Odważona - Danuta Awolusi - ebook + książka

Odważona ebook

Danuta Awolusi

4,3

Opis

Odważona to nie historia o diecie cud, wyrzeczeniach i godzinach spędzonych na siłowni. To dużo więcej: poruszająca, bardzo osobista opowieść o tym, jak rodzi się kobiecość.

W świecie, w którym ideałem jest rozmiar 34, bycie grubym to grzech, a bardzo grubym – grzech niewybaczalny.

Jak to jest iść ulicą z obfitym biustem, masywnymi nogami, potężnymi ramionami i dużym brzuchem? Zbierać zdumione spojrzenia, złośliwe uwagi i dobre rady – kto wie, czy nie bolą bardziej niż ciosy? Danuta Awolusi bez znieczulenia obnaża rzeczywistość, w której nie ma miejsca na inność. Dzieli się trudnymi emocjami z perspektywy osoby, która doskonale poznała smak bycia kobietą w rozmiarze XXL

Dlaczego postanowiła zmienić rozmiar na mniejszy? Jak tego dokonała? Jakie błędy popełniła? I jaką osobą się stała, gdy dodała życiu lekkości?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 240

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (48 ocen)
25
13
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Au­tor: Da­nu­ta Awo­lu­si

Re­dak­cja: Mał­go­rza­ta Ta­cza­now­ska

Ko­rek­ta: Alek­san­dra Ty­kar­ska

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: MA­GRAF Ma­rek Wój­cik

Skład: IMK

Zdję­cia na okład­ce: Ka­ta­rzy­na Ko­sa­kow­ska

Ilu­stra­cje na okład­ce: Anna Teo­dor­czyk

Po­zo­sta­łe zdję­cia: Kla­ra Ke­ler, Ka­ta­rzy­na Ko­sa­kow­ska, Fa­ti­ma Or­liń­ska, Agniesz­ka Pa­jor, Pa­try­cja Pła­nik, Ma­riet­ta Stru­zik

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: An­ge­li­ka Ogroc­ka

Re­dak­tor pro­jek­tu: Agniesz­ka Fi­las

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Da­nu­ta Awo­lu­si

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2017

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl, www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-026-7

Przygotowanie eBooka: Jarosław Jabłoński

De­dy­ku­ję Kasi War­pas, czy­li Bebe,

bo jest moim do­brym du­chem i mą­dro­ścią. Od lat.

De­dy­ku­ję We­ro­ni­ce Ry­bak w po­dzię­ce

za każ­dą go­dzi­nę wspól­nej prze­pra­wy…

I za szcze­rą tro­skę w oczach.

Wstęp

Zada­no mi kie­dyś ba­nal­ne py­ta­nie. Kim je­stem? Roz­chy­li­łam usta, by od­po­wie­dzieć, wy­do­by­łam dźwięk, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. Sło­wa ugrzę­zły w gar­dle. O wie­le ła­twiej po­wie­dzieć, kim nie je­stem. Tego je­stem pew­na. W dru­gą stro­nę jest już go­rzej.

Nie je­stem die­te­ty­kiem. Ba! Racz­ku­ję w kwe­stii świa­do­mo­ści tego, jaki wpływ ma od­ży­wia­nie na nasz or­ga­nizm. To wie­dza ta­jem­na i roz­le­gła. Ale wiem co­raz wię­cej. Uczę się na wła­snych błę­dach.

Nie je­stem spor­tow­cem. Wciąż spły­wam po­tem na si­łow­ni, wciąż mę­czę się nie­ludz­ko pod okiem in­struk­to­rów, któ­rzy po­wta­rza­ją, że mogę wię­cej.

Nie je­stem le­ka­rzem. Le­czę swo­ją du­szę i cia­ło na włas­ną rękę, na wła­sną od­po­wie­dzial­ność.

Nie je­stem su­per­men­ką.

Kim jestem na pewno?

Je­stem zwy­czaj­ną ko­bie­tą. Taką, ja­kich wie­le. Taką, jaka mija was na uli­cy, w skle­pie, w każ­dym in­nym miej­scu.

Je­stem ko­bie­tą wal­czą­cą. Mó­wię o so­bie Girl on fire, bo sta­czam bój nie tyl­ko z cia­łem, ale przede wszyst­kim z tym, co sie­dzi w mo­jej gło­wie. Wy­ry­wam z ko­rze­nia­mi wro­śnię­te we mnie pseu­do­war­to­ści, kom­plek­sy, zwąt­pie­nie, brak wia­ry w sie­bie. Wy­ci­nam to w pień, z dnia na dzień co­raz od­waż­niej, śmie­lej, bo… ape­tyt ro­śnie w mia­rę je­dze­nia!

W stycz­niu 2013 roku do­bi­ja­łam do wagi 140 ki­lo­gra­mów. No­si­łam roz­miar 54, a moje wy­obra­że­nie o so­bie było… Cóż.

W lip­cu 2014 roku wa­ży­łam 70 ki­lo­gra­mów. Zmie­nił się roz­miar. Zmie­ni­łam się ja. Na­ro­dzi­łam się, prze­po­czwa­rzy­łam, uwol­ni­łam. Wła­śnie dla­te­go mó­wię o so­bie: nowo na­ro­dzo­na.

Wy­da­je się, że schu­dłam i te­raz jest pięk­nie, ła­two, „z gór­ki”? Nie o tym chcę opo­wie­dzieć. Ta książ­ka to mię­dzy in­ny­mi opis mo­je­go spo­so­bu na po­zby­cie się ki­lo­gra­mów. Mo­je­go „au­tor­skie­go” spo­so­bu, lep­sze­go lub gor­sze­go – sami oce­ni­cie. Ale to za­le­d­wie wierz­cho­łek góry lo­do­wej.

Za­pra­szam was pod po­wierzch­nię, aby po­ka­zać, że chud­nię­cie to przede wszyst­kim pro­ces za­cho­dzą­cy w gło­wie i w ser­cu. A kie­dy już osią­gnie­cie suk­ces, kie­dy za­cznie­cie się bu­dzić z nową wagą, oka­że się, że pro­ble­my, de­mo­ny i kom­plek­sy wca­le nie znik­nę­ły. Po­ka­żę, w co ja się uwi­kła­łam i, jak do­bra ko­le­żan­ka, po­wiem, jak wal­czę z tym, co zo­sta­ło. A nie cho­dzi je­dy­nie o wi­szą­cy płat skó­ry na brzu­chu…

Kto chęt­ny na wspól­ną wy­pra­wę, za­pra­szam. Nie bę­dzie ani słod­ko, ani ła­two. Ale cał­kiem przy­jem­na to po­dróż, wbrew temu, co więk­szość z nas my­śli o wal­ce z nad­wa­gą. Ja da­łam radę. I każ­dy inny też da!

Moją za­sa­dą jest i było, że wszyst­ko chcę zro­bić sama. Byle ni­ko­go nie an­ga­żo­wać, byle od ni­ko­go nie ocze­ki­wać po­mo­cy. Tym ra­zem jed­nak w po­dróż za­bio­rę przy­ja­ciół­kę. Bebe. Pięć lat zna­jo­mo­ści, któ­ra za­czę­ła się po­przez blog1, ale swój fi­nał zna­la­zła w re­al­nej, na­ma­cal­nej rze­czy­wi­sto­ści. Pięć lat wy­mia­ny ma­ili. Bebe pi­sze, ry­su­je, two­rzy. Bebe jest mą­dra. Bebe swo­imi sło­wa­mi nie­raz ra­to­wa­ła mnie z opre­sji, po­da­jąc nie brzy­twę, ale po­moc­ną dłoń.

1Blog Be­be­lusz­ka: www.blog.ka­sia­war­pas.com.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Kobietaz martwychpowstaje

Rozdział I 

Dzika kobietama do­syćsie­dze­nia ci­cho

Kobiecość czeka na pobudkę

Wie­lo­krot­nie pró­bo­wa­łam wejść na pole wal­ki, ale nie mia­łam jesz­cze wów­czas du­szy wo­jow­nicz­ki. My­ślę, że do me­ta­mor­fo­zy trze­ba doj­rzeć. Przy­cho­dzi na nią czas, w któ­rym ko­bie­ta, męż­czy­zna, czło­wiek po pro­stu osią­ga stan go­to­wo­ści. Moż­na prze­ga­pić ten mo­ment, moż­na go zi­gno­ro­wać. On jed­nak ist­nie­je i war­to na nie­go za­cze­kać, bo ina­czej… może się zwy­czaj­nie nie udać.

31 grud­nia 2012 roku. Syl­we­ster. Bu­dzę się rano i my­ślę, że obec­ny mie­siąc jest wy­jąt­ko­wo bez­na­dziej­ny, a ten dzień to zgni­ła wi­śnia na nie­uda­nym tor­cie. Czu­ję, już od ja­kie­goś cza­su, że coś za­czy­na mnie uwie­rać, kłuć, nie daje spo­ko­ju. Sama nie wiem co. Jesz­cze parę go­dzin i się do­wiem.

Je­stem w pra­cy do po­łu­dnia. Ro­bię so­bie kawę. Bez cu­kru. To dziw­ne. Od mie­sią­ca nie sło­dzę. Za­ja­dam się sło­dy­cza­mi, jak za­wsze, po­chła­niam duże por­cje je­dze­nia, ale od­sta­wi­łam cu­kier do na­po­jów. Czy cze­kam na cud? Ły­żecz­ka cu­kru to ja­kieś 20 kcal, więc płon­ne moje na­dzie­je.

Wcho­dzi ko­le­żan­ka, sprę­ży­stym kro­kiem mija moje biur­ko, zgrab­nie po­ru­sza szczu­pły­mi bio­dra­mi.

– Hej! – woła. – Zo­bacz­cie, jaką so­bie kiec­kę ku­pi­łam na sylw­ka!

Wy­cią­ga z tor­by ko­ron­ko­we cudo. Zer­kam ze zdu­mie­niem. „Jaka pięk­na su­kien­ka!” – my­ślę. Ele­ganc­ka, pod­kreś­la­ją­ca smu­kłą syl­wet­kę, wy­koń­czo­na ko­ron­ko­wy­mi or­na­men­ta­mi. Mała czar­na, przy­ku­wa­ją­ca uwa­gę. Wzdy­cham, bo ro­dzą się we mnie dwie re­flek­sje. Po pierw­sze, ni­g­dy nie wbi­ła­bym się w taką kiec­kę. A na­wet gdy­by, wy­glą­da­ła­bym jak klops. Po dru­gie, ta­kie cu­deń­ka moż­na zna­leźć mak­sy­mal­nie w roz­mia­rze 44. Da­lej już nie ma. Da­lej są wor­ki na ziem­nia­ki z otwo­ra­mi na ręce i gło­wę. Czar­ne wor­ki, bo prze­cież nie na­zwie­my tego „małą czar­ną”. Dla oty­łych mała czar­na to może być kawa.

Gorz­ki po­smak na ję­zy­ku jest in­ten­syw­ny, ale pro­blem szyb­ko zni­ka. Wła­ści­wie rzad­ko my­ślę o mo­dzie i ubra­niach. Je­stem w peł­ni po­go­dzo­na z fak­tem, że na ko­bie­ty ta­kie jak ja pro­du­ku­je się na­mio­ty. Odzież, któ­ra po pro­stu nie może być ład­na, cie­ka­wa, atrak­cyj­na. Ja na­wet nie szu­kam ta­kich ciu­chów. Gar­de­ro­bę uzu­peł­niam raz na ja­kiś czas. Są to za­wsze sze­ro­kie, wor­ko­wa­te spodnie, ko­szu­le i swe­try. W le­cie ry­bacz­ki i topy z rę­ka­wa­mi za ło­kieć, obo­wiąz­ko­wo!

Mam 26 lat. Ważę po­nad 130 ki­lo­gra­mów, choć wła­ści­wie nie znam pre­cy­zyj­nych da­nych, bo uni­kam po­mia­rów jak się da. Nie chcę wie­dzieć, nie chcę spraw­dzać. Żyję w prze­ko­na­niu, że tak już za­wsze bę­dzie i że wca­le nie chcę, aby było ina­czej. Py­ta­nie jest bo­wiem jed­no, za­sad­ni­cze…

Po co mam chudnąć?

Li­sta po­wo­dów, aby tego nie ro­bić, jest do­syć dłu­ga:

Z ja­kiej ra­cji i w imię cze­go mam się mę­czyć? Tyl­ko dla­te­go, że świat nie jest wy­star­cza­ją­co doj­rza­ły i to­le­ran­cyj­ny, aby umieć mnie za­ak­cep­to­wać?

