Wasi, nasi oraz inni - Ołeksandr Bojczenko - ebook

Wasi, nasi oraz inni ebook

Bojczenko Ołeksandr

4,3

Opis

 „Wasi, nasi oraz inni” to zbiór esejów, w którym Ołeksandr Bojczenko „tropi” następców pierwszego europejskiego intelektualisty – Sokratesa, których obecność w literaturze świadczy o dojrzałości społeczeństwa, a jednocześnie jest wyrazem jego sumienia. Kim więc są współcześni mędrcy literatury? Wasi – to myśli autora o polskich pisarzach, wśród których znaleźli się Gombrowicz, Kołakowski, Herling-Grudziński, Herbert; nasi – to refleksja nad literaturą ukraińską, w szczególności nad pierwszym literackim „pokoleniem odzyskanym”; inni zaś to kultura rosyjska. Nagroda Angelus 2019 - nominacja.

Ołeksandr Bojczenko (ur. 1970 w Czerniowcach) – krytyk literacki i badacz literatury, felietonista, tłumacz z języka polskiego i rosyjskiego. Autor zbiorów esejów „Coś w rodzaju chautauqua” (2003), „Chautauqua plus” (2004), „Byle książka” (2011), „Moi wśród obcych” (2012), „Mniej/Więcej” (2015), „50 procent racji” (2016). Autor licznych przekładów z języka polskiego i rosyjskiego, tłumacz m.in. Tadeusza Borowskiego, Leszka Kołakowskiego, Marka Hłaski, Jerzego Pilcha, Olgi Tokarczuk, Andrzeja Stasiuka, Daniela Odiji. Wielokrotny stypendysta programu Gaude PoloniaMinistra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2005, 2008, 2013). W roku 2014 został uhonorowany odznaką „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 245

Rok wydania: 2018

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
2
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Za­miast wstępu

Ra­port z ob­lę­żo­nego mia­sta

Zda­rzają się w ży­ciu ta­kie za­gad­kowe, opi­sy­wane w li­te­ra­tu­rze chwile, kiedy czło­wiek z jed­nej strony w czymś uczest­ni­czy, w ja­kimś waż­nym, może na­wet epo­ko­wym wy­da­rze­niu, a jed­no­cze­śnie ob­ser­wuje sa­mego sie­bie jak gdyby z boku albo z góry. Au­to­bio­gra­ficzny bo­ha­ter Joyce’a Ste­fan De­da­lus na przy­kład prze­żywa ta­kie sa­mo­wy­ob­co­wa­nie w cza­sie pierw­szej randki. Ze mną coś ta­kiego zda­rzyło się na Maj­da­nie, nocą z 10 na 11 grud­nia. Dla mnie zresztą to także była noc pierw­szej „randki”. Spo­tka­nia z Ber­ku­tem1. Na szczę­ście bez głęb­szego, cie­le­snego zbli­że­nia.

Oto sta­łem tam i pa­trzy­łem sam na sie­bie ob­cymi oczami, po­dzi­wia­łem wy­po­ży­czony hełm czoł­gi­sty na wła­snej gło­wie i my­śla­łem o Al­ber­cie Ca­mu­sie. Słowo daję. Sta­łem i my­śla­łem o Al­ber­cie Ca­mu­sie, zda­jąc so­bie jed­no­cze­śnie sprawę, jak bar­dzo ab­sur­dalna, w eg­zy­sten­cja­li­stycz­nym sen­sie tego słowa, jest to sy­tu­acja: stać na Maj­da­nie i my­śleć o Al­ber­cie Ca­mu­sie. Nie o ko­zac­kiej chwale ani nie o za­cza­dzo­nych „wro­gach na­szych i ro­sie na słońcu”2, ani na­wet nie o Faulk­ne­rze czy Sa­lin­ge­rze, któ­rzy mi za­wsze przy­cho­dzą na myśl, gdy tylko za­ma­ja­czy na ho­ry­zon­cie te­mat Ukra­iny. Nie, sta­łem i my­śla­łem o Al­ber­cie Ca­mu­sie, jego po­wie­ści Dżumai jej bo­ha­te­rze – le­ka­rzu Rieux.

Zwy­kle w ta­kich oko­licz­no­ściach my­śli lu­dzi krążą we­dług pew­nego sche­matu. Py­tamy sie­bie na­wza­jem: „Słu­chaj, na­prawdę wie­rzysz, że zwy­cię­żymy?”. Gwoli ści­sło­ści, to ja aku­rat o to nie py­tam. Sta­ram się też nie od­po­wia­dać. Nie dla­tego, że nie wie­rzę w to kon­kretne zwy­cię­stwo, ale po pro­stu sam wy­raz „wiara w zwy­cię­stwo” czło­wie­kowi w pew­nym wieku trąci drwiną. Wiara w zwy­cię­stwo? Piękna sprawa. Gdy się jest spor­tow­cem albo adep­tem szkoły woj­sko­wej, w zwy­cię­stwo trzeba wie­rzyć obo­wiąz­kowo. Bo jak ina­czej można by­łoby wy­trzy­mać ry­su­jącą się przed czło­wie­kiem per­spek­tywę ca­łego ży­cia, je­śli mia­łoby ono prze­mi­nąć na bez­na­dziej­nym ocze­ki­wa­niu tej naj­waż­niej­szej chwili, która z de­fi­ni­cji ni­gdy nie na­stąpi? Ale je­śli tro­chę się już po­żyło na tym świe­cie i zdą­żyło się mu po­przy­glą­dać, wiarę tę za­stę­puje wie­dza, że zwy­cię­stwo czło­wie­kowi nie jest pi­sane. Co tam zwy­cię­stwo! Czło­wie­kowi nie jest pi­sane na­wet po­rząd­nie o nie po­wal­czyć. Prze­zna­czone mu jest je­dy­nie wyjść na pole ży­cio­wej bi­twy i błą­kać się po nim tak długo, aż wresz­cie po­czuje swoją cał­ko­witą bez­rad­ność, bez­sens i roz­pacz. Tak w każ­dym ra­zie uwa­żał pe­wien bo­ha­ter Faulk­nera.

Je­den zaś z naj­bar­dziej zna­nych bo­ha­te­rów Sa­lin­gera już w mło­dym wieku do­szedł do wnio­sku, że nie warto grać w cu­dzą grę we­dług cu­dzych re­guł. Zwłasz­cza gdy po two­jej stro­nie nie wi­dać tłumu praw­dzi­wych zu­chwal­ców (w ory­gi­nale: there aren’t any hot-shots). Do­dać trzeba, że ten naj­bar­dziej znany bo­ha­ter Sa­lin­gera, gdyby spoj­rzeć na sprawę zwy­czaj­nie i po ludzku, wiel­kich przy­kro­ści, mó­wiąc oględ­nie, nie za­znał. Po­nie­waż w tej jego Ame­ryce ist­nieją jed­nak ja­kieś tam re­guły, a wy­nik gry za­leży od liczby i spraw­no­ści zu­chwa­łych gra­czy. U nas na­to­miast ten wy­nik wy­zna­czają tak kom­plet­nie zde­ge­ne­ro­wane wy­rzutki, że samo ży­cie z nimi na wspól­nym te­ry­to­rium i w tym sa­mym cza­sie wy­daje się nie do znie­sie­nia. O ja­kiej grze i jej re­gu­łach mo­żemy tu mó­wić? I o ja­kiej wie­rze w zwy­cię­stwo? Tu, gdy pa­trzy się na całe to plu­ga­stwo, można się po­zbyć wiary w Boga (je­śli jesz­cze ko­muś zo­stała), nie po­peł­niw­szy przy tym więk­szego grze­chu.

Sło­wem, gdy tylko w ostat­nim cza­sie po­ja­wia się te­mat na­szych szans na lep­szą przy­szłość, od razu ko­ja­rzy mi się Wście­kłość i wrzaski Bu­szu­jący w zbożu. Ale tam­tej nocy na Maj­da­nie, szu­ka­jąc we­wnętrz­nej otu­chy, my­śla­łem o le­ka­rzu Rieux z Dżumy Al­berta Ca­musa, mimo że ani jed­nego, ani dru­giego nie da się za­li­czyć do opty­mi­stów. Tym­cza­sem ktoś wła­śnie taki był mi po­trzebny, bo w to­wa­rzy­stwie opty­mi­stów czuję się jesz­cze bar­dziej bez­na­dziej­nie niż w to­wa­rzy­stwie pe­sy­mi­stów.

Tak więc le­karz Rieux, w od­róż­nie­niu od wielu swo­ich na­iw­nie opty­mi­stycz­nych czy po pro­stu da­le­kich od me­dy­cyny współ­miesz­kań­ców, roz­po­znaje dżumę na długo przed wy­bu­chem epi­de­mii na wielką skalę. I prze­ciw­sta­wia się jej z ca­łych sił. Ro­zu­mie, że za­raza jest sil­niej­sza od niego i zdolna do zdzie­siąt­ko­wa­nia choćby i po­łowy lud­no­ści. Rieux wie, że se­rum na ra­zie nie działa i że dżuma nie uspo­koi się do­póty, do­póki nie osią­gnie apo­geum swo­jej mocy – do­piero wtedy być może za­chły­śnie się nad­mia­rem sa­mej sie­bie. I nie wie­rzy w zwy­cię­stwo albo, mó­wiąc do­kład­niej, w ogóle nie za­wraca so­bie głowy ta­kimi bzdu­rami. Za to kon­ty­nu­uje walkę. Cho­ciażby dla­tego, że w prze­ciw­nym ra­zie jego ist­nie­nie stra­ci­łoby sens. A jesz­cze dla­tego, że w fi­lo­zo­fii ży­cio­wej też ist­nieją ak­sjo­maty, które nie wy­ma­gają do­wo­dów. W szcze­gól­no­ści taki, że nie­za­leż­nie od tego, kto w osta­tecz­no­ści wy­gra, czło­wiek, chcąc po­zo­stać czło­wie­kiem, w żad­nych oko­licz­no­ściach nie ma prawa sta­nąć po stro­nie dżumy.

Mniej wię­cej ta­kimi roz­my­śla­niami do­da­wa­łem so­bie otu­chy i rap­tem za­uwa­ży­łem, że niebo nad ulicą In­sty­tucką okryło się pur­purą. Na­szych przy­by­wało, co­raz czę­ściej wi­dzia­łem twa­rze zna­jo­mych i przy­ja­ciół. A po­tem nad Maj­da­nem zro­biło się cał­kiem ja­sno. Bak­cyle na roz­kaz wy­co­fy­wały się do swo­ich epi­de­micz­nych ognisk. Do zwy­cię­stwa, jak zwy­kle, było jesz­cze bar­dzo da­leko. Ale tej nocy na pewno nie prze­gra­li­śmy.

Roz­dział 1. O wa­szych

Ży­cie So­kra­tesa, śmierć Sy­zyfa

Osta­teczna mar­ność naj­trud­niej­szych py­tań czy­stego ro­zumu po­lega we­dług mnie na tym, że teo­re­tycz­nych od­po­wie­dzi na nie można z ła­two­ścią unik­nąć i nie wpły­nie to w ża­den spo­sób na moje ist­nie­nie. Na­to­miast osta­teczna waż­ność naj­prost­szych py­tań eg­zy­sten­cjal­nych po­lega na tym, że prak­tycz­nych od­po­wie­dzi na nie prę­dzej czy póź­niej nie unik­nie nikt. Przy tym – do­póki to „prę­dzej czy póź­niej” nie na­stą­piło, trudno po­zbyć się stra­chu i ge­ne­ro­wa­nego nim roz­draż­nie­nia. Bo nie wia­domo na­wet, czego na­leży się bać: śmierci (je­śli po niej nic nie ma) czy kary (je­śli po niej coś jest)?

