Wciąż tu jestem - Danuta Awolusi - ebook
NOWOŚĆ

Wciąż tu jestem ebook

Danuta Awolusi

4,0

Opis

Siedemnaście lat temu życie Sary rozpadło się w jednej chwili. Śmierć nastoletniego syna odebrała jej wszystko – rodzinę, dom, sens codzienności. Dziś mieszka w małej mieścinie, pracuje jako kelnerka i unika wspomnień, które wciąż bolą tak samo.
W dniu urodzin syna do restauracji wchodzi chłopak. Kacper. Ma ten sam wzrok, te same gesty, identyczne zainteresowania… i tę samą wrażliwość. Serce matki nie może się mylić – to on.
Zbliżając się do Kacpra, Sara musi otworzyć się na ludzi i zmierzyć z przeszłością. Ale czy chłopak zaakceptuje prawdę, której nie potrafi pojąć? Czy kobieta będzie dla niego oparciem? A może właśnie dostała szansę, by pomóc samej sobie?
Wciąż tu jestem to poruszająca opowieść o miłości, stracie i o tym, że pewne rany nigdy się nie goją, ale mimo to trzeba i warto żyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Danuta AwolusiCopyright © 2025 by Lucky

Projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Źródło obrazu: Mariia Kovalchuk, banthita166 (stock.adobe.com)

Skład i łamanie: Michał Bogdański

Redakcja i korekta: Joanna Jeziorna-Kramarz

Wydawnictwo Lucky ul. Żeromskiego 33 26-600 Radom

Dystrtybucja: tel. 501 506 203 48 363 83 54

e-mail: [email protected]

Wydanie I

Radom 2025

ISBN 978-83-68261-90-5

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.

Rozdział 1

Codziennie przed świtem witają mnie nagie ściany mojego mieszkania. Biel zdążyła stracić swoją moc, farba poszarzała. Choć jest dopiero piąta rano, z łatwością podnoszę się ze składanej sofy, która od niemal szesnastu lat udaje wygodne łóżko. Czekam, aż się rozsypie, ale skubana – jest chyba niezniszczalna. Podobnie jak ja.

Źle sypiam. Gdy zdarza mi się zapaść w głębszy sen, miewam koszmary, przez które nie mogę później dojść do siebie. Dlatego wolę być na tak zwanej „czujce”, co organizm znosi zaskakująco dobrze. Opiera się moim autodestrukcyjnym zabiegom, jakby ktoś wykonał mnie z tytanowej powłoki, a wnętrzności odlał ze stali nierdzewnej.

W niewielkim salonie nie ma prawie żadnych mebli. Jest tylko wspomniana sofa (nigdy jej nie ścielę), stolik, który znalazłam kiedyś pod śmietnikiem, i skrzynka po jabłkach, która stała się podstawką pod staromodny telewizor. W rogu postawiłam szafkę turystyczną, wykonaną z materiału. Jej ścianki rozpina się zamkiem błyskawicznym. Zmieściłam w niej wszystkie moje ubrania, a jest ich naprawdę mało.

Ponieważ nie posiadam żadnych innych mebli, pomieszczenie wydaje się duże. Odbija się w nim echo. Mieszkanie wygląda, jakby oczekiwało na generalny remont albo na nowych lokatorów. A jednak nie jest opuszczone, mieszkam w nim ja. Nieprzywiązana do nikogo ani do niczego. Ascetka, miłośniczka chorobliwego minimalizmu. Wciąż przekonana o tym, że potrzebuję jeszcze czasu, by przemyśleć, gdzie chcę mieszkać i jak się urządzić w nowym życiu. Tyle że życie nie jest nowe. I ja nie jestem nowa. Ani bardzo młoda.

Przy drzwiach wejściowych znajduje się maleńki aneks kuchenny. Jest tak miniaturowy, że nie ma szans na wstawienie kuchenki czy piekarnika. Nie szkodzi, nigdy nie gotuję.

* * *

Dzisiaj czeka mnie paskudny dzień.

Po porannej toalecie otwieram lodówkę turystyczną wielkości hotelowego minibarku i wyjmuję mleko. Wsypuję do miski słodkie płatki. Są mocno przetworzone i cholernie niezdrowe, ale kogo to obchodzi? To i tak sukces, że nauczyłam się jadać śniadania.

