Mrok gęsty jako w niedźwiedziej gawrze. Nie widać żywego ducha.

Niespokojny wiatr zawiewał od strony jezior, niosąc ze sobą smród bagnisk i jesienne liście, opadłe z szarpanych zawieruchą drzew. Z każdą chwilą zdawał się mocniejszy, coraz bardziej trzepał okiennicami, jakby za wszelką cenę chciał je wyrwać. Co słabsi duchem mężowie zaczęli szeptać między sobą, że to miejsce nawiedzone, że powinni uchodzić.

– Hej tam! – Włodzimierz Serafin załomotał w drzwi rękojeścią szabli. – Jest tam kto?

Odpowiedziała mu cisza, jeśli ciszą można nazwać rodzące się wokół pandemonium. Chmury przetaczały się po niespokojnym niebie, deszcz zacinał, jednak nikomu z zebranych nie spieszyło się, by pochopnie schronić się w karczmie. Kto był na wojnie, ten poznał, jak cuchnęła śmierć. A śmierć zawładnęła tym miejscem. Jej zimne palce muskały skórę na odsłoniętych karkach, powodując dreszcze, przez które włoski stawały dęba. Zwodnicze tchnienie unosiło się w powietrzu, szeptało do ucha słowa wysysające z człeka nadzieję, niosące czarną rozpacz.

– Hospodi pomiłuj! – Dima Ulanowicz zatrzymał się wpół kroku przed swym panem. Drżącą dłonią trzykrotnie uczynił znak krzyża.

– Co tam? – warknął pan Serafin.

– Patrzcie tutaj, wasza miłość. – Dima przyświecił pochodnią, by pokazać próg karczmy. Spod drzwi, niczym przez szpary w tamie, sączyła się najprawdziwsza krew.

* * *

– Nie, nie i jeszcze raz nie – zaśmiał się Benedykt, przepijając do swego brata. – To wcale tak nie było. To nie ty, a ja miałem niewątpliwą przyjemność lec w łanie zboża z panną Mazurówną, kiedy wyście z jej ojcem za lisami po chaszczach ganiali.

– A gdzie tam! – Brat Benedykta, bliźniak, choć nie w każdym calu podobny, któremu przy chrzcie Jan dano, uderzył kuflem w stół, aż talerze zabrzęczały. – Toś ty ojca jej zabawiał, kiedy ona przede mną suknię tak ochoczo unosiła. Pamiętam przecie, bo takich skarbów jak ona niejedna mogłaby… a przestań mi tu!

Benedykt wychylił solidny łyk miodu, czknął, po czym zagryzł wystygłym już kawałkiem mięsiwa, urżniętego z giczy pieczonego dzika. Od jakiegoś czasu dyskretnie kopał pod stołem brata, lecz ten zamiast przejąć się sygnałem, uznał to za jakąś formę zabawy, więc tylko oddawał z rosnącym entuzjazmem.

– Drogi bracie – powiedział w końcu Benedykt, żując aromatyczne, kruche mięso. – Jednym jest faktem, że mylisz się absolutnie, bo to przede mną nogi rozłożyła… – Podkreślił owe słowa nie tylko wymownym spojrzeniem, ale zaciśniętymi zębami. Bez skutku. – Czego nota bene dowodem jest to, że wiem doskonale, iż twierdzenia o jej rzekomym dziewictwie cokolwiek były przesadzone, a pewnikiem nieaktualne. Lecz drugim faktem jest, przyznać mi musisz – czknął – że wykłócanie się ze mną, który z nas ją zerżnął, nie przystoi zbytnio w dniu twojego ślubu, kiedy małżonka twa nadobna siedzi obok.

Jan wybałuszył oczy i wyprostował się jak rażony piorunem. Na tę jedną chwilę zdawać by się mogło, że jego czerwone już oblicze i rozwodnione białka oczu nabrały wyrazu niezwykłej trzeźwości. Uniósł krzaczaste brwi, poprawił wąsa i przygładził zmierzwione, kruczoczarne włosy, po czym odwrócił się do panny młodej, przywołując na twarz najbardziej niewinny z uśmiechów. Obaj z bratem urodę mieli solidną – mocne szczęki, wyraziste kości policzkowe i posępne czoła. Z tego też powodu Jan nie wyglądał wcale jak owieczka, a jak wilk szczerzący się do ofiary.

Siedzieli na szczycie szerokiego stołu biesiadnego, zestawionego z kilkoma innymi w podkowę. Wśród gwaru, śmiechów i śpiewów spór braci umknął uwadze większości zebranych, lecz najważniejsze osoby, zainteresowane ową historią, siedziały akurat całkiem blisko.

Świeżo poślubiona małżonka, Ada ze Smolanów, z rodziny państwa Racewiczów, znana z twardego charakteru białogłowa słusznej postury, zgromiła Jana wzrokiem zdolnym skałę rozkruszyć. Bracia Rawscy słynęli z siły i bitności. Nikt przeto się nie dziwił, iż właśnie Ada Racewiczówna zapanowała nad jednym z nich – jak się zdaje nad tym bratem, który największą fantazję oraz niebywały talent do szabli posiadał.

Tłustymi od jadła palcami Jan wygładził aksamitny żupan i poprawił nieco rozchełstaną koszulę wystającą spod rozpiętych guzów.

– Najdroższa Ado moja kochana! – Wyszczerzył się jeszcze szerzej. – Toż to nic, jak tylko szczeniackie przechwałki i krotochwile. Historie z czasów dalekich, kiedyśmy z Benedyktem ledwie podrostkami byli.

Prawa brew Ady powędrowała wysoko. W ślubnej sukni, z marsową miną na jej cokolwiek gładkiej twarzy, wyglądała jak biała dama zwiastująca czyjś niechybny zgon. Po prawdzie cudowna to była dziewczyna, lecz charakter miała dorównujący niejednemu mężowi. Gdyby dać jej szablę i konia, karierę wojskową zrobiłaby oraz na sławę zapracowała. Zenon Rawski, ojciec braci, w swej mądrości powiedział kiedyś prorocze słowa: „Szerokie biodra ma, dzieci silne będzie rodzić”. Nie był może mistrzem retoryki, ale życiowej mądrości odmówić mu było nie sposób.

– Ależ Janie mój kochany! – Uśmiechnęła się tak zimno, że nawet Benedykt, do tej pory przypatrujący się całej scenie z rozbawieniem, zatrząsł się i skulił. – Jeżeli, jak mówisz, podrostkami jeno byliście, to panna Mazurówna ledwie kilka wiosen mieć mogła. Jedynaczka to przecież, rodzeństwa nie ma. Jesteś pewny, że nie mówisz o polowaniu sprzed miesiąca? Bo jeżeli tak, to rozważ, kochany, czy aby na pewno to nie Benedykt z nią swawolił, a nie ty.

Jan zakaszlał w kułak, odwrócił się do brata, złapał go za głowę i nerwowym ruchem zmierzwił jego podgoloną czuprynę.

– Ty łajdaku, czorcie ty jeden! – zawołał tak głośno, że cała sala go słyszała. – Noż przecie, że tyś Mazurównę obracał. On wszystkie panienki chędoży, jeno mu się pod kuśkę nawiną! Za wyjątkiem mojej Ady oczywiście, co akurat tego przystojniejszego Rawskiego wybrała. – Wstał i wzniósł toast. – Za brata mojego! Co łowczym jest znakomitym, pięściami lepiej niż szablą wywija, a jebaka zeń legendarny, o czym panna Mazurówna z pewnością zaświadczy! Do dna…!

Janowi odpowiedziała cała sala. Rodzina Rawskich, Racewiczów, wujowie, ciotki i kuzyni, sąsiedzi i przyjaciele oraz niezbyt radzi członkowie rodziny Mazurów, w szczególności jej ojciec, który, pobladły, na siedzącą obok córkę przekrwionymi ze zgrozy oczyma patrzył.

Wszyscy znali i kochali obu braci, Jana i Benedykta. Wszyscy wiedzieli, że Jan po ojcu szablą robić potrafił, a Benedykt łapę ciężką miał, że wołu ciosem byłby w stanie powalić, co raz nawet uczynił. Większość wiedziała też, który z nich naprawdę pannę Mazurównę w stogu siana zabawiał.

Z kielichem wysoko wzniesionym do ich stołu zbliżył się brat stryjeczny Ady, zwany Hugonem. Z rudą jak u lisa czupryną, zakręconym wąsem i przebiegłym spojrzeniem znany był z charakteru, fantazji i lubości w dobywaniu szabli. Nie uśmiechał się, choć toast spełnił. Skinął z szacunkiem Adzie.