Tak oto po­staci hi­sto­ryczne bądź mi­to­lo­giczne, które po­tra­fiły bez hi­ste­rii przy­jąć do­wolny wa­riant wła­snej przy­szło­ści, w moim prze­ko­na­niu po­zo­stają bo­daj je­dy­nymi nie­kwe­stio­no­wa­nymi bo­ha­te­rami. Je­śli wie­rzyć Pla­to­nowi, hi­sto­rycz­nym przy­kła­dem bo­ha­tera po­zba­wio­nego stra­chu przed śmier­cią był So­kra­tes, który za­nim wy­chy­lił kie­lich z cy­kutą, z uśmie­chem wy­ja­śnił za­smu­co­nym przy­ja­cio­łom, że głów­nym przed­mio­tem za­jęć praw­dzi­wego fi­lo­zofa jest, tak czy owak, umie­ra­nie i śmierć. By­łoby więc non­sen­sem na­rze­ka­nie na coś, w czym się wpra­wiał i do czego przy­go­to­wy­wał przez całe ży­cie. Je­śli zaś wie­rzyć Al­ber­towi Ca­mu­sowi, mi­to­lo­gicz­nym przy­kła­dem bo­ha­tera, który prze­zwy­cię­żył na­ło­żoną nań po­śmiertną karę, był Sy­zyf. Prze­zwy­cię­żył, bo uznał ją za prze­zna­cze­nie i po­go­dził się z nim. Tak to jest, je­śli im wie­rzyć. Mnie jed­nak uwie­rzyć Pla­to­nowi i Ca­mu­sowi przez dłuż­szy czas się nie uda­wało i za­pewne nie uda­łoby się do dziś, gdyby nie nada­rzyła się moż­li­wość spo­tka­nia, słu­cha­nia i czy­ta­nia Leszka Ko­ła­kow­skiego.

Fi­lo­zof, hi­sto­ryk idei, ba­dacz re­li­gii, pro­zaik, ese­ista, au­tor trzy­dzie­stu ksią­żek i około 400 pu­bli­ka­cji z róż­nych ga­tun­ków, pierw­szy lau­reat ufun­do­wa­nej przez Bi­blio­tekę Kon­gresu USA na­grody Johna Klu­gego (ana­log No­bla dla przed­sta­wi­cieli nauk hu­ma­ni­stycz­nych), Ko­ła­kow­ski w ostat­nich la­tach skła­niał się bar­dziej do formy ust­nej wy­kła­da­nia swo­ich my­śli. W ten spo­sób po­wstał cykl au­dy­cji, w któ­rych „pol­ski So­kra­tes”, po­dob­nie do swo­jego ateń­skiego po­przed­nika, „spro­wa­dził fi­lo­zo­fię z nieba na zie­mię” i uczy­nił do­stępną dla sze­ro­kiego au­dy­to­rium.

Oczy­wi­ście fi­lo­zo­fów na świe­cie jest do­sta­tek. Znacz­nie mniej spo­śród nich sta­no­wią mę­drcy. Ko­ła­kow­ski, zno­wuż jak So­kra­tes, był nie tylko fi­lo­zo­fem, był mę­dr­cem – prze­ni­kli­wym, scep­tycz­nym, ale też po­god­nym, skłon­nym do wy­ba­cza­nia lu­dziom ich sła­bo­ści, iro­ni­zo­wa­nia na te­mat wła­snych osią­gnięć: „Gdy fi­lo­zof doj­dzie do końca drogi do mą­dro­ści – mó­wił pan Le­szek – do­wia­duje się rze­czy, ja­kie lu­dzie pro­ści i mą­drzy wie­dzieli od za­wsze… nie mam żad­nych am­bi­cji, by być na­uczy­cie­lem, który otwiera nowe ho­ry­zonty. Moje am­bi­cje są małe. Za­kła­dam, że nie mó­wimy w fi­lo­zo­fii ni­czego no­wego. Je­ste­śmy epi­go­nami – ale to nas nie mar­twi”.

Wię­cej o pa­ra­le­lach z So­kra­te­sem. O ile nam wia­domo, ateń­ski dia­lek­tyk pró­bo­wał zna­leźć złoty śro­dek mię­dzy dwiema skraj­no­ściami fi­lo­zo­ficz­nymi swo­jej epoki. Wy­ra­zi­cie­lami pierw­szej byli ab­so­lut­nie po­ważni ka­płani star­szego po­ko­le­nia, któ­rzy fi­lo­zo­fię trak­to­wali jako ta­jem­ni­czą, sa­kralną wie­dzę dla wy­bra­nych, wsku­tek czego upra­wia­nie jej przy­po­mi­nało sek­ciar­stwo. Na an­ty­po­dach za­sia­dali so­fi­ści, w we­so­łym bła­zeń­skim stylu prze­śmie­wa­jący wszyst­kie bez wy­jątku tra­dy­cje i kwe­stio­nu­jący samą moż­li­wość ist­nie­nia prawdy. So­kra­tesa nie sa­tys­fak­cjo­no­wał ani po­zba­wiony ży­wych re­flek­sji spi­żowy pa­tos ka­pła­nów, ani to­talny ni­hi­lizm bła­znów. „Wiem, że nic nie wiem” – twier­dził So­kra­tes, lecz nie ozna­czało to, że wcale nie musi szu­kać praw­dzi­wej wie­dzy. Prawda ist­nieje w każ­dym z nas, lecz my od­bie­ramy so­bie szansę wy­da­nia jej na świat. Wo­bec tego je­dy­nym wyj­ściem jest próba sta­nia się fi­lo­zo­ficzną aku­szerką. Dwa i pół ty­siąca lat po So­kra­te­sie Le­szek Ko­ła­kow­ski opu­bli­ko­wał pod­ręcz­ni­kowy obec­nie esej Ka­płan i bła­zen. Był to nie tylko pierw­szy z wielu tek­stów, które wkrótce przy­nio­sły fi­lo­zo­fowi mię­dzy­na­ro­dowe uzna­nie, to był po­czą­tek jego „aku­szer­skiej dzia­łal­no­ści”, która po­mo­gła w przyj­ściu na świat no­wej pol­skiej in­te­li­gen­cji – tej in­te­li­gen­cji, która po­tra­fiła zjed­no­czyć się z ro­bot­ni­kami w ru­chu „So­li­dar­no­ści”.

Droga Ko­ła­kow­skiego do mą­dro­ści za­czy­nała się od nie­zbyt mą­drej, choć hi­sto­rycz­nie uza­sad­nio­nej i bio­gra­ficz­nie zro­zu­mia­łej fa­scy­na­cji ideą ko­mu­ni­styczną. Po stra­cie ojca w cza­sie wojny (zgi­nął w ge­sta­pow­skim wię­zie­niu) młody Le­szek z en­tu­zja­zmem przy­jął przyj­ście Ar­mii Czer­wo­nej i na­wet wstą­pił do PZPR. Wy­star­czył mu jed­nak je­den wy­jazd do ZSRR, żeby doj­rzeć, jak da­leki od ide­ałów so­cja­li­zmu był „ta­tar­ski re­żim Le­nina” i zre­wi­do­wać wła­sne po­glądy. Być może póź­niej­sza re­zy­gna­cja doj­rza­łego już Ko­ła­kow­skiego z bez­po­śred­niego udziału w ży­ciu po­li­tycz­nym była w ja­kiejś mie­rze wy­ni­kiem tam­tego przej­rze­nia na oczy?

W każ­dym ra­zie póź­niej na te­mat „dys­kursu” ogól­no­po­li­tycz­nego pi­sał on w spo­sób na­stę­pu­jący: „Ję­zyk po­li­tyki jest ję­zy­kiem kłam­li­wym z na­tury rze­czy. Kłam­li­wym nie w tym sen­sie, żeby wszystko w nim było kłam­stwem, ale w tym, że wszystko jest albo nie­do­po­wie­dziane, albo tak po­wie­dziane, żeby mo­gło ucho­dzić za coś waż­nego i praw­dzi­wego, cho­ciaż tak nie jest”.

Od 1956 roku prace Ko­ła­kow­skiego (pierw­szą był ar­ty­kuł Czym jest so­cja­lizm) za­czy­nają krą­żyć w dru­gim obiegu. W ciągu dzie­się­ciu lat młody fi­lo­zof pełni po­dwójną rolę: z jed­nej strony dy­sy­denta, z dru­giej dok­tora fi­lo­zo­fii, po­tem pro­fe­sora, kie­row­nika Ka­te­dry Hi­sto­rii Fi­lo­zo­fii No­wo­żyt­nej Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego.

Umiar­ko­wane, w po­rów­na­niu z ra­dziec­kimi, pol­skie wła­dze ko­mu­ni­styczne do­piero w 1966 roku na­prawdę po­gnie­wały się na Ko­ła­kow­skiego, od­bie­ra­jąc mu ka­te­drę i wy­rzu­ca­jąc z par­tii. Dwa lata póź­niej, gdy po burz­li­wych mar­co­wych za­miesz­kach za­ka­zano mu wy­kła­da­nia i pu­bli­ko­wa­nia, Ko­ła­kow­ski był zmu­szony do opusz­cze­nia oj­czy­zny. Po osie­dle­niu się na stałe w Oks­for­dzie na­pi­sał mię­dzy in­nymi fun­da­men­talne, trzy­to­mowe dzieło Główne nurty mark­si­zmu. Po­wsta­nie, roz­wój, roz­kład. Ucznio­wie fi­lo­zofa ma­wiają pół­żar­tem (na­prawdę tylko pół), że po tej pracy ani ba­da­nia, ani kry­tyka mark­si­zmu nie mają już żad­nego sensu.

Inne spo­śród naj­waż­niej­szych jego za­in­te­re­so­wań to chrze­ści­jań­skie dok­tryny, fi­lo­zo­fia Spi­nozy i Era­zma z Rot­ter­damu, Pas­cala i Hus­serla, po­zy­ty­wizm i eg­zy­sten­cja­lizm. Z bie­giem lat Ko­ła­kow­ski od­szedł od czy­sto in­te­lek­tu­al­nych py­tań fi­lo­zo­ficz­nych i sku­pił się na pro­ble­mach, które mu­siały nie­po­koić nie tylko za­wo­do­wych fi­lo­zo­fów, świad­czą o tym ty­tuły jego ksią­żek: Je­śli Boga nie ma…, Czy dia­beł może być zba­wiony…,O co nas py­tają wielcy fi­lo­zo­fo­wie, Moje słuszne po­glądy na wszystko albo zbiór Mini wy­kłady o maxi spra­wach, w któ­rym znaj­dziemy na przy­kład ta­kie roz­działy: O wła­dzy, O kłam­stwie, O śmie­chu, O nic­nie­ro­bie­niu, O za­zdro­ścii inne.

Szcze­gól­nie ważny u Ko­ła­kow­skiego te­mat to wpływ re­li­gijno-mi­to­lo­gicz­nego po­ziomu świa­do­mo­ści na po­zor­nie od­le­głe od pier­wot­nych mi­tów ży­cie współ­cze­snego czło­wieka. W tym miej­scu uza­sad­nione bę­dzie przy­po­mnie­nie Sy­zyfa. Ana­li­zu­jąc w książce Obec­ność mitu kon­flikt mię­dzy mi­to­lo­gicz­nym a co­dzien­nym, em­pi­rycz­nym od­czu­ciem świata, Ko­ła­kow­ski do­cho­dzi do wnio­sku: „Kul­tura żyje za­ra­zem z pra­gnie­nia syn­tezy osta­tecz­nej mię­dzy swo­imi skłó­co­nymi skład­ni­kami i z or­ga­nicz­nej nie­moż­no­ści za­pew­nie­nia so­bie tej syn­tezy. Do­stą­pie­nie syn­tezy by­łoby śmier­cią kul­tury tak samo, jak po­nie­cha­nie woli syn­tezy. Nie­pew­ność za­mie­rzeń i kru­chość zdo­by­czy oka­zuje się wa­run­kiem twór­czego trwa­nia kul­tury. Los kul­tury jest epo­peją wspa­niałą przez swoją chwiej­ność”.