W szafce pozostałej po poprzednich lokatorach trzymam jeden talerz i jeden kubek. Na blacie aneksu zamontowano emaliowany zlew, a obok stoi kuchenka mikrofalowa – jedyne urządzenie, które zapewnia mi ciepłe posiłki. Błogosławię markety, w których sprzedaje się gotowe dania. Bez nich zapewne umarłabym z niedożywienia. Bo nie z głodu, praktycznie go nie czuję od tamtego wydarzenia, czyli od dnia X, mojej prywatnej apokalipsy, której nie powinnam była przeżyć.

To tyle, jeśli chodzi o mieszkanie. Zajmuję kawalerkę z łazienką i aneksem. Opustoszałą przestrzeń, przeciwieństwo domowego ogniska. Mówię o niej pieczara lub jaskinia. Jestem jak zwierzę, które chowa się w pieczarze i wypełza tylko wtedy, gdy musi.

A matka kiedyś mnie do wypełznięcia zmusiła.

Od mojej przeprowadzki dzwoni codziennie. Zamontowałam telefon właśnie po to, by mieć z nią kontakt. Nie zasłużyła na to, by ją odtrącać.

– Sara, znajdź jakieś zajęcie. Błagam – powtarzała co chwilę, gdy dziesięć lat temu kupiłam tę dziurę.

– Mamo, znów to robisz. Znowu dajesz mi instrukcje.

Westchnęła wówczas tak ciężko i boleściwie, że aż przykuła moją stępioną uwagę.

– Przenoszę się do domu seniora – usłyszałam.

– Po co?

– A jak myślisz? Jestem sama. Jeszcze zdrowa, ale to tylko kwestia czasu. Sprzedaję mieszkanie i będę żyć tam. Mają dobre warunki.

– Skoro tego chcesz.

– Chcę tylko jednego. Żeby moja córka spróbowała choć trochę wychylić się z tej nory.

– Pieczary.

Matka nigdy u mnie nie była. Nie widziałyśmy się od lat.

– Zróbmy tak: ja dam ci spokój, pod warunkiem, że coś wymyślisz. Cokolwiek. – Potrafiła stawiać na swoim.

– Spokój?

– Nie będę wracać do tematu. Drążyć. Pytać, jak się masz. I dawać ci rad.

Tamtego dnia wyszłam z domu, by zaczerpnąć powietrza i pomyśleć nad słowami mamy. Mieścina to zaledwie kilka ulic na krzyż, dużo domów jednorodzinnych, parę niskich bloków, jak mój. Plus szkoła podstawowa i średnia, biblioteka publiczna, budynek straży pożarnej, przychodnia i urząd pocztowy. Do tego trzy knajpy. Jedna to mordownia, tu miejscowi poddają się chorobie alkoholowej i uciekają od problemów. Druga to pizzeria, w której serwuje się też dania typu fast food. Wpadają tam rodziny na obiad lub kolację. Sama czasem zamawiam od nich coś na wynos.

Trzeci lokal to kawiarnia i bistro o nazwie Chill&Grill. Wówczas dopiero się otwierała, nowość w mieścinie, zaledwie dwadzieścia minut piechotą od pieczary. Na drzwiach wisiała kartka: „Poszukujemy do pracy”. Nie sądziłam, by ktokolwiek zechciał mnie zatrudnić. Chyba odstraszam wyglądem, moje kościste ciało i zapadnięte policzki są antyreklamą usług i jakichkolwiek produktów. No chyba że pastylek odchudzających do wklęsłości.

Weszłam do środka. Napotkałam spojrzenie właściciela – wysokiego i postawnego brodacza. Ma ze dwa metry wzrostu i jest wielki jak drzewo. Miki od progu uśmiechnął się ze zrozumieniem. Od razu zaproponował mi pracę na pół etatu, jakby na mnie czekał.

Zamiast rozmowy kwalifikacyjnej zadał jedno pytanie:

– Alkohol? Dragi? Co masz za sobą?

– Śmierć – odparłam z obojętnością.

Śmierć odebrała mi wszystko, a później o mnie zapomniała.

Rozdział 2

Do pracy idę piechotą. W mieścinie wszędzie jest blisko, mamy tu zaledwie dwa przystanki autobusowe. Stworzone wyłącznie po to, by dostać się do większych miast. Korzystają z nich najczęściej uczniowie, gdy zamarzy im się shopping. W mieścinie nie ma żadnych punktów z ciuchami (poza marketem), a już na pewno nie z modną odzieżą.

Szybko dostaję się na główną ulicę. Mijam sklepy spożywcze, piekarnię, minimarket. Jest zimno, a ja mam na sobie tylko bawełnianą koszulę i spodnie. Dygocę, ale mój mózg nie podpowiada mi wcale, że powinnam włożyć coś cieplejszego.