– Wielki to dzień! – zawołał, a na sali zaległa cisza. – Moja kuzynka z panem Racewiczem święty węzeł małżeński zawiązała. Przeto wychodzi, iż jedną rodziną właśnie się stajemy. Waćpan Jan Rawski to rycerz znany w Koronie, co w szabli niewielu ma sobie równych, a o jego dokonaniach pieśni już układają!

Słysząc komplement, Jan wzniósł kielich i z lubym uśmiechem wzniósł go wysoko w salucie.

– Waćpan hojny w pochlebstwach jesteś – odpowiedział. – Ale sława Hugona z Racewiczów zdaje się większa niźli moja.

Hugon skrzywił wąsa i pokiwał głową.

– Sława i niesława – mruknął nieco ciszej. – Co powiesz zatem, Janie, na igrzyska małe? Tyś ze szabli znany, ja również do ułomków nie należę.

Z każdą chwilą owej rozmowy Ada gasła niczym dopalająca się świeca. Jej zacięta jeszcze przed chwilą mina zrobiła się płaska, a skóra blada jak płótno. Panna młoda patrzyła na Hugona z przestrachem, co nie umknęło uwadze Benedykta.

– To wesele jest – rzekła. – Szabel nie dobywajcie.

– A jużci! – zaśmiał się Hugon. – Siostro najukochańsza, gdzie ja bym śmiał z twoim mężem ostrza w takim dniu krzyżować. Zawody jeno sugeruję. Kto chce obaczyć – zawołał w kierunku sali – któren z nas zręczniejszy jest w szabelce?

Siedzący cicho z boku Benedykt łypał spode łba na mości Racewicza. Widząc zaś, że brat jego w stanie upojenia znacznego już jest, wstał, okrążył stół i podszedł do Hugona. Uśmiechając się, ze wzniesionym kielichem skinął do niego i szepnął na ucho:

– Zaniechaj może waść tych popisów, z łaski swojej. To wesele brata mego, który, jako kuzynka twa powiedziała, dziś szabli dobywać nie powinien.

Hugon zmrużył oczy i wyszczerzył się jadowicie, wzroku nie spuszczając z pobladłej Ady.

– Gdybym podkowy chciał łamać, panie bracie, zwierzynę tropić czy na rękę się mocować, to bym do waści się pofatygował – wycedził, uśmiechając się nieszczerze. – Lecz ja dla gości brata twego rozrywkę jeno szykuję. Nie obawiaj się waćpan o zdrowie pana Jana. Myśmy rodziną już, drogi mi on więc jak rodzony. Knoty świec ciąć będziem, a nie głowy. Żadna zwada z tego przecie wyjść nie może.

To powiedziawszy, odwrócił się od Benedykta. Ponownie wzniósł kielich i zażądał, by służba świece zniosła.

Rozradowany Jan wygramolił się zza stołu i, walcząc z plączącymi się nogami, wyszedł na środek sali. Również wzniósł swój kielich i owacje otrzymał nie mniejsze niż Hugon jeszcze przed chwilą. Nie zdążyli spełnić kolejnego toastu, a do sali wbiegła kuląca się służba, niosąca naręcza świec.

Wpierw im po jednej ustawiono. Knoty zapalono.

Pierwszy ciął Jan, bezbłędnie knot odcinając, który spadł zgaszony na podłogę. Po chwili Hugon bez większego wysiłku, wprawnym cięciem czarnej szabli, powtórzył ten sam wyczyn. Podobnie było z dwiema, trzema i czterema świecami. Między każdą konkurencją zawodnicy toast spełniali, ku coraz większej uciesze biesiadników.

Benedykt obserwował owe zawody, przezornie wstrzymując się od picia, gdyż widok obnażonych szabli zawsze go niepokoił. Ręce miał założone, opierał się o ścianę. Wspominał nieco sarkastyczne powiedzenie jego ojca: „Gdzie leje się wóda, dzieją się cuda”. Podobnie musiała myśleć Ada, która najwyraźniej salę opuściła, gdyż nigdzie jej widać nie było.

W końcu przyszła pora na pięć świec. Obaj uczestnicy zabawy mieli już dobrze w czubie, choć Hugon zdawał się nieco trzeźwiejszy od pana młodego. Tym razem to jemu przyszło zaczynać. Wychylił cały kielich wina, po czym śmignął szablą na odlew, wszystkie knoty ucinając. Zawył z radości jak dziki i trzasnął kielichem o podłogę, krusząc go w drobny mak. Zawinął szabelką młyńca, aż stalowe pióro broni zafurkotało.

Jan pokiwał głową w uznaniu. Włożył szablę pod pachę, by wraz z gawiedzią brawo bić Hugonowi. Następnie, zamiast wziąć kielich, chwycił cały antałek gorzałki i przyssał się do niego, chłepcząc, aż trunek lał mu się po wąsach. Cisza zaległa w sali, każdy patrzał na niego jak na szaleńca. Oczy zebranych robiły się coraz większe, kiedy obserwowali jego pulsujące gardło, oblewane gorzałką z ust płynącą. Wtem, bez ostrzeżenia, Jan oderwał się od antałka, pod powałę go podrzucił, sieknął szabelką, pięć knotów odcinając, i tym samym ruchem zdążył jeszcze antałek rozbić, Hugona i zebranych odłamkami gliny oraz wódeczką obryzgując. Pijany, śmiał się do rozpuku, a fantazję jego podsycały wiwaty gości, których krzyki ogłuszającymi się stały, jak tylko spostrzegli, że ucięte knoty wciąż się palą, zarówno te przy świecach, jak i te, co na stół spadły.

Benedykt spiął się cały, widząc, jak pokonany Hugon stoi nieruchomo z posępną miną, a dłoń kurczowo zaciska na szabelce. Wyglądał, jakby miał zawołać po kolejne świece lub na Jana się rzucić, lecz goście mu przeszkodzili, pana młodego w ręce porywając, by podrzucać go wysoko, wszystkiego najlepszego mu życząc…

* * *

Hugon Racewicz o mały włos wywinąłby orła na śliskim błocie, gdyby nie ramię wuja, na którym zdążył się oprzeć. Zastrzygł wąsem, rozdzielonym blizną szpecącą jego usta, i splunął, klnąc, na czym świat stoi. Wymienili z wujem pełne napięcia spojrzenia i, nieco już ostrożniej, podeszli do zastygłych w bezruchu Włodzimierza i Dimy.

Stary rycerz stał pod drzwiami jak słup soli, mamrocząc pod nosem słowa modlitwy. Ciągle poprawiał chwyt na rękojeści szabli, jakby bał się, że mokry oręż wysunie mu się z dłoni.

– Co to się stało? – zapytał Hugon. – Mości Serafinie, powiedzcie coś w końcu.

– Patrzcie panowie – odparł pan Włodzimierz. – Całe podwórze krwią spływa. Brodzimy w niej, od kiedyśmy tu zajechali. Azali prawdę chłopię mówiło, bo jatka tu być musiała, jakich mało. Raz tylkom coś takiego widział, jak żeśmy bili się w brodach pod Kownem. Trupy spływały Niemnem niczym bale spławiane przez flisaka… W promieniach zachodzącego słońca zdawać by się mogło, że rzeka na purpurę kolor zmieniła.

Dreszcz obrzydzenia wstrząsnął Hugonem, choć mąż ten nie należał do strachliwych. Rozprawiał się już z zawalidrogami i opojami, zajazdy urządzał i odpowiedzi na im podobne. Z zajadłą miną puścił ramię wuja i minąwszy pana Serafina, podszedł pode drzwi.

– Brednie – warknął i uderzył w deski ramieniem, aż drzwi odskoczyły z impetem. – Wino pewnie z beczek się wylało, ot co. Sprawdzić trzeba, a nie gadać po próżnicy.

Nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenia, wszedł do ciemnej izby, lecz wzdrygnął się od razu, czując, jak buty lepią mu się do podłogi. Wielokrotnie krew przelewał, więc nazbyt dobrze wiedział, że jucha lgnęła do butów inaczej niż wino, miód czy wyschłe piwo. Śmierdziała metalem, a kiedy się psuła, cuchnęła jak sama śmierć. Dokładnie tak jak tutaj.

– Ażeby was licho… – syknął, przyznając w duchu, że stary chorąży miał rację.

Drzwi prowadziły wprost do karczemnej sali, długiej na kilkanaście kroków i zakręcającej w lewo. Jej strop podparty był grubymi balami. Światło pochodni zamieniło ściany w teatr cieni, wyglądający jak harce swawolących diabłów. Dopiero po chwili miarkowania Hugon Racewicz był w stanie zrozumieć, co mu wadziło w tym wnętrzu bardziej nawet niż krew na podłodze. A kiedy to się stało, dech mu zaparło, a w trzewiach poczuł wielką kulę lodu, mrożącą od środka i wypychającą w górę treść żołądka. Mężczyzna ścisnął mocniej szablę i – dodając sobie animuszu – stuknął obcasami czerwonych butów. Nic go tak nie pokrzepiało jak dźwięk jego własnych ostróg. Lecz tym razem dźwięk ten był głuchy, fałszywy. Nie przyniósł ulgi, a jeszcze większą konfuzję.