We­dług wła­snych wy­znań pan Le­szek wąt­pił w ist­nie­nie cze­goś ta­kiego jak szczę­ście, zaś na py­ta­nie o spra­wie­dli­wość świata od­po­wia­dał, że nie mo­żemy mó­wić o tym z pew­no­ścią, po­nie­waż nie wiemy, co jest spra­wie­dliwe w oczach tego, kto ten świat stwo­rzył. Sam jed­nak spra­wiał wra­że­nie czło­wieka szczę­śli­wego i po­go­dzo­nego ze świa­tem. Jak każdy uczciwy wo­bec sie­bie so­kra­tej­ski fi­lo­zof, Ko­ła­kow­ski uni­kał ka­te­go­rycz­nych są­dów, pa­mię­ta­jąc, że nie ma ni­czego szla­chet­niej­szego nad po­szu­ki­wa­nie prawdy, ale też ni­czego bar­dziej ka­ry­god­nego nad prze­ko­na­nie o jej po­sia­da­niu. Jak każdy uczciwy wo­bec sie­bie Sy­zyf miał pew­ność, że jego ka­mień znowu się sto­czy, ale nie wpa­dał w roz­pacz, bo rów­nie do­brze wie­dział, iż wła­śnie ten z po­zoru płonny sy­zy­fowy wy­si­łek jest prze­zna­cze­niem fi­lo­zo­fii i kul­tury w ogóle.

Być może istotny byłby tu jesz­cze je­den klu­czowy aspekt. W swo­jej Kom­plet­nej i krót­kiej me­ta­fi­zyce Ko­ła­kow­ski pi­sał, że dom ludz­kiego du­cha „wspiera się na czte­rech wę­głach” (i znowu ka­mie­nie), ja­kimi są Ro­zum, Bóg, Mi­łość i Śmierć. Skle­pie­niem tej bu­dowli jest Czas – naj­bar­dziej ta­jem­ni­cze i prze­ra­ża­jące zja­wi­sko, strach przed któ­rym mo­żemy po­ko­ny­wać je­dy­nie za po­mocą wspo­mnia­nych by­tów. Ro­zum wy­krywa prawdy wieczne, oporne na czas, Bóg nie zna prze­szło­ści ani przy­szło­ści, lecz „wszystko za­wiera w swoim te­raz”. Mi­łość też zrów­nuje mi­nione z przy­szłym, jest te­raź­niej­szo­ścią skon­cen­tro­waną, wresz­cie Śmierć kła­dzie kres sa­memu po­ję­ciu na­szego ziem­skiego czasu. Jak się wy­daje, po­ra­dziw­szy so­bie na ziemi z trzema po­przed­nimi ka­mie­niami, mę­drzec Le­szek Ko­ła­kow­ski spo­koj­nie cze­kał chwili, kiedy przyj­dzie mu pchać pod górę ten czwarty.

Obrońca Ksan­typy

Po­dej­rze­wam, że na­zwi­sko pol­skiego po­ety i dra­ma­turga Lu­dwika Hie­ro­nima Mor­stina (1886–1966) na Ukra­inie do naj­bar­dziej zna­nych nie na­leży. Przy­pusz­czam także, że po­dob­nie jest w Pol­sce. W każ­dym ra­zie w pol­skich źró­dłach in­ter­ne­to­wych ła­twiej zna­leźć in­for­ma­cję o jego hra­biow­skim po­cho­dze­niu, służ­bie woj­sko­wej, uczest­nic­twie w pra­cach Rady Re­gen­cyj­nej lub szcze­blach jego ka­riery dy­plo­ma­tycz­nej niż na te­mat jego osią­gnięć li­te­rac­kich. A szkoda. Uho­no­ro­wany Zło­tym Waw­rzy­nem Aka­de­mic­kim Pol­skiej Aka­de­mii Li­te­ra­tury, tłu­ma­czony na wło­ski, nie­miecki, sło­wacki, wę­gier­ski, fran­cu­ski i cze­ski pi­sarz po­li­glota, który kla­syczne wy­kształ­ce­nie zdo­by­wał na uni­wer­sy­te­tach Ber­lina, Pa­ryża i Mo­na­chium, był au­to­rem, jak­kol­wiek by pa­trzeć, jed­nej z naj­lep­szych pod wzglę­dem ar­ty­stycz­nym współ­cze­snej sztuki o So­kra­te­sie. Do­kład­niej mó­wiąc – o mał­żonce So­kra­tesa Ksan­ty­pie. Na­zwać na­pi­saną w 1939 roku sztukę fe­mi­ni­styczną (w dzi­siej­szym ro­zu­mie­niu) by­łoby zde­cy­do­waną prze­sadą, jed­nak jej cen­tralny te­mat, obrona przez ko­bietę wła­snej god­no­ści w szo­wi­ni­stycz­nym mę­skim spo­łe­czeń­stwie, do dziś po­zo­staje ak­tu­alny za­równo w Pol­sce, jak i na Ukra­inie.

Na po­czą­tek jed­nak kilka słów o jej – Ksan­typy – mężu. „Je­dyne, co wiemy o So­kra­te­sie – żar­to­wał w ma­nie­rze so­kra­tej­skiej pe­wien ba­dacz – to to, że nic o nim nie wiemy”. I nie z po­wodu na­szego le­ni­stwa lub braku źró­deł, lecz z uwagi na kon­tro­wer­syj­ność źró­deł ist­nie­ją­cych. Sam So­kra­tes nie po­zo­sta­wił po so­bie żad­nego pi­sa­nego słowa, zaś wy­ja­śnia­nie dzi­siaj, kto z jego współ­cze­snych miał więk­szą od in­nych fan­ta­zję, jest za­da­niem nie­wy­ko­nal­nym.

Dla przy­kładu: za­ja­dły obrońca pa­triar­chal­nego ustroju Ary­sto­fa­nes nie do­strze­gał za­sad­ni­czej róż­nicy mię­dzy so­kra­tej­ską dia­lek­tyką a so­fi­styką. A je­śli na­wet do­strze­gał, to nie na ko­rzyść So­kra­tesa. Po­nie­waż so­fi­ści swoją słowną ekwi­li­bry­styką zry­wali ru­sty­kalny dach sta­rej do­brej At­tyki, Ary­sto­fa­nes go­tów był ich wszyst­kich z So­kra­te­sem na czele spa­lić żyw­cem, co zresztą za­de­mon­stro­wał w ko­me­dii Chmury – swo­istej pró­bie przy­szłego sądu nad So­kra­te­sem. Tym­cza­sem we wspo­mnie­niach Kse­no­fonta So­kra­tes jawi się jako nie­winny siel­ski mo­ra­li­sta, który na każ­dym kroku roz­daje po­rady na te­mat upra­wia­nia ziemi, ho­dowli koni, pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa do­mo­wego i in­nych za­pewne mało zna­nych mu z bli­ska za­jęć.

Oprócz Kse­no­fonta uczniami So­kra­tesa byli An­ty­ste­nes i Pla­ton, lecz i oni uda­wali, że nie­mal się w ży­ciu na oczy nie wi­dzieli. Dla twórcy cy­ni­zmu An­ty­ste­nesa to So­kra­tes był pierw­szym cy­ni­kiem, zaś w dia­lo­gach „obiek­tyw­nego ide­ali­sty” Pla­tona jego men­tor jest au­to­rem im­po­nu­ją­cego w swo­jej skali sys­temu obiek­tyw­nego ide­ali­zmu. Być może So­kra­tesa było po pro­stu za wiele, więc każdy czer­pał z niego to, co mógł i chciał za­czerp­nąć – w myśl afo­ry­zmu Szes­towa: kon­se­kwent­ność obo­wią­zuje uczniów, a nie na­uczy­cieli.

Je­dy­nie w opi­sie dwóch zwią­za­nych z So­kra­te­sem fak­tów pra­wie wszyst­kie źró­dła twier­dzą to samo. Fakt pierw­szy (czy le­piej po­wie­dzieć – ostatni): oj­ciec eu­ro­pej­skiej fi­lo­zo­fii zmarł po wy­pi­ciu kie­li­cha cy­kuty w wy­niku wy­roku ateń­skiego sądu. Mi­chał Zosz­czenko iro­ni­zo­wał w swo­jej Nie­bie­skiej księ­dze, że kil­ku­set ateń­skich han­dla­rzy i ma­ry­na­rzy, roz­strzy­ga­jąc o lo­sie So­kra­tesa, ska­zało go na śmierć za „nie­słuszne po­glądy fi­lo­zo­ficzne”. Rzecz ja­sna, ofi­cjal­nie So­kra­tes nie był oskar­żony o nie­wła­ściwe po­glądy fi­lo­zo­ficzne, ale o „nie­wy­zna­wa­nie bo­gów, któ­rych uznaje pań­stwo i wy­zna­wa­nie bo­gów, któ­rych nie wy­znaje pań­stwo oraz psu­cie mło­dzieży”.

Zosz­czenko tym­cza­sem istotę sprawy uchwy­cił do­kład­nie: So­kra­tes jako „pry­watna osoba” i So­kra­tes jako „pro­fe­sjo­nalny fi­lo­zof” sta­no­wili rzadką w hi­sto­rii ludz­ko­ści nie­ro­ze­rwalną ca­łość. Dla niego po pro­stu nie ist­niała róż­nica mię­dzy fi­lo­zo­fią a resztą ży­cia. W ten spo­sób, wy­da­jąc wy­rok na nie­bez­pieczną dzia­łal­ność „wroga ludu”, naj­bar­dziej de­mo­kra­tyczna wła­dza wszyst­kich cza­sów i na­ro­dów wy­dała wy­rok na naj­bar­dziej de­mo­kra­tyczną, bo dia­lo­gową, me­todę fi­lo­zo­ficzną. Jak mo­gło dojść do aż tak pa­ra­dok­sal­nej sy­tu­acji?

Hi­sto­ria fi­lo­zo­fii przy­po­mina nam, że epoka So­kra­tesa to epoka wiel­kich świa­to­po­glą­do­wych wstrzą­sów. Krótko przed nim re­formy re­li­gijno-fi­lo­zo­ficzne w swo­ich czę­ściach świata prze­pro­wa­dzili Za­ra­tu­stra, Budda i Kon­fu­cjusz. W od­róż­nie­niu od po­waż­nych „ko­le­gów” So­kra­tes był po­sta­cią na wskroś am­bi­wa­lentną, łą­czył w so­bie ce­chy wiel­kiego mę­drca i lu­do­wego bła­zna (co, na­wia­sem mó­wiąc, pod­kre­ślał jego ze­wnętrzny wy­gląd). Był on, w myśl cię­tej cha­rak­te­ry­styki Nie­tz­schego, bła­znem, który „spra­wił, by go po­waż­nie po­trak­to­wano”. Jego roz­mowy na­prawdę miały da­leko idące kon­se­kwen­cje, tym bar­dziej że So­kra­tes nie gło­sił prawd ob­ja­wio­nych, uży­wał zaś mi­strzow­skiej dia­lek­tyki, by na­pro­wa­dzać roz­mów­ców na wła­sne wnio­ski. Dajmy na to – o bez­sen­sow­no­ści wiary w to, co nie wy­trzy­muje próby ro­zumu. Tym sa­mym – in­te­lek­tu­al­nie roz­be­stwiał.

So­kra­tes, jak się wy­daje, był pierw­szym wol­nym eu­ro­pej­skim in­te­lek­tu­ali­stą, je­śli ro­zu­mieć to po­ję­cie w spo­sób, jaki za­pro­po­no­wał Le­szek Ko­ła­kow­ski. Dla niego in­te­lek­tu­ali­sta to nie ktoś, kto tylko pra­cuje ze sło­wem, ale ten, w czy­jej dzia­łal­no­ści słowo za­mie­nia się w siłę twór­czą – także zresztą i ruj­nu­jącą. Nie po­śred­nik w prze­ka­zy­wa­niu słów, lecz kre­ator, który wy­ko­rzy­stuje słowo, by w in­nych lu­dziach wy­wo­łać ja­kieś szcze­gólne świa­to­od­czu­cie i tym spo­so­bem „two­rzyć świat na nowo”.