Dzisiaj jest jeden z tych dni. Jedna z dwóch dat w roku, które miażdżą mnie siłą wspomnień. Chciałam wziąć wolne, ale Miki mi nie pozwolił. Wie, co to za rocznica. Powiedział, że jeśli nie stawię się w robocie, wezwie policję i wyważy drzwi mieszkania.

Wierzę mu. Prowadzi mityngi AA od dwudziestu lat i zapewne nie takie akcje odwalał.

On z kolei wierzy mnie.

Nikomu nie opowiedziałam, co się stało. Nikomu w tej mieścinie. Tylko Miki umiejętnie naciskał, wiedząc, jak mnie otworzyć, by tylko zajrzeć pod maskę, nie wyrządzić szkody i zamknąć.

– Muszę znać prawdę – powiedział po pierwszym miesiącu mojej pracy.

– To prywatna sprawa.

– Czasem odpływasz. Bywasz nieobecna. I niemiła dla gości. Jeżeli mam cię tu trzymać, chcę wiedzieć, o co chodzi. Bez szczegółów. Tylko dla jasności sytuacji.

To było już po zamknięciu Chill&Grill. Wypucowałam stoliki, podłogę, policzyłam kasę, umyłam ekspres i przygotowałam kubki i filiżanki na następny dzień.

– Moje dziecko... Mój syn...

Dawno nie mówiłam tego głośno. Właściwie nigdy nie wypowiedziałam tych słów własnymi ustami. O śmierci Alana wszystkich informował mój mąż. Były mąż. Zadzwonił do matki, do swoich rodziców, do całej rodziny. Podał informację do publicznej wiadomości. Zawiadomił szkołę, a także wszystkich moich pacjentów i ośrodek, w którym przyjmowałam. Kiedy w końcu oddali nam ciało Alana, zajął się organizacją pogrzebu. A ja w tym czasie nie mówiłam nic. Pogrążyłam się w głuchym wyparciu jak w gęstej i lepkiej cieczy. Mój mózg zalało znieczulenie, serce sparaliżowała fala otępienia. Wszyscy mówili, że jestem w szoku, ale to słowo nie oddawało mojego stanu. To było jak wylew. Ostry wylew, który zamienił mnie w roślinę. Niestety ten stan musiał kiedyś minąć. Wiedziałam, że gdy obudzę się z tej śpiączki na jawie, spadnie na mnie ból, na który nikt na świecie nie jest gotów.

– Mój syn zginął w wypadku. Był naszym jedynym dzieckiem. Miał wtedy siedemnaście lat. Niedługo potem rozwiodłam się z mężem. Sprzedałam dom. I przyjechałam tutaj. Nie radzę sobie z niczym i z nikim. Jestem chodzącą traumą. Żywym trupem. Możesz mnie zwolnić, bo najprawdopodobniej nigdy nie będę miła dla tych licealnych knypków. Oni i tak mają to w dupie.

Aż do pory obiadowej przychodzą do nas niemal wyłącznie uczniowie liceum. Zamawiają grillowane kanapki z serem i szynką, a do picia czekoladowe szejki lub koktajle. Po południu zjawiają się pary na randki, rodzice z dziećmi i seniorzy. Ci biorą kawę i ciasto, bo zawsze mamy jakieś do wyboru. Piecze je dla nas lokalna cukiernia. Chill&Grill ma bardzo proste menu. Poza kanapkami serwujemy tylko zupę dnia. Za to wszystko przygotowujemy uczciwie. Greta, która pracuje w kuchni, wrzuca pomiędzy kromki pszennego pieczywa dużo dobra. Można się najeść za nieduże pieniądze, i to nie podłym fast foodem. Ja zawsze odmawiam jedzenia, ale i tak wmuszają we mnie zupę. Gdy Greta zauważy nietknięty talerz, skarży Mikiemu.

– Nikt nikogo nie będzie zwalniał. Dzięki, że mi powiedziałaś. Szczerze, obstawiałem nałogi, ale to chyba gorsze.

Sam długo już nie pije. Był jednym z tych, którzy wyszli na brzeg i łapią innych, by też mogli się wydostać. Spotkania AA organizuje w trzech okolicznych miastach.

– Jestem w nałogu, Miki, dobrze to znasz. Próbuję się zabić niezdrowym trybem życia, ale jak na złość mi nie wychodzi.

– Aha. No dobrze. To chcesz pracować więcej?

– Czemu nie. Czyli jednak nie jestem taka zła?

– Umiesz rozliczać kasę i jesteś szybka, to już coś.