Dla­cze­go to ja mam się do­sto­so­wać do wszyst­kie­go, a nie wszyst­ko do mnie? Prze­cież je­stem do­brym czło­wie­kiem. Wol­nym czło­wie­kiem.

Dla­cze­go mam wtła­czać sie­bie w udrę­kę die­ty i od­ma­wiać so­bie wszyst­kie­go, co lu­bię? I bez tego mało w tym ży­ciu przy­jem­no­ści…

Dla­cze­go mam przy­zna­wać, że moja waga jest pro­ble­mem i czymś, z czym po­win­nam wal­czyć? Zwłasz­cza że wca­le tak nie uwa­żam.

Dla­cze­go mam za­bu­rzać swój rytm dnia, ży­cia, funk­cjo­no­wa­nia? I zmu­szać się do upra­wia­nia spor­tu, by­cia głod­ną, pil­no­wa­nia sa­mej sie­bie…?

Bla, bla, bla. Dłu­go tak mogę dys­ku­to­wać sama ze sobą, za każ­dym ra­zem sku­tecz­nie od­da­la­jąc myśl o tym, że pora na zmia­ny.

Na syl­we­stra nie mam żad­nych pla­nów. Przy­go­tu­ję je­dze­nie, po­sie­dzę z mę­żem i pój­dę spać. Nie prze­pa­dam za im­pre­za­mi, nie chce mi się wy­cho­dzić z domu i by­wać w to­wa­rzy­stwie. Tak jest od ja­kie­goś cza­su. Zu­peł­ny brak ocho­ty… To w su­mie dziw­ne, za­wsze lu­bi­łam „wy­cho­dzić do lu­dzi”. A te­raz na­gle mam sil­ne po­czu­cie, że naj­bez­piecz­niej czu­ję się w domu. Jest mi tak do­brze, kie­dy sie­dzę so­bie przed te­le­wi­zo­rem… Oglą­dam fil­my. Prze­no­szę się my­śla­mi da­le­ko. Nic nie mu­szę, a je­dy­nie mogę. Je­dze­nie jest za­wsze bli­sko mnie.

W koń­cu do­cie­ram do domu, szy­ku­ję górę żar­cia. Ko­tle­ty w pa­nier­ce ty­mian­ko­wo-musz­tar­do­wej, sa­łat­kę wa­rzyw­ną z ma­jo­ne­zem, szyn­kę w ga­la­re­cie. Ale to nie wszyst­ko. Do tego sło­dy­cze, na­po­je ga­zo­wa­ne, chip­sy i inne prze­ką­ski. Plan: oglą­da­nie te­le­wi­zji. Jak za­wsze przy­go­to­wa­łam kil­ka pro­po­zy­cji fil­mo­wych. Będę le­ża­ła, ja­dła i się re­lak­so­wa­ła. Pa­trzy­ła w ekran i ucie­ka­ła od rze­czy­wi­sto­ści. Ro­bię tak od wie­lu lat, a w szcze­gól­no­ści, od­kąd za­miesz­ka­łam w War­sza­wie. Je­stem sa­mo­dziel­na, sama dbam o sie­bie. Wiem, co jest dla mnie naj­lep­sze. Mam kon­tro­lę nad wła­snym ży­ciem. Tak mi się wy­da­je, ale dzi­siaj, w syl­we­stra, w tym bez­na­dziej­nym grud­niu, koń­cząc rów­nie bez­na­dziej­ny rok 2012, czu­ję, że jed­nak coś nie gra. I znów ro­dzą się py­ta­nia, nie­chcia­ne i nie­wy­god­ne, któ­rych nie uda­je mi się po­wstrzy­mać.

Czy już za­wsze tak bę­dzie?

Czy je­stem szczę­śli­wa?

Na py­ta­nie nu­mer je­den mam od­po­wiedź dla sa­mej sie­bie: ta­kie wy­bra­łam ży­cie. Nie ma co na­rze­kać, trze­ba się po­go­dzić ze sta­nem rze­czy. Co in­ne­go po­zo­sta­je?

Py­ta­nie nu­mer dwa przy­spa­rza wię­cej pro­ble­mów. Milk­nę więc w my­ślach i pa­nie­ru­ję ko­tle­ty. Na­le­wam oli­wę na pa­tel­nię. Buł­ka tar­ta wchło­nie nie­mal cały tłuszcz, a resz­tę zu­ży­ję naj­pew­niej do okra­sze­nia ziem­nia­ków. Nic nie może się zmar­no­wać! Ale py­ta­nie po­wra­ca…

No więc jak? Je­stem szczę­śli­wa czy nie bar­dzo?

Nie.

Pro­sta od­po­wiedź, ale za tym ja­snym i szcze­rym ko­mu­ni­ka­tem kry­je się mil­cze­nie. Bo co zro­bić z ta­kim wnio­skiem? Czy mam się po­go­dzić z tym, że tkwię w ta­kim sta­nie i nie ma in­nej per­spek­ty­wy? Py­tam więc da­lej: co wła­ści­wie od­bie­ra mi szczę­ście?

Waga. Ale co to zna­czy: waga?

Oty­łość.

Nie, to nie oty­łość od­bie­ra szczę­ście. Prze­cież je­stem zdro­wa. Ow­szem, ważę po­nad 130 ki­lo­gra­mów, ale nic mi nie do­le­ga. Ba! Gi­ne­ko­loż­ka oglą­da­jąc ba­da­nie krwi, stwier­dzi­ła, że wy­ni­ki mam jak spor­to­wiec. Jem dużo wa­rzyw, sama go­tu­ję, dbam o ja­kość przy­go­to­wy­wa­ne­go je­dze­nia. Nie mam so­bie nic do za­rzu­ce­nia.

Pro­ble­mem jest więc to, co wy­ni­ka z oty­ło­ści. Cierń, gwóźdź, a może po pro­stu cięż­ki krzyż? To, co sie­dzi w mo­jej gło­wie, sil­nie za­ko­rze­nio­ne, wro­śnię­te, co jest czę­ścią mnie od za­wsze. Od­kąd tyl­ko sta­łam się świa­do­mym człon­kiem spo­łecz­no­ści, a było to już w przed­szko­lu. Mam swo­ich wier­nych to­wa­rzy­szy, któ­rych mogę na­zwać po imie­niu. Oto oni:

Ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści.

Nie­na­wiść do wła­sne­go cia­ła.

Wy­klu­cze­nie spo­łecz­ne.

Ko­bie­cość po­grze­ba­na żyw­cem. Jesz­cze za­nim zdą­ży­ła się roz­wi­nąć, roz­kwit­nąć.

Tak, wła­śnie to od­bie­ra mi moje szczę­ście. Od tylu lat, wła­ści­wie od za­wsze. Jest jed­nak we mnie ja­kaś siła, nie znam jej źró­dła, być może to dud­nie­nie Dzi­kiej Ko­bie­ty, któ­ra w koń­cu zna­la­zła ja­kąś ma­lut­ką lukę, mi­kro­sko­pij­ną szcze­li­nę, przez któ­rą woła do­no­śnym i roz­pacz­li­wym gło­sem. Usły­sza­łam ją i nie wiem, co zro­bić. Jej pro­ste py­ta­nia już nie da­dzą mi spo­ko­ju, ich nie da się za­po­mnieć. Nie moż­na zi­gno­ro­wać wo­ła­nia ko­bie­co­ści.

Na­tknę­łam się kie­dyś na książ­kę Cla­ris­sy Pin­ko­li Es­tés, któ­ra opi­sa­ła Dzi­ką Ko­bie­tę. Ude­rzy­ły mnie jej sło­wa, bo obec­nie tak wła­śnie się czu­ję. Po­zna­łam spe­cy­ficz­ną teo­rię, któ­ra sta­ła mi się bli­ska. My­ślę, że szu­kam sie­bie. Swo­jej ko­bie­co­ści, ak­cep­ta­cji wła­sne­go „je­ste­stwa”. Mi­ło­ści do cia­ła, ja­kie­kol­wiek ono jest. Po­go­dze­nia się ze swo­imi wa­da­mi i za­le­ta­mi. Szu­kam pier­wot­nej, nie­ska­żo­nej, na­tu­ral­nej JA. Tej, któ­ra nie gra roli przed świa­tem, nie ka­mu­flu­je swo­ich emo­cji, któ­ra zna samą sie­bie i po­zwa­la na by­cie sobą.

W sło­wach pi­sar­ki jest moc wpi­su­ją­ca się w tę dzi­wacz­ną bu­rzę my­śli, któ­ra sta­le mi to­wa­rzy­szy. Es­tés pi­sze:

Każ­da ko­bie­ta in­tu­icyj­nie poj­mu­je sło­wa „dzi­ka” i „ko­bie­ta”, nie­za­leż­nie z ja­kie­go krę­gu kul­tu­ro­we­go się wy­wo­dzi. Na dźwięk tych słów w ko­bie­cie bu­dzi się i po­wra­ca do ży­cia sta­ra, pra­daw­na pa­mięć. Pa­mięć ab­so­lut­ne­go, nie­za­prze­czal­ne­go i nie­odwo­łal­ne­go po­kre­wień­stwa z sa­mi­ca­mi dzi­kich zwie­rząt; po­kre­wień­stwa, któ­re od dłu­gie­go za­nie­dba­nia sta­ło się le­d­wo wy­czu­wal­ne, za­prze­pasz­czo­ne przez po­stęp cy­wi­li­za­cji, wy­ję­te spod pra­wa przez ota­cza­ją­cą kul­tu­rę i nie­zro­zu­mia­łe już dla ni­ko­go. Za­po­mnia­ły­śmy jej imio­na, nie od­po­wia­da­my na jej zew, ale czu­je­my ją w pod­świa­do­mo­ści, tę­sk­ni­my za nią; wie­my, że na­le­ży do nas, a my do niej2.

2C.P. Es­tés, Bie­gną­ca z wil­ka­mi, Po­znań 2001, s. 15.

Kie­dy Dzi­ka Ko­bie­ta się od­naj­dzie, gdy pier­wot­ne ja w koń­cu wró­ci na miej­sce, wów­czas zro­dzi się rów­no­wa­ga. Har­mo­nia, we­wnętrz­ny spo­kój, któ­re­go nie spo­sób zbu­rzyć. Chcę zna­leźć, co utra­ci­łam. Chcę zna­leźć ten… blask, o któ­rym pi­sze au­tor­ka.

Kie­dy ko­bie­ta na nowo utwier­dza swój zwią­zek z pier­wot­ną, zwie­rzę­cą na­tu­rą, otrzy­mu­je dar – wiecz­ną, we­wnętrz­ną mą­drą opie­kun­kę, wi­zjo­ner­kę, wy­rocz­nię, na­tchnie­nie, in­tu­icję, spraw­czy­nię, stwór­czy­nię, wy­na­laz­czy­nię, wresz­cie uważ­ną słu­chacz­kę, któ­ra pro­wa­dzi, prze­wo­dzi, pod­po­wia­da i prze­ko­nu­je do ko­rzy­sta­nia z peł­ni ży­cia w świe­cie ze­wnętrz­nym i we­wnętrz­nym. Kie­dy ko­bie­ta jest tak bli­ska na­tu­rze, ist­nie­nie tej wię­zi ema­nu­je z niej bla­skiem3.

3Ibi­dem, s. 16.

Dłu­ga to i krę­ta dro­ga. Znie­chę­ca­ją­ca. Dro­ga, któ­rą mało kto obie­ra… Tak jest ła­twiej – iść utar­tym szla­kiem, z gór­ki. Nie szu­kać tego bla­sku, w po­czu­ciu, że wszyst­ko jest źle. Zwłasz­cza że po­pra­wa sy­tu­acji może się wią­zać ze zmia­ną. A zmia­na to za­wsze strach. Zmia­na jest prze­ra­ża­ją­ca. Zmia­na jest za­gro­że­niem.

Rozdział II

Pierwszyhaustpo­wie­trza

Dzika Kobieta staje na własnych nogach

W koń­cu wy­bi­ja pół­noc, leżę na­je­dzo­na i nie­cier­pli­wie cze­kam, aż ucich­nie huk sztucz­nych ogni. Już po pięt­na­stu mi­nu­tach je­stem go­to­wa do snu, nie czu­ję się naj­le­piej. Za­my­kam oczy i pró­bu­ję od­pły­nąć, ale w gło­wie prze­wa­la się bu­rza my­śli. Co­raz gło­śniej­szych i dziw­nych. Może czas coś zmie­nić. Może to ci­che, choć na­tręt­ne wo­ła­nie gdzieś w środ­ku mnie ozna­cza coś wię­cej. Jest dro­gą, wska­zów­ką… szan­są?

Do­cho­dzę do wnio­sku, że póki cze­goś nie po­sta­no­wię, nie za­snę. Więc po­sta­na­wiam.

Je­że­li po­dej­mę de­cy­zję, że schud­nę, mniej wię­cej za czter­dzie­ści osiem go­dzin po­rzu­cę ten po­mysł i z wiel­ką, ra­do­sną ulgą po­wró­cę do nor­mal­ne­go try­bu ży­cia. O nie. Dzi­ka Ko­bie­ta w mo­jej gło­wie sta­nę­ła w koń­cu na wła­snych no­gach i sama jest za­sko­czo­na tym fak­tem. Jej nie cho­dzi o to, by schud­nąć. Mimo że jesz­cze nie­pew­na, bar­dzo czuj­na, już dyk­tu­je wa­run­ki: trze­ba zmie­nić całe ży­cie – od te­raz, aż do koń­ca, to jest do śmier­ci.

Brzmi pa­te­tycz­nie. Dum­nie. Brzmi nie­re­al­nie, ale… ale jest już we mnie. Kieł­ku­je i wy­pu­ści plon. Po­ja­wia­ją się pierw­sze, go­rą­ce re­flek­sje – nie wol­no prze­cho­dzić na die­tę, bo ona po pro­stu już ni­g­dy nie bę­dzie ko­niecz­na. Ob­raz zmian po­wo­li się pre­cy­zu­je. Już wiem, że na­le­ży zmie­nić styl od­ży­wia­nia. Zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wać ja­dło­spis, na­uczyć się wszyst­kie­go od nowa. Stać się nie­mow­lę­ciem, któ­re pró­bu­je sma­ków i roz­po­zna­je, co mu od­po­wia­da, a co nie. Chcę sama kształ­to­wać swo­je zmy­sły i gust, wy­pły­nąć na wody, któ­re do­tych­czas wy­da­wa­ły się albo prze­ra­ża­ją­ce, albo nie­atrak­cyj­ne.

Po­sta­no­wie­nia są, jak do­tąd, kla­row­ne. I wy­da­je się, że mają sens:

1. Iść krok po kro­ku. Bar­dzo po­ma­łu.

2. Nie ocze­ki­wać cu­dów. Nie o cuda cho­dzi, ale o nowe ży­cie, na któ­re chcę za­pra­co­wać.

3. Nie wy­glą­dać re­al­nych efek­tów. Żad­ne­go wa­że­nia się, mie­rze­nia w pa­sie, zer­ka­nia na odzież. Trze­ba się po­go­dzić z tym, że zmia­ny przyj­dą mniej wię­cej po pół roku. Je­że­li przyj­dą.

4. Ni­ko­mu nic nie mó­wić. Ci­sza na pla­nie. Ta­jem­ni­ca. Le­piej unik­nąć loży do­rad­ców, któ­rzy na pew­no pod­da­dzą mnie oce­nie i będą wy­wie­rać pre­sję.

Parę mie­się­cy póź­niej będę wie­dzia­ła, że nie każ­da z tych de­cy­zji jest dla mnie od­po­wied­nia, ale te­raz za­sy­piam spo­koj­nie, uko­jo­na my­ślą, że idzie coś no­we­go. Dzi­ka Ko­bie­ta w mo­jej gło­wie wca­le nie jest przy­krym go­ściem. Nie­sie ze sobą ja­sny i wy­so­ki pło­mień na­dziei. I nie­wy­czer­pa­ne po­kła­dy siły, do­praw­dy nie wiem, skąd po­bra­ne…

Za­py­ta­no mnie kie­dyś, czy po­ja­wił się słyn­ny i epic­ki „mo­ment prze­ło­mo­wy”. Taka chwi­la, któ­ra dla jed­nych jest kop­nia­kiem, dla in­nych do­tknię­ciem cza­ro­dziej­skiej różdż­ki. Coś, co spra­wi­ło, że wła­śnie wte­dy po­wie­dzia­łam: Do­syć tego!

Mo­ment prze­ło­mo­wy dla każ­de­go ma inny wy­miar, czas, sens. Ja­kaś część mnie po­wstrzy­ma­ła mnie, aby na taką chwi­lę cze­kać. Bo co tak istot­ne­go mo­gło­by się wy­da­rzyć? Po­waż­na, głę­bo­ka de­pre­sja? Cho­ro­ba? Upo­ko­rze­nie? Skut­ki, być może, oka­za­ły­by się ka­ta­stro­fal­ne.

Dla mnie prze­ło­mem sta­ła się… od­po­wiedź. Kie­dy w koń­cu od­wa­ży­łam się przy­znać sama przed sobą, że nie chcę już dłu­żej żyć w taki spo­sób, wszyst­ko za­czę­ło mieć sens. To bar­dzo pro­ste: stra­ci­łam od­dech. Za­czę­łam się du­sić we wła­snym świe­cie. De­cy­zja mo­gła być tyl­ko jed­na.

Bu­dzę się rano i pierw­sza myśl przy­pra­wia mnie o szyb­sze bi­cie ser­ca. Jest 1 stycz­nia 2013 roku. Pierw­szy dzień zmian. Mi­nę­ła noc, a we mnie wciąż tkwi po­sta­no­wie­nie. Nie wy­wie­trza­ło, nie zni­kło. Nowa lo­ka­tor­ka, na­zwa­na szum­nie Dzi­ką Ko­bie­tą, nie po­szła so­bie, nie zo­sta­wi­ła mnie.

Za­sta­na­wiam się, jak za­cząć. Jak za­cząć rok 2013. Nowe ży­cie. Jak nie wy­pło­szyć Dzi­kiej Ko­bie­ty i jak prze­kuć przy­pływ siły i chę­ci w suk­ces. I jak w ogó­le sma­ku­je suk­ces? Ty­sią­ce py­tań i jed­na ja. W koń­cu bio­rę haust po­wie­trza. Pierw­szy, jesz­cze nie­zbyt głę­bo­ki, ale już słod­ki i przej­mu­ją­cy moje cia­ło dresz­czem.

Jakaś misja być musi.Misja, nie cel

Za­ska­ku­je mnie to, że nie ma we mnie my­śli o uciecz­ce lub od­wro­cie. Jest po­zor­ny spo­kój. Je­stem za­do­wo­lo­na z sie­bie, bo to­wa­rzy­szy mi wra­że­nie, że plan dzia­ła­nia jest ra­cjo­nal­ny. Jest moż­li­wy do re­ali­za­cji i nie wy­ma­ga gwał­tow­nych ru­chów, re­wo­lu­cji, zmia­ny ca­łe­go ży­cia w jed­nej chwi­li.

Cały czas po­wta­rzam so­bie, cza­sem ci­cho, cza­sem gło­śno: „Pa­mię­taj, nie cho­dzi o to, by schud­nąć. Chud­nię­cie to sku­tek, kon­se­kwen­cja zmia­ny ży­cia. To na­gro­da, a może bar­dziej ele­ment no­wej mnie”.

Nowa ko­bie­ta się ro­dzi. Ale za­nim przyj­dzie na świat musi jesz­cze doj­rzeć, roz­wi­nąć się. Od zera. Bar­dzo cięż­ko „wy­ka­so­wać” sta­re ży­cie i chy­ba wła­śnie tego chcia­ła­bym unik­nąć. „Sta­ra” Da­nu­sia, ta gru­ba, za­gu­bio­na, nie­szczę­śli­wa, żyła wie­le lat. Wie­le zro­bi­ła. Skoń­czy­ła stu­dia, wy­szła za mąż. Po­zna­ła mnó­stwo lu­dzi, na­wią­za­ła przy­jaź­nie. Opu­ści­ła dom ro­dzin­ny, za­miesz­ka­ła w War­sza­wie, usa­mo­dziel­ni­ła się. Tego nie moż­na tak po pro­stu za­po­mnieć. Trze­ba mieć sza­cu­nek do prze­szło­ści, bo ina­czej ona się zbun­tu­je. Bę­dzie się wdzie­ra­ła do środ­ka, jak po­wódź do piw­ni­cy, któ­ra ni­we­czy całą kon­struk­cję bu­dyn­ku. Bez sen­su. Le­piej żyć z prze­szło­ścią w zgo­dzie i trak­to­wać ją jak daw­ną mi­łość, któ­ra nie jest mi­łym wspo­mnie­niem, ale bu­dzi odro­bi­nę no­stal­gii. Na myśl o niej się uśmie­cham. Nie chcę tam wra­cać, ale też wiem, ile mnie na­uczy­ła.

Mam mi­sję. Na ra­zie nie cele. Cele moż­na osią­gnąć, a po­tem na­stę­pu­je pust­ka i po­czu­cie za­gu­bie­nia. W pa­ni­ce ła­two wró­cić do tego, co było i co ko­ja­rzy się z bez­pie­czeń­stwem. Mi­sja to coś trwa­łe­go, co za­wsze bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć. Moją mi­sją jest zmie­nić swo­je ży­cie i stać się szczę­śli­wym czło­wie­kiem. Tak ła­two to po­wie­dzieć, a tak nie­wie­lu po­tra­fi spro­stać wy­zwa­niu. Ży­je­my w cie­niu wła­snych mi­sji, ni­g­dy nie pod­ję­tych, ulo­ko­wa­nych w sfe­rze ma­rzeń. Ja chcę pójść krok do przo­du i zo­ba­czyć, jak to jest czy­nić mi­sję, a nie mar­nieć w jej ma­je­sta­cie.

Prze­bu­dzi­łam się. Uśpio­na ja, ta praw­dzi­wa, w koń­cu otwo­rzy­ła oczy, choć jesz­cze da­le­ko do wiel­kie­go zry­wu. Na ra­zie mam siłę i po­czu­cie, że je­stem na wła­ści­wej dro­dze. Od­ko­pa­łam ścież­kę, je­dy­ną praw­dzi­wą i mam za­miar się jej trzy­mać.

Naj­pierw będę się skra­dać, ci­chut­ko, na pa­lusz­kach, by nikt nie za­uwa­żył, że coś się dzie­je. To moja pry­wat­na, in­tym­na mi­sja, po­trzeb­ny mi spo­kój i czas. Dużo cza­su.

Rozdział III

Kim jesteś,nowa ja?

Kobieta opancerzona

Znów, jak bu­me­rang, wra­ca to py­ta­nie: kim je­stem? Cie­ka­wie jest za­dać je so­bie, gdy wy­da­je się, że wszyst­ko jest na wła­ści­wym miej­scu. Gdy jed­nak udzie­le­nie od­po­wie­dzi jest trud­ne, na­gle wszyst­ko, co nas ota­cza, sta­je się jed­ną wiel­ką wąt­pli­wo­ścią.

Czy to ozna­cza, że cały czas gram? Uda­ję? Od za­wsze, od dzie­ciń­stwa? I wła­ści­wie skąd wiem, co jest praw­dą, a co fik­cją, sko­ro tak moc­no wtło­czy­łam się w for­mę? Z wiel­kim tru­dem przy­cho­dzi roz­gra­ni­cze­nie dwóch rze­czy­wi­sto­ści. Wro­słam, wgry­złam się jak rdza w sza­blon, któ­ry sama so­bie usta­li­łam. Ko­kon, bez­piecz­ny i mięk­ki, któ­ry miał za za­da­nie, jak twar­dy pan­cerz, chro­nić mnie przed cier­pie­niem. I swo­ją rolę speł­niał do­sko­na­le. Przez tę zbro­ję nie przedar­ły się ani sło­wa ostre jak ży­let­ki, ani też… wła­ści­wa toż­sa­mość.

Py­tam sie­bie: co my­ślisz, mó­wiąc, że nie znasz sie­bie? I od­po­wia­dam: Nie znam sie­bie, któ­ra po­tra­fi po­wie­dzieć, cze­go chce. Gło­śno i wy­raź­nie.

Nie znam sie­bie, któ­ra po­tra­fi wy­brać to, co jest do­bre i peł­no­war­to­ścio­we.

Nie znam sie­bie, któ­ra ro­zu­mie, że smu­tek, łzy, przy­krość to coś, co jest po­trzeb­ne. To ele­ment ży­cia.

Nie znam sie­bie, któ­ra oka­zu­je, że cier­pi. Na­wet sa­mej so­bie.

Nie znam sie­bie, któ­ra gnie­wa się na in­nych. Któ­ra przy­zna­je, że inni ra­nią i trze­ba się od nich od­su­nąć.

Nie znam sie­bie, któ­ra otwar­cie przy­zna­je, że nie lubi swo­je­go cia­ła i czu­je się wy­klu­czo­na.

Po­sta­wie­nie so­bie wie­lu py­tań i rów­no­cze­sny brak od­po­wie­dzi to z jed­nej stro­ny szok, a z dru­giej ko­lej­ny krok do przo­du. Wiem, że nic nie wiem. Wiem to na­praw­dę, przy­zna­łam się do tego, a te­raz chcę to zmie­nić. Sia­dam w pierw­szej ław­ce jak naj­pil­niej­sza uczen­ni­ca z na­ostrzo­nym ołów­kiem. Chcę chło­nąć nową wie­dzę, chcę się otwo­rzyć, za­sma­ko­wać, po­znać Da­nu­się i w koń­cu ode­tchnąć peł­ną pier­sią. Pan­cerz musi zejść. Stał się nie­wy­god­ny, kan­cia­sty, cia­sny. Za­czy­na w nim bra­ko­wać tle­nu. Na­gle do­strze­gam to, że mu­szę do­pusz­czać do sie­bie wszyst­kie bodź­ce, nie mogę ucie­kać od praw­dy.

Tyle re­flek­sji, tyle my­śle­nia, wnio­sków. Gdzie w tym wszyst­kim chud­nię­cie? Gdzie die­ta, wy­le­wa­nie potu i wy­rze­cze­nia? Oto me­ri­tum spra­wy. Tu jest pies po­grze­ba­ny. Samo sed­no.

Naj­pierw jest gło­wa. Zmia­na my­śle­nia. Od­kry­cie praw­dy.

Po­tem dłu­go nic, przy czym to „nic” ozna­cza oswa­ja­nie się z wnio­ska­mi. Zu­peł­nie, jak­bym tra­wi­ła coś bar­dzo cięż­kie­go. O wie­le cięż­sze­go niż por­cja sma­żo­nych na ma­śle ziem­nia­ków. Na­wet ta­kich po­da­nych z por­cją na­dzie­wa­nej gęsi oraz ka­pu­stą za­cią­ga­ną mąką pszen­ną. Po­trze­ba cza­su, a przede wszyst­kim: ak­cep­ta­cji. Kie­dy przyj­dzie ak­cep­ta­cja, wów­czas zro­bi się miej­sce dla no­wej mnie. A może nie no­wej? Może po pro­stu tej, któ­ra ni­g­dy się nie prze­bi­ła, przy­tło­czo­na ogro­mem kom­plek­sów, uprze­dzeń, przy­krych słów i lę­ków? To nie ma zna­cze­nia. Sta­ra, nowa – naj­waż­niej­sze, że w koń­cu od­na­le­zio­na. Toż­sa­mość, w moim przy­pad­ku ko­bie­cość, przy­na­leż­ność do sa­mej sie­bie.

Nowa ja. Bez kija nie podchodź?

Przy­szła pacz­ka. Duża, so­lid­nie okle­jo­na ta­śmą. Wiel­ka i ta­jem­ni­cza. Bez moż­li­wo­ści zwro­tu do nadaw­cy. Ist­na pusz­ka Pan­do­ry – a przy­naj­mniej tak się wy­da­je. Czas po­ka­że, że w tej pacz­ce są same do­bra, zmia­ny, ale… nie tak ła­two oswo­ić się z czymś no­wym, ob­cym, z czymś, cze­go ba­łam się przez całe ży­cie. Dłu­go doj­rze­wa­łam do wy­sto­so­wa­nia kil­ku pro­stych ko­mu­ni­ka­tów, ale oto są:

Chcę być szczę­śli­wa. Za­słu­gu­ję na szczę­ście. Na­le­ży mi się, bo szczę­ście jest ludz­kie. Jest da­rem, jest moją de­cy­zją.

Chcę po­ko­chać sie­bie. Naj­pierw po­lu­bić, po­tem po­ko­chać.

Chcę zmie­nić sie­bie.

Daję so­bie czas. Czas na to, by przyj­rzeć się tej „no­wej”, Dzi­kiej Ko­bie­cie. Tyle lat cze­ka­łam, więc dla­cze­go te­raz mam się zry­wać jak sza­lo­na? Po­śpiech jest moim wro­giem. Naj­pierw wy­da­je się nie­zbęd­ny, bo prze­cież je­stem ko­wa­lem wła­sne­go losu, a że­la­zo kuje się, póki go­rą­ce! Jed­nak to nie tak. Ta tak­ty­ka gu­bi­ła mnie wie­le razy. Zwo­dzi­ła na ma­now­ce, kie­dy my­śla­łam: „Schud­nę! Zmie­nię się! Te­raz, te­raz, te­raz! A jak się już zmie­nię, to się za­dzie­je! Lu­dziom szczę­ki po­opa­da­ją, będą mi za­zdro­ścić, nie uwie­rzą. Męż­czyź­ni pad­ną u mych stóp, a ja będę dum­nie prze­cha­dzać się uli­ca­mi, ko­ły­sząc zgrab­ny­mi bio­dra­mi”.

W żar­li­wym za­pa­le, któ­ry tra­wi sło­mę jak po­żar, zda­rza­ło mi się za­po­mnieć, że do smu­kłych bio­der, pła­skie­go brzu­cha i zgrab­nych ra­mion dłu­ga dro­ga. Nie dni, nie ty­go­dnie, na­wet nie mie­sią­ce. Lata. Kon­kret­nie: dwa lata. Dwa­dzie­ścia czte­ry mie­sią­ce na to, aby zmie­nić swo­je cia­ło, zmie­nić sie­bie. Przede wszyst­kim od­chu­dzić gło­wę ze złych my­śli.

Bu­dząc się 1 stycz­nia 2013 roku, tuż po nie­uda­nym syl­we­strze, wła­śnie tyle cza­su daję so­bie, aby zo­ba­czyć efek­ty mo­jej mi­sji. Aby móc zbie­rać słod­kie, doj­rza­łe owo­ce. Nie wy­rze­czeń i ka­torż­ni­czej pra­cy, ale doj­rza­łych de­cy­zji, do­świad­czeń i zdo­by­tej wie­dzy. Dla­cze­go aż tyle? To myś­le­nie lo­gicz­ne i ra­cjo­nal­ne, rzad­kie u tak nie­przy­tom­nej hu­ma­nist­ki jak ja. Moje cia­ło ob­ra­sta­ło w tłuszcz przez dwa­dzie­ścia sie­dem lat. Z cze­go przez pięć ostat­nich w za­stra­sza­ją­cym tem­pie. Na­uczy­ło się ro­snąć, lecz nie wie, jak się z tego wy­co­fać. Ni­g­dy nie za­zna­ło me­cha­ni­zmu, któ­ry po­ka­zu­je od­wrot­ny pro­ces. Moja gło­wa chło­nę­ła ni­skie po­czu­cie war­to­ści od przed­szko­la. Przy­ję­ła za nor­mę my­śle­nie: „Ja nie­war­ta, ja nie­god­na. Gor­sza ja”.

Po­dob­no sta­rych drzew się nie prze­sa­dza. Ja nie je­stem sta­rym drze­wem, ale za to ta­kim, któ­re zdą­ży­ło za­pu­ścić sil­ne, dłu­gie ko­rze­nie. Po­trze­ba cza­su, cier­pli­wo­ści i wie­lu za­bie­gów, aby po­czy­nić zmia­nę, nową wio­snę, aby to drze­wo nie do­zna­ło uszczerb­ku, ale w koń­cu roz­kwi­tło. I wy­da­ło upra­gnio­ne owo­ce.

Ach, jak cu­dow­nie i dum­nie to brzmi. Tak do­brze, że już na wstę­pie, już 1 stycz­nia 2013 roku czu­ję falę za­do­wo­le­nia. Czu­ję też, że mam cier­pli­wość, siłę, chęć. A przede wszyst­kim na­dzie­ję. Na­dzie­ja nie ga­śnie ni­g­dy, a je­że­li tak się dzie­je, z ła­two­ścią moż­na roz­po­znać ta­kie­go czło­wie­ka. To ktoś, kto wsta­je rano i nic nie czu­je. Szma­cia­na lal­ka, któ­ra je owsian­kę, pa­rzy kawę, ma­lu­je się, idzie do pra­cy. Wra­ca, je obiad, kła­dzie się. I wie, że tak bę­dzie ju­tro, po­ju­trze. Za­wsze. Na za­wsze.

To nie ja. Całe szczę­ście nie ja.

Pod ko­niec kwiet­nia 2013 roku pi­szę ma­ila do Bebe, po raz pierw­szy po­wie­rza­jąc ko­muś swój se­kret:

Czu­ję, że mam w so­bie do­syć siły, któ­ra spra­wi, że będę to kon­ty­nu­owa­ła przy­naj­mniej do wrze­śnia. To jak­by ko­lej­ny etap zmian, ja­kie wcho­dzą od stycz­nia. Mam na­dzie­ję, że może… sama nie wiem. Że będę inną oso­bą, god­ną tego, aby uło­żyć so­bie ży­cie?

Za­wie­ram w tych sło­wach wiel­ki ła­du­nek wia­ry i na­dziei. I pew­no­ści, że dam radę, bo za­szłam już da­le­ko. Da­lej niż mo­głam so­bie wy­ma­rzyć.

Stara ja – wciąż ja

Nowe wcie­le­nie, Dzi­ka Ko­bie­ta, jest w peł­ni za­ska­ku­ją­ca. Jed­nak ma dużo cech, któ­re znam. Mo­ich cech. Wciąż jest wraż­li­wa, emo­cjo­nal­na. Ma swo­je lęki, lubi się za­stra­szać. Na­dal uwiel­bia się śmiać, snuć ma­rze­nia, ko­cha lu­dzi, do­bre je­dze­nie, mu­zy­kę. Chce śpie­wać, re­ali­zo­wać się. Ma mi­lion ma­rzeń i try­lion wąt­pli­wo­ści.

Je­że­li więc dam jej czas, je­że­li oto­czę ją wia­nusz­kiem cier­pli­wo­ści i czu­łej opie­ki, je­że­li po­zwo­lę, by i ona opie­ko­wa­ła się mną – w koń­cu sta­nie­my się jed­nym. I zmia­na prze­sta­nie być zmia­ną, a prze­obra­zi się w co­dzien­ność. Do­brą, wy­wal­czo­ną, opty­mi­stycz­ną.

Oswa­jam się z sy­tu­acją, sta­ram się za­cho­wać spo­kój, zbro­ję się w cier­pli­wość. Zda­ję so­bie spra­wę, że pierw­sze dni, ty­go­dnie, a może na­wet mie­sią­ce będą ciut nie­zdar­ne, peł­ne błę­dów, ale go­dzę się z tą my­ślą. Je­stem tyl­ko czło­wie­kiem. Za­gu­bio­ną ko­bie­tą, któ­ra do­pie­ro za­czy­na trans­for­ma­cję. Prze­po­czwa­rza­nie.

Sto­ję na star­cie. Je­dy­ne, cze­go je­stem pew­na, to po­czu­cie, że się nie pod­dam. Nie dla­te­go, że taka za­wzię­ta ze mnie baba. Nie dla­te­go, że prze­mie­ni­łam się w Xenę, wo­jow­ni­czą księż­nicz­kę. To dla­te­go, że zmia­nę ży­cia nie tyl­ko za­pla­no­wa­łam, lecz tak­że cał­ko­wi­cie za­ak­cep­to­wa­łam i przy­ję­łam jako do­bro, nie ko­niecz­ność.

Rozdział IV

Orężw ręku

Życzliwa loża doradców

Dużo zo­sta­ło już po­sta­no­wio­ne. Fun­da­men­ty od­la­ne, wy­da­ją się bar­dzo so­lid­ne, te­raz po­zo­sta­je iść za cio­sem.

Na plac boju chcę wkro­czyć sama. Bez po­mo­cy. Nie szu­kam wspar­cia. Omi­jam ja­ką­kol­wiek for­mę współ­pra­cy, czer­pa­nia mo­ty­wa­cji bądź otu­chy. Zo­sia Sa­mo­sia chce sa­mo­dziel­nie po­sta­wić każ­dy krok, bez trzy­ma­nia za rękę, bez mo­rza słów czy cho­ciaż­by po­ro­zu­mie­waw­czych spoj­rzeń. Wy­bie­ram ten mo­del dzia­ła­nia w peł­ni świa­do­mie. Z całą mocą i pre­me­dy­ta­cją. Dla­cze­go? Kil­ka mie­się­cy po roz­po­czę­ciu me­ta­mor­fo­zy pi­szę o tym do Bebe:

Wsty­dzę się tego, że lu­dzie mie­li­by na mnie pa­trzeć i do­pa­try­wać się, czy schu­dłam, czy też nie. Albo mi ki­bi­co­wać. Albo do­ra­dzać mi. Pa­nicz­nie się tego boję i ukry­wam skrzęt­nie ca­łość. Po­trze­bu­ję dojść do tego wszyst­kie­go sama, bez asy­sty i loży ob­ser­wa­to­rów, na­wet tych życz­li­wych.