Spro­wa­dza­jąc fi­lo­zo­fię, jak po­wia­dał Cy­ce­ron, z nieba na zie­mię, So­kra­tes wy­szedł z nią do lu­dzi. Mó­wiąc do­słow­nie, wy­niósł ją na ry­nek i za­pro­po­no­wał prze­chod­niom. A to, czy tym spo­so­bem za­kła­dał pod­stawy pla­toń­skiego ide­ali­zmu, czy też bar­dziej przej­mo­wał się pro­ble­mem opty­mi­za­cji go­spo­dar­stwa wiej­skiego – w na­szym kon­tek­ście nie ma więk­szego zna­cze­nia. Istot­niej­sze jest, że So­kra­tes peł­nym gło­sem wąt­pił w pew­niki wszyst­kich bez wy­jątku pod­wa­lin, na któ­rych jego na­iwni współ­o­by­wa­tele bu­do­wali swoje sys­temy wie­dzy i wy­obra­żeń.

He­gel, jak wia­domo, na­zwał sąd na So­kra­te­sem hi­sto­ryczną tra­ge­dią wszech­świata. I słusz­nie. Bo tra­ge­dia to nie kon­flikt mię­dzy prawdą a kłam­stwem, lecz mię­dzy dwiema praw­dami, które nie mogą współ­ist­nieć. Osą­dza­jąc So­kra­tesa, ateń­czycy mieli swoją sta­ro­żytną ra­cję, ale i So­kra­tes swoją ra­cję miał – ra­cję no­wo­żytną (na długo przed na­dej­ściem no­wo­żyt­no­ści). Otóż – kiedy po­czuł moc wła­snego ro­zumu i od­krył głos in­dy­wi­du­al­nego su­mie­nia, nie mógł już dłu­żej pod­po­rząd­ko­wy­wać się przed­re­flek­syj­nej ko­lek­tyw­nej mo­ral­no­ści i uda­wać, że świę­cie wie­rzy w zmy­ślone z dziada pra­dziada tłumy cu­dacz­nych i prze­waż­nie da­le­kich od za­sady ka­lo­ka­ga­tii bo­gów. Mó­wiąc kró­cej, Ateń­czycy mu­sieli ska­zać So­kra­tesa – i ska­zali. Jed­nak to nie oni po­ko­nali So­kra­tesa, lecz on ich. Bo to nie So­kra­tes zro­bił to, do czego go na­ma­wiano, lecz Ateń­czycy, jak i reszta Eu­ropy, osta­tecz­nie mu­sieli na­uczyć się my­śleć jego ka­te­go­riami. Mniej­sza więc, czy był to po­czą­tek po­stępu, czy też, jak twier­dził Nie­tz­sche – de­ka­den­cji, bo­wiem cała za­chod­nio­eu­ro­pej­ska fi­lo­zo­fia w znacz­nej mie­rze stała się spad­ko­bier­czy­nią so­kra­tej­skiego prze­wrotu w spo­so­bie od­bie­ra­nia przez czło­wieka sie­bie i świata.

A sam So­kra­tes, we­dług Kier­ke­ga­arda, wszedł do hi­sto­rii jako pierw­szy in­te­lek­tu­alny bo­ha­ter, to jest czło­wiek, który jako pierw­szy od­dał ży­cie nie za zie­mię, ma­ją­tek czy oj­czy­znę, lecz za wła­sną po­stawę świa­to­po­glą­dową.

Drugi fakt: Ksan­typa. An­tyczni au­to­rzy albo uwiel­biali So­kra­tesa, albo go nie­na­wi­dzili. Wszy­scy jed­nak byli, o dziwo, zgodni w oce­nie jego żony. Kse­no­font w Uczcie przy­ta­cza na przy­kład taki oto dia­log So­kra­tesa z An­ty­ste­ne­sem:

– Dla­czego sam, So­kra­te­sie, nie wy­cho­wu­jesz swo­jej Ksan­typy, lecz ży­jesz w naj­lep­sze z nie­wia­stą ze wszyst­kich, ja­kie tylko są, były i będą, naj­bar­dziej nie­zno­śną?

– Dla­tego – od­parł So­kra­tes – że wi­dzę, iż po­dob­nie czy­nią ci, któ­rzy chcą zo­stać naj­zna­ko­mit­szymi jeźdź­cami – na­by­wają ko­nie nie ta­kie, które są naj­ła­twiej­sze do ujeż­dże­nia, ale naj­bar­dziej nie­ujarz­mione i dzi­kie. Są­dzą bo­wiem, że je­śli ta­kie ru­maki po­tra­fią ujeź­dzić, z ła­two­ścią będą się po­słu­gi­wali in­nymi.

Cy­nicki pi­sarz Te­les w dia­try­bie O au­tar­kii opo­wiada hi­sto­rię, kiedy to Al­ki­bia­des po­czuł się za­że­no­wany, że Ksan­typa prze­wró­ciła stół, za któ­rym sie­dział z So­kra­te­sem. Ten miał od­rzec: „Gdyby prze­wró­cił go knur, nie roz­gnie­wał­byś się, a ina­czej byś się za­cho­wał, gdyby to zro­biła lo­cha?”.

Dio­ge­nes La­er­tios rów­nież przy­ta­cza kilka przy­kła­dów za­cho­wa­nia Ksan­typy, by po­ka­zać wciąż tę samą nie­wzru­szoną mą­drość So­kra­tesa. Pew­nego razu Ksan­typa zbesz­tała go i ob­lała wodą. Na to on: „Czyż nie mó­wi­łem, że kiedy Ksan­typa grzmi, to po­tem lu­nie deszcz”. Al­ki­bia­des na­rze­kał, że kłó­tli­wość Ksan­typy jest nie do wy­trzy­ma­nia, na co So­kra­tes od­po­wia­dał: „Od dawna je­stem przy­zwy­cza­jony do niej jako do nie­prze­rwa­nego szumu kół”.

Oczy­wi­ście rów­nież Pla­ton nie omi­nął tego te­matu. W dia­logu Fe­don opi­suje – co prawda z cu­dzego prze­kazu – ostat­nie go­dziny swo­jego na­uczy­ciela przed stra­ce­niem. Po tym, jak się So­kra­tes wy­ką­pał, „przy­nie­siono do niego sy­nów, miał dwóch sy­nów ma­leń­kich, a jed­nego du­żego – i jego ko­biety z domu przy­szły. Roz­ma­wiał z nimi w obec­no­ści Kri­tona i po­le­ce­nia im wy­da­wał, a po­tem ko­bie­tom i dzie­ciom odejść ka­zał i sam przy­szedł do nas”. Tu nie cał­kiem zro­zu­miała jest kwe­stia o ko­bie­tach (we­dług nie­zbyt wia­ry­god­nych źró­deł So­kra­tes oże­nił się po raz drugi z Myrto, córką Ary­sty­desa Spra­wie­dli­wego, a na­wet żył z nią i z Ksan­typą jed­no­cze­śnie). Jed­nak główna in­ten­cja Pla­tona wy­daje się oczy­wi­sta: przed śmier­cią So­kra­tes był już na tyle zmę­czony mał­żeń­skim ży­ciem, że po­że­gnał się z żoną (żo­nami) mi­mo­cho­dem, w nie­wiel­kiej prze­rwie mię­dzy roz­mo­wami z przy­ja­ciółmi.

Tak czy owak, osąd an­tycz­nych au­to­rów był jed­no­znaczny: Ksan­typa to naj­bar­dziej kłó­tliwa ze wszyst­kich ko­biet, które kie­dy­kol­wiek wy­szły za mąż. Sen­sem jej ży­cia było za­tru­wa­nie ist­nie­nia „naj­mą­drzej­szego z Ateń­czy­ków”, a je­śli jej się to nie za­wsze uda­wało, to tylko dla­tego, że to wła­śnie on był naj­mą­drzej­szy. W ta­kich czy in­nych wa­ria­cjach na ten te­mat „opi­nia” ta prze­trwała aż do XX wieku i zna­la­zła żar­to­bliwy wy­raz na przy­kład w wier­szu Boh­dana Ihora An­to­ny­cza So­kra­tes:

Usły­szeć mą­drość znowu jest spo­sob­nośćBo sam So­kra­tes ryn­kiem spa­ce­rujeI uczniów swych po sto­kroć wy­cho­wujeŻe nade wszystko jest praw­dziwa du­cha wol­ność

Na­ucza róż­nych mę­dr­ców on,Głos jego nie­sie się jak dzwon,A czoło jego łyse jest jak lipa

Swe prawdy święte w lu­dzi tchnieCzy­sto­ści i wiecz­no­ści spra­wie­dli­wej chceNa­prze­ciw stoi z mio­tłą już Ksan­typa3

Cóż, moż­liwe, że żona So­kra­tesa na­prawdę była, cy­tu­jąc fiń­skiego pi­sa­rza Mart­tiego Lar­niego, „zła jak dia­beł”. Można jed­nak przy­pu­ścić, że przy­czyna ta­kiego ne­ga­tyw­nego wi­ze­runku Ksan­typy stwo­rzo­nego przez uczniów i przy­ja­ciół So­kra­tesa znaj­do­wała się, choćby tylko po czę­ści, gdzie in­dziej. Nie­wąt­pli­wie trak­to­wa­nie Aten i ogól­nie sta­ro­żyt­nej Gre­cji jako ko­lebki eu­ro­pej­skiej kul­tury jest cał­ko­wi­cie uza­sad­nione. Warto jed­nak brać po uwagę, że w tej ko­lebce sto­su­nek do ko­biet był da­leki od ide­ałów nie tylko fe­mi­ni­zmu, ale na­wet choćby naj­bar­dziej umiar­ko­wa­nego hu­ma­ni­zmu. Wy­star­czy wspo­mnieć pod­ręcz­ni­kową już Ucztę Pla­tona, gdzie na po­czątku, jako wstęp do dys­ku­sji, przed­sta­wiono po­wszechne w tam­tych cza­sach prze­ko­na­nie o ist­nie­niu dwóch Ero­sów i dwóch Afro­dyt – nie­biań­skiej (Ura­nii) i po­spo­li­tej (Pan­de­mos). Pierw­sza „nie ma w so­bie pier­wiastka żeń­skiego, a je­dy­nie mę­ski – nie­przy­pad­kowo, bo to mi­łość do mło­dzień­ców – jest star­sza wie­kiem i obce jej są nie­po­ha­mo­wane na­mięt­no­ści. Na­zna­czeni przez tego Erosa zwra­cają się do mę­skiej płci, po­nie­waż po­ciąga ich to, co z na­tury rze­czy ma wię­cej siły i ro­zumu”. Na­to­miast „Eros Afro­dyty po­spo­li­tej jest na­prawdę po­spo­lity i zdolny do cze­go­kol­wiek. Tym Ero­sem ko­chają przy­ziemni lu­dzie… Po­nie­waż taka mi­łość po­cho­dzi od bo­gini, która nie tylko jest znacz­nie młod­sza od tam­tej, ale i od na­ro­dzin ma w so­bie pier­wia­stek za­równo żeń­ski, jak i mę­ski”. Ina­czej mó­wiąc, w swoim pra­gnie­niu udo­wod­nie­nia „im­ma­nent­nego” ze­psu­cia ko­bie­cej płci fi­lo­zo­fia sta­ro­żyt­nych Gre­ków, za­zwy­czaj tak do­cie­kliwa w naj­drob­niej­szych na­wet kwe­stiach, w tym ogól­no­ludz­kim za­gad­nie­niu nie do­strzega wręcz oczy­wi­stego ab­surdu i po­zba­wia bo­gi­nię ko­bietę „ko­bie­cego pier­wiastka”.

W prze­ko­na­niu współ­cze­snych So­kra­tesa ko­bieta to istota gor­szego ro­dzaju. In­nymi słowy, jest ona oczy­wi­ście po­trzebna do prze­dłu­że­nia ga­tunku, tak samo jak po­trzebni są nie­wol­nicy i do­mowe zwie­rzęta do pod­trzy­ma­nia jego ży­cio­wych czyn­no­ści, ale nie wię­cej. Jaka mo­głaby być re­ak­cja „re­pu­bliki fi­lo­zo­fów”, gdyby taka istota rap­tem ogło­siła ja­kieś swoje prawo do wy­boru wła­snej ży­cio­wej drogi? Taka wła­śnie, jak wi­dzie­li­śmy. Uważa się, że So­kra­tes wy­prze­dził swój czas i za­pła­cił za to ży­ciem. Moż­liwe wszakże, że i Ksan­typa wy­prze­dziła swój czas i za­pła­ciła za to re­pu­ta­cją.