– Wszyscy święci… – sapnął pan Serafin, stając obok Hugona. – Co tu się stało…?

Rację miał stary wojak, dziwując się wielce. Kiepem był, kto burdy w karczmie nie zasmakował. Czasem ktoś dostał kułakiem w pysk, czasem komuś dzbanek na głowie rozbito lub ławą przez plecy zdzielono. Nie raz i nie dwa ktoś zarobił czekanem czy szabelką. Lecz to, co tutaj się zdarzyło, przypominało bitwę najzajadlejszą. Drewniane ściany i wyszczerbione stemple pokryte były siatką odprysków po cięciach. Gdzieniegdzie widniały dziury, w których iskrzyły się kule wystrzelone z bandoletu. Resztki tego, co za szynk musiało robić, wyglądało, jakby kto wypalił w jego stronę z garłacza. Na stojących za nim beczkach znać było zaschnięty rozbryzg krwi, lecz taki, w którym resztek ciała można było się doszukać. Stoły i ławy poprzewracano, połamano w drzazgi i odrzucono pod ściany. Na jednorodnie pokrytej krwawym dywanem podłodze roiło się od cynowych kubków i talerzy, potłuczonych dzbanków i butelek.

Przed Hugonem zamajaczyła ćma zwabiona światłem żagwi, sprawiając, że szlachcic wzdrygnął się, jakby ducha zobaczył.

Mężowie weszli głębiej, stąpając ostrożnie niczym przez bagnisko, a kolejne pochodnie rozświetlały upiorne pomieszczenie. Ściany spływały cuchnącą juchą. Z zewnątrz dobiegało rżenie koni i słychać było pokrzykiwania reszty kompanii, próbującej opanować własne przerażone wierzchowce. W środku jednak panowała niemal kompletna cisza, bo nikt nie ważył się odezwać jako pierwszy.

Z tyłu dało się słyszeć zduszony strachem głos Dimy:

– Ale… gdzie są ciała? 

– No właśnie – syknął Hugon, mrużąc oczy, po czym postąpił kilka kroków przed siebie.

Zebrani patrzyli, jak wychodzi na środek sali, jak zwraca się za załom ściany i nagle nieruchomieje. Obserwowali ze zgrozą, jak szybko blednie, a jego usta zaczynają drżeć, gdy w oczach szklą się łzy.

– Mości Racewiczu – szepnął Włodzimierz Serafin. – Coś pan tam obaczył?

* * *

Tradycją braci Rawskich było, że przed każdym wojażem lub nawet co bardziej srogą bitką do wiedźmy chadzali. Żyjąca na mokradłach stara Ropucha trudniła się zbieraniem ziółek, spędzaniem niechcianych dzieci i leczeniem podagry. Gusła odprawiała, o starych bogach chętnym opowiadała, jak i tym niechętnym, oraz bez skrępowania na ludzką głupotę psioczyła. Pomarszczona, blada i kostropata, powszechne zgorszenie siała, lecz w okolicy darzono ją swego rodzaju szacunkiem. Podli i bogobojni bali się jej klątw czy uroków, kiedy dobroduszni traktowali ją jak mądrą, choć nieco szaloną babinę.

Stara ona już była w czasach, kiedy Zenon Rawski pierwszą żonę pojął, a chorego syna porodziła tuż przed tym, jak Jan i Benedykt na świat przyszli. Ludzie gadali, że chłopak to czarci pomiot, lecz bliźniacy, z natury odważni i ciekawscy, postanowili kiedyś sprawdzić osobiście, czy aby plotki mówiły prawdę. Okazało się, że poczciwy Józwa niewiele z czarta w sobie miał. Będąc dorosłym, jak dziecko się zachowywał, z psami się bawił i w obejściu pomagał. Niegroźny człek to był, wykręcony chudzielec w łachmanach, z okiem kaprawym i strąkami rzadkich włosów spływających z nieforemnej czaszki. Tajemnicą zaiste pozostawało, kto go spłodził, lecz w tej kwestii żaden z bliźniaków nie miał czelności staruchy pytać.

Zaciągnąwszy się zatem na wojnę z Moskwą, bracia Rawscy wprzódy do wiedźmy się udali, by im powróżyła. Wyruszyli przed świtaniem, konie zostawili pod lasem i dalej pieszo bagna przemierzali. Żupany przykryli płaszczami tak, że tylko szabelki spod nich wystawały. Futrzane kołpaki na głowy nałożyli, skórzane rękawice na dłonie naciągnęli. Zabrali ze sobą tobołek, a w nim chleb świeży, przedni ser, kiełbasę i butelkę gorzałki przeznaczoną dla starej.

Nie robili tego od dawna, gdyż Ada Rawska z domu Racewiczów, żona Jana, nieprzychylnie na wszelkie gusła patrzyła. Do kościoła co niedzielę chodziła, co dzień pacierze zmawiała i dzieci, które Janowi urodziła, od najmłodszych lat modlić się uczyła.

– Może nie powinniśmy? – Benedykt uchylił się przed gałęzią, którą Jan specjalnie naciągnął, by smagnąć idącego za nim brata. – Pomiłuj, bracie, nie jesteśmy już podrostkami – mruknął z udawanym niezadowoleniem, gdyż po prawdzie lubił te szczeniackie zabawy.

– Jakbyś wierzył w to, co ci stara Ropucha kiedyś powiedziała, to byś dawno do klasztoru poszedł i stamtąd nie wychodził.

– A jużci! – prychnął Benedykt. – Chyba do żeńskiego.

– No więc wiesz, że to nie tylko zabawa, ale tradycyja nasza taka jest – kontynuował jego brat. – Szczęście nam przynosi, czego by tam wiedźma sobie nie gadała. A może ona w istocie duchy jakowe zawezwie, żeby nas na wojnie chroniły? Przecie syna i córkę przepowiedziała, których Ada mi powiła. Jedno już dokazuje, kiedy drugie chodzić dopiero się uczy. Kto wie, ile nam na wojaczce zejdzie? A ja tu potrzebny. Wolę wrócić zdrów do rodziny, każde wstawiennictwo przydać się może. Lepsze to, niż jako duch na Dziady nawiedzać wioskę. A pomnij też, że dziatki w wuja swego niczym w obrazek są wpatrzone. I ciebie więc zabraknąć nie może.

– Bom do ciebie podobny…

– Od rzyci strony chyba – zaśmiał się Jan. – Wiem przecie, że je jak swoje miłujesz.

Choć niechętnie, Benedykt musiał przyznać bratu rację. Nigdy specjalnie gusłom wiary nie dawał, podobnie jak słowom bogobojnych księży. Na świecie widział tyle gwałtu i okrucieństwa, że nijak nie pojmował, jak Chrystus mógłby na nie patrzeć oraz przyzwolenie na nie dawać. Duchów, bogów i boginek też nie spotkał, a jedynie ludzi, z których tylko kilku potrafił zacnymi nazwać, kiedy reszta od potworów niewiele musiała się różnić. Co by jednak nie mówić, zawczasu zajść do wiedźmy pomóc nie musiało, ale zaszkodzić też nie powinno.

Poprawił płaszcz niedźwiedzim futrem podszyty i zacisnął mocniej kołnierz na szyi, gdyż zimno mu już doskwierało. Sięgnął do pasa, gdzie niósł manierkę z pędzoną przez siebie gorzałką. Zębami wyjął korek, łyka solidnego pociągnął i wierzchem dłoni poprawił kruczy wąs, zdobiący skrzętnie przyciętą brodę.

– Twoje zdrowie, bracie – powiedział, podając Janowi manierkę. – Abyśmy tyle razy wracali do domostwa, ile razy w drogę ruszamy.

– A, wypiję za to – rzekł Jan z uśmiechem. Dom starej Ropuchy położony był w najdzikszych ostępach kniei, gdzie dojść mogli tylko ci, co ścieżki dobrze znali. Rozciągające się między jeziorami bory pełne były bagien i zapadlisk, gdzie nieuważny szybko mógł zdrowie, a nawet życie postradać, stając się ofiarą wilków czy niedźwiedzi. Krocząc tymi ścieżkami miało się wrażenie, że prastara gęstwina umyślnie nie dopuszcza słońca do ziemi. Gnilne opary unosiły się z podmokłego dywanu usianego pokrytymi mchem gałęziami, by snuć się na wysokości kolan. Śpiew ptaków wręcz ogłuszał, a jęki poruszanych wiatrem drzew sprawiały, iż puszcza zdawała się gęsta niczym szczecina porastająca tors śpiącego giganta.