Minęły dwa lata, zanim zaczęłam czuć się z nimi dobrze. Przez ten czas prawie nie odzywałam się do Grety. Z Mikim rozmawiałam tylko o sprawach służbowych (Zamów kawę. Warzywa. Dodatki. Środki czystości). A i tak czułam, jakbym codziennie prowadziła z nim głębokie dysputy.

Za to dzisiaj mam zamiar się odciąć. Bo dzisiaj są urodziny mojego dziecka, a ja po raz kolejny pragnę zdobyć się na odwagę, by odejść z tego świata.

Gdy otwieram drzwi Chill&Grill, czuję, że coś się wydarzy.

Spodziewam się najgorszego.

Rozdział 3

Nie mam pewności, czy Greta zdaje sobie ze wszystkiego sprawę. Zakładam, że Miki jej nie powiedział, bo ten facet wie, co to dyskrecja. Ma w sobie coś z obrońcy. Jeśli wierzyć, że przypadki się nie zdarzają, to Miki stanął na mojej drodze specjalnie po to, bym mogła pozbierać choć część siebie. Powkładać kilka elementów z powrotem na miejsce i zacząć funkcjonować na łonie społeczeństwa.

Wcześniej przez siedem lat siedziałam w mieszkaniu, gapiąc się w sufit. Odbierałam tylko telefony od matki i zamawiałam żarcie na wynos. Dobrze, że mam ten etap za sobą. Nie wiem, gdzie podziało się te siedem lat. Minęły tak szybko, jakbym je przespała. Nie pozostawiły mnie jednak bez szwanku. Wciąż mam wrażenie, że w środku jestem wydrążona. Pusta, pozbawiona sensu.

W dzień śmierci Alana umarłam razem z nim. Na moje miejsce weszła nowa Sara. Obca mi kobieta, pozbawiona wielu cech, które w sobie lubiłam. Ta nowa Sara długo zawodziła na różnych polach, ale potrafiła podejmować decyzje. Dokonywała błyskawicznych cięć i w krótkim czasie odrąbała całe stare życie jak zainfekowaną nogę. Przeniosła mnie do mieściny. Choć mieszkam tu kilka lat i codziennie widuję mieszkańców, nadal nikogo nie znam. Nie zapamiętuję imion i twarzy. Uświadomiła mi to kiedyś pewna siksa z liceum. Miała na powiekach zielony cień i mocno wytuszowane rzęsy.

– Co będzie?

Dziewczyna rzuciła mi spojrzenie pełne pogardy. Była wyniosła i chyba wkurzona, pewnie nie na mnie.

– Co będzie? – parsknęła. – Od roku przychodzę tu kilka razy w tygodniu. I zamawiam zawsze to samo. Jak można tego nie zapamiętać?

Odczekałam kilka sekund, obarczając ją wymowną ciszą.

– To co będzie?

Zasyczała jak wściekła kotka.

– Wegetariańska bez majonezu. I koktajl truskawka-banan na mleku kokosowym.

Może i chcę rozpoznawać ludzi, nawiązywać jakieś relacje. Tylko po co?

Problem w tym, że nic nie ma sensu.

* * *

Miki już jest. Włączył światła i uruchomił ekspres: gigantyczny kombajn, który może zrobić osiem espresso na raz. Ten zapach zawsze sprawia, że czuję się lepiej. Boże, bez tego miejsca zapewne wylądowałabym w szpitalu psychiatrycznym.

Dziękuję, mamo, że byłaś taka nieustępliwa i zmusiłaś mnie do szukania pracy.

– Cześć – mruczy. – Kawa?

Zauważam, że trzęsą mi się ręce.

– Nie. Dzięki.

Oddaję stery w ręce stresu. Wiem, że Miki będzie dzisiaj na zmianie cały dzień. I tak naprawdę odwali za mnie całą robotę, bo ja jestem dzisiaj kupką złego nastroju. Kazał mi przyjść, żeby mieć kontrolę nad tym, co się ze mną dzieje. Czuję, że bezustannie zaciągam u niego jakiś dług, ale on ma na ten temat inne zdanie. Powiedział mi, że przez picie stracił rodzinę i musi teraz odpracować dobrą karmę. Ja jestem tylko niewielką częścią odkupienia.

– Idę na zaplecze, pokroję składniki – mówię.

Greta ma być lada moment, ale muszę czymś zająć ręce.

– Lepiej uzupełnij ladę – zatrzymuje mnie stanowczym, ojcowskim tonem.

Woli, bym nie ruszała noży. Jakiż on przewidujący. Nie, żebym chciała coś sobie zrobić. Ale na mur beton przez nieuwagę straciłabym palec.