W na­kre­ślo­nym kon­tek­ście sztuka Mor­stina (ga­tun­kowo au­tor trak­to­wał ją jako ko­me­dię) już w sa­mej na­zwie Obrona Ksan­typy sy­gna­li­zo­wała za­miar zruj­no­wa­nia utrwa­lo­nego ste­reo­typu. I to się jej udało. Jako pierw­szy zwró­cił na to uwagę Jan Le­choń: „Czym so­bie to uzna­nie zdo­była ko­me­diowa apo­lo­gia So­kra­te­so­wej mał­żonki? Dwa­dzie­ścia cztery wieki pra­co­wały na to, aby mał­żonkę So­kra­tesa przed­sta­wić jako ko­bietę złą, prze­wrotną se­kut­nicę. Wiel­kiego trzeba było kunsztu, aby to wy­obra­że­nie od­wró­cić. Uro­cza, po­nętna, dzielna, pełna po­świę­ceń ko­bieta wal­czy o swoje prawo do mi­ło­ści”. Wkrótce po ko­me­dii Mor­stina świat uj­rzały inne, w więk­szym czy mniej­szym stop­niu apo­lo­ge­tyczne wo­bec Ksan­typy utwory róż­nych tre­ści i ga­tun­ków li­te­rac­kich, jak na przy­kład Ranny So­kra­tes Ber­tolta Brechta, Śmierć So­kra­tesa Larsa Gyl­len­stena, So­kra­tes Jo­sefa i Mi­ro­slavy To­ma­nów, Roz­mowy z So­kra­te­sem Edu­arda Ra­dzin­skiego i inne.

Tak oto, jak za­po­wiada ty­tuł, główną bo­ha­terką Mor­stina jest Ksan­typa. Z jej słów i uczyn­ków, do­mo­wych kło­po­tów, kłótni ze słu­żą­cymi i przy­ja­ciółmi So­kra­tesa, ry­wa­li­za­cji z Mir­ryną, sto­sun­ków z wła­dzami mia­sta i hi­sto­rii nie­speł­nio­nej mi­ło­ści z Char­mi­de­sem w za­sa­dzie składa się cała ko­me­dia. Główny wą­tek roz­wija się jako sze­reg ży­cio­wych wy­zwań sa­mej Ksan­typy, wsku­tek czego w jej wi­ze­runku do­ko­nują się zmiany, o któ­rych póź­niej. Tym­cza­sem So­kra­tes po­zo­staje nie­zmienny w swo­jej mą­dro­ści i mi­mo­wol­nym okru­cień­stwie. Za to wy­zwa­niom pod­da­wana jest jego me­toda fi­lo­zo­ficzna. Na tym, jak się wy­daje, po­lega jedno z naj­bar­dziej efek­tow­nych ar­ty­stycz­nych osią­gnięć Mor­stina.

Lo­giczne jest, że two­rząc Obronę Ksan­typy, pol­ski dra­ma­turg wy­ko­rzy­stał tak cha­rak­te­ry­styczne dla an­tycz­nego ga­tunku so­kra­tycz­nego dia­logu chwyty jak syn­kreza (ze­sta­wie­nie róż­nych po­glą­dów na okre­ślone za­gad­nie­nie) i ana­kreza (pro­wo­ko­wa­nie słowa sło­wem, któ­rego mi­strzem był So­kra­tes), a także mo­tywy sy­tu­acyjne wy­ko­nu­jące funk­cję tej ostat­niej. Oprócz tego w dia­logu so­kra­tycz­nym, we­dług Mi­cha­iła Bach­tina, jako przed­miot albo, co waż­niej­sze, punkt wyj­ścia do zro­zu­mie­nia, oceny i kształ­to­wa­nia rze­czy­wi­sto­ści służy „żywa, cza­sem na­wet wprost co­dzienna współ­cze­sność”. W związku z tym nie tylko ko­miczny, ale także po­ważny przed­miot jest przed­sta­wiany bez ja­kie­go­kol­wiek epic­kiego lub tra­gicz­nego dy­stansu, po­ka­zany nie z punktu wi­dze­nia ab­so­lut­nej prze­szło­ści jego mitu czy le­gendy, ale „po­przez bez­po­średni, a wręcz pro­stacko fa­mi­liarny kon­takt z ży­wymi współ­cze­snymi od­bior­cami”.

U Mor­stina jako przy­kład ta­kiego zwul­ga­ry­zo­wa­nia można za­cy­to­wać Ksan­typę, która przy oka­zji roz­mowy o naj­lep­szym dla męż­czy­zny wieku wtrąca wy­po­wiedź o Ho­me­rze: „E, stary był i ślepy”. Albo słowa Mir­ryny o So­kra­te­sie:

MIR­RYNA

Wszystko wraca na świe­cie, jak po­wie­dział ja­kiś mę­drzec.

KSAN­TYPA

Jaki?

MIR­RYNA

A bo ja wiem. Spy­taj się So­kra­tesa, on się tym zaj­muje, kto, gdzie i kiedy po­wie­dział jaką bred­nię.

Jesz­cze waż­niej­sze u Mor­stina jest wy­ko­rzy­sta­nie ogól­nych za­sad „kar­na­wa­li­za­cji” li­te­ra­tury, do któ­rej na­leży dia­log so­kra­tyczny. Dra­ma­turg wpro­wa­dza na przy­kład do osób dra­matu pa­ro­dy­stycz­nego so­bo­wtóra So­kra­tesa – jego nie­wol­nika Ty­re­usza. Sam So­kra­tes po­ja­wia się na sce­nie tylko w po­ło­wie sztuki, ale widz w tym mo­men­cie ma już wy­star­cza­jąco wy­ro­biony po­gląd o so­kra­tycz­nej me­to­dzie dzięki Ty­re­uszowi. Wy­obra­że­nie oczy­wi­ście pa­ro­dy­styczne:

KSAN­TYPA

Bierz wia­dro i idź po wodę. Spiesz się, mu­szę wie­cze­rzę go­to­wać, słońce się zniża.

TY­RE­USZ

Szla­chetna Ksan­typo…

KSAN­TYPA

Nie ga­daj, tylko śpiesz się.

TY­RE­USZ

Szla­chetna mał­żonko So­kra­tesa, ja nie pójdę po wodę.

KSAN­TYPA

Czy do­brze sły­szę?

TY­RE­USZ

Nie pójdę po wodę, bo wia­dro jest dziu­rawe, a gdy pró­bo­wa­łem na­lać wody do na­czy­nia dziu­ra­wego, wy­lała się za­raz przy studni. Ta­kim jest wi­dać prawo na­tury.

KSAN­TYPA

Po­życz wia­dra u są­sia­dów.

TY­RE­USZ

Nie po­ży­czę wia­dra u są­sia­dów, bo wła­śnie wczo­raj po­ży­czy­łem i ono jest dziu­rawe.

KSAN­TYPA

Ten czło­wiek przy­wie­dzie mnie do roz­pa­czy.

TY­RE­USZ

Gdyby była tylko jedna dziura, pró­bo­wał­bym za­tkać pal­cem. Ale dziur jest wię­cej niż pal­ców u mo­ich rąk. Cie­ka­wym, kto tak dno po­dziu­ra­wił jak sito… i po co!

KSAN­TYPA

Masz tu pół drachmy i kup nowe wia­dro.

TY­RE­USZ

O nie, szla­chetna mał­żonko So­kra­tesa. Za pół drachmy wia­dra nie ku­pię. Bo pół drachmy to trzy obole. Wia­dro kosz­tuje cztery. Je­śli za­płacę tylko pół drachmy, to mi da­dzą stare i dziu­rawe. I bę­dziemy mieć dwa na­czy­nia dziu­rawe, z któ­rych woda bę­dzie tak samo wy­cie­kać, to zna­czy nie, źle mó­wię, wody bę­dzie wię­cej wy­cie­kać, ale efekt bę­dzie ten sam.

Tak samo w stylu so­kra­tej­skim Ty­re­usz udo­wad­nia wie­śnia­kowi, któ­rego wino pił, że nie musi mu pła­cić. Tu Mor­stin robi wi­doczną alu­zję do wspo­mnia­nej już ko­me­dii Ary­sto­fa­nesa Chmury, w któ­rej była mowa o tym, że od So­kra­tesa można na­uczyć się tak samo po­ko­ny­wać słow­nie „pra­wego, jak i nie­pra­wego”. U Mor­stina Ty­re­usz mówi, że „kto ob­cuje stale z ta­kim mę­dr­cem jak So­kra­tes, ten z każ­dego po­trafi zro­bić głupca dla wła­snej ko­rzy­ści”. W taki spo­sób Mor­stin znaj­duje moż­li­wość wy­ja­śnie­nia wro­giego na­sta­wie­nia Ary­sto­fa­nesa do So­kra­tesa: je­śli na­wet cał­kiem uwie­rzyć Pla­to­nowi, że So­kra­tes miał na celu wy­łącz­nie po­szu­ki­wa­nie prawdy i mo­ralne wy­cho­wa­nie Ateń­czy­ków, to w prak­tyce, tak czy ina­czej, jego me­toda w rę­kach licz­nych Ty­re­uszy czę­sto pro­wa­dziła do skut­ków wprost od­wrot­nych.

Wresz­cie – apo­geum pa­ro­dy­stycz­nego wy­pa­cze­nia słów So­kra­tesa w ko­me­dii staje się scena, gdy nie­wol­nicy oma­wiają, co za­sły­szeli, zbie­ra­jąc ze stołu na­czy­nia po wspo­mnia­nej, po­świę­co­nej Ero­sowi i opi­sa­nej przez Pla­tona uczcie w domu Aga­tona. Z ca­łej dia­lek­tyki De­otymy i fi­lo­zo­ficz­nych roz­wa­żań o Pięk­nie ab­so­lut­nym po­zo­stało tu tyle:

TY­RE­USZ

Wcale nie mó­wi­łem, ja ni­gdy nie mó­wię, że nie wiem, bo za­wsze wiem, że wiem. Mó­wiła do niego, że nie to piękne, co jest, tylko to, czego nie ma. Bo to, co jest, tego wcale nie ma.

NIE­WOL­NIK I

Czego nie ma?

TY­RE­USZ

Tego wła­śnie, co jest.

NIE­WOL­NIK I

A jest co?

TY­RE­USZ

To, czego nie ma.

NIE­WOL­NIK I

Ja bym tego two­jego So­kra­tesa wy­rżnął w łeb pu­stym dzba­nem i spy­tał­bym się go: po­wiedz, jest dzban czy go nie ma, a twój łeb roz­bity jest czy go nie ma?

Mor­stin nie ogra­ni­cza się jed­nak tylko do pa­ro­dii w du­chu Ary­sto­fa­nesa. Oprócz od­bi­cia So­kra­tesa w krzy­wym zwier­cia­dle, któ­rego rolę speł­nia Ty­re­usz, w sztuce wy­stę­pują też inni: za­ko­chany w Ksan­ty­pie Char­mi­des, za­dzi­wiony za­równo mą­dro­ścią So­kra­tesa, jak i jego śle­potą wo­bec żony; roz­ko­chani w fi­lo­zo­fii Ary­sto­de­mos i Aga­ton, któ­rych roz­mowy z So­kra­te­sem in­spi­rują do roz­my­ślań o „ta­jem­ni­czej za­sło­nie, dzie­lą­cej ży­cie od śmierci”; za­ko­chany w sa­mym So­kra­te­sie Al­cy­bia­des, po­rów­nu­jący go z fi­gurką Sy­lena, w środku któ­rej znaj­duje się po­są­żek boga (to po­rów­na­nie znamy też z pla­toń­skiej Uczty) i reszta po­staci. Dzięki temu Mor­stin osiąga po­li­fo­niczny efekt, który – że po­now­nie przy­wo­łam Bach­tina – po raz pierw­szy na eu­ro­pej­skim grun­cie po­ja­wia się wła­śnie w „kar­na­wa­li­zo­wa­nej” li­te­ra­tu­rze.

Na­tu­ral­nie naj­trud­niej­szą par­tię w tym wie­lo­gło­sie wy­ko­nuje Ksan­typa. Nie na­leży ani do wro­gów So­kra­tesa, ani do jego bez­kry­tycz­nych wy­znaw­ców. W od­róż­nie­niu od in­nych osób dra­matu, w isto­cie po­zba­wio­nych ry­sów psy­cho­lo­gicz­nych, jed­no­wy­mia­ro­wych an­tycz­nych ma­sek, Ksan­typa przez Mor­stina zo­staje uwspół­cze­śniona. Jak już wspo­mnia­łem, jej ob­raz i sto­su­nek do So­kra­tesa zmie­niają się w trak­cie sztuki. Jej słowa, uczu­cia i uczynki zdają się kom­pli­ko­wać i po­pa­dać w sprzecz­no­ści. Ale w isto­cie wła­śnie to wy­daje się psy­cho­lo­gicz­nie uza­sad­nione we współ­cze­snym ro­zu­mie­niu. Na prze­kór an­tycz­nym źró­dłom ona ko­cha So­kra­tesa „za jego ro­zum i szla­chet­ność du­szy”, iry­tu­jąc się jed­no­cze­śnie by­tową bez­rad­no­ścią męża: „Mó­wią w mie­ście, że je­stem złą żoną wiel­kiego mę­drca. A ten wielki mę­drzec umarłby z głodu beze mnie. Bo on wie, co zło, a co do­bro, co piękne i co szla­chetne, ale nie roz­róż­nia obola od drachmy”.

Po­mimo tego główną przy­czyną obu­rze­nia Ksan­typy nie są pro­blemy bytu, ale mę­ski szo­wi­nizm i brak uwagi So­kra­tesa dla niej jako ko­biety i czło­wieka: „On wszyst­kich stara się po­znać i zba­dać do wnę­trza, tylko ni­gdy nie in­te­re­so­wał się wła­sną żoną. Bo to nie warto, to jak przed­miot co­dzien­nego użytku, nie pyta się już czło­wiek, jaki jest, byle był”. W tym wła­śnie gnie­wie głos Ksan­typy za­czyna na­bie­rać współ­cze­snego wy­miaru: „Wy na­szego ciała po­trze­bu­je­cie tylko do roz­ko­szy, cho­ciaż i z tym co­raz czę­ściej zwra­ca­cie się do chłop­ców. Ale o tym, że mamy także my­ślącą du­szę, nie chce­cie wcale wie­dzieć. Ale ja was na­uczę. Za wszyst­kie Atenki, wszyst­kie Hel­lenki, będę wal­czyć o god­ność ko­biecą i jej prawo do ży­cia… Sły­sza­łam, jak mó­wił je­den z tych mę­dr­ców, co tu przy­cho­dzą: Idę do ko­biety nie na to, by szu­kać roz­ko­szy, bo wolę mło­dzień­ców, ale by za­płod­nić jej ciało i przez to zdo­być so­bie nie­śmier­tel­ność. Cie­ka­wam, komu za­leży na tym, by taki bał­wan zdo­był nie­śmier­tel­ność?”.

Sa­mych tylko tych ty­rad, z głod­nymi dziećmi i ga­da­ją­cymi słu­gami w tle, chro­nicz­nym braku w domu pie­nię­dzy i sa­mego So­kra­tesa, wy­star­czy­łoby dla ko­me­dio­wej obrony Ksan­typy. Ale Mor­stin pro­po­nuje nam rów­nież nie­ko­me­diową. W pro­ce­sie roz­wi­ja­nia się fa­buły sto­sunki Ksan­typy z So­kra­te­sem prze­cho­dzą dwie kry­tyczne fazy. Można by je na­zwać cie­le­sną i du­chową.

Na po­czątku świa­doma prze­mi­ja­nia mło­do­ści i urody, prze­ko­nana, że „nie ma ko­biet złych i do­brych, są tylko za­wie­dzione w mi­ło­ści i szczę­śliwe”, Ksan­typa de­cy­duje się uciec od obo­jęt­nego jej zda­niem męża z Char­mi­de­sem. W ostat­niej chwili jed­nak otrzy­muje „ostrze­że­nie bo­gów” w po­staci zo­sta­wio­nego przez So­kra­tesa w domu płasz­cza: „Za­ziębi się, za­gada się z tym głu­pim Fe­dro­sem i na pewno się za­ziębi”. Ksan­typa re­zy­gnuje ze swo­jego za­miaru i składa So­kra­te­sowi w ofie­rze oso­bi­ste szczę­ście. Współ­czu­cie i mar­twie­nie się o jego po­dobne do Sy­lena ciało biorą górę nad urazą i znie­wagą jej ciała wła­snego.

In­nym ra­zem Ksan­typa, bę­dąc już matką dwojga dzieci, przy­cho­dzi do domu Aga­tona z moc­nym po­sta­no­wie­niem urzą­dze­nia So­kra­te­sowi pie­kiel­nej awan­tury w obec­no­ści jego wy­znaw­ców. Widz staje się jed­nak świad­kiem du­cho­wej prze­miany Ksan­typy, która to prze­miana do­ko­nuje się pod wpły­wem pod­słu­cha­nej roz­mowy mię­dzy go­spo­da­rzem domu a Ary­sto­de­mo­sem. Ich pod­nio­sła i pełna sza­cunku per­cep­cja mo­no­logu So­kra­tesa zo­staje kon­tra­punk­towo prze­ciw­sta­wiona po­przed­niemu, ko­micz­nemu jej od­two­rze­niu przez Ty­re­usza:

ARY­STO­DE­MOS

Tak, Aga­to­nie – im dłu­żej o tym my­ślę, tym sil­niej do­cho­dzę do prze­ko­na­nia, że ta twoja uczta też nie bę­dzie za­po­mniana, nie tylko przez nas, ale przez idące po nas po­ko­le­nia.

AGA­TON

I ja mia­łem to wra­że­nie, że choć dzbany już są próżne, świa­tła po­ga­sły, bie­siada na­sza się nie skoń­czyła, bę­dzie ona trwać, póki mowa hel­leń­ska roz­brzmie­wać bę­dzie po świe­cie. – I może dłu­żej jesz­cze… Nie jest to naj­waż­niej­sze, co So­kra­tes do nas mó­wił, ale to, czego nie do­po­wie­dział. O tym my­śleć mu­simy my i o tym my­śleć musi od dzi­siaj cała ludz­kość, sto­jąca przed ta­jem­ni­czą za­słoną dzie­lącą ży­cie od śmierci…

ARY­STO­DE­MOS

I zro­zu­mia­łem do­piero dzi­siaj, dla­czego So­kra­tes nie trwoży się ani o ży­cie, ani o zdro­wie, ani o mie­nie swoje nie dba, o dom i o dzieci. Bo mnie to nie­raz dzi­wiło, gdy go wi­dzia­łem, jak boso prze­biega ulice Aten, po­zor­nie bez celu, gdy ten czas mógłby ina­czej użyć. Ale czy czło­wiek, który tak wie­rzy w ży­cie du­szy nie­śmier­tel­nej, w ta­kim bli­skim ob­co­wa­niu z nie­za­leż­nym nie­śmier­tel­nym by­tem, czy czło­wiek taki może przy­wią­zy­wać wagę do tych mało zna­czą­cych szcze­gó­łów?

Na­wet taki, po­średni, od­biór mowy So­kra­tesa wy­wiera na Ksan­ty­pie ogromne wra­że­nie. Jej ostat­nie zda­nie, „zro­bię tak, jak so­bie ży­czysz, So­kra­te­sie”, zo­staje wy­po­wie­dziane za­miast za­pla­no­wa­nej awan­tury. Świad­czy nie tylko o uzna­niu przez Ksan­typę wiel­ko­ści swo­jego męża, ale i ojej przej­ściu od es­te­tycz­nego do etycz­nego spoj­rze­nia na ży­cie, któ­rego wła­śnie do­ko­nał w sta­ro­żyt­nej Gre­cji re­alny hi­sto­ryczny So­kra­tes. W ten spo­sób los fa­bu­lar­nej bo­ha­terki Mor­stina roz­wija się zgod­nie z lo­giką opi­sa­nego w Uczcie Pla­tona przej­ścia od piękna cie­le­snego do du­cho­wego. Fi­nał ca­łej sztuki staje się tym sa­mym obroną Ksan­typy, która jed­no­cze­śnie jest rów­nież obroną So­kra­tesa.

„Świat cię bę­dzie wspo­mi­nał przez wieki, żeś umiała być do­brą żoną ta­kiego czło­wieka jak So­kra­tes” – pro­ro­kuje w sztuce Char­mi­des. Jak wia­domo, jego pro­roc­two oka­zało się nie­zbyt do­kładne, ale przy­naj­mniej Lu­dwik Hie­ro­nim Mor­stin do­ło­żył mak­si­mum sta­rań, żeby swoją Ksan­typę stwo­rzyć wła­śnie taką.

Głos prozy

Tak zwane opóź­nie­nie kul­tu­rowe jest po­ję­ciem nie tylko bar­dzo względ­nym, ale i cał­kiem zdys­kre­dy­to­wa­nym. Wy­czuwa się w nim ja­kąś im­pe­rialną po­gardę i szo­wi­ni­styczną py­chę, pod­szytą jed­no­cze­śnie pro­win­cjo­nal­nym kom­plek­sem niż­szo­ści. Zda­rzają się jed­nak sy­tu­acje, w któ­rych to opóź­nie­nie da się zmie­rzyć znie­omal ma­te­ma­tyczną do­kład­no­ścią. Na przy­kład: o ile lat ukra­iń­ska sa­mo­świa­do­mość jest opóź­niona w sto­sunku do pol­skiej? Do­kład­nie o tyle, ile mi­nęło od czasu, gdy pol­skie emi­gra­cyjne cza­so­pi­smo „Kul­tura” za­częło dru­ko­wać Dzien­nik Wi­tolda Gom­bro­wi­cza.

Woj­ciech Kar­piń­ski uwa­żał go za naj­waż­niej­sze dzieło pol­skiej prozy w ca­łej hi­sto­rii jej ist­nie­nia, które „zre­wo­lu­cjo­ni­zo­wało pol­ską li­te­ra­turę”, bo wy­do­było głos prozy. Nie znam pol­skiej li­te­ra­tury w ta­kim aż stop­niu, by po­twier­dzić albo oba­lić opi­nię Kar­piń­skiego, wiem jed­nak, że głos prozy to jest to, czego nam ka­ta­stro­ficz­nie bra­ko­wało w ca­łej hi­sto­rii na­szej, ukra­iń­skiej li­te­ra­tury. Wbrew wznio­słym wy­obra­że­niom roz­ma­rzo­nych go­spo­dyń do­mo­wych proza jest znacz­nie bar­dziej wy­ra­fi­no­wana i wy­ma­ga­jąca niż po­ezja. Jest jej cał­kiem obo­jętne, czy czy­jaś „babka miała fol­wark i miesz­kała w Pa­ryżu”, za to kli­mat fał­szu i znie­wo­le­nie są dla niej za­bój­cze, w nim nie pro­kreuje –i już. W po­ezji można po­zwo­lić so­bie na wiele: można za­wo­alo­wać próż­nię jam­bami i re­to­rycz­nymi fi­gu­rami albo scho­wać się przed ze­wnętrzną pre­sją w ska­mie­nia­ło­ściach so­ne­tów i oktaw. Proza zmu­sza do roz­mowy wol­nego czło­wieka z wol­nym czło­wie­kiem. Któż bo­wiem bę­dzie słu­chać fał­szy­wego (choćby i miał szla­chetne in­ten­cje) lub wy­stra­szo­nego głosu? A kiedy staje się on tubą wła­dzy (w ja­kim­kol­wiek zna­cze­niu tego słowa) i wcale nie jest wy­stra­szony, a wręcz prze­ciw­nie re­pre­syjno-dy­dak­tyczny, ani chybi zo­sta­nie wy­słu­chany, ale i znie­na­wi­dzony – to pewne. Otóż głos prozy nie jest gło­sem pana ani nie­wol­nika. To głos czło­wieka, który roz­ma­wia z in­nym czło­wie­kiem. To głos Gom­bro­wi­cza, który po­ro­zu­miewa się w swoim Dzien­niku ze mną oso­bi­ście.