Kątem oka, na samej granicy wzroku, dziwne kształty obaczyć się dało. Jan, żyjący opowieściami wiedźmy, którą traktował jak rodzoną babkę, nazywał je mamunami, rusałkami, niebożętami. Benedykt zaś tłumaczył sobie, że między krzewami paproci, gdzieś w dali, jelenie przemykają, dziki albo żubry. Dla niego były to tylko zabłąkane promienie słońca we mgle, krople rosy. Zwidy zrodzone przez ludzką fantazję.

Dom, o ile ową lepiankę nazwać tak można było, stał wciśnięty w niewielką kotlinę. Zbudowany z sosnowych bali, szczelnie pokryty mchem, miał krzywy komin ulepiony z gliny. U niskiej powały suszyły się zioła, kruszały niedawno złowione króliki i kuropatwy.

Pokraczny Józwa karmił obierkami kozę przywiązaną do kołka, a stara Ropucha drwa rąbała na opał. Spódnicę miała zszytą z najróżniejszych kawałków materiału, na wygiętym grzbiecie futro, a siwą głowę przewiązaną brązową chustą. Jej grube paluchy mocno trzymały trzonek wysłużonej siekiery, którą dzierżyła pewnie jak stary rycerz swą szabelkę. Starowina ledwo trzymała się na kołkowatych nogach, a jednak pochylała się głęboko, by sięgać po drwa. Kładła je na pieńku, wbijała siekierę i dobijała grubym drągiem, aż nie rozłupała kloca na szczapy.

Słysząc zbliżających się bliźniaków, wyprostowała się i dłonią przetarła czerstwe czoło. Jedno oko mrużyła, pewnie na nie już nic nie widziała, kiedy drugim, choć nieco zamglonym, czujnie lustrowała okolicę.

– Bracia Rawscy, panowie już, nie chłopcy – z jej sinych ust wydobył się skrzeczący głos, który przeszedł w urywany rechot. – Na wojnę jadą. Po wróżbę przychodzą.

Jan i Benedykt weszli na podwórze jak do siebie. Natychmiast obskoczyły ich brudne burki. Psy były to różne. Małe, duże, stare, młode. Wszystkie dzikie, ale w jakiś sposób udomowione przez staruchę i jej syna. Nie warczały, nie szarpały za nogawki, tylko łasiły się, węsząc zapachu kiełbasy.

– Jako żywo! – Jan skłonił się i podszedł do starowinki. – Pani jak zwykle nieomylna jesteś i piękna niczym kwiat…

– Dobra, dobra. – Starucha nadzwyczaj sprawnie śmignęła siekierą i wbiła ją głęboko w pieniek. Nie była w stanie całkowicie się wyprostować, więc zgarbiona ruszyła w kierunku ławeczki stojącej obok drzwi prowadzących do chaty. – Ty mi, Jaśko, nie kadź, bo fortuny pochlebstwami u mnie nie kupisz… A dzień zły wybraliście. W nocy zmora mnie dusiła. Czarne sny zesłała. Wróżyć dzisiaj nie będę.

– Gorzałkę przyniosłem. – Jan uśmiechnął się niezrażony i zaprezentował podarek.

Wiedźma klapnęła ciężko na sękatej ławce. Wytarła dłonie w spódnicę, po czym przyjęła tobołek i rozwinęła.

– Ech, synek, ty wiesz, jak do mnie mówić – zarechotała. – Ale wróżyć nie chcę.

Jan stropił się znacznie. Kucnął przy starej, ujął jej twarde, spracowane dłonie i rozmasował.

– Babko, my od dziecka do ciebie przychodzimy. Nigdyśmy złego słowa na ciebie powiedzieć nie dali, wiesz przecie. Dobrze zgadłaś, że na wojnę idziemy. A co, jeżeli kres na nas czeka? Chcesz, żebyśmy po śmierci cię nawiedzali, jęcząc, żeś nam tej ostatniej przysługi odmówiła?

Wiedźma łypnęła na Jana zdrowym okiem. Sięgnęła i pogładziła go czule po brodzie.

– Ależ ty głupi, Jaśko, jesteś… – Pokręciła głową i pacnęła go w policzek. – Józwa! Chodźże tu zaraz – zawołała, a syn natychmiast usłuchał. Kolebiąc się na pokracznych nogach, zbliżył się do starej matki, patrząc spode łba na przybyłych niczym mający się na baczności pies. Bełkotał coś przy tym, lecz nie szło go zrozumieć.

Starucha podała synowi prowiant, a flaszkę sobie zostawiła. Kazała mu przynieść z domu kociołek, a Janowi wskazała zwitek ziół wiszących pod powałą.

– Podaj mi je, synku – zaskrzeczała. Otworzyła butelkę i przytknęła ją do ust. Pociągnęła kilka łyków, syknęła z zadowoleniem i uśmiechnęła się, w pełni prezentując pozbawione zębów, czarne dziąsła. – Ach… Postarałeś się, kochanieńki.

Benedykt, tarmoszący dotąd dokazujące psy, stanął teraz obok brata.

Młodzi Rawscy nie należeli do wysokich, lecz ułomkami też nie byli, a mimo to górowali nad starowiną. Kobieta zmierzyła ich wzrokiem zamglonego oka, nie kryjąc dumy, niczym seniorka rodu patrząca na swoje wnuki.

– Dorodni wyrośliście. – Podrapała się w nos, przypominający świeżo wygrzebany z ziemi kartofel. – Jeden wojak jak się patrzy, a drugi… łapserdak, ramię ciężkie ma, tak samo jak i dowcip.

Słysząc przytyk w kierunku brata, Jan nie powstrzymał parsknięcia. Benedykt zaś skrzywił się, choć nie dziwił go paskudny humor wiedźmy. Z uprzejmości zdjął z głowy kołpak i przycisnął go do piersi.

– Pokój ci, babko – powiedział z szacunkiem. – Po wróżbę przychodzimy i po słowo dobre na drogę.

– Przecie ty gusłom wiary nie dajesz – zaskrzeczała starucha. – Zacne, że bratu przykrości nie czynisz, choć dobrze, żeś dziś próbował go odwieść od rozmowy ze mną – powiedziała, nie zwracając uwagi na zaskoczenie Benedykta jej przenikliwością. – Złe rzeczy przepowiadam, kiedy mnie zmory męczą. Oj, złe rzeczy.

Z cuchnącego wnętrza chaty wyłonił się Józwa, niosąc mały kociołek. Podał go matce, a ta położyła sobie naczynie na kolanach. Drżącymi palcami skruszyła zioła, po czym uniosła dłonie nad ciemną czeluścią.

– Pewni jesteście, że chcecie tego?

Rawscy przytaknęli jak jeden mąż.

Przez chwilę nic się nie działo. Jan z fascynacją wlepiał wzrok w ręce wiedźmy, kiedy Benedykt rozglądał się, podziwiając niezwykły porządek w obejściu. Co by nie mówić, może babina mieszkała w dziczy z pokracznym synem, lecz o prymitywne domostwo dbali lepiej niż niejeden szaraczek. Zamiecione tu było, cały gnój na swoim miejscu za chatą się kisił, w beczce stała czysta woda. Gdyby nie paskudna okolica, byłoby to miejsce pełne spokoju, gdzie człowiek mógłby chcieć udać się na wypoczynek z dala od zgiełku panującego zwykle w majątku Rawskich.

Ostry zapach kadzidła sprawił, że Benedykt spojrzał zdziwiony na starowinę. Oto zobaczył bowiem, że z kociołka począł się wyłaniać dym palonych ziół. Nikt przecież nie zaprószył ognia, a jednak wonne pasma oplatały już powykręcane starością dłonie wiedźmy jak wijące się węże. Wznosiły się leniwie, muskały jej nozdrza, pieściły pomarszczone oblicze.

Kobieta wdychała opary głęboko, za każdym razem biorąc większy haust powietrza. Nagle otworzyła szeroko oczy. Jedno – mętne niczym zupa z brązową perełką w miejscu źrenicy, drugie w kolorze zepsutego mleka.

– Na wojnie… – rzekła głosem silnym, wyraźnym, a językiem składnym. Głosem, w którym nie znać było skrzeczenia czy starości. – Śmierć widzę, śmierć, co na was czeka. Do Moskwy pójdziecie, wrogów pobijecie, chorągwi nie stracicie… lecz powrócicie martwi. W domu zaś nie zastaniecie nic poza tym, co na wojnie spotkać można. Wojna wróci tam z wami.