– Dobrze.

Układam kartony z mlekiem, wsypuję ziarna kawy do wielkiego młynka, czyszczę ekspres. Pierwsi klienci zjawią się jeszcze przed ósmą. Sporo uczniów i ludzi pracujących kupuje u nas śniadanie na wynos.

Ściany Chill&Grill mają dwa olbrzymie okna, za którymi widać niewielki skwer oraz kawałek parkingu. Cały dzień gapię się na ten fragment pejzażu, znam go na pamięć, o każdej porze roku. Właśnie zaczyna padać, co mnie nie dziwi. To ja zatrułam dzisiaj powietrze i przywołałam ciężkie chmury. Choć właściwie nie powinnam się smucić. Przecież to nie dzień śmierci, ale urodzin. Gdyby Alan żył, skończyłby właśnie trzydzieści cztery lata.

Być może poszlibyśmy to uczcić do jakiejś knajpki. On, ja i Eryk. Mała, ale szczęśliwa rodzina. Alan zapewne pracowałby w jakiejś galerii sztuki, organizował wystawy. A może byłby wykładowcą? Tyle możliwości. Czy miałby kogoś? Dzieci? Nigdy nie zostanę babcią.

Wchodzi Greta, bez parasola. Ocieka wodą, bo porządnie lunęło.

– Cześć! Skąd ta pogoda? Nikt nie mówił, że będzie lało – narzeka, ale pogodnym tonem.

Taka już jest. Ma w sobie mały grzejniczek, który nie pozwala jej pogrążyć się w rozpaczy. Jest samotna i wiem, że jej to doskwiera.

Miki dziwnie dobrał zespół. I jednocześnie zrobił to doskonale. Chill&Grill jest naszym domem i dbamy o to miejsce z dużym zaangażowaniem. Nie jesteśmy pracownicami, ale częścią pokręconej rodziny.

Moje stanowisko pracy jest już gotowe na cały dzień. Normalnie poszłabym na zaplecze z nimi patrzeć, jak jedzą śniadanie. Dzisiaj jednak zostaję na froncie. Jestem odrętwiała i nie mam pojęcia, jak dotrwam do wieczora. W pamięci przewijam sceny z kolejnych urodzin Alana. Dmuchanie świeczek, prezenty. Kiedy poszedł do szkoły średniej, przestaliśmy robić imprezy dla jego znajomych. Zrobiło się ich mniej niż w podstawówce, Alan coraz staranniej dobierał przyjaciół. Nie martwiłam się tym. Mój syn był niezwykle inteligentny emocjonalnie. Dojrzały, trochę ponad swój wiek. Potrafił okazywać uczucia, więc doskonale się rozumieliśmy.

Więc dlaczego to się stało?

* * *

Mija pierwsza poranna fala gości. Miki obsługuje klientów, a ja tylko parzę kawę. Normalnie robię wszystko, a Miki jedzie załatwiać swoje sprawy. No chyba że Greta ma wolne, wtedy działa w kuchni. Jednak dzisiaj lepiej, abym nie podchodziła do ludzi. Mam w oczach taką rozpacz, że mogliby go posądzić o coś złego. Kto trzyma pracownika w takim stanie?

Nawet nie wiem, kiedy dobijamy do godziny dwunastej. Lokal jest niemal pusty, z wyjątkiem jakiejś dziewczyny, która chyba pisze powieść i zamawia już drugą kawę.

Miki poszedł do Grety, a ja słyszę, że drzwi się otwierają. Ktoś składa parasol, ale nie podnoszę wzroku. Machinalnie staję za ladą, by zapytać: „Co będzie?”. Nigdy nie silę się na uprzejmość, uśmiech czy chociażby cień dobrej woli. Oschłość stała się jedną z moich naczelnych cech.

– Dzień dobry.

Głos chłopaka. Licealista jak nic. Nie odpowiadam. Gdzie jest Miki?

– Czy mogę zamienić szynkę na ser? Najlepiej na poczwórną porcję sera. I czy zamiast majonezu dałoby radę dać masło orzechowe i dżem?

Zamieram. Moje ciało zaczyna pulsować ciepłem, mam wrażenie, że krew w żyłach przekształca się we wściekły potok. Muszę przytrzymać się blatu, bo czuję, jakby ktoś włączył zasilanie. Przypływ energii niemal zwala mnie z nóg.

Unoszę głowę i patrzę mu prosto w oczy.

To oczy Alana, mojego syna. Mój syn wrócił.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki