Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wasi, nasi oraz inni” to zbiór esejów, w którym Ołeksandr Bojczenko „tropi” następców pierwszego europejskiego intelektualisty – Sokratesa, których obecność w literaturze świadczy o dojrzałości społeczeństwa, a jednocześnie jest wyrazem jego sumienia. Kim więc są współcześni mędrcy literatury? Wasi – to myśli autora o polskich pisarzach, wśród których znaleźli się Gombrowicz, Kołakowski, Herling-Grudziński, Herbert; nasi – to refleksja nad literaturą ukraińską, w szczególności nad pierwszym literackim „pokoleniem odzyskanym”; inni zaś to kultura rosyjska. Nagroda Angelus 2019 - nominacja.
Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970 w Czerniowcach) – krytyk literacki i badacz literatury, felietonista, tłumacz z języka polskiego i rosyjskiego. Autor zbiorów esejów „Coś w rodzaju chautauqua” (2003), „Chautauqua plus” (2004), „Byle książka” (2011), „Moi wśród obcych” (2012), „Mniej/Więcej” (2015), „50 procent racji” (2016). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny stypendysta programu Gaude PoloniaMinistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2005, 2008, 2013). W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 245
Rok wydania: 2018
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Zamiast wstępu
Raport z oblężonego miasta
Zdarzają się w życiu takie zagadkowe, opisywane w literaturze chwile, kiedy człowiek z jednej strony w czymś uczestniczy, w jakimś ważnym, może nawet epokowym wydarzeniu, a jednocześnie obserwuje samego siebie jak gdyby z boku albo z góry. Autobiograficzny bohater Joyce’a Stefan Dedalus na przykład przeżywa takie samowyobcowanie w czasie pierwszej randki. Ze mną coś takiego zdarzyło się na Majdanie, nocą z 10 na 11 grudnia. Dla mnie zresztą to także była noc pierwszej „randki”. Spotkania z Berkutem1. Na szczęście bez głębszego, cielesnego zbliżenia.
Oto stałem tam i patrzyłem sam na siebie obcymi oczami, podziwiałem wypożyczony hełm czołgisty na własnej głowie i myślałem o Albercie Camusie. Słowo daję. Stałem i myślałem o Albercie Camusie, zdając sobie jednocześnie sprawę, jak bardzo absurdalna, w egzystencjalistycznym sensie tego słowa, jest to sytuacja: stać na Majdanie i myśleć o Albercie Camusie. Nie o kozackiej chwale ani nie o zaczadzonych „wrogach naszych i rosie na słońcu”2, ani nawet nie o Faulknerze czy Salingerze, którzy mi zawsze przychodzą na myśl, gdy tylko zamajaczy na horyzoncie temat Ukrainy. Nie, stałem i myślałem o Albercie Camusie, jego powieści Dżumai jej bohaterze – lekarzu Rieux.
Zwykle w takich okolicznościach myśli ludzi krążą według pewnego schematu. Pytamy siebie nawzajem: „Słuchaj, naprawdę wierzysz, że zwyciężymy?”. Gwoli ścisłości, to ja akurat o to nie pytam. Staram się też nie odpowiadać. Nie dlatego, że nie wierzę w to konkretne zwycięstwo, ale po prostu sam wyraz „wiara w zwycięstwo” człowiekowi w pewnym wieku trąci drwiną. Wiara w zwycięstwo? Piękna sprawa. Gdy się jest sportowcem albo adeptem szkoły wojskowej, w zwycięstwo trzeba wierzyć obowiązkowo. Bo jak inaczej można byłoby wytrzymać rysującą się przed człowiekiem perspektywę całego życia, jeśli miałoby ono przeminąć na beznadziejnym oczekiwaniu tej najważniejszej chwili, która z definicji nigdy nie nastąpi? Ale jeśli trochę się już pożyło na tym świecie i zdążyło się mu poprzyglądać, wiarę tę zastępuje wiedza, że zwycięstwo człowiekowi nie jest pisane. Co tam zwycięstwo! Człowiekowi nie jest pisane nawet porządnie o nie powalczyć. Przeznaczone mu jest jedynie wyjść na pole życiowej bitwy i błąkać się po nim tak długo, aż wreszcie poczuje swoją całkowitą bezradność, bezsens i rozpacz. Tak w każdym razie uważał pewien bohater Faulknera.
Jeden zaś z najbardziej znanych bohaterów Salingera już w młodym wieku doszedł do wniosku, że nie warto grać w cudzą grę według cudzych reguł. Zwłaszcza gdy po twojej stronie nie widać tłumu prawdziwych zuchwalców (w oryginale: there aren’t any hot-shots). Dodać trzeba, że ten najbardziej znany bohater Salingera, gdyby spojrzeć na sprawę zwyczajnie i po ludzku, wielkich przykrości, mówiąc oględnie, nie zaznał. Ponieważ w tej jego Ameryce istnieją jednak jakieś tam reguły, a wynik gry zależy od liczby i sprawności zuchwałych graczy. U nas natomiast ten wynik wyznaczają tak kompletnie zdegenerowane wyrzutki, że samo życie z nimi na wspólnym terytorium i w tym samym czasie wydaje się nie do zniesienia. O jakiej grze i jej regułach możemy tu mówić? I o jakiej wierze w zwycięstwo? Tu, gdy patrzy się na całe to plugastwo, można się pozbyć wiary w Boga (jeśli jeszcze komuś została), nie popełniwszy przy tym większego grzechu.
Słowem, gdy tylko w ostatnim czasie pojawia się temat naszych szans na lepszą przyszłość, od razu kojarzy mi się Wściekłość i wrzaski Buszujący w zbożu. Ale tamtej nocy na Majdanie, szukając wewnętrznej otuchy, myślałem o lekarzu Rieux z Dżumy Alberta Camusa, mimo że ani jednego, ani drugiego nie da się zaliczyć do optymistów. Tymczasem ktoś właśnie taki był mi potrzebny, bo w towarzystwie optymistów czuję się jeszcze bardziej beznadziejnie niż w towarzystwie pesymistów.
Tak więc lekarz Rieux, w odróżnieniu od wielu swoich naiwnie optymistycznych czy po prostu dalekich od medycyny współmieszkańców, rozpoznaje dżumę na długo przed wybuchem epidemii na wielką skalę. I przeciwstawia się jej z całych sił. Rozumie, że zaraza jest silniejsza od niego i zdolna do zdziesiątkowania choćby i połowy ludności. Rieux wie, że serum na razie nie działa i że dżuma nie uspokoi się dopóty, dopóki nie osiągnie apogeum swojej mocy – dopiero wtedy być może zachłyśnie się nadmiarem samej siebie. I nie wierzy w zwycięstwo albo, mówiąc dokładniej, w ogóle nie zawraca sobie głowy takimi bzdurami. Za to kontynuuje walkę. Chociażby dlatego, że w przeciwnym razie jego istnienie straciłoby sens. A jeszcze dlatego, że w filozofii życiowej też istnieją aksjomaty, które nie wymagają dowodów. W szczególności taki, że niezależnie od tego, kto w ostateczności wygra, człowiek, chcąc pozostać człowiekiem, w żadnych okolicznościach nie ma prawa stanąć po stronie dżumy.
Mniej więcej takimi rozmyślaniami dodawałem sobie otuchy i raptem zauważyłem, że niebo nad ulicą Instytucką okryło się purpurą. Naszych przybywało, coraz częściej widziałem twarze znajomych i przyjaciół. A potem nad Majdanem zrobiło się całkiem jasno. Bakcyle na rozkaz wycofywały się do swoich epidemicznych ognisk. Do zwycięstwa, jak zwykle, było jeszcze bardzo daleko. Ale tej nocy na pewno nie przegraliśmy.
Rozdział 1. O waszych
Życie Sokratesa, śmierć Syzyfa
Ostateczna marność najtrudniejszych pytań czystego rozumu polega według mnie na tym, że teoretycznych odpowiedzi na nie można z łatwością uniknąć i nie wpłynie to w żaden sposób na moje istnienie. Natomiast ostateczna ważność najprostszych pytań egzystencjalnych polega na tym, że praktycznych odpowiedzi na nie prędzej czy później nie uniknie nikt. Przy tym – dopóki to „prędzej czy później” nie nastąpiło, trudno pozbyć się strachu i generowanego nim rozdrażnienia. Bo nie wiadomo nawet, czego należy się bać: śmierci (jeśli po niej nic nie ma) czy kary (jeśli po niej coś jest)?