Zimny dreszcz przeszedł po plecach Benedykta. Jan wzdrygnął się, czując to samo. Obaj pobledli, spojrzeli po sobie. Usta im spierzchły, w gardłach zrobiło się sucho. Nie musieli nic do siebie mówić, a wiedzieli, że jednego i drugiego tknęła natrętna myśl, że może lepiej było nie prosić wiedźmy o wróżbę. Teraz jednak było już za późno.

– Pani… – wycedził Jan. – Powiedz dokładnie, co widzisz. Może uda nam się…

– Ty. – Spojrzała na Jana wzrokiem twardym jak stal. – W domu żonę znajdziesz. We krwi skąpana będzie. Do stołu przywiązana. Widzę nogi rozchylone, a w jej łonie krew i nasienie bestii. Nos jej obetną i usta, piersi, uszy i palce. Wyłamana ręka, oczy… Jej oczy zastygłe w przerażeniu. Widzę… Dziatki twoje do ściany kordami przybite. Rozpruty brzuch chłopca. Krew. Wszędzie tylko krew… Morze krwi…

Oczy Jana zrobiły się wielkie jak spodki. Gardło się zacisnęło. Po twarzy pociekły łzy wielkie jak korale.

– Co ty mówisz… – jęknął, czując, jak nogi się pod nim uginają. – Kto to uczyni?

Ropucha nie odpowiedziała, kołysząc się w makabrycznym transie. Mówiła głośniej i głośniej. Skulone psy uciekły już z podwórka, skamląc, jakby je kto kijem łajał. Ptaki ucichły, a drzewa zamarły. Ciemniej się jakby zrobiło, zimno i głucho, tylko głos staruchy grzmiał ponad wszystkim.

– Ojca twego z rozpłatanym czołem w alkierzu znajdziesz! Wuje, kuzyni i pociotki, wszyscy gardła dadzą. Wszyscy w morzu krwi… Wszędzie krew…

– Przestań!

Benedykt wzdrygnął się i złapał brata za ramię. Pod dotykiem Jan szarpnął się i chwycił za szablę, lecz jej nie wydobył. Patrzał na bliźniaka, jakby go nie rozpoznawał. Gdzieś z boku przerażony Józwa ślinił się i bełkotał.

– Nie wierz w te słowa – błagał Benedykt, szukając rozumu w rozszalałym wzroku brata. – Babka bredzi.

– Domostwa spłoną! – wołała Ropucha. – Czeladź rozwleką wedle gościńca. Do wierzb przybiją, a drzewa będą ich krwią płakały…

– Janku – błagał Benedykt, obawiając się, co jeszcze mogą usłyszeć. – Chodźmy stąd czym prędzej. Babka stara już jest. Umysł jej szwankuje.

I wtedy poczuł zimny dotyk na nadgarstku. Wiedźma nadzwyczaj silnie chwyciła go za rękę i spojrzała mu głęboko w oczy, wlewając w nie najprawdziwszą grozę.

– To zostało już zapisane – powiedziała głosem mocnym jak grom. – Prządki nici zaplotły. Twoje ręce krwią spłyną już dziś. Niepotrzebnie tu przyszliście. Śmierć za wami kroczy i kroczyć nie przestanie… Wszędzie krew… Śmierć… Dlaczego mi to robicie?

Benedykt ukląkł przy kobiecinie i strącił jej z kolan kociołek z ziołami, jakby to był jadowity wąż. Złapał wiedźmę za barki i zaczął nią potrząsać.

– Zbudź się! Babko, zbudź się, proszę. Już nie chcemy!

Ciałem staruchy zaczęły trząść drgawki. Z jej ust wydobył się nieludzki ryk i pociekła cuchnąca piana.

– Babko!

Gdzieś z boku odezwał się dziki skowyt. Przerażony Józwa złapał za siekierę i zamachnął się na Jana. Kierowany instynktem Benedykt zostawił wiedźmę i odepchnął brata. Zasłonił się ręką, próbując zatrzymać trzonek siekiery, a kiedy to mu się udało, zdzielił Józwę kułakiem w skroń.

Pokraczny prostak legł na ziemi bez ducha. Wygiął się, jęcząc nieludzko, zatrzepotał członkami i znieruchomiał. Z jego wykrzywionych ust wydobył się ostatni dech.

Starucha znieruchomiała, otwierając jedno oko w przerażeniu, i zagrzmiała żałośnie:

– Stało się! Nici losu się splotły!

Przerażony Jan stał z boku, oddychając szybko jak po biegu. Oczy miał wielkie, lecz niewidzące. Tymczasem Ropucha zamrugała, otrząsnęła się i oprzytomniała. Widząc Józwę leżącego na ziemi, padła na kolana i doczołgała się do niego. Zaczęła oklepywać martwe ciało, szturchać, cucić, całować zniekształcone czoło, zanosząc się szlochem. Bełkotała przy tym jak opętana.

– Chodźmy stąd! – Benedykt przypadł do brata i zaczął go odciągać.

– Ty!!! – zawyła stara wiedźma, wyciągając oskarżycielsko zgrubiały palec. – Syna mi zabiłeś! W imię Welesa bądź…!

Nie patrzyli już na nią. Uchodzili w las. Byle dalej od ubitego prostaka. Byle dalej od przerażającej staruchy, jej krwawych proroctw i klątw niesionych z wiatrem. Byle dalej…

* * *

Szlachcice niepewnie zbliżyli się do zmrożonego Hugona. Szable nieśli wysoko, przyświecali sobie pochodniami. Pan Serafin, Dima Ulanowicz, wuj Racewicz i kilku innych. Który by nie stanął, patrząc w zalegającą przed nimi ciemność, ten zamierał bez ruchu jak posąg. Każdego bez wyjątku mroził wzrok dwojga oczu pełgających w mroku. Nie były to oczy człowieka, a ślepia bestii.

Hugon Racewicz wziął głęboki wdech i niepewnie poruszył się o krok. Przyświecił sobie pochodnią, lecz nic to nie dało, zupełnie jakby tuż przed nimi ciemność pożerała światło.

– Ki diabeł… – syknął.

I nagle ciemność się rozpierzchła.

Po zebranych przeszedł jęk przerażenia i odrazy. Do niedawna jeszcze odważni mężowie, teraz mimowolnie kulić się zaczęli. Któryś z czeladników padł zemdlony na podłogę. Inny za usta się złapał, a mimo to przez palce zaczęła przeciekać mu treść żołądka. Padł na kolana, rękoma brodząc w lepkiej krwi, bełtając niczym chore kocię.

– Matko Boska – jęknął Włodzimierz Serafin, czyniąc znak krzyża. – Czort jaki… Diabeł najprawdziwszy. Belzebub!

– Gdzie tam! – Hugon splunął pod nogi. – Siarki nie czuć.

Pląsające refleksy pochodni oświetliły resztę sali karczemnej. Nie znać tam było stołów ani ław. Nie było kubków, talerzy, beczek ni dzbanów. Była tylko sterta ciał. Trupy skrzętnie zebrano i rzucono jeden na drugiego. Z bezkształtnej masy w przestrzeń sięgały pokrwawione ręce, wystawały powyginane pod dziwnymi kątami nogi. Spomiędzy brudnych i porwanych korpusów spoglądały zmasakrowane twarze zastygłe w spazmach bólu, strachu i szaleństwa. We wszystko to zaś powbijano szable i spisy, sterczące jak kolce z groteskowego jeża.

Na stercie tej beztrosko przysiadł czort. Rozsiadł się na upiornym tronie, pieszczony oderwanymi rękoma martwych, podziwiany przez ich zamglone, rybie oczy. Wyglądał, jakby odpoczywał, a było mu wygodnie, wręcz błogo. Miał rozchełstany żupan, w szponiastych palcach trzymał wypełniony czerwienią kielich z rżniętego szkła. Brudny od ziemi, błota i krwi, w żadnym stopniu nie przypominał człowieka. Włosy z podgolonej głowy spływały mu na pełgające diabelskim ogniem oczy, gęsta broda skrywała karminowe usta. Wydatne kości policzkowe i czoło oraz szpiczaste uszy nadawały mu wygląd bestii. Uśmiechnął się szeroko do przybyłych, a uśmiech ten zdał się odbierać zebranym oddech i resztki odwagi.

Jeden z czeladników zawył i rzucił się do wyjścia. Nie zdążył, gdyż podmuch wiatru zatrzasnął drzwi. Szarpanie się i tłuczenie nie pomogło. Czeladnik skoczył więc ku oknu, lecz naraz wszystkie okiennice w karczmie zawarły się z hukiem. Nastała chwila upiornej ciszy, przerywanej tylko jękami przerażonego człowieka. Lecz i on zamarł, kiedy przez świszczący wiatr i rżenie koni przedarło się upiorne wycie wilków. Ktoś wrzasnął przerażony.