Trud­no, och, jak trud­no nie­któ­rym to po­jąć. Je­stem spę­ta­na pa­nicz­nym lę­kiem przed upo­ko­rze­niem i oce­ną in­nych lu­dzi. I to nie dla­te­go, że brak mi bo­le­sne­go do­świad­cze­nia. Sęk w tym, że znam jego smak aż za do­brze i boję się, że pi­cie z kie­li­cha go­ry­czy za­bi­je Dzi­ką Ko­bie­tę. Że ona odej­dzie, znie­chę­co­na, wy­co­fa się.

Gru­ba jest wiecz­nie na wo­kan­dzie. Prze­by­wa pod wiecz­nym ostrza­łem. W oczach lu­dzi – męż­czyzn i ko­biet, star­ców i dzie­ci, bli­skich i da­le­kich – do­strze­ga myśl: „Oty­ła. Tłu­sta. Za­nie­dba­na”. Gru­ba czu­je się oce­nia­na za­wsze, na­wet je­że­li nikt jej nie oce­nia. Dzie­je się tak, bo to ona sama wy­da­je na sie­bie wy­rok, tyl­ko o tym nie wie. Nie da się jej tego wy­tłu­ma­czyć. Na nic lo­gicz­ne wy­ja­śnie­nia. Ar­gu­men­ty rzu­co­ne z na­dzie­ją pa­da­ją na ska­li­sty grunt. Nie mają cie­nia szan­sy na wy­da­nie plo­nu. Zbyt wie­le sy­tu­acji, zbyt wie­le słów, zbyt wie­le cier­pie­nia wy­ja­ło­wi­ło to miej­sce.

Wy­star­czy wró­cić my­ślą do kil­ku mo­men­tów.

Sto­ję w skle­pie. W skle­pie spo­żyw­czym. Cze­kam na Ma­ry­się, któ­ra ku­pu­je coś do sa­łat­ki grec­kiej, a do tego ja­kieś ciast­ka do kawy. Na­gle wpa­da dziec­ko. Cy­gań­skie dziec­ko, ciem­ne, rom­skie. Dziec­ko ma mi­sję, aby wy­że­brać nie­co pie­nię­dzy. Jego mat­ka stoi przed drzwia­mi i wy­da­je się nie­za­in­te­re­so­wa­na tym, co się dzie­je. Chło­piec ma nie wię­cej niż sie­dem lat. Pod­cho­dzi do każ­de­go i wy­cią­ga rękę, mó­wiąc: „Pro­ooszę, daj zło­tów­kę, pro­ooszę”. Od­ma­wiam. Krę­pu­je mnie ta sy­tu­acja, nie mam drob­nych, nie wiem, jak się za­cho­wać. Na moje ci­che, beł­ko­tli­we: „Nie mam”, twarz chłop­ca wy­krzy­wia się w gry­ma­sie nie­za­do­wo­le­nia, a z ust wy­my­ka się wy­raź­ne i dźwięcz­ne stwier­dze­nie: „Gru­ba świ­nia”. Po czym od­cho­dzi.

Zo­sta­ję sama, mru­gam ocza­mi, za­ci­skam war­gi. Ta­kie sło­wa rzu­co­ne przez ma­łe­go chłop­ca zdu­mie­wa­ją po­dwój­nie. Szo­ku­ją i wy­da­ją się być nie­sa­mo­wi­cie praw­dzi­we. Prze­cież mali chłop­cy nie kła­mią. Mó­wią, co my­ślą. Ubie­ra­ją w pro­ste sło­wa to, co wi­dzą.

Jadę au­to­bu­sem. Sto­ję do­syć bli­sko drzwi, tuż przy ka­bi­nie kie­row­cy. Ścisk jest nie­ma­ły, choć to sam śro­dek dnia. Go­rą­co, upal­nie, lato. Moja ab­so­lut­nie znie­na­wi­dzo­na pora roku. Czu­ję, że ko­szu­la przy­kle­iła mi się do ple­ców, a struż­ki potu za wszel­ką cenę chcą się do­stać do oczu. Rzę­sy nie są wy­tu­szo­wa­ne, więc nic się nie wy­da­rzy, nie­mniej jed­nak uczu­cie jest wy­bit­nie nie­przy­jem­ne.

– Pani się po­su­nie, tu nie wol­no stać, za­sła­nia pani! – sły­szę na­gle głos kie­row­cy zza szy­by.

– Nie mam gdzie się po­su­nąć! – od­po­wia­dam za­wsty­dzo­na. Sy­tu­acja nie­god­na po­zaz­drosz­cze­nia.

– Ogra­ni­cza pani wi­docz­ność kie­row­cy – od­war­ku­je. – Gru­ba­ska! – do­rzu­ca o kil­ka to­nów gło­śniej.

Cały au­to­bus sły­szy, choć nikt nie re­agu­je. Robi mi się nie­co sła­bo, w ustach czu­ję całą pu­sty­nię szorst­kie­go upo­ko­rze­nia. Brud­ne­go, pa­lą­ce­go wsty­du, któ­ry po­chła­nia mnie zu­peł­nie. Nie mogę po­wstrzy­mać łez. Do­brze, że rzę­sy są nie­wy­tu­szo­wa­ne.

Wsia­dam do po­cią­gu re­la­cji War­sza­wa – Ka­to­wi­ce. Zwy­czaj­ny, ob­skur­ny TLK, ża­den luk­sus. Tłok jest nie­ziem­ski, od mie­się­cy nie je­cha­łam tak prze­peł­nio­nym skła­dem. Wiem jed­nak bar­dzo do­brze, że lu­dzie sto­ją­cy na ko­ry­ta­rzu są po pro­stu zbyt le­ni­wi na to, aby przejść da­lej i zna­leźć wol­ne miej­sca w prze­dzia­łach. Wolą stać nie­ru­cho­mo i blo­ko­wać przej­ście. Per­spek­ty­wa spę­dze­nia czte­rech go­dzin na sto­ją­co, bli­sko cuch­ną­cej to­a­le­ty, jest wy­jąt­ko­wo nie­przy­jem­na, więc osta­tecz­nie brnę przed sie­bie, ra­cząc każ­de­go gło­śnym „prze­pra­szam”.

Mam ra­cję, od razu wi­dzę, że ko­lej­ne prze­dzia­ły są pu­sta­we i bez pro­ble­mu moż­na zna­leźć miej­sce sie­dzą­ce. Kie­dy jed­nak mi­jam pew­ną blon­dyn­kę, wcią­ga­jąc brzuch naj­bar­dziej jak umiem, nie uda­je mi się unik­nąć naj­gor­sze­go.

– Co się pani tak pcha?! – sły­szę jej gło­śny sprze­ciw.

– Tam są miej­sca sie­dzą­ce, chcia­ła­bym przejść – od­po­wia­dam spe­szo­na.

– Pani by le­piej schu­dła, a nie się tak pcha­ła na lu­dzi! – war­czy blon­dyn­ka i ani my­śli się po­su­nąć.

W koń­cu ja­koś prze­cho­dzę, a kie­dy zaj­mu­ję swo­je upra­gnio­ne miej­sce, wciąż brzmią mi w gło­wie jej sło­wa. Będą się od­bi­ja­ły w my­ślach przez dłu­gi czas. Przez lata.

Po­ra­nek w war­szaw­skiej przy­chod­ni. Ludu tyle, że na­wet sar­dyn­ki w pusz­ce mają wię­cej tle­nu. Nie ma to jak spo­łecz­na in­te­gra­cja po­przez sta­nie w ko­lej­ce do le­ka­rza! Sto­ję dziel­nie i pod­pie­ram ścia­nę. Na­gle męż­czy­zna sie­dzą­cy nie­da­le­ko drzwi do ga­bi­ne­tu pod­ry­wa się i mówi:

– Pani sia­da!

Do­brze wiem, o co mu cho­dzi. Jest prze­ko­na­ny, świę­cie prze­ko­na­ny, że je­stem w cią­ży. To się czę­sto zda­rza i za każ­dym ra­zem mam ocho­tę, aby zie­mia się pode mną roz­stą­pi­ła i po­chło­nę­ła mnie w try­bie na­tych­mia­sto­wym. Na za­wsze. Jest mi go­rą­co, czu­ję jak pali mnie twarz (dzię­ki Bogu się nie ru­mie­nię). Za wszel­ką cenę uni­kam wzro­ku męż­czy­zny.

– Nie, dzię­ku­ję, po­sto­ję… – mam­ro­czę bez­sil­na.

Jed­nak on nie ma za­mia­ru od­pu­ścić. No bo jak to: wstał, dżen­tel­men, chce miej­sca cię­żar­nej ustą­pić, a ta śmie mu od­ma­wiać?!

– Ale pani sia­da! – po­wta­rza jesz­cze gło­śniej, z gor­li­wą i nie­co gniew­ną nutą w gło­sie.

Nie mam wyj­ścia. Nie chcę się kłó­cić, na nic moje pro­te­sty. Co mam mu po­wie­dzieć? Nie je­stem w cią­ży, pro­szę pana. Je­stem po pro­stu gru­ba. Wy­obra­żam so­bie jego minę. Prze­ra­że­nie po­mie­sza­ne z upo­ko­rze­niem i po­gar­dą. Mie­szan­ka iście wy­bu­cho­wa i do tego… ura­żo­na mę­ska duma. Więc sia­dam i wbi­jam wzrok w pod­ło­gę. Nie od­ry­wam od niej spoj­rze­nia aż do mo­men­tu, gdy le­karz wy­wo­łu­je moje na­zwi­sko.

Gru­ba za­wsze bę­dzie się czu­ła oce­nia­na. Lu­stro­wa­na wzro­kiem. Sły­szy my­śli lu­dzi, te gło­śne i te nie­me. Te, któ­re są i te, któ­rych zu­peł­nie nie ma. Ona wie le­piej. Jest spo­łecz­nie na­pięt­no­wa­na, wy­róż­nio­na, szy­ka­no­wa­na. Mó­wiąc naj­pro­ściej: za­szczu­ta. Do­bre sło­wo, bar­dzo zna­mien­ne.

W myśl tego wszyst­kie­go pa­nicz­nie się boi, że jej chud­nię­cie, prze­mia­na, bę­dzie przede wszyst­kim przy­zna­niem się do winy. Chud­nę, bo mie­li­ście ra­cję. Chud­nę, bo wy­glą­dam strasz­nie i dłu­żej nie mogę tego znieść. Wła­śnie. W gło­wie gru­bej, w mo­jej gło­wie, te sło­wa brzmią i ko­ły­szą się, jak wpra­wio­ny w drże­nie wi­bra­fon. Sły­szę je. Czu­ję, jak słod­ka sa­tys­fak­cja roz­le­wa się w my­ślach szy­der­ców i tych, któ­rzy za­wsze uwa­ża­li, że po­win­nam, że mu­szę, że nie mam wyj­ścia i że czas wziąć się za sie­bie. A sko­ro gru­ba, czy­li ja, po­sta­no­wi­ła sko­rzy­stać z po­rad wszyst­kich mę­dr­ców, ja­kich spo­tka­ła, war­to bacz­nie ją ob­ser­wo­wać i śle­dzić po­stę­py. Gdy się po­tknie lub prze­wró­ci, na­le­ży krę­cić gło­wą i mó­wić: „No, za­nie­dbać się było ła­two. W dru­gą stro­nę to męka. Za­słu­żo­na męka”.

Rów­nież życz­li­wi ob­ser­wa­to­rzy są nie­wy­god­ni. Prze­cież oni li­czą, że mi się uda. Chcą tego rów­nie moc­no jak ja. A je­że­li jed­nak nie? Je­że­li nie wyj­dzie? Za­wio­dę ich. Tak bar­dzo ich za­wio­dę, spra­wię przy­krość. Nie­na­wi­dzę, kie­dy ko­muś jest prze­ze mnie przy­kro.

Więc – nie! Ni­ko­mu nie po­wiem, ni­ko­mu nie zdra­dzę ta­jem­ni­cy. Moja prze­mia­na, Dzi­ka Ko­bie­ta, przez dłu­gi czas po­zo­sta­nie słod­kim se­kre­tem. To na­wet cał­kiem przy­jem­ne: zmie­niać swo­je ży­cie, kie­dy nikt nie za­glą­da mi przez ra­mię. Kie­dy nikt nie pa­trzy, czy moje ubra­nia są już luź­ne czy jesz­cze nie.