Tak oto postaci historyczne bądź mitologiczne, które potrafiły bez histerii przyjąć dowolny wariant własnej przyszłości, w moim przekonaniu pozostają bodaj jedynymi niekwestionowanymi bohaterami. Jeśli wierzyć Platonowi, historycznym przykładem bohatera pozbawionego strachu przed śmiercią był Sokrates, który zanim wychylił kielich z cykutą, z uśmiechem wyjaśnił zasmuconym przyjaciołom, że głównym przedmiotem zajęć prawdziwego filozofa jest, tak czy owak, umieranie i śmierć. Byłoby więc nonsensem narzekanie na coś, w czym się wprawiał i do czego przygotowywał przez całe życie. Jeśli zaś wierzyć Albertowi Camusowi, mitologicznym przykładem bohatera, który przezwyciężył nałożoną nań pośmiertną karę, był Syzyf. Przezwyciężył, bo uznał ją za przeznaczenie i pogodził się z nim. Tak to jest, jeśli im wierzyć. Mnie jednak uwierzyć Platonowi i Camusowi przez dłuższy czas się nie udawało i zapewne nie udałoby się do dziś, gdyby nie nadarzyła się możliwość spotkania, słuchania i czytania Leszka Kołakowskiego.
Filozof, historyk idei, badacz religii, prozaik, eseista, autor trzydziestu książek i około 400 publikacji z różnych gatunków, pierwszy laureat ufundowanej przez Bibliotekę Kongresu USA nagrody Johna Klugego (analog Nobla dla przedstawicieli nauk humanistycznych), Kołakowski w ostatnich latach skłaniał się bardziej do formy ustnej wykładania swoich myśli. W ten sposób powstał cykl audycji, w których „polski Sokrates”, podobnie do swojego ateńskiego poprzednika, „sprowadził filozofię z nieba na ziemię” i uczynił dostępną dla szerokiego audytorium.
Oczywiście filozofów na świecie jest dostatek. Znacznie mniej spośród nich stanowią mędrcy. Kołakowski, znowuż jak Sokrates, był nie tylko filozofem, był mędrcem – przenikliwym, sceptycznym, ale też pogodnym, skłonnym do wybaczania ludziom ich słabości, ironizowania na temat własnych osiągnięć: „Gdy filozof dojdzie do końca drogi do mądrości – mówił pan Leszek – dowiaduje się rzeczy, jakie ludzie prości i mądrzy wiedzieli od zawsze… nie mam żadnych ambicji, by być nauczycielem, który otwiera nowe horyzonty. Moje ambicje są małe. Zakładam, że nie mówimy w filozofii niczego nowego. Jesteśmy epigonami – ale to nas nie martwi”.
Więcej o paralelach z Sokratesem. O ile nam wiadomo, ateński dialektyk próbował znaleźć złoty środek między dwiema skrajnościami filozoficznymi swojej epoki. Wyrazicielami pierwszej byli absolutnie poważni kapłani starszego pokolenia, którzy filozofię traktowali jako tajemniczą, sakralną wiedzę dla wybranych, wskutek czego uprawianie jej przypominało sekciarstwo. Na antypodach zasiadali sofiści, w wesołym błazeńskim stylu prześmiewający wszystkie bez wyjątku tradycje i kwestionujący samą możliwość istnienia prawdy. Sokratesa nie satysfakcjonował ani pozbawiony żywych refleksji spiżowy patos kapłanów, ani totalny nihilizm błaznów. „Wiem, że nic nie wiem” – twierdził Sokrates, lecz nie oznaczało to, że wcale nie musi szukać prawdziwej wiedzy. Prawda istnieje w każdym z nas, lecz my odbieramy sobie szansę wydania jej na świat. Wobec tego jedynym wyjściem jest próba stania się filozoficzną akuszerką. Dwa i pół tysiąca lat po Sokratesie Leszek Kołakowski opublikował podręcznikowy obecnie esej Kapłan i błazen. Był to nie tylko pierwszy z wielu tekstów, które wkrótce przyniosły filozofowi międzynarodowe uznanie, to był początek jego „akuszerskiej działalności”, która pomogła w przyjściu na świat nowej polskiej inteligencji – tej inteligencji, która potrafiła zjednoczyć się z robotnikami w ruchu „Solidarności”.
Droga Kołakowskiego do mądrości zaczynała się od niezbyt mądrej, choć historycznie uzasadnionej i biograficznie zrozumiałej fascynacji ideą komunistyczną. Po stracie ojca w czasie wojny (zginął w gestapowskim więzieniu) młody Leszek z entuzjazmem przyjął przyjście Armii Czerwonej i nawet wstąpił do PZPR. Wystarczył mu jednak jeden wyjazd do ZSRR, żeby dojrzeć, jak daleki od ideałów socjalizmu był „tatarski reżim Lenina” i zrewidować własne poglądy. Być może późniejsza rezygnacja dojrzałego już Kołakowskiego z bezpośredniego udziału w życiu politycznym była w jakiejś mierze wynikiem tamtego przejrzenia na oczy?
W każdym razie później na temat „dyskursu” ogólnopolitycznego pisał on w sposób następujący: „Język polityki jest językiem kłamliwym z natury rzeczy. Kłamliwym nie w tym sensie, żeby wszystko w nim było kłamstwem, ale w tym, że wszystko jest albo niedopowiedziane, albo tak powiedziane, żeby mogło uchodzić za coś ważnego i prawdziwego, chociaż tak nie jest”.
Od 1956 roku prace Kołakowskiego (pierwszą był artykuł Czym jest socjalizm) zaczynają krążyć w drugim obiegu. W ciągu dziesięciu lat młody filozof pełni podwójną rolę: z jednej strony dysydenta, z drugiej doktora filozofii, potem profesora, kierownika Katedry Historii Filozofii Nowożytnej Uniwersytetu Warszawskiego.
Umiarkowane, w porównaniu z radzieckimi, polskie władze komunistyczne dopiero w 1966 roku naprawdę pogniewały się na Kołakowskiego, odbierając mu katedrę i wyrzucając z partii. Dwa lata później, gdy po burzliwych marcowych zamieszkach zakazano mu wykładania i publikowania, Kołakowski był zmuszony do opuszczenia ojczyzny. Po osiedleniu się na stałe w Oksfordzie napisał między innymi fundamentalne, trzytomowe dzieło Główne nurty marksizmu. Powstanie, rozwój, rozkład. Uczniowie filozofa mawiają półżartem (naprawdę tylko pół), że po tej pracy ani badania, ani krytyka marksizmu nie mają już żadnego sensu.
Inne spośród najważniejszych jego zainteresowań to chrześcijańskie doktryny, filozofia Spinozy i Erazma z Rotterdamu, Pascala i Husserla, pozytywizm i egzystencjalizm. Z biegiem lat Kołakowski odszedł od czysto intelektualnych pytań filozoficznych i skupił się na problemach, które musiały niepokoić nie tylko zawodowych filozofów, świadczą o tym tytuły jego książek: Jeśli Boga nie ma…, Czy diabeł może być zbawiony…,O co nas pytają wielcy filozofowie, Moje słuszne poglądy na wszystko albo zbiór Mini wykłady o maxi sprawach, w którym znajdziemy na przykład takie rozdziały: O władzy, O kłamstwie, O śmiechu, O nicnierobieniu, O zazdrościi inne.
Szczególnie ważny u Kołakowskiego temat to wpływ religijno-mitologicznego poziomu świadomości na pozornie odległe od pierwotnych mitów życie współczesnego człowieka. W tym miejscu uzasadnione będzie przypomnienie Syzyfa. Analizując w książce Obecność mitu konflikt między mitologicznym a codziennym, empirycznym odczuciem świata, Kołakowski dochodzi do wniosku: „Kultura żyje zarazem z pragnienia syntezy ostatecznej między swoimi skłóconymi składnikami i z organicznej niemożności zapewnienia sobie tej syntezy. Dostąpienie syntezy byłoby śmiercią kultury tak samo, jak poniechanie woli syntezy. Niepewność zamierzeń i kruchość zdobyczy okazuje się warunkiem twórczego trwania kultury. Los kultury jest epopeją wspaniałą przez swoją chwiejność”.
Według własnych wyznań pan Leszek wątpił w istnienie czegoś takiego jak szczęście, zaś na pytanie o sprawiedliwość świata odpowiadał, że nie możemy mówić o tym z pewnością, ponieważ nie wiemy, co jest sprawiedliwe w oczach tego, kto ten świat stworzył. Sam jednak sprawiał wrażenie człowieka szczęśliwego i pogodzonego ze światem. Jak każdy uczciwy wobec siebie sokratejski filozof, Kołakowski unikał kategorycznych sądów, pamiętając, że nie ma niczego szlachetniejszego nad poszukiwanie prawdy, ale też niczego bardziej karygodnego nad przekonanie o jej posiadaniu. Jak każdy uczciwy wobec siebie Syzyf miał pewność, że jego kamień znowu się stoczy, ale nie wpadał w rozpacz, bo równie dobrze wiedział, iż właśnie ten z pozoru płonny syzyfowy wysiłek jest przeznaczeniem filozofii i kultury w ogóle.
Być może istotny byłby tu jeszcze jeden kluczowy aspekt. W swojej Kompletnej i krótkiej metafizyce Kołakowski pisał, że dom ludzkiego ducha „wspiera się na czterech węgłach” (i znowu kamienie), jakimi są Rozum, Bóg, Miłość i Śmierć. Sklepieniem tej budowli jest Czas – najbardziej tajemnicze i przerażające zjawisko, strach przed którym możemy pokonywać jedynie za pomocą wspomnianych bytów. Rozum wykrywa prawdy wieczne, oporne na czas, Bóg nie zna przeszłości ani przyszłości, lecz „wszystko zawiera w swoim teraz”. Miłość też zrównuje minione z przyszłym, jest teraźniejszością skoncentrowaną, wreszcie Śmierć kładzie kres samemu pojęciu naszego ziemskiego czasu. Jak się wydaje, poradziwszy sobie na ziemi z trzema poprzednimi kamieniami, mędrzec Leszek Kołakowski spokojnie czekał chwili, kiedy przyjdzie mu pchać pod górę ten czwarty.
Obrońca Ksantypy
Podejrzewam, że nazwisko polskiego poety i dramaturga Ludwika Hieronima Morstina (1886–1966) na Ukrainie do najbardziej znanych nie należy. Przypuszczam także, że podobnie jest w Polsce. W każdym razie w polskich źródłach internetowych łatwiej znaleźć informację o jego hrabiowskim pochodzeniu, służbie wojskowej, uczestnictwie w pracach Rady Regencyjnej lub szczeblach jego kariery dyplomatycznej niż na temat jego osiągnięć literackich. A szkoda. Uhonorowany Złotym Wawrzynem Akademickim Polskiej Akademii Literatury, tłumaczony na włoski, niemiecki, słowacki, węgierski, francuski i czeski pisarz poliglota, który klasyczne wykształcenie zdobywał na uniwersytetach Berlina, Paryża i Monachium, był autorem, jakkolwiek by patrzeć, jednej z najlepszych pod względem artystycznym współczesnej sztuki o Sokratesie. Dokładniej mówiąc – o małżonce Sokratesa Ksantypie. Nazwać napisaną w 1939 roku sztukę feministyczną (w dzisiejszym rozumieniu) byłoby zdecydowaną przesadą, jednak jej centralny temat, obrona przez kobietę własnej godności w szowinistycznym męskim społeczeństwie, do dziś pozostaje aktualny zarówno w Polsce, jak i na Ukrainie.
Na początek jednak kilka słów o jej – Ksantypy – mężu. „Jedyne, co wiemy o Sokratesie – żartował w manierze sokratejskiej pewien badacz – to to, że nic o nim nie wiemy”. I nie z powodu naszego lenistwa lub braku źródeł, lecz z uwagi na kontrowersyjność źródeł istniejących. Sam Sokrates nie pozostawił po sobie żadnego pisanego słowa, zaś wyjaśnianie dzisiaj, kto z jego współczesnych miał większą od innych fantazję, jest zadaniem niewykonalnym.
Dla przykładu: zajadły obrońca patriarchalnego ustroju Arystofanes nie dostrzegał zasadniczej różnicy między sokratejską dialektyką a sofistyką. A jeśli nawet dostrzegał, to nie na korzyść Sokratesa. Ponieważ sofiści swoją słowną ekwilibrystyką zrywali rustykalny dach starej dobrej Attyki, Arystofanes gotów był ich wszystkich z Sokratesem na czele spalić żywcem, co zresztą zademonstrował w komedii Chmury – swoistej próbie przyszłego sądu nad Sokratesem. Tymczasem we wspomnieniach Ksenofonta Sokrates jawi się jako niewinny sielski moralista, który na każdym kroku rozdaje porady na temat uprawiania ziemi, hodowli koni, prowadzenia gospodarstwa domowego i innych zapewne mało znanych mu z bliska zajęć.
Oprócz Ksenofonta uczniami Sokratesa byli Antystenes i Platon, lecz i oni udawali, że niemal się w życiu na oczy nie widzieli. Dla twórcy cynizmu Antystenesa to Sokrates był pierwszym cynikiem, zaś w dialogach „obiektywnego idealisty” Platona jego mentor jest autorem imponującego w swojej skali systemu obiektywnego idealizmu. Być może Sokratesa było po prostu za wiele, więc każdy czerpał z niego to, co mógł i chciał zaczerpnąć – w myśl aforyzmu Szestowa: konsekwentność obowiązuje uczniów, a nie nauczycieli.
Jedynie w opisie dwóch związanych z Sokratesem faktów prawie wszystkie źródła twierdzą to samo. Fakt pierwszy (czy lepiej powiedzieć – ostatni): ojciec europejskiej filozofii zmarł po wypiciu kielicha cykuty w wyniku wyroku ateńskiego sądu. Michał Zoszczenko ironizował w swojej Niebieskiej księdze, że kilkuset ateńskich handlarzy i marynarzy, rozstrzygając o losie Sokratesa, skazało go na śmierć za „niesłuszne poglądy filozoficzne”. Rzecz jasna, oficjalnie Sokrates nie był oskarżony o niewłaściwe poglądy filozoficzne, ale o „niewyznawanie bogów, których uznaje państwo i wyznawanie bogów, których nie wyznaje państwo oraz psucie młodzieży”.
Zoszczenko tymczasem istotę sprawy uchwycił dokładnie: Sokrates jako „prywatna osoba” i Sokrates jako „profesjonalny filozof” stanowili rzadką w historii ludzkości nierozerwalną całość. Dla niego po prostu nie istniała różnica między filozofią a resztą życia. W ten sposób, wydając wyrok na niebezpieczną działalność „wroga ludu”, najbardziej demokratyczna władza wszystkich czasów i narodów wydała wyrok na najbardziej demokratyczną, bo dialogową, metodę filozoficzną. Jak mogło dojść do aż tak paradoksalnej sytuacji?
Historia filozofii przypomina nam, że epoka Sokratesa to epoka wielkich światopoglądowych wstrząsów. Krótko przed nim reformy religijno-filozoficzne w swoich częściach świata przeprowadzili Zaratustra, Budda i Konfucjusz. W odróżnieniu od poważnych „kolegów” Sokrates był postacią na wskroś ambiwalentną, łączył w sobie cechy wielkiego mędrca i ludowego błazna (co, nawiasem mówiąc, podkreślał jego zewnętrzny wygląd). Był on, w myśl ciętej charakterystyki Nietzschego, błaznem, który „sprawił, by go poważnie potraktowano”. Jego rozmowy naprawdę miały daleko idące konsekwencje, tym bardziej że Sokrates nie głosił prawd objawionych, używał zaś mistrzowskiej dialektyki, by naprowadzać rozmówców na własne wnioski. Dajmy na to – o bezsensowności wiary w to, co nie wytrzymuje próby rozumu. Tym samym – intelektualnie rozbestwiał.
Sokrates, jak się wydaje, był pierwszym wolnym europejskim intelektualistą, jeśli rozumieć to pojęcie w sposób, jaki zaproponował Leszek Kołakowski. Dla niego intelektualista to nie ktoś, kto tylko pracuje ze słowem, ale ten, w czyjej działalności słowo zamienia się w siłę twórczą – także zresztą i rujnującą. Nie pośrednik w przekazywaniu słów, lecz kreator, który wykorzystuje słowo, by w innych ludziach wywołać jakieś szczególne światoodczucie i tym sposobem „tworzyć świat na nowo”.
Sprowadzając filozofię, jak powiadał Cyceron, z nieba na ziemię, Sokrates wyszedł z nią do ludzi. Mówiąc dosłownie, wyniósł ją na rynek i zaproponował przechodniom. A to, czy tym sposobem zakładał podstawy platońskiego idealizmu, czy też bardziej przejmował się problemem optymizacji gospodarstwa wiejskiego – w naszym kontekście nie ma większego znaczenia. Istotniejsze jest, że Sokrates pełnym głosem wątpił w pewniki wszystkich bez wyjątku podwalin, na których jego naiwni współobywatele budowali swoje systemy wiedzy i wyobrażeń.
Hegel, jak wiadomo, nazwał sąd na Sokratesem historyczną tragedią wszechświata. I słusznie. Bo tragedia to nie konflikt między prawdą a kłamstwem, lecz między dwiema prawdami, które nie mogą współistnieć. Osądzając Sokratesa, ateńczycy mieli swoją starożytną rację, ale i Sokrates swoją rację miał – rację nowożytną (na długo przed nadejściem nowożytności). Otóż – kiedy poczuł moc własnego rozumu i odkrył głos indywidualnego sumienia, nie mógł już dłużej podporządkowywać się przedrefleksyjnej kolektywnej moralności i udawać, że święcie wierzy w zmyślone z dziada pradziada tłumy cudacznych i przeważnie dalekich od zasady kalokagatii bogów. Mówiąc krócej, Ateńczycy musieli skazać Sokratesa – i skazali. Jednak to nie oni pokonali Sokratesa, lecz on ich. Bo to nie Sokrates zrobił to, do czego go namawiano, lecz Ateńczycy, jak i reszta Europy, ostatecznie musieli nauczyć się myśleć jego kategoriami. Mniejsza więc, czy był to początek postępu, czy też, jak twierdził Nietzsche – dekadencji, bowiem cała zachodnioeuropejska filozofia w znacznej mierze stała się spadkobierczynią sokratejskiego przewrotu w sposobie odbierania przez człowieka siebie i świata.