Prawda ro­dzi się po­mię­dzy ludźmi. Zro­zu­miał to So­kra­tes i po­szedł do lu­dzi na po­ga­wędki. Tak wła­śnie po­wstał dia­log so­kra­tyczny – zwia­stun eu­ro­pej­skiej prozy. Pie­kło to inni lu­dzie, uznał Jean-Paul Sar­tre i zo­stał eg­zy­sten­cja­li­stą (a może naj­pierw zo­stał, a po­tem to po­wie­dział). Gom­bro­wicz za Sar­tre’em nie prze­pa­dał, dla­tego zga­dzał się z nim tylko po czę­ści: pie­kło to inni lu­dzie, ale i raj to także oni. Od­krył, że inni lu­dzie po pro­stu bar­dzo czę­sto nie do­ce­niają Formy, jed­no­cze­śnie prze­ce­nia­jąc formę („per­sonę” – po­wie­działby Jung).

Dla­tego po­zują je­den przed dru­gim jako ko­mu­ni­ści, na­zi­ści, Po­lacy, męż­czyźni, twórcy – kto­kol­wiek, byle nie lu­dzie. („Ni­gdy z ni­kim nie przy­stą­pi­łem do po­je­dynku, jak tylko ro­ze­braw­szy się uprzed­nio ze wszyst­kich szarż i epo­le­tów, w ogóle ni­gdy nie na­pi­sa­łem jed­nego słowa, jak tylko w stroju ada­mo­wym”). Dla­tego wła­śnie znie­kształ­cają sie­bie na­wza­jem za­sty­głymi for­mami, w isto­cie tru­pami form, bo praw­dziwa forma to coś zu­peł­nie in­nego, ru­cho­mego, ela­stycz­nego i nie­uchwyt­nego jak samo ży­cie. Forma jest ży­ciem – to spo­sób od­wiecz­nego kształ­to­wa­nia się ar­ty­sty i sztuki, czło­wieka i ludz­ko­ści. Gom­bro­wicz czuł, że świat nie jest cmen­ta­rzy­skiem wszyst­kiego, co już zo­stało po­wie­dziane, lecz po­ten­cjalną nie­skoń­czo­no­ścią kom­bi­na­cji ikształ­tów, więc do­strzegł, że do­słow­nie wszystko wo­kół staje się płodne. Nic na świe­cie nie jest ta­kie, ja­kie jest, tym bar­dziej – nic nie bę­dzie ta­kim wiecz­nie. Ży­cie za­wsze jest nie­doj­rzałe, nie­do­sko­nałe, nie­skoń­czone – na tym po­lega jego siła i uroda, w tej nie­do­war­to­ści tkwi jego naj­więk­sza i naj­bar­dziej ta­jem­ni­cza war­tość. I je­śli li­te­ra­tura ma w czymś ży­cie na­śla­do­wać, to za­pewne wła­śnie wtym.

Tym spo­so­bem do­cie­ram do pół­metka: gdy­by­śmy ist­nie­jący ukra­iń­ski prze­kład Dzien­nika co nieco sty­li­stycz­nie prze­re­da­go­wali i za­mie­nili w nim Pol­skę i Po­la­ków na Ukra­inę i Ukra­iń­ców, Mic­kie­wi­cza na Szew­czenkę etc., otrzy­ma­li­by­śmy naj­bar­dziej po­ży­teczne dzieło ukra­iń­skiej prozy.

Na­wet w kosz­mar­nym śnie Gom­bro­wicz nie wy­obra­żał so­bie sie­bie jako men­tora czy ka­zno­dziei: „Nie je­stem jed­nym z wa­szych za­cnych, pa­ten­to­wa­nych i gwa­ran­to­wa­nych pro­fe­so­rów. Ze mną ni­gdy nic nie wia­domo. W każ­dej chwili mogę po­wie­dzieć głup­stwo albo skła­mać – w ogóle wy­strych­nąć na dudka. Ze mną nie ma żad­nej gwa­ran­cji. Je­stem drań – lu­bię się za­ba­wić – igwiż­dżę – gwiż­dżę – gwiż­dżę… na was i na moje na­ucza­nie”. Awszak cie­szyłby się, gdyby jego do­świad­cze­nie ko­muś po­mo­gło. Do­świad­cze­nie czło­wieka, który w walce z gra­ni­to­wymi for­mami wszel­kich moż­li­wych ide­olo­gii wy­pra­co­wał in­dy­wi­du­alny styl i sam so­bie usta­wił głos. Do tego nie­zbędny był je­den dro­biazg: we­wnętrzna wol­ność, która po­zwala uni­kać za bar­dzo na­tar­czy­wych ob­jęć – czy to kla­so­wych, czy na­ro­do­wych. Ten wła­śnie dro­biaż­dżek to ab­so­lutny con­di­tio sine qua non: bez niego nie ma co się po­ry­wać na prozę, bo jej głos to brzmie­nie wła­śnie tej we­wnętrz­nej wol­no­ści.

Kiedy zo­stanę mi­ni­strem oświaty, Dzien­nik Gom­bro­wi­cza wej­dzie do pro­gramu szkol­nego jako przed­miot spe­cjalny – do po­wol­nego, roz­ło­żo­nego w cza­sie na kilka lat czy­ta­nia. Na ra­to­wa­nie przed­sta­wi­cieli dzi­siej­szego es­ta­bli­sh­mentu na­ukowo-li­te­rac­kiego jest już za późno. Nie da się już im wy­tłu­ma­czyć, że – po­wiedzmy – ar­ty­sta za­pro­szony, do­piesz­czony i ugosz­czony na „naj­wyż­szym po­zio­mie” au­to­ma­tycz­nie traci szanse na bunt, po­nie­waż na­wet gdyby i chciał, to sensu w tym bun­cie już nie bę­dzie wię­cej niż w ob­si­ka­niu przez fran­cu­skiego pie­ska pań­skich dy­wa­nów. Nie po­ru­szy ich taki dla przy­kładu pas­sus: „Kie­dyś mi po­wie­działa jedna kur­ty­zana: – Każdy coś sprze­daje. Ja sprze­daję ciało. Ale ta przy­naj­mniej nie wy­gła­szała re­fe­ra­tów o Au­ten­tycz­no­ści jako Fun­da­men­cie Per­spek­tyw Roz­woju Kul­tury”. Nie, nie dla nich pi­sał Gom­bro­wicz swój Dzien­nik. Na­to­miast od tych, któ­rzy do­piero uczą się czy­tać, można jesz­cze cze­goś ocze­ki­wać.

Co­kol­wiek by mó­wić, przy­jem­nie jest wy­obra­zić so­bie fer­dy­dur­kową lek­cję, pod­czas któ­rej na przy­kład na­uczy­ciel ję­zyka ukra­iń­skiego Bla­daczka leje do uczniow­skich głów wia­dra re­to­ryki na te­mat wiel­ko­ści ukra­iń­skiego na­rodu, który dał światu Szew­czenkę. A tu rap­tem wstaje je­den z tych uczniów, na któ­rych li­czę, i mówi: „Je­śli im­po­nuje nam na­sza wiel­kość lub na­sza prze­szłość, to do­wód, że one w krew nam nie we­szły”. I za­nim na­uczy­ciel doj­dzie do sie­bie, do­daje: „Czy rze­czy­wi­ście, pa­nie na­uczy­cielu, przez to, że Szew­czenko na­pi­sał Haj­da­maki, staje się pan choćby odro­binę mniej Bla­daczką? Jak długo jesz­cze mamy być tak pre­ten­sjo­nal­nie głupi? Gdzie na­sza prze­kora, bez któ­rej nie­moż­liwe są żadne wzloty? Gdzie na­sze drogi w opo­zy­cji do na­szych świą­tyń?”.

Kiedy szum i gwar ucichną, na­uczy­ciel oczy­wi­ście za­cznie mó­wić o mi­ło­ści ukra­iń­skiej li­te­ra­tury do ludu, o jej cno­tach, pań­stwo­wo­twór­czej roli i o tym, że w imię wiel­kich ide­ałów warto po­cier­pieć jesz­cze parę stu­leci. Ukra­ina wam tego nie za­po­mni – po­wie. W tym mo­men­cie nie wy­trzyma reszta uczniów i bel­fer na­resz­cie zbie­rze baty za sie­bie i za wszyst­kie po­ko­le­nia swo­ich po­przed­ni­ków.

Pierw­szy: „Lud staje się in­spi­ra­cją po­etycką do­piero wtedy, gdy oglą­damy go z mia­sta i przez bi­no­kle kul­tury – chłop, jako chłop, ni­gdy dla chłopa nie był po­ezją”.

Drugi: „Ukra­iń­ska li­te­ra­tura to ty­powa li­te­ra­tura uwo­dzi­ciel­ska, pra­gnie ocza­ro­wać jed­nostkę, pod­dać ją ma­sie, znę­cić do pa­trio­ty­zmu, oby­wa­tel­stwa, wiary, służby… To li­te­ra­tura pe­da­go­giczna, więc nie­wzbu­dza­jąca za­ufa­nia”.

Trzeci: „Nie by­li­by­śmy tak cno­tliwi, gdy­by­śmy moc­niej stali na no­gach… I w ogóle, cnota nie po­lega na ukry­wa­niu grze­chów, tylko na ich prze­zwy­cię­ża­niu”.

Czwarty: „Kiedy do pana, pa­nie na­uczy­cielu, do­trze wresz­cie, że przy­mus uwiel­bia­nia to pa­ra­fiańsz­czy­zna… przy tym jest na­je­żony kom­plek­sami. I ro­dzi głup­stwo, kłam­stwo i pre­ten­sjo­nal­ność… Do­prawdy, w zna­ko­mi­tym po­wie­dze­niu An­dré Gide’a, że pie­kło li­te­ra­tury wy­bru­ko­wane jest szla­chet­nymi in­ten­cjami, cho­dziło o nas”.

Piąty: „Ja, który je­stem nie­cnym bu­rzy­cie­lem i cy­ni­kiem, wiem, że nie ma nic ła­twiej­szego, niż mieć zdrowe ide­ały… Nie sztuka mieć ide­ały, sztuką – w imię bar­dzo wiel­kich ide­ałów nie po­peł­niać bar­dzo drob­nych fał­szerstw”.

Szó­sty: „Pa­nie na­uczy­cielu, prze­cież Ukra­iniec z na­tury rze­czy jest Ukra­iń­cem. Wo­bec tego, im bar­dziej Ukra­iniec bę­dzie sobą, tym bar­dziej bę­dzie Ukra­iń­cem. Je­śli Ukra­ina nie po­zwala mu na swo­bodne my­śle­nie i czu­cie, to zna­czy, że Ukra­ina nie po­zwala mu być w pełni sobą, czyli – w pełni Ukra­iń­cem”.

I tak da­lej, do­póki nie od­po­wie­dzą mu do­syć zgod­nie z tek­stem wszyst­kich trzech to­mów. Po czym Bla­daczka, nie wy­trzy­mu­jąc na­pię­cia, zwoła wszyst­kich swo­ich ko­le­gów z róż­nych szkół, uni­wer­sy­te­tów, aka­de­mii i sto­wa­rzy­szeń twór­czych, i oni wszy­scy zbio­rowo (bo oni wszystko ro­bią zbio­rowo) po­peł­nią sa­mo­bój­stwo. Wtedy zejdą się ucznio­wie i urzą­dzą im we­sołą stypę. We­sołą, bo będą już wie­dzieć: „W mo­men­tach gdy oko­licz­no­ści dru­zgo­czące zmu­szają nas do cał­ko­wi­tego prze­two­rze­nia się we­wnętrz­nego, śmiech jest na­szą ostoją. Wy­do­bywa nas z nas i po­zwala ludz­ko­ści prze­trwać nie­za­leż­nie od bo­le­snych zmian na­szej po­włoki”.