Kie­dy po kil­ku mie­sią­cach pi­szę o tym Bebe, od­po­wia­da:

Nie­chęć do ki­bi­ców ro­zu­miem. Pra­ca nad sobą to taka in­tym­na spra­wa, i nie­waż­ne, czy we­wnętrz­na, czy ze­wnętrz­na. Ale każ­dy musi przejść ją sam, bo nikt też le­piej nie wie, cze­go po­trze­bu­jesz, jak ty sama. Dzia­łaj, nie przej­muj się, co lu­dzie mó­wią lub nie. To, co ro­bisz te­raz, to in­we­sty­cja w sie­bie, na za­wsze, nie­znisz­czal­na.

Bebe, jak za­wsze, do­ty­ka sed­na spra­wy i ubie­ra w sło­wa to, co się we mnie mie­li i grzęź­nie w cha­osie. Pra­ca nad sobą. Moja i tyl­ko moja. In­tym­na, ta­jem­na. Po­wol­na i nie­spiesz­na, roz­pla­no­wa­na do­kład­nie tak, jak pa­su­je mnie, a nie ko­muś in­ne­mu.

Dietetykom śmierć

To pierw­sza myśl, jaka na­cho­dzi mnie na no­wej dro­dze. Die­te­ty­kom śmierć. Bo…?

Kurs ob­ra­ny: inna ja. Wy­pły­wam na sze­ro­kie wody! Loża do­rad­ców, na­wet naj­bar­dziej życz­li­wych i czu­łych, to nie tyl­ko lu­dzie wo­kół, przy­ja­cie­le i zna­jo­mi. To tak­że ci mą­drzy i oświe­ce­ni, któ­rzy wie­dzą, co masz ro­bić i bar­dzo do­kład­nie ci to roz­pi­szą. Zia­ren­ko do zia­ren­ka, gram do gra­ma, kro­pla do kro­pli.

Daw­na ja, daw­na Da­nu­sia, ra­dzi Dzi­kiej Ko­bie­cie jed­no – im bar­dziej ktoś ci coś każe, tym bar­dziej ty tego nie chcesz. Nic od­kryw­cze­go. Sta­jąc po­mię­dzy ru­cho­my­mi ścia­na­mi, któ­re zbli­ża­ją się do sie­bie, masz na­ra­sta­ją­ce po­czu­cie za­gro­że­nia i pa­ni­ki. A roz­wią­za­nie jest tyl­ko jed­no: uciecz­ka. Uciecz­ka na sta­rą, bez­piecz­ną tra­sę, do uko­cha­ne­go ko­ko­nu, w któ­rym ro­bisz to, co chcesz, w któ­rym nikt nie in­ge­ru­je w rze­czy, któ­re lu­bisz.

A die­te­tyk każe. Taką ma pra­cę. Ta­kie są stan­dar­dy. Tym sa­mym bu­dzi gwał­tow­ny sprze­ciw Dzi­kiej Ko­bie­ty, któ­ra bada te­ren i ewen­tu­al­ne za­gro­że­nia. Spraw­dza wszyst­kie wyj­ścia ewa­ku­acyj­ne, któ­ry­mi bę­dzie chcia­ła ucie­kać od nowo pod­ję­tych de­cy­zji. Wid­mo le­ka­rzy i die­te­ty­ków, zmu­sza­ją­cych do gra­nia we­dług ich za­sad, jest jak drzwi po­ma­lo­wa­ne na czer­wo­no, z wiel­kim, mru­ga­ją­cym okiem alar­mu. Per­spek­ty­wa, że ktoś może mnie roz­li­czać z wy­zna­czo­nych ce­lów, jest nie do znie­sie­nia i dla­te­go po­sta­na­wiam, że nie zwró­cę się do die­te­ty­ka.

Nie wiem jesz­cze, że ta dro­ga ozna­cza pój­ście na­oko­ło i tra­fia­nie kil­ka razy pod zły ad­res. Nie wiem, że na­po­tkam osa­mot­nie­nie i cha­os. Nie wiem, że po­zna­wa­nie za­sad ży­wie­nia i funk­cjo­no­wa­nia ludz­kie­go or­ga­ni­zmu to jak czy­ta­nie wiel­kiej księ­gi, do któ­rej ktoś wciąż do­pi­su­je nowe roz­dzia­ły.

Pa­trzę na te de­cy­zje z per­spek­ty­wy cza­su. Wi­dzę tę dziew­czy­nę, roz­glą­da­ją­cą się po no­wym ży­ciu z lę­kiem i nie­pew­no­ścią. Sły­szę Dzi­ką Ko­bie­tę, któ­ra bar­dzo chce zo­stać, a któ­ra boi się, że cze­goś nie do­pil­nu­je. Py­tam sie­bie: czy ma­jąc to do­świad­cze­nie, po­szła­bym do die­te­ty­ka? Zmie­ni­ła­bym po­stę­po­wa­nie, tak­ty­kę?

Roz­bro­ję wła­sną pew­ność sie­bie i po­wiem: nie wiem. Do­bry Boże, nie wiem. Bo z jed­nej stro­ny – so­lid­ne wspar­cie ko­goś z wie­dzą uła­twi­ło­by wszyst­ko i dało więk­sze po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Z dru­giej jed­nak – zdo­by­ty i oku­pio­ny wy­sił­kiem me­dal ma też i re­wers, a na nim wy­ry­ta jest słod­ka sa­tys­fak­cja z tego, że wal­czy­łam sama, że wol­ność była bro­nią. Więc nie ża­łu­ję.

Trzy lata póź­niej, bę­dąc już chy­ba zu­peł­nie inną Dzi­ką Ko­bie­tą, któ­ra jest w du­żej mie­rze oswo­jo­na, po­sta­na­wiam pójść na wi­zy­tę. Do die­te­ty­ka wła­śnie. Po tak dłu­gim cza­sie nu­dzi mnie mój ja­dło­spis i my­ślę, że czas na to, aby do­wie­dzieć się, co spe­cja­li­sta po­wie na mój te­mat.

Opo­wia­dam o so­bie pani Ka­mi­li.

– O mat­ko. Dużo pani je! – mówi, kie­dy po­ka­zu­ję mój ja­dło­spis.

Rze­czy­wi­ście, dużo. Ta jed­na rzecz nie zmie­nia się, po­mi­mo die­ty.

Do­sta­ję roz­pi­skę. Od po­nie­dział­ku do piąt­ku, dzień po dniu, po­si­łek po po­sił­ku, wszyst­ko jest na­pi­sa­ne. Czar­no na bia­łym. Nie jest źle, choć zmia­ny są spo­re. I wiem, że do­brze zro­bi­łam, nie idąc do pani Ka­mi­li na po­cząt­ku mo­jej dro­gi. Nie ma zmi­łuj. Ka­sza wy­li­czo­na na łyż­ki, a wa­rzy­wa na cho­chel­ki. Da­nu­sia z wiel­kim ape­ty­tem i lę­kiem, że bę­dzie głod­na, w pierw­szej fa­zie nie po­go­dzi­ła­by się z ta­kim trak­to­wa­niem.

Die­ty trzy­mam się kil­ka ty­go­dni. Po­ma­ga mi wy­zbyć się nie­któ­rych na­wy­ków. Ale chy­ba jed­nak wciąż nie po­tra­fię jeść, jak ktoś przy­ka­zał.

Mimo wszyst­ko, to waż­ny mo­ment. Die­te­tyk prze­cie­ra kil­ka szla­ków. Otwie­ra parę szu­fla­dek. Po la­tach sa­mot­no­ści w kuch­ni war­to było ko­goś do niej wpu­ścić.

Jed­nak u pro­gu mo­jej wal­ki wszyst­ko wy­glą­da ina­czej. O wie­le ja­skra­wiej. W koń­cu to po­li­gon!

W du­żej mie­rze lęk przed die­te­ty­kiem opie­ra się na sprze­ci­wie wo­bec wy­dzie­la­nia ra­cji żyw­no­ścio­wych. Brzmi tak, jak­bym była na woj­nie! Czy mam ostroż­nie wy­ja­dać za­pa­sy z bun­kra, bo za chwi­lę może przyjść głód i żoł­nie­rze będą pa­da­li jak mu­chy? Nie. Wo­kół mnie jest peł­no je­dze­nia, siłą rze­czy nie chcę oszczę­dzać.

Moja przy­ja­ciół­ka Sa­bi­na po­sta­na­wia wziąć się za sie­bie. Ostro. Po­sta­no­wie­nie jest bar­dzo moc­ne, w związ­ku z czym pro­si zna­jo­me­go die­te­ty­ka, z dużą wie­dzą o pro­ble­mie, o roz­pi­sa­nie za­rów­no die­ty, jak i tre­nin­gów. Cie­ka­wa je­stem. Wy­sy­ła mi więc tę li­stę. Już na sam wi­dok włos jeży mi się na gło­wie. Plan dzien­ny: 1300 kcal.

Na śnia­da­nie: 3 łyż­ki płat­ków, jabł­ko, łyż­ka pe­stek sło­necz­ni­ka, ciut mio­du i soku z cy­try­ny? Sa­łat­ka prze­pysz­na, ale… sy­tość po­czu­ła­bym mniej wię­cej na pół go­dzi­ny. Prze­cież jesz­cze do nie­daw­na zja­da­łam czte­ry paj­dy chle­ba na śnia­da­nie!

Ko­lej­ny po­si­łek: sama ma­ślan­ka. Ma wy­star­czyć na 180 mi­nut nie­koń­czą­cej się udrę­ki? Mnie, oso­bie, któ­ra po­tra­fi­ła zjeść po­nad ki­lo­gram ziem­nia­ków i kil­ka ko­tle­tów mie­lo­nych na je­den po­si­łek!?

Wła­śnie w tym tkwi szko­puł – wy­dzie­la­nie mi­ni­por­cji oso­bom, któ­re mają wil­czy ape­tyt i nie naja­da­ją się ja­ko­ścią, ale ilo­ścią. Ja na śnia­da­nie lu­bię łą­czyć ka­szę ja­gla­ną (tak­że w po­sta­ci past ka­nap­ko­wych) z wa­rzy­wa­mi. Sa­łat­ka z dwóch du­żych po­mi­do­rów, parę list­ków sa­ła­ty i do tego szklan­ka ugo­to­wa­nej ka­szy ja­gla­nej – są w sta­nie za­spo­ko­ić po­ran­ny głód na trzy go­dzi­ny. Wiem, ze­staw dziw­ny, ale moim sma­kom od­po­wia­da. Sa­łat­ka jest duża. Ja lu­bię dużo jeść. Mą­dry die­te­tyk to zro­zu­mie, choć pew­nie ni­g­dy nie za­ak­cep­tu­je.

Kim­kol­wiek je­steś, jak­kol­wiek czu­jesz, pa­mię­taj: Słu­cha­nie sie­bie to je­dy­na dro­ga.

Sam oceń, czy dłoń na ra­mie­niu – le­ka­rza, die­te­ty­ka, przy­ja­cie­la – bę­dzie wspar­ciem i otu­chą, czy cię­ża­rem wbi­ja­ją­cym cię w mu­ra­wę. Nie ist­nie­je jed­na re­cep­ta, nie ma prze­pi­su na czło­wie­cze poj­mo­wa­nie zmian i pra­cy nad sa­mym sobą. Mo­żesz schud­nąć pod opie­ką die­te­ty­ka. Mo­żesz schud­nąć sam, bez jego po­mo­cy. Trze­ba tyl­ko zna­leźć zło­ty śro­dek.

Kie­dyś, sie­dząc z psy­cho­loż­ką, uśmiech­nę­łam się na myśl, jak cięż­ka jest pra­ca nad tym, co sie­dzi w środ­ku mnie. Psy­cho­loż­ka spoj­rza­ła tyl­ko i pod­su­mo­wa­ła: to orka na ugo­rze.

Dzi­ka Ko­bie­ta wy­po­sa­żo­na jest w sil­ny in­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy. Swo­je po­stę­po­wa­nie opie­ra na prze­czu­ciu (prze­czu­wa, że na­ka­zy i za­ka­zy za­chwie­ją jej pew­ność sie­bie) oraz na do­świad­cze­niu. A wła­śnie w moim przy­pad­ku do­świad­cze­nie ode­gra­ło istot­ną rolę w wy­klu­cze­niu za­cne­go gro­na spe­cja­li­stów.

Do­świadcz­cie więc ze mną…

Kwie­cień 2012. Wio­sna, ka­pry­śna po­go­da. Jak więk­szość pol­skie­go spo­łe­czeń­stwa w tym okre­sie, rów­nież i mnie do­pa­da prze­zię­bie­nie. Nic wiel­kie­go, ból gar­dła, ka­tar… Po­nie­waż pra­cu­ję z le­ka­rza­mi, tuż przy drzwiach ga­bi­ne­tu, po­sta­na­wiam sko­rzy­stać z tego do­bro­dziej­stwa i skon­sul­to­wać się z le­ka­rzem. In­ter­ni­stą.

Pan dok­tor w bia­łym ki­tlu sie­dzi za biur­kiem i pi­sze jak sza­lo­ny. Oni za­wsze pi­szą, pa­pie­ro­lo­gia ich za­bi­ja, nad­gar­stek boli, mózg się prze­grze­wa. Pa­cjent prze­szka­dza, a stos pa­pie­rów w ogó­le nie zni­ka.

Sia­dam grzecz­nie. Pan dok­tor na­wet nie od­ry­wa wzro­ku od kart­ki, tyl­ko skro­bie za­ma­szy­ście, a mnie pyta to­nem znu­żo­nym, cóż ta­kie­go mnie spro­wa­dza. Więc mó­wię, co, wie­dząc, że on sły­szy dzi­siaj po­dob­ne po­wo­dy pew­nie po raz czter­dzie­sty.

Na­gle pan dok­tor spo­glą­da na mnie i… od­pa­la po­cisk, bez sy­gna­łu ostrze­gaw­cze­go.

– My­śla­ła pani o ope­ra­cji zmniej­sze­nia żo­łąd­ka?

O Chry­ste, o mat­ko i cór­ko! Za­sty­gam w bez­ru­chu. Pró­bu­ję coś wy­krztu­sić z sie­bie, ale war­gi nie­co zdrę­twia­ły i nie znaj­du­ję siły, żeby prze­pchnąć przez nie od­po­wiedź w sty­lu: „Oczy­wi­ście, pa­nie dok­to­rze, że nie my­śla­łam”. On jed­nak do­pie­ro się roz­krę­ca.

– A po­win­na pani. Ja mam taki za­bieg za sobą. Po­win­na pani nie­zwłocz­nie się tym za­jąć. – Mó­wiąc to, pi­sze na blocz­ku no­tat­ki. Dla mnie. – Pro­szę bar­dzo. Pod tym ad­re­sem znaj­dzie pani kli­ni­kę. A jak­by co, mogę po­móc coś za­ła­twić.

Na ka­tar i ból gar­dła nie do­sta­ję na­wet wi­ta­min, a je­dy­nie po­ra­dę: mam iść do ap­te­ki, tam mi coś da­dzą.

Oszo­ło­mio­na i upo­ko­rzo­na wy­cho­dzę z ga­bi­ne­tu i czu­ję się ab­so­lut­nie naj­grub­szą ko­bie­tą na ca­łej kuli ziem­skiej. Czu­ję się tak gru­ba i brzyd­ka, że mam ocho­tę uciec gdzieś da­le­ko, poza cy­wi­li­za­cję, gdzie nie ma lu­dzi ani żad­nych istot ży­wych.

Wi­dzę sie­bie na sto­le ope­ra­cyj­nym, czu­ję że­la­zny uścisk opa­ski na żo­łąd­ku, któ­ra jak pięść roz­sąd­ku spra­wi, że nie będę mo­gła zjeść wię­cej niż łyż­kę owsian­ki. Ten ob­raz bu­dzi mój sprze­ciw. Bu­dzi strach. Nie chcę się ope­ro­wać. Nie je­stem cho­ra, nie po­trze­ba mnie kro­ić ani wpro­wa­dzać do mo­je­go cia­ła żad­nych ob­cych ele­men­tów.

Pan dok­tor wbił nóż po samą rę­ko­jeść. Wstyd jest tak wiel­ki, że nie je­stem w sta­nie opo­wie­dzieć o tym ni­ko­mu. Kil­ka chwil po wi­zy­cie w ga­bi­ne­cie jadę au­tem z przy­ja­cie­lem. Chcę zrzu­cić to z sie­bie, jak pa­ją­ka, wiel­kie­go i wło­cha­te­go, ale pa­ra­li­żu­je mnie upo­ko­rze­nie. A może myśl, że przy­ja­ciel przy­znał­by ra­cję panu dok­to­ro­wi?

Kon­gres dia­be­to­lo­gicz­ny. Po­ja­wiam się na nim w cha­rak­te­rze ob­słu­gi. Stę­że­nie die­te­ty­ków i dia­be­to­lo­gów na kil­ku­set me­trach kwa­dra­to­wych jest za­trwa­ża­ją­ce. To­czą się dys­ku­sje o oty­ło­ści, cu­krzy­cy i za­bu­rze­niach w od­ży­wia­niu. Na sto­iskach firm far­ma­ceu­tycz­nych moż­na do­stać ulot­ki i śmiesz­ne ga­dże­ty, wska­zu­ją­ce licz­bę ka­lo­rii oraz in­deks gli­ke­micz­ny wy­bra­nych pro­duk­tów. Bio­rę do ręki je­den z nich, za­cho­dząc w gło­wę, co to ta­kie­go ten in­deks.

– Pani to chy­ba lubi dużo jeść? – pyta na­gle sto­ją­ca przede mną uczest­nicz­ka kon­gre­su. Die­te­tycz­ka albo dia­be­to­log, nie wiem. – To tak, jak moja cór­ka – kon­ty­nu­uje, igno­ru­jąc fakt, że na­wet nie zdą­ży­łam od­po­wie­dzieć. – Ona też lubi i nie może schud­nąć. Pani musi szyb­ko coś z tym zro­bić! Oty­łość to po­waż­na cho­ro­ba, no i ta­kie ob­cią­że­nie dla sta­wów! – Opo­wia­da z pa­sją, a ja sto­ję i kulę się w so­bie, jak pies pod ostrza­łem fa­jer­wer­ków. Ka­za­nie z ust ob­cej ko­bie­ty, na zjeź­dzie mą­drych głów, to szok. Tro­chę tak, jak­by ktoś we­pchnął mi na­gle łeb pod wodę. Kie­dy się wy­nu­rzam, a ko­bie­ta od­cho­dzi, z tru­dem ła­pię od­dech i krę­ci mi się w gło­wie. I znów, upo­ko­rze­nie jest tak sil­ne, że nie je­stem w sta­nie ni­ko­mu o tym opo­wie­dzieć. Chcia­ła­bym za­brać tę hi­sto­rię do gro­bu, a grób wy­ko­pać jak naj­szyb­ciej.

Choć mi­ja­ją lata, wciąż do­sko­na­le to pa­mię­tam. Miej­sce, mo­ment, ko­bie­tę i swo­ją głu­pią minę.

Kie­dy więc kil­ka lat póź­niej sta­ję przed wy­bo­rem dro­gi i ewen­tu­al­nych po­moc­ni­ków, bez wa­ha­nia wy­bie­ram opcję sa­mot­no­ści. Do­świad­cze­nie dało mi w kość. Jest moje, in­dy­wi­du­al­ne, każ­dy może mieć inne.

Płacę, więc wymagam (?)

Die­te­tyk i le­karz to licz­by. Je­den ki­lo­gram mniej ty­go­dnio­wo, ka­lo­rie za­war­te w pro­duk­tach, współ­czyn­nik, al­go­rytm od­chu­dza­nia. Kon­kret­ne ocze­ki­wa­nia po­da­ne na bia­łej kart­ce… Roz­pi­sa­na die­ta ma prze­cież przy­nieść re­zul­ta­ty, któ­rych bę­dzie­my wy­pa­try­wać.

Wcho­dzisz na wagę, pa­trzysz w lu­stro, my­ślisz: gdzie te efek­ty? Le­karz po­wie­dział, że po­win­no się dziać, że bę­dzie suk­ces, że może i trze­ba mieć cier­pli­wość. Cuda się nie zda­rza­ją, ale… I tak na nie cze­ka­my.

No wła­śnie. Ta świa­do­mość wy­cze­ki­wa­nia wi­docz­nej zmia­ny bywa nie­sa­mo­wi­cie zgub­na. Nie­raz się na nią na­bie­ra­łam. Siłą rze­czy, w daw­nych cza­sach, gdy zda­rza­ło mi się po­dej­mo­wać pró­by zgu­bie­nia ki­lo­gra­mów, at­mos­fe­ra była ner­wo­wa. Dwa ty­go­dnie die­ty, a spodnie cią­gle cia­sne? Mie­siąc wy­rze­czeń, a waga drgnę­ła je­dy­nie nie­znacz­nie? Czu­ję się oszu­ka­na. Nie tak mia­ło być. A sko­ro efekt mar­ny, a udrę­ka nie­współ­mier­na, rada jest jed­na – rzu­cić to wszyst­ko w cho­le­rę… Może ja po pro­stu nie je­stem jed­ną z tych, któ­re mogą zmie­nić sie­bie?

Ta­kie my­śli, pa­ra­dok­sal­nie, przy­no­si­ły bar­dziej ulgę niż zmar­twie­nie. Były po­cie­sze­niem, że to wszyst­ko nie jest moją wła­sną winą, że ja sama nią nie je­stem. Bez­sil­ność była po­wo­dem do pod­da­nia się i uspra­wie­dli­wie­niem dla re­zy­gna­cji.

Kie­dy więc świat wo­kół za­czy­na się zmie­niać, a ja doj­rza­łam do zu­peł­nie no­wych zmian, boję się znów po­szu­kać tego wyj­ścia awa­ryj­ne­go, któ­re za­wsze jest bli­sko i za­wsze stoi otwo­rem. Wy­star­czy tyl­ko się za­wa­hać, a po­ja­wia się przed tobą, ni­czym ma­gicz­ny po­kój ży­czeń ro­dem z Ho­gwar­tu. Wej­dziesz? Ja­sne.

Waga precz!

Le­karz czy die­te­tyk to tyl­ko pre­lu­dium do ca­łej ma­chi­ny zmian i de­cy­zji. Sko­ro spe­cja­li­sta po­wo­du­je u mnie ner­wo­we wy­cze­ki­wa­nie na wy­ma­rzo­ną me­ta­mor­fo­zę, jesz­cze więk­szą po­ku­sę stwa­rza… waga. Tak zwa­na ła­zien­ko­wa.

Pani waga może być elek­tro­nicz­na lub cał­kiem zwy­czaj­na. Jest spra­wie­dliw­sza i szczer­sza niż Sa­lo­mon, no chy­ba że się ze­psu­je. Po­boż­ne ży­cze­nie, aby prze­kła­my­wa­ła, ale rzad­ko jej się to zda­rza.

Taki mały przed­miot, nie­po­zor­ny, a jed­nak – wzbu­dza­ją­cy tyle emo­cji. Wa­żysz się, naj­chęt­niej rano, na czczo, nago, po to­a­le­cie, by­le­by od­chu­dzić się mak­sy­mal­nie. By­le­by zła­go­dzić wy­rok, któ­ry czę­sto zmie­nia ob­li­cze ca­łe­go dnia. Albo ła­miesz te za­sa­dy, a po­tem w gło­wie prze­ko­nu­jesz się: no dużo, dużo za dużo, ale prze­cież trze­ba od­li­czyć ba­last – ubra­nia, obiad, peł­ny pę­cherz, a do tego – wa­run­ki ogól­nie nie­sprzy­ja­ją­ce.

Na tym pro­ble­my się nie koń­czą. Naj­go­rzej jest wejść na wagę i nie móc do­strzec wy­ni­ku (wy­ro­ku?). Brzuch przy­sła­nia wi­dok i nie ma li­to­ści. Moż­na go wcią­gać, ugnia­tać, spłasz­czać – a i tak dum­nie bro­ni praw­dy, jak­by chciał mnie ura­to­wać przed nie­szczę­ściem. Wisi jak kur­ty­na.

Waga to miecz obo­siecz­ny. Dla die­te­ty­ka, dla le­ka­rza, dla oso­by wal­czą­cej to pod­sta­wa. Ob­ser­wu­ją wy­ni­ki. Mie­rzą, ważą, kal­ku­lu­ją. Śle­dzą po­stę­py, mo­ni­to­ru­ją, a wszyst­ko zo­sta­je od­no­to­wa­ne skru­pu­lat­nie, czar­no na bia­łym.

Dzi­ka Ko­bie­ta od razu wie­trzy za­gro­że­nie w tym pro­ce­de­rze. Pa­mię­ta bar­dzo do­brze smak stre­su, lęk przed po­sta­wie­niem na­giej sto­py na wa­dze. Pa­mię­ta, jak kie­dyś u ro­dzi­ców, ni stąd ni zo­wąd, po­sta­no­wi­łam zo­ba­czyć, co jest na rze­czy. Żywy ob­raz, pro­jek­cja pro­sto z gło­wy. W sy­pial­ni ro­dzi­ców stoi waga, nie­win­na, nie­po­zor­na. A ja na­prze­ciw niej, wy­star­czy zro­bić krok do przo­du.

Samo wa­że­nie jest czyn­no­ścią ra­czej bły­ska­wicz­ną, ale… Ale jak się oka­zu­je, krę­cą­cy się ko­ło­wro­tek liczb, upior­ne koło for­tu­ny, albo fał­szy­wa ru­let­ka, wy­da­je się dłu­go do­bie­rać dla cie­bie od­po­wied­nią cy­frę. Och, sto­ję na wa­dze, a czas na­gle zwal­nia. Re­gu­lu­je go je­dy­nie wa­le­nie mo­je­go ser­ca, dud­nie­nie wy­jąt­ko­wo ener­gicz­ne, bo na­pę­dza­ne lę­kiem.

I w koń­cu jest. Stop. Nie wy­star­czy spoj­rzeć w dół, bo prze­cież brzusz­na kur­ty­na za­wa­dza. Ale w koń­cu ja­koś się uda­je.

131 ki­lo­gra­mów. Cza­sem czło­wiek prze­czy­ta ja­kiś ko­mu­ni­kat i wy­da­je mu się, że bez­u­ży­tecz­ną in­for­ma­cję wy­rzu­ca z pa­mię­ci. Nic bar­dziej myl­ne­go. Wi­dząc licz­bę 131, przy­po­mi­nam so­bie, jak kie­dyś na kart­ce z ka­len­da­rza (ta­kie­go, z któ­re­go kart­ki zry­wa się co­dzien­nie) prze­czy­ta­łam, że prze­kra­cza­jąc wagę 130 ki­lo­gra­mów, wkra­cza się w ob­szar tak zwa­nej oty­ło­ści ol­brzy­miej. Już sama na­zwa to iście sza­tań­ski zle­pek słów. Wy­po­wiedz to gło­śno – uszy więd­ną. Nie dość, że ktoś jest oty­ły, to do tego jesz­cze ol­brzy­mi. Cho­ry. Śmier­tel­nie cho­ry, a od­wro­tu prak­tycz­nie nie ma…

Pa­ni­ka, szok i na­tych­mia­sto­we pra­gnie­nie, aby za­gro­że­nie znik­nę­ło. Czy jed­nak ta­kie uczu­cia spra­wia­ją, że coś zmie­niam? Nie. Dzia­ła­nie jest od­wrot­ne. Czu­ję pa­ra­liż i re­zy­gna­cję. Wra­że­nie, że tonę w pro­ble­mie. Tonę tak bar­dzo, że pró­ba wy­swo­bo­dze­nia się jest nie tyl­ko bez­ce­lo­wa, lecz tak­że bo­le­sna i nie­sa­mo­wi­cie mę­czą­ca.

Dzi­ka Ko­bie­ta po­tra­fi prze­wi­dy­wać, ten in­stynkt prze­trwa­nia przy­da­je się zwłasz­cza na po­cząt­ku dro­gi. Mu­sisz prze­wi­dzieć prze­szko­dy. Tyle, ile się da.

Wagę trak­tu­ję jako za­gro­że­nie, bo od razu na myśl przy­cho­dzi ob­raz mnie, któ­ra co­dzien­nie rano – naga, na czczo, po czyn­no­ściach fi­zjo­lo­gicz­nych, cze­ka na wy­rok. Cze­ka, aż po­ka­żą się licz­by. A licz­by mogą za­de­cy­do­wać, czy po­czu­ję ra­dość, smu­tek, nową ener­gię do dzia­ła­nia, czy ra­czej wstyd i re­zy­gna­cję.

Nie chcę się uza­leż­niać od liczb. Nie chcę wcho­dzić na wagę i pod­da­wać się oce­nie. Nie chcę wie­czo­rem za­sta­na­wiać się, czy jabł­ko zje­dzo­ne po go­dzi­nie osiem­na­stej prze­ku­je się w do­dat­ko­wy ki­lo­gram, czy też nie. Nie chcę prze­ko­ny­wać się, że stra­co­ne dwa ki­lo­gra­my prze­ro­dzi­ły się w trzy ko­lej­ne, tym ra­zem do przo­du. A sko­ro się co­fam, zna­czy, że je­stem bez­na­dziej­na.

A prze­cież nie mu­szę wie­dzieć do­kład­nie, ile masy tra­cę z dnia na dzień, z ty­go­dnia na ty­dzień. Nie mam obo­wiąz­ku tego spraw­dzać i na to cze­kać, sko­ro to od­bie­ra mi ra­dość i chęć do dal­szej wal­ki. Za­ło­że­nie jest inne i zu­peł­nie nowe: nie li­czę ki­lo­gra­mów, po pro­stu cier­pli­wie zmie­niam cały swój świat.

Mi­ja­ją lata. Wagi w domu na­dal brak. Cza­sem ważę się na si­łow­ni. Ry­tu­ał za­wsze jest ten sam. Zer­kam z nie­chę­cią na małe urzą­dze­nie, bo bar­dzo nie chcę spraw­dzać, co po­ka­że. Biję się z my­śla­mi. W koń­cu wcho­dzę. I za­wsze je­stem go­to­wa na szok. Na­sta­wiam się, że wszyst­ko ro­bię źle i na pew­no przy­ty­łam. Wca­le nie. Waga po­ka­zu­je cią­gle tyle samo. Ulga nie­war­ta jest stre­su. Waga wciąż jest moim wro­giem.

Skok w ogień – co zabrać, a co zostawić?

Chy­ba każ­dy roz­wa­ża cza­sem sy­tu­acje abs­trak­cyj­ne. Co wy­nie­siesz z pło­ną­ce­go domu? Co za­bie­rzesz ze sobą na bez­lud­ną wy­spę? Im dłu­żej my­ślisz, tym wię­cej nie wiesz.

Tym­cza­sem ja do­cie­ram do miej­sca, w któ­rym wiem już, że za chwi­lę sko­czę. Wszyst­ko wo­kół pło­nie, nie ma na co cze­kać. Kie­dy 1 stycz­nia 2013 roku tuż po pół­no­cy leżę w łóż­ku, bi­jąc się z my­śla­mi i na­słu­chu­jąc we­wnętrz­nie zewu zmian, czu­ję, że moją naj­więk­szą, naj­po­tęż­niej­szą bro­nią będą spo­kój, ostroż­ność i cier­pli­wość. Nowy rok, nowy rok… Do­bry albo zły. Poza moją kon­tro­lą? Poza moim wpły­wem…?

Tak. Ska­czę z wy­so­ka. W nie­zna­ne. Nie wiem, jak wy­lą­du­ję i ile mnie zo­sta­nie. Nie wiem, czy nie roz­bi­ję się na ka­wał­ki. Nie wiem, czy nie od­bi­ję się i nie wró­cę w górę, jak zga­ga. I w su­mie ta nie­wie­dza jest… słod­ka. Moja psy­cho­loż­ka po­wta­rza, że nie zna­my przy­szło­ści i to nas chro­ni. Naj­pew­niej przed obłę­dem. A cza­sem jest się tak bli­sko…

Prze­ku­wam nie­wie­dzę w przy­go­dę. Jej smak jest in­try­gu­ją­cy, cał­kiem obie­cu­ją­cy. Nie chcę go jed­nak przedaw­ko­wać, bo to nie­przy­jem­ne. Jak ob­je­dze­nie się nowo po­zna­ną po­tra­wą. Trze­ba zmi­ni­ma­li­zo­wać ry­zy­ko, że zwró­ci się ją w bó­lach.

Kie­dy więc bu­dzę się rano i czu­ję, że wszyst­kie emo­cje nie wy­pa­ro­wa­ły, ale da­lej moc­no mnie trzy­ma­ją, czu­ję się tro­chę tak, jak­by coś ob­ję­ło mnie w pa­sie i ogar­nę­ło. Tym czymś jest na­dzie­ja, że zmia­na bę­dzie kur­sem ku lep­sze­mu.

O na­dziei mo­gła­bym na­pi­sać wie­le. Psy­cho­loż­ka, moja men­tor­ka i lu­stro, po­wie­dzia­ła, że kto tra­ci na­dzie­ję, ten nie ma już nic. Tacy lu­dzie od­bie­ra­ją so­bie naj­czę­ściej ży­cie, bo spo­glą­da­jąc w przy­szłość, nie wi­dzą sen­su, a je­dy­nie pul­su­ją­cą, nie­na­sy­co­ną roz­pacz. To ona przy­gważ­dża ich do łóż­ka, wy­wo­łu­je de­pre­sję, od­bie­ra wol­ność. Czło­wiek sta­je się ubez­wła­sno­wol­nio­ny.

Na­dzie­ja jest więc jed­ną z war­to­ści, któ­re za­bie­ram w nową dro­gę. Ukła­dam pie­czo­ło­wi­cie w gło­wie, tuż obok cier­pli­wo­ści – klej­no­tu ko­ron­ne­go i ostroż­no­ści, któ­ra jest na wagę zło­ta. To wła­śnie ona ma mnie chro­nić przed błę­da­mi. Po­peł­nię ich mul­tum, ale omi­nę kil­ka tych, któ­re mo­gły­by znisz­czyć to, co już osią­gnę­łam.

CZĘŚĆ DRUGA

Jedzenie, czylinie wróg,a nowysprzymierzeniec

Rozdział I 

Zasiadamdo sto­łu

Apetyt rośnie w miarę jedzenia

Jedze­nie – roz­kosz bo­gów. Dar dla ludz­ko­ści, któ­ry wy­ko­rzy­stu­je­my skrzęt­nie od za­wsze, od za­ra­nia. Tyle tego jest, tyle do­bre­go. Sło­ne, tłu­ste, pach­ną­ce, pysz­ne, in­ten­syw­ne. Słod­kie, pulch­ne, ko­lo­ro­we, de­li­kat­ne i ak­sa­mit­ne. Pi­kant­ne lub roz­kosz­nie ła­god­ne. Wy­ra­zi­ste. Do­ga­du­ją­ce się z kub­ka­mi sma­ko­wy­mi. Je­dze­nie wy­sy­ła do mo­je­go mó­zgu je­den ko­mu­ni­kat: Jest mi do­brze. Jest cu­dow­nie. Niech to się nie koń­czy!

. . . …(fragment)… Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Kar­ta ty­tu­ło­wa

Kar­ta re­dak­cyj­na

De­dy­ka­cja

Wstęp

CZĘŚĆ PIERW­SZA - Ko­bie­ta z mar­twych po­wsta­je

Dzi­ka ko­bie­ta ma do­syć sie­dze­nia ci­cho

Pierw­szy haust po­wie­trza

Kim je­steś, nowa ja?

Oręż w ręku

CZĘŚĆ DRU­GA - Je­dze­nie, czy­li nie wróg, a nowy sprzy­mie­rze­niec

Za­sia­dam do sto­łu

Po nit­ce do kłęb­ka

Ape­tyt się za­ostrza

An­ty­re­wo­lu­cja na­bie­ra roz­pę­du

Kró­le­stwo sma­ku

Wie­je chło­dem

CZĘŚĆ TRZE­CIA - Wi­taj, spo­rcie!

Nad­cią­ga spor­to­wa re­wo­lu­cja

Sport w roz­ter­ce

Dzi­ka ko­bie­ta wpa­da w rytm

Za­mro­żo­na

Spor­to­wiec czy uzur­pa­tor?

CZĘŚĆ CZWAR­TA - Dzi­ka ko­bie­ta na pla­cu boju

Słod­ki se­kret dzi­kiej ko­bie­ty

Wspar­cie na pla­cu boju

Lu­dzie czy po­two­ry? Świat ocza­mi gru­ba­ski

Cho­ra. Cho­ra du­sza

Siła sło­wa

Dzi­ka ko­bie­ta jest naga!

CZĘŚĆ PIĄ­TA - Nowy świat, nowa ja, nowe pro­ble­my

W no­wym cie­le sta­ry duch

Je­stem ja­kaś inna

Dzi­ka ko­bie­ta może się po­do­bać

Chu­dość jest w ce­nie

CZĘŚĆ SZÓ­STA - U dzi­kiej ko­bie­ty w go­ści­nie

Dzi­ka ko­bie­ta, od­wa­żo­na ko­bie­ta

Co sły­chać, Agniesz­ka?

Do­brze cię wi­dzieć, Ka­mil

Miło cię po­znać, Fa­ti­ma

Epi­log - Od­wa­żo­na i Bebe

Po­dzię­ko­wa­nia

Zdję­cia