A sam Sokrates, według Kierkegaarda, wszedł do historii jako pierwszy intelektualny bohater, to jest człowiek, który jako pierwszy oddał życie nie za ziemię, majątek czy ojczyznę, lecz za własną postawę światopoglądową.
Drugi fakt: Ksantypa. Antyczni autorzy albo uwielbiali Sokratesa, albo go nienawidzili. Wszyscy jednak byli, o dziwo, zgodni w ocenie jego żony. Ksenofont w Uczcie przytacza na przykład taki oto dialog Sokratesa z Antystenesem:
– Dlaczego sam, Sokratesie, nie wychowujesz swojej Ksantypy, lecz żyjesz w najlepsze z niewiastą ze wszystkich, jakie tylko są, były i będą, najbardziej nieznośną?
– Dlatego – odparł Sokrates – że widzę, iż podobnie czynią ci, którzy chcą zostać najznakomitszymi jeźdźcami – nabywają konie nie takie, które są najłatwiejsze do ujeżdżenia, ale najbardziej nieujarzmione i dzikie. Sądzą bowiem, że jeśli takie rumaki potrafią ujeździć, z łatwością będą się posługiwali innymi.
Cynicki pisarz Teles w diatrybie O autarkii opowiada historię, kiedy to Alkibiades poczuł się zażenowany, że Ksantypa przewróciła stół, za którym siedział z Sokratesem. Ten miał odrzec: „Gdyby przewrócił go knur, nie rozgniewałbyś się, a inaczej byś się zachował, gdyby to zrobiła locha?”.
Diogenes Laertios również przytacza kilka przykładów zachowania Ksantypy, by pokazać wciąż tę samą niewzruszoną mądrość Sokratesa. Pewnego razu Ksantypa zbeształa go i oblała wodą. Na to on: „Czyż nie mówiłem, że kiedy Ksantypa grzmi, to potem lunie deszcz”. Alkibiades narzekał, że kłótliwość Ksantypy jest nie do wytrzymania, na co Sokrates odpowiadał: „Od dawna jestem przyzwyczajony do niej jako do nieprzerwanego szumu kół”.
Oczywiście również Platon nie ominął tego tematu. W dialogu Fedon opisuje – co prawda z cudzego przekazu – ostatnie godziny swojego nauczyciela przed straceniem. Po tym, jak się Sokrates wykąpał, „przyniesiono do niego synów, miał dwóch synów maleńkich, a jednego dużego – i jego kobiety z domu przyszły. Rozmawiał z nimi w obecności Kritona i polecenia im wydawał, a potem kobietom i dzieciom odejść kazał i sam przyszedł do nas”. Tu nie całkiem zrozumiała jest kwestia o kobietach (według niezbyt wiarygodnych źródeł Sokrates ożenił się po raz drugi z Myrto, córką Arystydesa Sprawiedliwego, a nawet żył z nią i z Ksantypą jednocześnie). Jednak główna intencja Platona wydaje się oczywista: przed śmiercią Sokrates był już na tyle zmęczony małżeńskim życiem, że pożegnał się z żoną (żonami) mimochodem, w niewielkiej przerwie między rozmowami z przyjaciółmi.
Tak czy owak, osąd antycznych autorów był jednoznaczny: Ksantypa to najbardziej kłótliwa ze wszystkich kobiet, które kiedykolwiek wyszły za mąż. Sensem jej życia było zatruwanie istnienia „najmądrzejszego z Ateńczyków”, a jeśli jej się to nie zawsze udawało, to tylko dlatego, że to właśnie on był najmądrzejszy. W takich czy innych wariacjach na ten temat „opinia” ta przetrwała aż do XX wieku i znalazła żartobliwy wyraz na przykład w wierszu Bohdana Ihora Antonycza Sokrates:
Usłyszeć mądrość znowu jest sposobnośćBo sam Sokrates rynkiem spacerujeI uczniów swych po stokroć wychowujeŻe nade wszystko jest prawdziwa ducha wolność
Naucza różnych mędrców on,Głos jego niesie się jak dzwon,A czoło jego łyse jest jak lipa
Swe prawdy święte w ludzi tchnieCzystości i wieczności sprawiedliwej chceNaprzeciw stoi z miotłą już Ksantypa3
Cóż, możliwe, że żona Sokratesa naprawdę była, cytując fińskiego pisarza Marttiego Larniego, „zła jak diabeł”. Można jednak przypuścić, że przyczyna takiego negatywnego wizerunku Ksantypy stworzonego przez uczniów i przyjaciół Sokratesa znajdowała się, choćby tylko po części, gdzie indziej. Niewątpliwie traktowanie Aten i ogólnie starożytnej Grecji jako kolebki europejskiej kultury jest całkowicie uzasadnione. Warto jednak brać po uwagę, że w tej kolebce stosunek do kobiet był daleki od ideałów nie tylko feminizmu, ale nawet choćby najbardziej umiarkowanego humanizmu. Wystarczy wspomnieć podręcznikową już Ucztę Platona, gdzie na początku, jako wstęp do dyskusji, przedstawiono powszechne w tamtych czasach przekonanie o istnieniu dwóch Erosów i dwóch Afrodyt – niebiańskiej (Uranii) i pospolitej (Pandemos). Pierwsza „nie ma w sobie pierwiastka żeńskiego, a jedynie męski – nieprzypadkowo, bo to miłość do młodzieńców – jest starsza wiekiem i obce jej są niepohamowane namiętności. Naznaczeni przez tego Erosa zwracają się do męskiej płci, ponieważ pociąga ich to, co z natury rzeczy ma więcej siły i rozumu”. Natomiast „Eros Afrodyty pospolitej jest naprawdę pospolity i zdolny do czegokolwiek. Tym Erosem kochają przyziemni ludzie… Ponieważ taka miłość pochodzi od bogini, która nie tylko jest znacznie młodsza od tamtej, ale i od narodzin ma w sobie pierwiastek zarówno żeński, jak i męski”. Inaczej mówiąc, w swoim pragnieniu udowodnienia „immanentnego” zepsucia kobiecej płci filozofia starożytnych Greków, zazwyczaj tak dociekliwa w najdrobniejszych nawet kwestiach, w tym ogólnoludzkim zagadnieniu nie dostrzega wręcz oczywistego absurdu i pozbawia boginię kobietę „kobiecego pierwiastka”.
W przekonaniu współczesnych Sokratesa kobieta to istota gorszego rodzaju. Innymi słowy, jest ona oczywiście potrzebna do przedłużenia gatunku, tak samo jak potrzebni są niewolnicy i domowe zwierzęta do podtrzymania jego życiowych czynności, ale nie więcej. Jaka mogłaby być reakcja „republiki filozofów”, gdyby taka istota raptem ogłosiła jakieś swoje prawo do wyboru własnej życiowej drogi? Taka właśnie, jak widzieliśmy. Uważa się, że Sokrates wyprzedził swój czas i zapłacił za to życiem. Możliwe wszakże, że i Ksantypa wyprzedziła swój czas i zapłaciła za to reputacją.
W nakreślonym kontekście sztuka Morstina (gatunkowo autor traktował ją jako komedię) już w samej nazwie Obrona Ksantypy sygnalizowała zamiar zrujnowania utrwalonego stereotypu. I to się jej udało. Jako pierwszy zwrócił na to uwagę Jan Lechoń: „Czym sobie to uznanie zdobyła komediowa apologia Sokratesowej małżonki? Dwadzieścia cztery wieki pracowały na to, aby małżonkę Sokratesa przedstawić jako kobietę złą, przewrotną sekutnicę. Wielkiego trzeba było kunsztu, aby to wyobrażenie odwrócić. Urocza, ponętna, dzielna, pełna poświęceń kobieta walczy o swoje prawo do miłości”. Wkrótce po komedii Morstina świat ujrzały inne, w większym czy mniejszym stopniu apologetyczne wobec Ksantypy utwory różnych treści i gatunków literackich, jak na przykład Ranny Sokrates Bertolta Brechta, Śmierć Sokratesa Larsa Gyllenstena, Sokrates Josefa i Miroslavy Tomanów, Rozmowy z Sokratesem Eduarda Radzinskiego i inne.