Nagle część kompanii, która została na zewnątrz, wpadła w panikę. Czeladnicy rzucili się do ucieczki. Co bardziej przytomni pochowali się w stajni i w komórce. Reszta dobyła toporów i zaczęła rąbać solidne drzwi karczmy. Kilka koni uciekło, kiedy pozostałe kwiczały przerażone nie mniej niż ich jeźdźcy.

– Panowie – ciszę przeciął nieludzki, gardłowy pomruk czorta. – Czekałem na was.

* * *

Choć nastała wiosna, nad majątkiem Rawskich zawisł cień śmierci. Ptaków nie było słychać, kwiaty nie chciały się otwierać, drzewa i krzewy nie puszczały pąków. Krowy w obejściu żałośnie muczały, mleka nie chciały dawać, a zamiast tego cuchnącą ropę toczyły. W stajni padło świeżo narodzone źrebię.

Rodzina Rawskich zebrała się przed dworkiem, gdzie oczekiwany przez swą kompanię i zbrojną czeladź Benedykt Rawski żegnał się z rodziną, wybywając na wojnę. Minę miał nietęgą i widać było, że nie jest mu spieszno w drogę. Lecz słowo się rzekło i choć jeden Rawski na wezwanie stawić się musiał.

Ujął w ramiona brata i ucałował go na pożegnanie. Utulił też bratową żonę, Adę, a jej dziatkom zmierzwił czupryny i złożył pocałunki na czołach.

– Będziemy się za ciebie modlić – powiedziała Ada.

Podziękował. Podszedł następnie do starego ojca, ujął jego wykrzywioną artretyzmem dłoń, by ją również ucałować.

– Pobłogosław mi, ojcze – poprosił.

– Idź i bij się, synu, w imię Rzeczypospolitej i Boga jedynego – odparł solennym głosem stary Zenon Rawski. – Niech mają cię w opiece Jezus Chrystus i wszyscy święci… – głos mężczyźnie się załamał. – Sam bym ruszył z tobą, lecz wzrok mi już szwankuje, kaszel dusi.

– Wiem, ojcze – odparł Benedykt z troską. Odwrócił się do Jana. – Opiekuj się nimi, bracie.

Jego bliźniak blady był i nieswój. Od kiedy wrócili z bagien, w ciągu kilku dni wychudł strasznie i posiwiał. Pod przekrwionymi oczami zaległy szare cienie, a on ciągle rozglądał się, jakby coś go prześladowało. Ostatniego wieczora Benedykt spotkał go na podwórzu, przechadzającego się z szablą i nabitą rusznicą dookoła domu, jakby stróżował. Zapytany, w czym rzecz, nie odpowiedział zrazu, lecz pociągnięty za język wyznał, że spać nie może. Bredził coś o zmorze go duszącej, o cieniach za oknem i nienawistnych głosach w ciemności.

– Będę – odparł Jan z wyrazem zimnej determinacji. – Listy posłane, chorągiew kozacka zaciągnięta. Będzie na ciebie czekała na Litwie, w Oranach.

– Powinieneś rodzinie zostawić te pieniądze – stropił się Benedykt. – Po cyrulika posłać, bo blady jako kostucha się zdajesz.

Jan zbliżył się do brata i utulił go po raz ostatni.

– Wiedźma mówiła, że gdy wyjadę, nieszczęście się stanie – szepnął mu do ucha. – Więc zostaję, ale tobie pomogę. Ostatni grosz ci dam, majątek sprzedam lub zastawię, człowieka najlepszego poślę, bylebyś do nas cały i zdrów wrócił. O rodzinę się nie martw. Przepowiednia się nie spełni, bo ja też nigdzie nie jadę.

Nie mówili nic więcej. Benedykt wsadził nogę w strzemię, wspiął się na konia i usadził w kulbace. Skłoniwszy się rodzinie na pożegnanie, ruszył na wojnę. Nie mówił bratu, lecz i jego dręczyły koszmary. Budził się w nocy zlany zimnym potem, dusił się, jakby coś mu na piersiach siadło i zejść nie chciało. Czuł, jak niewidzialne palce oplatały mu się na szyi, a zmora nawet w ciągu dnia na karku mu siedziała, przyginając go do ziemi.

Nie powiedział też bratu, że dwa dni po ich wizycie u wiedźmy wrócił na bagniska. Starą lepiankę zastał w nieładzie. Zwierzęta uciekły, drzwi do chaty stały otworem, a babiny nigdzie nie było widać. Znalazł jednak jej ślad. Może szablą nie robił tak dobrze jak Jan, ale na dwóch rzeczach się znał. Bić się umiał i kiedy przyszło na polowanie jechać, ślady zwierzyny bezbłędnie znajdował, szedł jej tropem i zachodził lepiej niż niejeden łowczy. Toteż bez problemu udało mu się znaleźć ślady starej Ropuchy targającej ciało syna. Powiodły go one jeszcze głębiej w gąszcz mokradeł.

Znalazł ją na prastarym uroczysku, na którym stały głazy w krąg ułożone. Leżała martwa pośrodku, palcami ściskając ostatni kamień, z których Józwie kurhanik usypała. Benedykt nie miał śmiałości przekroczyć linii kręgu. Po prawdzie, nie chciał zbliżać się do starej, bo bał się, że ta wstanie, poruszona jakąś nieludzką siłą, i rzuci się na niego.

Żałował jej i jej syna. Przyszedł ją przeprosić, spróbować zadośćuczynić w jakikolwiek sposób. Ale sposobu już nie było…

* * *

– Bladziście, mości panowie – powiedział czort z przekąsem. – Jakbyście ducha jakiego zobaczyli.

– Ki diabeł? – syknął Hugon.

– Ano taki – odparł czort, wychylając kielich. – Który po to, co mu należne, przybył.

– Co, do kroćset? – warknął Włodzimierz Serafin, patrząc po towarzyszach. – Który z szatanem w konszachty wchodził? Który cyrograf śmiał podpisać?

Zebrani spojrzeli po sobie z przerażeniem, lecz żaden nie śmiał odpowiedzieć.

– Nic z tych rzeczy – mruknął czort pokrzepiającym tonem. Ruszył się i wstał niemrawo, jakby go członki bolały, lecz nawet ten ruch sprawił, że przerażona kompania cofnęła się o kilka kroków. – To nie o pisma chodzi, a o krew przelaną, panie chorąży Serafin.

Wiedziony miłością do pana Dima Ułanowicz wysforował się przed grupę. W prawicy ściskał kozacką szablę, a w lewej dłoni miał zawinięty rzemień z krzyżem, który prezentował wysoko.

– Przepadnij, diable! – zawołał. – Suczy synu, pomiocie szatański!

Czort spojrzał na niego z politowaniem i podrapał się za uchem.

– Nie przesadzasz aby trochę, Kozaku? Ja się twojego boga nie lękam, a tym bardziej twojej szabelki.

Dima zacisnął zęby i postąpił krok przed siebie.

– Hospodi pomiłuj – szepnął, po czym rzucił się na czorta.

Skoczył i ciął szablą wręcz. Pióro ominęło głowę diabła, musnęło jego ramię i rozorało pierś. Ten nawet się nie skrzywił, a widząc, jak Dima zamierza się do kolejnego cięcia, doskoczył do niego i jedną ręką złapał nadgarstek, drugą szyję. Kozak miał jeszcze na tyle przytomności umysłu, by wolną dłonią sięgnąć za pas, wyrwać bandolet i wypalić piekielnikowi prosto w brzuch. Huk i smród rozeszły się po sali, lecz czort nawet się nie wzdrygnął. Trzymał Dimę, jakoby dziecko trzymał.

– Nie wiem, skąd ci przyszło, Kozaku – mruknął – że akurat na twego pana nastaję.

Resztkami sił Dima Ulanowicz sapnął, szarpnął się, lecz równie dobrze mógł próbować mocować się z niedźwiedziem. Jego oczy stanęły w słup, ręce zwiotczały, a z palców wysunęła się broń. Nogi zwisły bez życia. Zgromadzeni poczuli smród fekaliów.

– Puść go! – zawył Włodzimierz Serafin. – Skoro nie o mnie ci chodzi, to puść go teraz!

– Chciałbym – odparł czort, patrząc w gasnące oczy Dimy. – Lecz on broń na mnie podniósł. Ranił mnie, a tego wybaczyć mu nie mogę. Pan byś coś takiego wybaczył?

Zaprawiony wojak rzucił się ze wzniesioną szablą, lecz wnet chwycił go stary pan Racewicz, wuj Hugona.

– Poniechaj waść – ostrzegł. – W czym rzecz, nie wiemy. Może jeszcze uda się cało z tego wyjść.