Tak oto, jak zapowiada tytuł, główną bohaterką Morstina jest Ksantypa. Z jej słów i uczynków, domowych kłopotów, kłótni ze służącymi i przyjaciółmi Sokratesa, rywalizacji z Mirryną, stosunków z władzami miasta i historii niespełnionej miłości z Charmidesem w zasadzie składa się cała komedia. Główny wątek rozwija się jako szereg życiowych wyzwań samej Ksantypy, wskutek czego w jej wizerunku dokonują się zmiany, o których później. Tymczasem Sokrates pozostaje niezmienny w swojej mądrości i mimowolnym okrucieństwie. Za to wyzwaniom poddawana jest jego metoda filozoficzna. Na tym, jak się wydaje, polega jedno z najbardziej efektownych artystycznych osiągnięć Morstina.
Logiczne jest, że tworząc Obronę Ksantypy, polski dramaturg wykorzystał tak charakterystyczne dla antycznego gatunku sokratycznego dialogu chwyty jak synkreza (zestawienie różnych poglądów na określone zagadnienie) i anakreza (prowokowanie słowa słowem, którego mistrzem był Sokrates), a także motywy sytuacyjne wykonujące funkcję tej ostatniej. Oprócz tego w dialogu sokratycznym, według Michaiła Bachtina, jako przedmiot albo, co ważniejsze, punkt wyjścia do zrozumienia, oceny i kształtowania rzeczywistości służy „żywa, czasem nawet wprost codzienna współczesność”. W związku z tym nie tylko komiczny, ale także poważny przedmiot jest przedstawiany bez jakiegokolwiek epickiego lub tragicznego dystansu, pokazany nie z punktu widzenia absolutnej przeszłości jego mitu czy legendy, ale „poprzez bezpośredni, a wręcz prostacko familiarny kontakt z żywymi współczesnymi odbiorcami”.
U Morstina jako przykład takiego zwulgaryzowania można zacytować Ksantypę, która przy okazji rozmowy o najlepszym dla mężczyzny wieku wtrąca wypowiedź o Homerze: „E, stary był i ślepy”. Albo słowa Mirryny o Sokratesie:
MIRRYNA
Wszystko wraca na świecie, jak powiedział jakiś mędrzec.
KSANTYPA
Jaki?
MIRRYNA
A bo ja wiem. Spytaj się Sokratesa, on się tym zajmuje, kto, gdzie i kiedy powiedział jaką brednię.
Jeszcze ważniejsze u Morstina jest wykorzystanie ogólnych zasad „karnawalizacji” literatury, do której należy dialog sokratyczny. Dramaturg wprowadza na przykład do osób dramatu parodystycznego sobowtóra Sokratesa – jego niewolnika Tyreusza. Sam Sokrates pojawia się na scenie tylko w połowie sztuki, ale widz w tym momencie ma już wystarczająco wyrobiony pogląd o sokratycznej metodzie dzięki Tyreuszowi. Wyobrażenie oczywiście parodystyczne:
KSANTYPA
Bierz wiadro i idź po wodę. Spiesz się, muszę wieczerzę gotować, słońce się zniża.
TYREUSZ
Szlachetna Ksantypo…
KSANTYPA
Nie gadaj, tylko śpiesz się.
TYREUSZ
Szlachetna małżonko Sokratesa, ja nie pójdę po wodę.
KSANTYPA
Czy dobrze słyszę?
TYREUSZ
Nie pójdę po wodę, bo wiadro jest dziurawe, a gdy próbowałem nalać wody do naczynia dziurawego, wylała się zaraz przy studni. Takim jest widać prawo natury.
KSANTYPA
Pożycz wiadra u sąsiadów.
TYREUSZ
Nie pożyczę wiadra u sąsiadów, bo właśnie wczoraj pożyczyłem i ono jest dziurawe.
KSANTYPA
Ten człowiek przywiedzie mnie do rozpaczy.
TYREUSZ
Gdyby była tylko jedna dziura, próbowałbym zatkać palcem. Ale dziur jest więcej niż palców u moich rąk. Ciekawym, kto tak dno podziurawił jak sito… i po co!
KSANTYPA
Masz tu pół drachmy i kup nowe wiadro.
TYREUSZ
O nie, szlachetna małżonko Sokratesa. Za pół drachmy wiadra nie kupię. Bo pół drachmy to trzy obole. Wiadro kosztuje cztery. Jeśli zapłacę tylko pół drachmy, to mi dadzą stare i dziurawe. I będziemy mieć dwa naczynia dziurawe, z których woda będzie tak samo wyciekać, to znaczy nie, źle mówię, wody będzie więcej wyciekać, ale efekt będzie ten sam.
Tak samo w stylu sokratejskim Tyreusz udowadnia wieśniakowi, którego wino pił, że nie musi mu płacić. Tu Morstin robi widoczną aluzję do wspomnianej już komedii Arystofanesa Chmury, w której była mowa o tym, że od Sokratesa można nauczyć się tak samo pokonywać słownie „prawego, jak i nieprawego”. U Morstina Tyreusz mówi, że „kto obcuje stale z takim mędrcem jak Sokrates, ten z każdego potrafi zrobić głupca dla własnej korzyści”. W taki sposób Morstin znajduje możliwość wyjaśnienia wrogiego nastawienia Arystofanesa do Sokratesa: jeśli nawet całkiem uwierzyć Platonowi, że Sokrates miał na celu wyłącznie poszukiwanie prawdy i moralne wychowanie Ateńczyków, to w praktyce, tak czy inaczej, jego metoda w rękach licznych Tyreuszy często prowadziła do skutków wprost odwrotnych.
Wreszcie – apogeum parodystycznego wypaczenia słów Sokratesa w komedii staje się scena, gdy niewolnicy omawiają, co zasłyszeli, zbierając ze stołu naczynia po wspomnianej, poświęconej Erosowi i opisanej przez Platona uczcie w domu Agatona. Z całej dialektyki Deotymy i filozoficznych rozważań o Pięknie absolutnym pozostało tu tyle:
TYREUSZ
Wcale nie mówiłem, ja nigdy nie mówię, że nie wiem, bo zawsze wiem, że wiem. Mówiła do niego, że nie to piękne, co jest, tylko to, czego nie ma. Bo to, co jest, tego wcale nie ma.
NIEWOLNIK I
Czego nie ma?
TYREUSZ
Tego właśnie, co jest.
NIEWOLNIK I
A jest co?
TYREUSZ
To, czego nie ma.
NIEWOLNIK I
Ja bym tego twojego Sokratesa wyrżnął w łeb pustym dzbanem i spytałbym się go: powiedz, jest dzban czy go nie ma, a twój łeb rozbity jest czy go nie ma?
Morstin nie ogranicza się jednak tylko do parodii w duchu Arystofanesa. Oprócz odbicia Sokratesa w krzywym zwierciadle, którego rolę spełnia Tyreusz, w sztuce występują też inni: zakochany w Ksantypie Charmides, zadziwiony zarówno mądrością Sokratesa, jak i jego ślepotą wobec żony; rozkochani w filozofii Arystodemos i Agaton, których rozmowy z Sokratesem inspirują do rozmyślań o „tajemniczej zasłonie, dzielącej życie od śmierci”; zakochany w samym Sokratesie Alcybiades, porównujący go z figurką Sylena, w środku której znajduje się posążek boga (to porównanie znamy też z platońskiej Uczty) i reszta postaci. Dzięki temu Morstin osiąga polifoniczny efekt, który – że ponownie przywołam Bachtina – po raz pierwszy na europejskim gruncie pojawia się właśnie w „karnawalizowanej” literaturze.
Naturalnie najtrudniejszą partię w tym wielogłosie wykonuje Ksantypa. Nie należy ani do wrogów Sokratesa, ani do jego bezkrytycznych wyznawców. W odróżnieniu od innych osób dramatu, w istocie pozbawionych rysów psychologicznych, jednowymiarowych antycznych masek, Ksantypa przez Morstina zostaje uwspółcześniona. Jak już wspomniałem, jej obraz i stosunek do Sokratesa zmieniają się w trakcie sztuki. Jej słowa, uczucia i uczynki zdają się komplikować i popadać w sprzeczności. Ale w istocie właśnie to wydaje się psychologicznie uzasadnione we współczesnym rozumieniu. Na przekór antycznym źródłom ona kocha Sokratesa „za jego rozum i szlachetność duszy”, irytując się jednocześnie bytową bezradnością męża: „Mówią w mieście, że jestem złą żoną wielkiego mędrca. A ten wielki mędrzec umarłby z głodu beze mnie. Bo on wie, co zło, a co dobro, co piękne i co szlachetne, ale nie rozróżnia obola od drachmy”.