– Ano, jest na to szansa – przyznał czort, odrzucając na stertę poszarzałe już ciało Dimy. Stanął na szeroko rozstawionych nogach, założył ręce za siebie i uśmiechnął się paskudnie, prezentując rzędy białych zębów. – Ale niezbyt wielka.

* * *

Krzyki przerażenia obudziły Jana. Stroskany szlachcic nie spał w łożu już od wielu dni, gdyż budziły go mary i duszności. W powidokach snów widział ciągle te same sceny, opisywane przez starą Ropuchę. Nie chciał niepokoić żony, więc noc w noc stróżował, co naturalnie przyniosło odwrotny skutek. Chodził wokół dworku uzbrojony, sprawdzał czujność czeladzi i czasem nawet udało mu się zmrużyć oko w fotelu, przy kominku.

Teraz zaś, zbudziwszy się, myślał, że nadal śni, lecz łuna palących się domostw i coraz głośniejsze krzyki zdały się prawdziwsze niż jakikolwiek sen. Złapał więc rusznicę i popędził do wyjścia, gdzie gromadzili się już mieszkańcy dworku. Ada stała na schodach, tuląc do piersi płaczące dzieci.

– Zajazd, wasza miłość – zawył ktoś ze służby. – Co robić?

– Okiennice zawrzeć – rozkazał Jan. – Drzwi za…

Nie dokończył, gdyż usłyszał stukot kopyt. Chciał dopaść do wrót i je podeprzeć, lecz w tym momencie z potężnym łupnięciem końskie kopyta uderzyły w odrzwia, rozwierając je na oścież. Do środka, niczym szarańcza, wlała się banda harcowników. Twarze mieli umazane krwią, oczy szalone. W dłoniach dzierżyli szable, topory i nahaje. Rzucili się na zebranych, rżnąc wszystkich bez wyjątku. Nie oszczędzali kobiet ani dzieci.

Jan zdołał powalić tylko jednego, kiedy opadli go kupą. Broń odebrali, ręce unieruchomili. Widział tylko, jak ojciec jego, Zenon, z napastnikami walczyć próbował, lecz przez łeb szablą zebrał i padł martwy tak jak stał.

Wtem, pochylając się w progu, do wnętrza domostwa na koniu wjechał człek straszny. W czarnym żupanie, czarnego wołocha dosiadał. Na głowie zasadzony kołpak z piórami przypiętymi srebrną broszą połyskiwał w migotliwym świetle pożogi. Brodę miał szpiczastą, oczy jak żmija. Przy pasie jego wisiała czarna szabla.

– Brodzicki! – warknął Jan, próbując się wyrwać.

– Tego brać żywcem – rozkazał infamis. – Żonę i dziatki też. Resztę na podwórzec.

– Czego chcesz? – Jan nie dawał za wygraną. – My kosztowności nie mamy, bom wszystkie bratu oddał. Długów też nie zaciągaliśmy.

– Masz co innego. – Brodzicki spojrzał z góry na Jana, po czym przeniósł wzrok na Adę.

– Jak to…

Jan nie zdążył dokończyć, gdyż herszt harcowników kopnął go w twarz, przytomność mu odbierając. Wszystko falowało i wirowało, jeszcze zanim Jan zdołał rozewrzeć ciężkie powieki. Nie słyszał już krzyków, tylko dźwięki kaźni dochodzące z zewnątrz, krzyki mordowanych i opętańcze wrzaski żywcem skórowanych ofiar. Kątem oka widział w łunach pożarów, jak swawolnicy jego czeladników do drzew przybijają, jak tną ich szablami, ciesząc się na widok trzewi wylewających się na ziemię. W zagrodach kwiczały krowy i świnie. Konie z płonącymi grzywami uciekały z palącej się stajni, rżąc tak przeraźliwie, że nawet zdjęte grozą serce się łamało.

Dom został już ograbiony, Jana zaś przywiązano do fotela. Ręce miał skrępowane za sobą, nogi unieruchomione. Jęknął coś i zaniósł się kaszlem, gdyż w ustach miał krew i złomki zębów. Lepka maź poszła mu nosem, pluł nią na brodę i koszulę.

Tuż przed nim stał Brodzicki, przyglądając mu się badawczo. W dłoniach trzymał zakrzywiony kindżał, który zdjął ze ściany. Była to pamiątka zdobyczna po jednej z wypraw, w której brał udział ojciec.

Ada wraz z dziatkami kuliła się pod ścianą. Osłaniała je własnym ciałem. Nikt jeszcze ich nie ruszył.

– Dlaczego? – wychrypiał Jan. – Czego od niej chcesz?

– Ja? – parsknął Brodzicki. – Kompletnie nic. Za to on… – wskazał ostrzem sylwetkę stojącą w drzwiach, za plecami której rozgrywały się piekielne sceny.

* * *

– Wiecie, mości panowie – czort przekręcił głowę, jakby lubował się kakofonią przerażenia, która dobiegała z zewnątrz karczmy – jak to jest umrzeć? Oczywiście, że nie wiecie. Nikt nie wie… poza mną.

Hugon Racewicz zacisnął zęby, tak samo jak zacieśnił chwyt na szabli. Zanim skoczył przed siebie, cisnął pochodnią w czorta. Płonąca żagiew zafurkotała w powietrzu, lecz piekielnik zbił ją ręką od niechcenia, jakby muchę przeganiał. W tym momencie dopadł do niego Hugon. Ciął znad głowy, rozrąbując ramię czorta. Poprawił cięciem przez szyję. Krew trysnęła na podłogę, a demon padł na kolana jak marionetka, której odcięto sznurki.

– Widzicie – sapnął Hugon. – Widzicie, panowie bracia? Żaden z niego Boruta czy inny Belzebub. – Odwrócił się do stojących za nim szlachciców. – Zobacz, wuju – rzucił, śmiejąc się opętańczo. – Jam go powalił!

Stary pan Racewicz, ojciec nieodżałowanej Ady, patrzył na całe zajście pobladły. Stał ramię w ramię z Włodzimierzem Serafinem, zdjęty zgrozą jak nigdy dotąd. Wargi mu drżały, serce szalało. Kwik zwierząt na zewnątrz, walenie toporami, wycie wilków i opętańcze krzyki ludzi siekących szablami i wypalających do czegoś, co ich atakowało, wwiercały mu się w umysł. Jego dłonie zadrżały, lecz zdołał wznieść szablę. Wskazał na coś za Hugonem i łamiącym się głosem jęknął:

– Za tobą…

Hugon Racewicz nie zdążył się obrócić. Poczuł na ciele szponiaste palce, które go schwyciły. Silna niczym imadło dłoń zacisnęła się na jego nadgarstku, natychmiast krusząc go jak suchą gałąź. Eksplozja bólu sprawiła, że mężczyzna zawył, lecz w tym samym momencie poczuł szarpnięcie i został ciśnięty wprost w stertę ciał. Wpadł między nie i od razu został nimi przysypany. Stał się jednym z nich.

Czuł na sobie dziesiątki dłoni, które ocierały się o niego, głowy oddzielone od korpusów składały na nim zimne pocałunki. Chciał się wygrzebać, przebierał rękoma i nogami, lecz ciężar był przeogromny. W końcu, kiedy zdołał z siebie zepchnąć ciężki korpus, coś spadło na niego i zatrzymało się tuż przed jego twarzą. Nagle zdał sobie sprawę, że patrzy prosto w martwe oczy Racibora Brodzickiego, niegdysiejszego infamisa.

Jakiś wibrujący dźwięk ozwał się i wdarł do uszu Hugona. To był jego własny wrzask brzmiący fałszywie niczym lutnia, gdy zerwać w niej struny.

Tymczasem czort stanął na równych nogach. Spojrzał niezadowolony na rozpłatane ramię, jakby było to rozdarcie w ulubionym kubraku.

– Czym ty jesteś? – wysapał Włodzimierz Serafin.

Czort łypnął na niego spode łba.

– Umrzeć jest łatwo – rzekł, po czym odwrócił się do nich plecami i kucnął przy stercie ciał, by napawać się widokiem gramolącego się z nich, przerażonego i obolałego Hugona. – Wystarczy jeden zły krok, by się potknąć. Wystarczy zjeść nie tę jagodę, wypić złą wodę, przeciąć ścieżkę nie temu zwierzęciu. Można utopić się w balii albo w jeziorze. Można zachorować. Można wejść w drogę jakiemuś rębajle albo zachłysnąć się polewką. Można też bronić swoich przed gwałtem.

Hugon już prawie mógł się wydostać, lecz czort przytrzymał go szponiastą łapą i powiedział spokojnie:

– Jeszcze nie czas. – Następnie, nie bacząc na beznadziejnie szarpiącego się mężczyznę, odwrócił głowę do panów Serafina i Racewicza. – Można też na wojnę iść. Umrzeć jest łatwo, ale o wiele trudniej jest żyć, panowie bracia. Życie to ciągła walka. Siła rzeczy nastaje na nasze dobro i zdrowie, a po prawdzie jedyne, co mamy, to rodzina. W niej przychodzimy na świat, własną zakładamy i w niej, daj, Panie Boże, umieramy.

– Jak śmiesz wzywać imię Pańskie? – Po raz pierwszy odezwał się stary pan Racewicz.

– Ano śmiem – odparł czort. – Za życia nie byłem specjalnie wierzący. Nie tak jak twoja córka.

Pan Racewicz pobladł jeszcze bardziej. Gardło mu się zacisnęło, w piersi pojawił się ogromny ciężar.

– Czemu o niej mówisz? – jęknął. – Zabili ją przecie… Rok już będzie.

– Zgadza się. – Twarz czorta nagle złagodniała, rysy się wygładziły.

– Ja cię znam! – zakrzyknął Włodzimierz Serafin. – Tyś jest Jan Rawski! Ale cię zabili, gdy zajazd na wasze włości był. Czy to znaczy, żeś z piekła powrócił?

Czort zmrużył oczy. Szponiastą dłonią złapał Hugona za pierś, pazury wbił tak głęboko, że mógł go podnieść, trzymając za żebra. Młody pan Racewicz jęknął pozbawiony tchu, choć w jego oczach widać było bezmiar cierpienia, jakiego właśnie doświadczał.

– Mylisz mnie, panie Serafin… z bratem moim – odparł czort, a po zebranych przeszedł jęk przerażenia. – On został ubity jak pies. Brodzicki wbił mu kindżał w pierś. Lecz Jan wtedy nie umarł, jeszcze nie. Zanim sczezł, doświadczył czegoś, co gorsze było niźli piekło. Zobaczył tego tu, Hugona Racewicza, jak przekracza próg jego domostwa, jak dopada do jego żony, żeby ją pohańbić. – Stary pan Racewicz zrobił wielkie oczy i niemal szablę upuścił. Patrzył w dzikie oblicze czorta, będącego niegdyś Benedyktem Rawskim. – Tak, waszmości, Hugon darzył stryjeczną siostrę afektem grzesznym. Widziałem to na weselu, gdy się przed nią i przed wami popisywał. Widziałem jeszcze wyraźniej, kiedy brat mój go ośmieszył. Hugon, taki mężny, taki w szabli sprawny, a na wojnę nie poszedł. Został tu, żeby z infamisem i jego kompaniją się zbratać i zajazd na majątek Rawskich urządzić. Chciał Adę siłą zabrać, lecz ona, zamiast z nim pójść, szablę męża złapała i przez pysk go cięła. – Benedykt wskazał bliznę szpecącą usta Hugona. – Więc brat mój w ostatnich chwilach musiał oglądać, jak jego żonę gwałtem bierze jej własny kuzyn. „Nikt cię miał nie będzie”, tak mówił jej Hugon, kiedy ją oszpecił. Dzieci krzyczały, więc swawolnicy dla zabawy przyszpilili je do ściany, a kiedy ten kurwi syn w końcu poszedł, sami zaczęli zabawiać się z wciąż jeszcze żywą Adą.

– Skąd to wiesz? – jęknął pan Racewicz.

– Umarli wiedzą! – ryknął Benedykt. – Nie zginąłem na wojnie, lecz raniono mnie śmiertelnie. Sługi powiozły mnie do domu, bym tam w spokoju skonał. Nie udało im się. Zmarłem jeszcze na Litwie, ale ciało moje dowieźli, bo chciałem, żeby na ziemi rodzinnej mnie pochowano. W gaju za dworkiem moje ciało złożyli, zaraz obok grobów Jana, Ady, dzieci ich i ojca mego. Z tym, że ja przeklęty jestem i wnet z grobu wstałem. Bez zmysłów co noc błąkałem się po trakcie, krwi podróżnych łaknąc. A kiedy do grobu wracałem, to słuchałem, co mówią drzewa, co mówią zwęglone domostwa i skruszone mury. A potem nastawała kolejna noc i znowu jeno łaknąłem.

– Strzygoń… – wychrypiał pan Serafin.

Benedykt nie zareagował.

– W końcu Dziady przyszły i ognie na rozstajach mnie przywołały. Guślarz zapytał, jakich spraw żem nie dokończył. Odpowiedziałem, a on zgrozą zdjęty napomknął o kompanii Racibora Brodzickiego. Tropiłem ich nocami. Patrzyłem, jak napadają na podróżnych, a potem słuchałem, jak w ścianach właśnie tej karczmy chełpią się niecnymi czynami… Jak bezwstydnie dają świadectwo swych grzechów. Jak śmieją się z pohańbionej, okaleczonej Ady. Jak wspominają krzyk jej zarzynanych dzieci. Słyszałem to wszystko, choć wolałbym leżeć martwy w grobie przy mojej rodzinie.

– Co zamierzasz? – szepnął pan Racewicz.

Benedykt spojrzał na drżące ciało Hugona, które trzymał za żebra, po czym cisnął je pod nogi pana Racewicza. Nie musiał nic mówić. Oblizał tylko szpony, a kiedy jego język skosztował ciepłej krwi, wargi zadrżały, a powieki zatrzepotały. Z ust wydobył się jęk rozkoszy.

Stary pan Racewicz patrzył na Hugona wijącego się u jego stóp. Przez kilka uderzeń serca nic nie robił. Wyglądał, jakby nawet żałował swego krewniaka.

– Wuju… – wyjęczał Hugon.

Coś pękło w panu Racewiczu. Z błyskiem w oku i szaleńczym wyciem wzniósł szablę i począł rąbać Hugona, gdzie popadło. Ciął go przez ramię, przez plecy, przez twarz i potylicę. Rozkruszył czaszkę, rozrąbał rękę i żebra. Tłukł tak zapamiętale, że wszyscy się od niego odsunęli, a kiedy skończył zziajany, krew spływała po jego umęczonej twarzy. Nie znać po nim było satysfakcji, tylko jeszcze większy ból. Płakał i ślinił się jak otępiały. W oczach miał tylko cierpienie.

Czort, będący niegdyś Benedyktem Rawskim, podszedł doń, spojrzał z odrazą na ciało Hugona, po czym uniósł wzrok na zebranych. Jego oczy przestały pełgać ogniem, stały się prawie ludzkie, podobnie jak jego oblicze. Był blady, przystojniejszy niż za życia i wielokroć smutniejszy. Przypominał teraz bardziej swego brata Jana niż siebie sprzed lat.

– Dokonało się – rzekł, lecz i w nim nie znać było ulgi. – Zostawiam was w zdrowiu, choć tylko was, panowie. Nie opuszczajcie tej karczmy przed świtaniem. Nie słuchajcie, co dzieje się poza jej ścianami ani nie idźcie za mną. Jeśli wam życie miłe, nigdy nie przychodźcie na mój grób.

Nie czekając odpowiedzi, przeszedł między zebranymi, a oni rozpierzchli się w obawie. Bez trudu otworzył drzwi karczmy i wyszedł w wietrzną noc. Ci, którzy patrzyli za nim, przeżegnali się na widok jatki wokół karczmy. Rąbiący do niedawna drzwi topornicy leżeli na ziemi, rozwleczeni przez stado wilków. Upiorne zwierzęta zagryzały właśnie konie. Coś ciągnęło wyjących w trwodze ludzi do lasu.

Pan Serafin czym prędzej przypadł do drzwi i je zaryglował. Przez szparę obserwował, jak niewzruszony Benedykt, kompletnie ignorowany przez wilki, idzie w kierunku traktu. Nagle zatrzymał się, zwrócił głowę w kierunku czarnego rumaka. Kary wołoch dzielnie opędzał się od wilków.

Wystarczyło jedno warknięcie Benedykta, by sfora odstąpiła. Wtedy też strzygoń podszedł do konia i widząc, że zwierzę nie okazuje strachu, poklepał je po mocarnym karku. Szybkim ruchem znalazł się w kulbace, złapał za cugle i jak na swoim pognał przez jatkę wprost na gościniec, w kierunku ruin dworku Rawskich.

* * *

Benedykt przekroczył granice kamiennego kręgu w środku lasu i stanął nad kurhanikiem Józwy. Kucnął, zebrał bielejące w świetle księżyca kości starej wiedźmy. Złożył je razem i troskliwie przykrył kamieniami. Gdzieś ponad jego głową przeleciał samotny nietoperz, a chmury odsłoniły pełny księżyc na tle mrowia mrugających doń gwiazd. Głęboko w lesie odezwało się przeciągłe wycie wilków.

– Bywaj, babko – powiedział Benedykt, po czym ruszył szukać swojej drogi w wiecznym potępieniu.