Pomimo tego główną przyczyną oburzenia Ksantypy nie są problemy bytu, ale męski szowinizm i brak uwagi Sokratesa dla niej jako kobiety i człowieka: „On wszystkich stara się poznać i zbadać do wnętrza, tylko nigdy nie interesował się własną żoną. Bo to nie warto, to jak przedmiot codziennego użytku, nie pyta się już człowiek, jaki jest, byle był”. W tym właśnie gniewie głos Ksantypy zaczyna nabierać współczesnego wymiaru: „Wy naszego ciała potrzebujecie tylko do rozkoszy, chociaż i z tym coraz częściej zwracacie się do chłopców. Ale o tym, że mamy także myślącą duszę, nie chcecie wcale wiedzieć. Ale ja was nauczę. Za wszystkie Atenki, wszystkie Hellenki, będę walczyć o godność kobiecą i jej prawo do życia… Słyszałam, jak mówił jeden z tych mędrców, co tu przychodzą: Idę do kobiety nie na to, by szukać rozkoszy, bo wolę młodzieńców, ale by zapłodnić jej ciało i przez to zdobyć sobie nieśmiertelność. Ciekawam, komu zależy na tym, by taki bałwan zdobył nieśmiertelność?”.
Samych tylko tych tyrad, z głodnymi dziećmi i gadającymi sługami w tle, chronicznym braku w domu pieniędzy i samego Sokratesa, wystarczyłoby dla komediowej obrony Ksantypy. Ale Morstin proponuje nam również niekomediową. W procesie rozwijania się fabuły stosunki Ksantypy z Sokratesem przechodzą dwie krytyczne fazy. Można by je nazwać cielesną i duchową.
Na początku świadoma przemijania młodości i urody, przekonana, że „nie ma kobiet złych i dobrych, są tylko zawiedzione w miłości i szczęśliwe”, Ksantypa decyduje się uciec od obojętnego jej zdaniem męża z Charmidesem. W ostatniej chwili jednak otrzymuje „ostrzeżenie bogów” w postaci zostawionego przez Sokratesa w domu płaszcza: „Zaziębi się, zagada się z tym głupim Fedrosem i na pewno się zaziębi”. Ksantypa rezygnuje ze swojego zamiaru i składa Sokratesowi w ofierze osobiste szczęście. Współczucie i martwienie się o jego podobne do Sylena ciało biorą górę nad urazą i zniewagą jej ciała własnego.
Innym razem Ksantypa, będąc już matką dwojga dzieci, przychodzi do domu Agatona z mocnym postanowieniem urządzenia Sokratesowi piekielnej awantury w obecności jego wyznawców. Widz staje się jednak świadkiem duchowej przemiany Ksantypy, która to przemiana dokonuje się pod wpływem podsłuchanej rozmowy między gospodarzem domu a Arystodemosem. Ich podniosła i pełna szacunku percepcja monologu Sokratesa zostaje kontrapunktowo przeciwstawiona poprzedniemu, komicznemu jej odtworzeniu przez Tyreusza:
ARYSTODEMOS
Tak, Agatonie – im dłużej o tym myślę, tym silniej dochodzę do przekonania, że ta twoja uczta też nie będzie zapomniana, nie tylko przez nas, ale przez idące po nas pokolenia.
AGATON
I ja miałem to wrażenie, że choć dzbany już są próżne, światła pogasły, biesiada nasza się nie skończyła, będzie ona trwać, póki mowa helleńska rozbrzmiewać będzie po świecie. – I może dłużej jeszcze… Nie jest to najważniejsze, co Sokrates do nas mówił, ale to, czego nie dopowiedział. O tym myśleć musimy my i o tym myśleć musi od dzisiaj cała ludzkość, stojąca przed tajemniczą zasłoną dzielącą życie od śmierci…
ARYSTODEMOS
I zrozumiałem dopiero dzisiaj, dlaczego Sokrates nie trwoży się ani o życie, ani o zdrowie, ani o mienie swoje nie dba, o dom i o dzieci. Bo mnie to nieraz dziwiło, gdy go widziałem, jak boso przebiega ulice Aten, pozornie bez celu, gdy ten czas mógłby inaczej użyć. Ale czy człowiek, który tak wierzy w życie duszy nieśmiertelnej, w takim bliskim obcowaniu z niezależnym nieśmiertelnym bytem, czy człowiek taki może przywiązywać wagę do tych mało znaczących szczegółów?
Nawet taki, pośredni, odbiór mowy Sokratesa wywiera na Ksantypie ogromne wrażenie. Jej ostatnie zdanie, „zrobię tak, jak sobie życzysz, Sokratesie”, zostaje wypowiedziane zamiast zaplanowanej awantury. Świadczy nie tylko o uznaniu przez Ksantypę wielkości swojego męża, ale i ojej przejściu od estetycznego do etycznego spojrzenia na życie, którego właśnie dokonał w starożytnej Grecji realny historyczny Sokrates. W ten sposób los fabularnej bohaterki Morstina rozwija się zgodnie z logiką opisanego w Uczcie Platona przejścia od piękna cielesnego do duchowego. Finał całej sztuki staje się tym samym obroną Ksantypy, która jednocześnie jest również obroną Sokratesa.
„Świat cię będzie wspominał przez wieki, żeś umiała być dobrą żoną takiego człowieka jak Sokrates” – prorokuje w sztuce Charmides. Jak wiadomo, jego proroctwo okazało się niezbyt dokładne, ale przynajmniej Ludwik Hieronim Morstin dołożył maksimum starań, żeby swoją Ksantypę stworzyć właśnie taką.
Głos prozy
Tak zwane opóźnienie kulturowe jest pojęciem nie tylko bardzo względnym, ale i całkiem zdyskredytowanym. Wyczuwa się w nim jakąś imperialną pogardę i szowinistyczną pychę, podszytą jednocześnie prowincjonalnym kompleksem niższości. Zdarzają się jednak sytuacje, w których to opóźnienie da się zmierzyć znieomal matematyczną dokładnością. Na przykład: o ile lat ukraińska samoświadomość jest opóźniona w stosunku do polskiej? Dokładnie o tyle, ile minęło od czasu, gdy polskie emigracyjne czasopismo „Kultura” zaczęło drukować Dziennik Witolda Gombrowicza.
Wojciech Karpiński uważał go za najważniejsze dzieło polskiej prozy w całej historii jej istnienia, które „zrewolucjonizowało polską literaturę”, bo wydobyło głos prozy. Nie znam polskiej literatury w takim aż stopniu, by potwierdzić albo obalić opinię Karpińskiego, wiem jednak, że głos prozy to jest to, czego nam katastroficznie brakowało w całej historii naszej, ukraińskiej literatury. Wbrew wzniosłym wyobrażeniom rozmarzonych gospodyń domowych proza jest znacznie bardziej wyrafinowana i wymagająca niż poezja. Jest jej całkiem obojętne, czy czyjaś „babka miała folwark i mieszkała w Paryżu”, za to klimat fałszu i zniewolenie są dla niej zabójcze, w nim nie prokreuje –i już. W poezji można pozwolić sobie na wiele: można zawoalować próżnię jambami i retorycznymi figurami albo schować się przed zewnętrzną presją w skamieniałościach sonetów i oktaw. Proza zmusza do rozmowy wolnego człowieka z wolnym człowiekiem. Któż bowiem będzie słuchać fałszywego (choćby i miał szlachetne intencje) lub wystraszonego głosu? A kiedy staje się on tubą władzy (w jakimkolwiek znaczeniu tego słowa) i wcale nie jest wystraszony, a wręcz przeciwnie represyjno-dydaktyczny, ani chybi zostanie wysłuchany, ale i znienawidzony – to pewne. Otóż głos prozy nie jest głosem pana ani niewolnika. To głos człowieka, który rozmawia z innym człowiekiem. To głos Gombrowicza, który porozumiewa się w swoim Dzienniku ze mną osobiście.
Prawda rodzi się pomiędzy ludźmi. Zrozumiał to Sokrates i poszedł do ludzi na pogawędki. Tak właśnie powstał dialog sokratyczny – zwiastun europejskiej prozy. Piekło to inni ludzie, uznał Jean-Paul Sartre i został egzystencjalistą (a może najpierw został, a potem to powiedział). Gombrowicz za Sartre’em nie przepadał, dlatego zgadzał się z nim tylko po części: piekło to inni ludzie, ale i raj to także oni. Odkrył, że inni ludzie po prostu bardzo często nie doceniają Formy, jednocześnie przeceniając formę („personę” – powiedziałby Jung).
Dlatego pozują jeden przed drugim jako komuniści, naziści, Polacy, mężczyźni, twórcy – ktokolwiek, byle nie ludzie. („Nigdy z nikim nie przystąpiłem do pojedynku, jak tylko rozebrawszy się uprzednio ze wszystkich szarż i epoletów, w ogóle nigdy nie napisałem jednego słowa, jak tylko w stroju adamowym”). Dlatego właśnie zniekształcają siebie nawzajem zastygłymi formami, w istocie trupami form, bo prawdziwa forma to coś zupełnie innego, ruchomego, elastycznego i nieuchwytnego jak samo życie. Forma jest życiem – to sposób odwiecznego kształtowania się artysty i sztuki, człowieka i ludzkości. Gombrowicz czuł, że świat nie jest cmentarzyskiem wszystkiego, co już zostało powiedziane, lecz potencjalną nieskończonością kombinacji ikształtów, więc dostrzegł, że dosłownie wszystko wokół staje się płodne. Nic na świecie nie jest takie, jakie jest, tym bardziej – nic nie będzie takim wiecznie. Życie zawsze jest niedojrzałe, niedoskonałe, nieskończone – na tym polega jego siła i uroda, w tej niedowartości tkwi jego największa i najbardziej tajemnicza wartość. I jeśli literatura ma w czymś życie naśladować, to zapewne właśnie wtym.
Tym sposobem docieram do półmetka: gdybyśmy istniejący ukraiński przekład Dziennika co nieco stylistycznie przeredagowali i zamienili w nim Polskę i Polaków na Ukrainę i Ukraińców, Mickiewicza na Szewczenkę etc., otrzymalibyśmy najbardziej pożyteczne dzieło ukraińskiej prozy.
Nawet w koszmarnym śnie Gombrowicz nie wyobrażał sobie siebie jako mentora czy kaznodziei: „Nie jestem jednym z waszych zacnych, patentowanych i gwarantowanych profesorów. Ze mną nigdy nic nie wiadomo. W każdej chwili mogę powiedzieć głupstwo albo skłamać – w ogóle wystrychnąć na dudka. Ze mną nie ma żadnej gwarancji. Jestem drań – lubię się zabawić – igwiżdżę – gwiżdżę – gwiżdżę… na was i na moje nauczanie”. Awszak cieszyłby się, gdyby jego doświadczenie komuś pomogło. Doświadczenie człowieka, który w walce z granitowymi formami wszelkich możliwych ideologii wypracował indywidualny styl i sam sobie ustawił głos. Do tego niezbędny był jeden drobiazg: wewnętrzna wolność, która pozwala unikać za bardzo natarczywych objęć – czy to klasowych, czy narodowych. Ten właśnie drobiażdżek to absolutny conditio sine qua non: bez niego nie ma co się porywać na prozę, bo jej głos to brzmienie właśnie tej wewnętrznej wolności.
Kiedy zostanę ministrem oświaty, Dziennik Gombrowicza wejdzie do programu szkolnego jako przedmiot specjalny – do powolnego, rozłożonego w czasie na kilka lat czytania. Na ratowanie przedstawicieli dzisiejszego establishmentu naukowo-literackiego jest już za późno. Nie da się już im wytłumaczyć, że – powiedzmy – artysta zaproszony, dopieszczony i ugoszczony na „najwyższym poziomie” automatycznie traci szanse na bunt, ponieważ nawet gdyby i chciał, to sensu w tym buncie już nie będzie więcej niż w obsikaniu przez francuskiego pieska pańskich dywanów. Nie poruszy ich taki dla przykładu passus: „Kiedyś mi powiedziała jedna kurtyzana: – Każdy coś sprzedaje. Ja sprzedaję ciało. Ale ta przynajmniej nie wygłaszała referatów o Autentyczności jako Fundamencie Perspektyw Rozwoju Kultury”. Nie, nie dla nich pisał Gombrowicz swój Dziennik. Natomiast od tych, którzy dopiero uczą się czytać, można jeszcze czegoś oczekiwać.
Cokolwiek by mówić, przyjemnie jest wyobrazić sobie ferdydurkową lekcję, podczas której na przykład nauczyciel języka ukraińskiego Bladaczka leje do uczniowskich głów wiadra retoryki na temat wielkości ukraińskiego narodu, który dał światu Szewczenkę. A tu raptem wstaje jeden z tych uczniów, na których liczę, i mówi: „Jeśli imponuje nam nasza wielkość lub nasza przeszłość, to dowód, że one w krew nam nie weszły”. I zanim nauczyciel dojdzie do siebie, dodaje: „Czy rzeczywiście, panie nauczycielu, przez to, że Szewczenko napisał Hajdamaki, staje się pan choćby odrobinę mniej Bladaczką? Jak długo jeszcze mamy być tak pretensjonalnie głupi? Gdzie nasza przekora, bez której niemożliwe są żadne wzloty? Gdzie nasze drogi w opozycji do naszych świątyń?”.
Kiedy szum i gwar ucichną, nauczyciel oczywiście zacznie mówić o miłości ukraińskiej literatury do ludu, o jej cnotach, państwowotwórczej roli i o tym, że w imię wielkich ideałów warto pocierpieć jeszcze parę stuleci. Ukraina wam tego nie zapomni – powie. W tym momencie nie wytrzyma reszta uczniów i belfer nareszcie zbierze baty za siebie i za wszystkie pokolenia swoich poprzedników.
Pierwszy: „Lud staje się inspiracją poetycką dopiero wtedy, gdy oglądamy go z miasta i przez binokle kultury – chłop, jako chłop, nigdy dla chłopa nie był poezją”.
Drugi: „Ukraińska literatura to typowa literatura uwodzicielska, pragnie oczarować jednostkę, poddać ją masie, znęcić do patriotyzmu, obywatelstwa, wiary, służby… To literatura pedagogiczna, więc niewzbudzająca zaufania”.
Trzeci: „Nie bylibyśmy tak cnotliwi, gdybyśmy mocniej stali na nogach… I w ogóle, cnota nie polega na ukrywaniu grzechów, tylko na ich przezwyciężaniu”.
Czwarty: „Kiedy do pana, panie nauczycielu, dotrze wreszcie, że przymus uwielbiania to parafiańszczyzna… przy tym jest najeżony kompleksami. I rodzi głupstwo, kłamstwo i pretensjonalność… Doprawdy, w znakomitym powiedzeniu André Gide’a, że piekło literatury wybrukowane jest szlachetnymi intencjami, chodziło o nas”.
Piąty: „Ja, który jestem niecnym burzycielem i cynikiem, wiem, że nie ma nic łatwiejszego, niż mieć zdrowe ideały… Nie sztuka mieć ideały, sztuką – w imię bardzo wielkich ideałów nie popełniać bardzo drobnych fałszerstw”.
Szósty: „Panie nauczycielu, przecież Ukrainiec z natury rzeczy jest Ukraińcem. Wobec tego, im bardziej Ukrainiec będzie sobą, tym bardziej będzie Ukraińcem. Jeśli Ukraina nie pozwala mu na swobodne myślenie i czucie, to znaczy, że Ukraina nie pozwala mu być w pełni sobą, czyli – w pełni Ukraińcem”.
I tak dalej, dopóki nie odpowiedzą mu dosyć zgodnie z tekstem wszystkich trzech tomów. Po czym Bladaczka, nie wytrzymując napięcia, zwoła wszystkich swoich kolegów z różnych szkół, uniwersytetów, akademii i stowarzyszeń twórczych, i oni wszyscy zbiorowo (bo oni wszystko robią zbiorowo) popełnią samobójstwo. Wtedy zejdą się uczniowie i urządzą im wesołą stypę. Wesołą, bo będą już wiedzieć: „W momentach gdy okoliczności druzgoczące zmuszają nas do całkowitego przetworzenia się wewnętrznego, śmiech jest naszą ostoją. Wydobywa nas z nas i pozwala ludzkości przetrwać niezależnie od bolesnych zmian naszej powłoki”.
Nawet jeśli do tego czasu stanę się stary i niedołężny i nie będzie mi za bardzo do śmiechu, i tak będę siedzieć gdzieś obok i cieszyć się wspomnieniem pierwszego zetknięcia z pisarzem, który uczył mnie, że „jednostka jest czymś bardziej podstawowym od narodu” i że „człowiek jest wyższy od swoich wytworów”. Z pisarzem, który dostarczał wolności, jakiej potrzebowała moja pokurczona dusza, i nawet „nie aspirował do tytułu pisarza polskiego”. Chciał być „Gombrowiczem tylko, niczym więcej”.
Manifest chuligana wolności
W ukraińskim przekładzie Szkice piórkiem Andrzeja Bobkowskiego wyszły pod nazwą Війна і спокій („Wojna i spokój”). Sądzę, że w tym przypadku zmiana taka jest uzasadniona. Po pierwsze, dalece nie każdy Ukrainiec słyszał o Szkicach węglem Sienkiewicza, do których odwołuje się oryginalny tytuł. Za to Wojna i pokój Tołstoja znana jest, przynajmniej z nazwy, wszystkim, którzy chodzili do szkoły. Po drugie, Bobkowski sam początkowo zamierzał zatytułować swoje notatki z okresu niemieckiej okupacji Francji „Wojna i spokój”4. Podejrzewam co prawda, że właśnie z uwagi na wyraźne skojarzenie z Tołstojem zrezygnował, ponieważ szczerze nie lubił autora Wojny i pokoju, jak zresztą i pozostałych jego rodaków: „Żona Tołstoja miała naprawdę żelazne zdrowie. Przepisała siedem razy to, czego ja nie mogę przeczytać ani razu. Wojna i pokój jest na pewno wspaniałym dziełem, ale nie mogę. Nie przełykam nic rosyjskiego. Wstydzę się tego, ale jest we mnie jakaś fundamentalna antyrosyjskość… Obcość, zupełna obcość…”.
Do antyrosyjskości jeszcze powrócę, a tymczasem trochę biografii tego, który sam siebie nazywał „chuliganem wolności”. Andrzej Bobkowski urodził się w 1913 roku waustriackim Wiener Neustadt w dosyć specyficznej rodzinie. Z jednej strony „twardy jak stal chromoniklowa żołdak”, choć wyszlifowany na „Schopenhauerze iWeiningerze i na «Die Fackel» Karla Krausa”, z drugiej – romantycznie natchnione „mezzosopranowe dziewczę”, pragnące życia towarzyskiego w środowisku pisarzy, artystów i innych mało przytomnych osób. Skutkiem dorastania na skrzyżowaniu tak różnych światów stało się wkrótce głębokie i jednocześnie niewymuszone zrozumienie obu: pływanie, jazda na rowerze i modelarstwo sprawiały Bobkowskiemu takie samo zadowolenie jak klasyczna muzyka, filozofia i literatura.
W tym miejscu trzeba jednak wspomnieć o pewnym warunku koniecznym, bez spełnienia którego Bobkowski tracił jakiekolwiek zadowolenie i w ogóle sens istnienia. W 1948 roku po raz kolejny opuścił dopiero co zagrzane miejsce i niespodziewanie dla wszystkich (oprócz siebie) znalazł się aż w Gwatemali. W liście do Jarosława Iwaszkiewicza porównywał siebie do widniejącego w herbie tego kraju ptaka quetzal, który w klatce natychmiast ginie. Indywidualna wolność była bowiem dla Bobkowskiego warunkiem koniecznym wszystkiego i zarazem najwyższą życiową wartością. Syn generała, bratanek ministra i zięcia prezydenta Polski, na pewno mógłby z łatwością sięgnąć po najwyższe szczeble kariery. Ale nie sięgnął. Nie zechciał. Postanowił natomiast ożenić się, mimo niezadowolenia rodziny, z ukochaną Basią iwiosną 1939 roku wyjechać do Francji, żeby bez czyjejkolwiek pomocy urządzać swoje życie w obcym środowisku.
Tam spędził i „naszkicował” niemiecką okupację (w pierwszych dniach wojny Bobkowski bez powodzenia starał się zaciągnąć do wojska, żeby – jak sam pisał w charakterystycznym dla niego stylu – nie pozbawić się „jedynego przywileju prawdziwego Polaka, jakim jest zginięcie za ojczyznę w pierwszym szeregu, tyle razy, ile się da”. Nie udało się ani razu).
Tam poznał Giedroycia oraz resztę paryskiej „Kultury” i pozostał aż do samej śmierci w 1961 roku jej autorem, nie najpłodniejszym, ale bodaj najbardziej bezkompromisowym. Tam, w Instytucie Literackim, wydano drukiem jego Szkice piórkiem, które Jerzy Giedroyc uznał za jedną z najważniejszych książek opublikowanych w wydawnictwie w ciągu całego okresu jego istnienia.
Czym mógłby potencjalnie przyciągnąć czytelnika ten 600-stronicowy, różnorodny gatunkowo tom? Na czym polega jego osobliwy wdzięk? Polega właśnie na różnorodności. Jan Zieliński napisał o dzienniku Bobkowskiego, że „jedni znajdą wSzkicach piórkiem manifest wolności bez granic, inni analizy totalitaryzmu. Jednych zachwycą niemal mistyczne uniesienia i stany panteistycznej ekstazy, innym spodoba się nieco rubaszny humor i cięty język. Jedni szukać tu będą pejzaży południowej Francji, inni – notatek z lektur i recenzji filmów oraz przedstawień teatralnych. Jedni odbiorą tę książkę jako wielki list miłosny, inni jako wielki traktat polityczny. Szkice piórkiem są tym wszystkim –i jeszcze czymś więcej: solidną porcją świetnej prozy”. Gdybym jednak to ja musiał wybrać jedną z wymienionych (i niewymienionych) przyczyn, które każą polubić „Wojnę i spokój”, zatrzymałbym się na „manifeście wolności bez granic”, choćby dlatego że samo pragnienie uwolnienia się od wszelkich zewnętrznych przymusów tłumaczy w istocie stosunek Bobkowskiego do wszystkiego, o czym pisze: do przyrody isztuki, do miłości i polityki, do innych ludzi i siebie. Z punktu widzenia „zasad wolności” ocenia on również najczęściej wymieniane w dzienniku kraje: Polskę, Francję, Niemcy i Rosję.
Według Bobkowskiego istotą pracy pisarza nie jest sama biegłość w pisaniu (bo tego można nauczyć każdego), lecz umiejętność patrzenia. On zaś patrzy i widzi. Dostrzega, że na froncie niemiecko-sowieckim normalny człowiek nie może współczuć żadnej ze stron, bo to wojna pomiędzy zdrajcami klasycznej Europy z jej grabieżcami. Aczkolwiek wydaje się, że na większe potępienie w jego oczach zasługują jednak Niemcy, bo przecież kiedyś były współtwórcami tych wartości, które teraz same niszczą. Co do Rosji – uważał, że jej jako wcielenia azjatyckiego chamstwa nawet osądzać się nie da. Można jedynie nienawidzić: „Od początku używam jak najwięcej słowa «Rosja» i «Rosjanie», bo tu nie chodzi o żaden komunizm, o zmianę ustroju. To są dobudówki – istota to Rosja, odwieczna Rosja, która nie zna i nie rozumie pojęcia «wolność» do tego stopnia, że jej nie potrzebuje… Stoją tuż, po drugiej stronie Wisły, i przyglądają się, jak tam tysiące młodych, w najszlachetniejszym porywie, walczą kamieniami przeciwko najbardziej nowoczesnej armii… Nienawidzę ich zawsze, od małego dziecka, dziś nienawidzę ich tak samo «czysto», jak «czysty» jest ich cynizm. Nie wolno nienawidzić, ale może są czasem takie nienawiści, tak usprawiedliwione, że zrezygnowanie z nich byłoby zrezygnowaniem z samego siebie”.
Może kiedyś tego pożałuję, ale teraz i tak powiem. Przypomina mi się bowiem, jak na pewnym międzynarodowym spotkaniu Ołeś Herasym – ukraiński tłumacz Bobkowskiego – zacytował te słowa. Rosyjska delegacja oburzyła się: „Specjalnie wybrał pan ten fragment, żeby nas obrazić! My też czytaliśmy Szkice piórkiemi podobały się nam jako książka kucharska!”. Co można dodać, oprócz polskiego i o to chodzi. Kto do tego stopnia nie zna i nie rozumie pojęcia wolności, ten i w jej manifeście zobaczy jedynie stalinowską „Księgę o smacznym i zdrowym jedzeniu”.
Dostaje się od Bobkowskiego również idealizowanej przez niego w okresie przedwojennym Francji. Z całą pewnością był w niej gorąco zakochany – w jej kulturze, humanizmie iopartej na prawie własności indywidualnej wolności. Wojna przewróciła jego wyobrażenia. Zakochanie zastąpiły rozczarowanie, gorycz i wzgarda. O czym tam krzyczą w radiu i prasie? O „heroicznej walce Francji”? Zamiast niej Bobkowski zauważa „honorowe” wylizywanie okupanckich pośladków. Zachowanie Francji rodzi wświadomości autora „Wojny i spokoju” obraz podstarzałej prostytutki, która struga z siebie Dziewicę Orleańską. Ze źródeł pozadziennikowych można dowiedzieć się też, że z czasem, w ciągu kilku powojennych lat, rozdrażnienie Bobkowskiego przelało się na cały kontynent. Kiedy inni świętowali zwycięstwo, on nadal wyraźnie wyczuwał w całej Europie nieznośny dla niego smród „rosyjskiego ducha”. Jeśli ta nawała (nieważne, fizyczna czy ideologiczna) człekokształtnych termitów, niewolników generalissimusa Stalina ma się nazywać wyzwoleniem Europy, to „bywaj zdrowa, Europo!” – wykrzykuje on i, jak już wiemy, wyjeżdża do Gwatemali, gdzie znowu musi zaczynać wszystko od nowa.
Wiele najbardziej gorzkich słów dziennika jest oczywiście poświęconych rozjechanej przez gąsienice dwóch totalitaryzmów i zdradzonej przez sojuszników Polsce. Niemożność powrotu do niej z