Na­wet je­śli do tego czasu stanę się stary i nie­do­łężny i nie bę­dzie mi za bar­dzo do śmie­chu, i tak będę sie­dzieć gdzieś obok i cie­szyć się wspo­mnie­niem pierw­szego ze­tknię­cia z pi­sa­rzem, który uczył mnie, że „jed­nostka jest czymś bar­dziej pod­sta­wo­wym od na­rodu” i że „czło­wiek jest wyż­szy od swo­ich wy­two­rów”. Z pi­sa­rzem, który do­star­czał wol­no­ści, ja­kiej po­trze­bo­wała moja po­kur­czona du­sza, i na­wet „nie aspi­ro­wał do ty­tułu pi­sa­rza pol­skiego”. Chciał być „Gom­bro­wi­czem tylko, ni­czym wię­cej”.

Ma­ni­fest chu­li­gana wol­no­ści

W ukra­iń­skim prze­kła­dzie Szkice piór­kiem An­drzeja Bob­kow­skiego wy­szły pod na­zwą Війна і спокій („Wojna i spo­kój”). Są­dzę, że w tym przy­padku zmiana taka jest uza­sad­niona. Po pierw­sze, da­lece nie każdy Ukra­iniec sły­szał o Szki­cach wę­glem Sien­kie­wi­cza, do któ­rych od­wo­łuje się ory­gi­nalny ty­tuł. Za to Wojna i po­kój Toł­stoja znana jest, przy­naj­mniej z na­zwy, wszyst­kim, któ­rzy cho­dzili do szkoły. Po dru­gie, Bob­kow­ski sam po­cząt­kowo za­mie­rzał za­ty­tu­ło­wać swoje no­tatki z okresu nie­miec­kiej oku­pa­cji Fran­cji „Wojna i spo­kój”4. Po­dej­rze­wam co prawda, że wła­śnie z uwagi na wy­raźne sko­ja­rze­nie z Toł­sto­jem zre­zy­gno­wał, po­nie­waż szcze­rze nie lu­bił au­tora Wojny i po­koju, jak zresztą i po­zo­sta­łych jego ro­da­ków: „Żona Toł­stoja miała na­prawdę że­la­zne zdro­wie. Prze­pi­sała sie­dem razy to, czego ja nie mogę prze­czy­tać ani razu. Wojna i po­kój jest na pewno wspa­nia­łym dzie­łem, ale nie mogę. Nie prze­ły­kam nic ro­syj­skiego. Wsty­dzę się tego, ale jest we mnie ja­kaś fun­da­men­talna an­ty­ro­syj­skość… Ob­cość, zu­pełna ob­cość…”.

Do an­ty­ro­syj­sko­ści jesz­cze po­wrócę, a tym­cza­sem tro­chę bio­gra­fii tego, który sam sie­bie na­zy­wał „chu­li­ga­nem wol­no­ści”. An­drzej Bob­kow­ski uro­dził się w 1913 roku wau­striac­kim Wie­ner Neu­stadt w do­syć spe­cy­ficz­nej ro­dzi­nie. Z jed­nej strony „twardy jak stal chro­mo­ni­klowa żoł­dak”, choć wy­szli­fo­wany na „Scho­pen­hau­erze iWe­inin­ge­rze i na «Die Fac­kel» Karla Krausa”, z dru­giej – ro­man­tycz­nie na­tchnione „mez­zo­so­pra­nowe dziew­czę”, pra­gnące ży­cia to­wa­rzy­skiego w śro­do­wi­sku pi­sa­rzy, ar­ty­stów i in­nych mało przy­tom­nych osób. Skut­kiem do­ra­sta­nia na skrzy­żo­wa­niu tak róż­nych świa­tów stało się wkrótce głę­bo­kie i jed­no­cze­śnie nie­wy­mu­szone zro­zu­mie­nie obu: pły­wa­nie, jazda na ro­we­rze i mo­de­lar­stwo spra­wiały Bob­kow­skiemu ta­kie samo za­do­wo­le­nie jak kla­syczna mu­zyka, fi­lo­zo­fia i li­te­ra­tura.

W tym miej­scu trzeba jed­nak wspo­mnieć o pew­nym wa­runku ko­niecz­nym, bez speł­nie­nia któ­rego Bob­kow­ski tra­cił ja­kie­kol­wiek za­do­wo­le­nie i w ogóle sens ist­nie­nia. W 1948 roku po raz ko­lejny opu­ścił do­piero co za­grzane miej­sce i nie­spo­dzie­wa­nie dla wszyst­kich (oprócz sie­bie) zna­lazł się aż w Gwa­te­mali. W li­ście do Ja­ro­sława Iwasz­kie­wi­cza po­rów­ny­wał sie­bie do wid­nie­ją­cego w her­bie tego kraju ptaka qu­et­zal, który w klatce na­tych­miast gi­nie. In­dy­wi­du­alna wol­ność była bo­wiem dla Bob­kow­skiego wa­run­kiem ko­niecz­nym wszyst­kiego i za­ra­zem naj­wyż­szą ży­ciową war­to­ścią. Syn ge­ne­rała, bra­ta­nek mi­ni­stra i zię­cia pre­zy­denta Pol­ski, na pewno mógłby z ła­two­ścią się­gnąć po naj­wyż­sze szcze­ble ka­riery. Ale nie się­gnął. Nie ze­chciał. Po­sta­no­wił na­to­miast oże­nić się, mimo nie­za­do­wo­le­nia ro­dziny, z uko­chaną Ba­sią iwio­sną 1939 roku wy­je­chać do Fran­cji, żeby bez czy­jej­kol­wiek po­mocy urzą­dzać swoje ży­cie w ob­cym śro­do­wi­sku.

Tam spę­dził i „na­szki­co­wał” nie­miecką oku­pa­cję (w pierw­szych dniach wojny Bob­kow­ski bez po­wo­dze­nia sta­rał się za­cią­gnąć do woj­ska, żeby – jak sam pi­sał w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla niego stylu – nie po­zba­wić się „je­dy­nego przy­wi­leju praw­dzi­wego Po­laka, ja­kim jest zgi­nię­cie za oj­czy­znę w pierw­szym sze­regu, tyle razy, ile się da”. Nie udało się ani razu).

Tam po­znał Gie­droy­cia oraz resztę pa­ry­skiej „Kul­tury” i po­zo­stał aż do sa­mej śmierci w 1961 roku jej au­to­rem, nie naj­płod­niej­szym, ale bo­daj naj­bar­dziej bez­kom­pro­mi­so­wym. Tam, w In­sty­tu­cie Li­te­rac­kim, wy­dano dru­kiem jego Szkice piór­kiem, które Je­rzy Gie­droyc uznał za jedną z naj­waż­niej­szych ksią­żek opu­bli­ko­wa­nych w wy­daw­nic­twie w ciągu ca­łego okresu jego ist­nie­nia.

Czym mógłby po­ten­cjal­nie przy­cią­gnąć czy­tel­nika ten 600-stro­ni­cowy, róż­no­rodny ga­tun­kowo tom? Na czym po­lega jego oso­bliwy wdzięk? Po­lega wła­śnie na róż­no­rod­no­ści. Jan Zie­liń­ski na­pi­sał o dzien­niku Bob­kow­skiego, że „jedni znajdą wSzki­cach piór­kiem ma­ni­fest wol­no­ści bez gra­nic, inni ana­lizy to­ta­li­ta­ry­zmu. Jed­nych za­chwycą nie­mal mi­styczne unie­sie­nia i stany pan­te­istycz­nej eks­tazy, in­nym spodoba się nieco ru­baszny hu­mor i cięty ję­zyk. Jedni szu­kać tu będą pej­zaży po­łu­dnio­wej Fran­cji, inni – no­ta­tek z lek­tur i re­cen­zji fil­mów oraz przed­sta­wień te­atral­nych. Jedni od­biorą tę książkę jako wielki list mi­ło­sny, inni jako wielki trak­tat po­li­tyczny. Szkice piór­kiem są tym wszyst­kim –i jesz­cze czymś wię­cej: so­lidną por­cją świet­nej prozy”. Gdy­bym jed­nak to ja mu­siał wy­brać jedną z wy­mie­nio­nych (i nie­wy­mie­nio­nych) przy­czyn, które każą po­lu­bić „Wojnę i spo­kój”, za­trzy­mał­bym się na „ma­ni­fe­ście wol­no­ści bez gra­nic”, choćby dla­tego że samo pra­gnie­nie uwol­nie­nia się od wszel­kich ze­wnętrz­nych przy­mu­sów tłu­ma­czy w isto­cie sto­su­nek Bob­kow­skiego do wszyst­kiego, o czym pi­sze: do przy­rody isztuki, do mi­ło­ści i po­li­tyki, do in­nych lu­dzi i sie­bie. Z punktu wi­dze­nia „za­sad wol­no­ści” oce­nia on rów­nież naj­czę­ściej wy­mie­niane w dzien­niku kraje: Pol­skę, Fran­cję, Niemcy i Ro­sję.

We­dług Bob­kow­skiego istotą pracy pi­sa­rza nie jest sama bie­głość w pi­sa­niu (bo tego można na­uczyć każ­dego), lecz umie­jęt­ność pa­trze­nia. On zaś pa­trzy i wi­dzi. Do­strzega, że na fron­cie nie­miecko-so­wiec­kim nor­malny czło­wiek nie może współ­czuć żad­nej ze stron, bo to wojna po­mię­dzy zdraj­cami kla­sycz­nej Eu­ropy z jej gra­bież­cami. Acz­kol­wiek wy­daje się, że na więk­sze po­tę­pie­nie w jego oczach za­słu­gują jed­nak Niemcy, bo prze­cież kie­dyś były współ­twór­cami tych war­to­ści, które te­raz same nisz­czą. Co do Ro­sji – uwa­żał, że jej jako wcie­le­nia azja­tyc­kiego cham­stwa na­wet osą­dzać się nie da. Można je­dy­nie nie­na­wi­dzić: „Od po­czątku uży­wam jak naj­wię­cej słowa «Ro­sja» i «Ro­sja­nie», bo tu nie cho­dzi o ża­den ko­mu­nizm, o zmianę ustroju. To są do­bu­dówki – istota to Ro­sja, od­wieczna Ro­sja, która nie zna i nie ro­zu­mie po­ję­cia «wol­ność» do tego stop­nia, że jej nie po­trze­buje… Stoją tuż, po dru­giej stro­nie Wi­sły, i przy­glą­dają się, jak tam ty­siące mło­dych, w naj­szla­chet­niej­szym po­ry­wie, wal­czą ka­mie­niami prze­ciwko naj­bar­dziej no­wo­cze­snej ar­mii… Nie­na­wi­dzę ich za­wsze, od ma­łego dziecka, dziś nie­na­wi­dzę ich tak samo «czy­sto», jak «czy­sty» jest ich cy­nizm. Nie wolno nie­na­wi­dzić, ale może są cza­sem ta­kie nie­na­wi­ści, tak uspra­wie­dli­wione, że zre­zy­gno­wa­nie z nich by­łoby zre­zy­gno­wa­niem z sa­mego sie­bie”.

Może kie­dyś tego po­ża­łuję, ale te­raz i tak po­wiem. Przy­po­mina mi się bo­wiem, jak na pew­nym mię­dzy­na­ro­do­wym spo­tka­niu Ołeś He­ra­sym – ukra­iń­ski tłu­macz Bob­kow­skiego – za­cy­to­wał te słowa. Ro­syj­ska de­le­ga­cja obu­rzyła się: „Spe­cjal­nie wy­brał pan ten frag­ment, żeby nas ob­ra­zić! My też czy­ta­li­śmy Szkice piór­kiemi po­do­bały się nam jako książka ku­char­ska!”. Co można do­dać, oprócz pol­skiego i o to cho­dzi. Kto do tego stop­nia nie zna i nie ro­zu­mie po­ję­cia wol­no­ści, ten i w jej ma­ni­fe­ście zo­ba­czy je­dy­nie sta­li­now­ską „Księgę o smacz­nym i zdro­wym je­dze­niu”.

Do­staje się od Bob­kow­skiego rów­nież ide­ali­zo­wa­nej przez niego w okre­sie przed­wo­jen­nym Fran­cji. Z całą pew­no­ścią był w niej go­rąco za­ko­chany – w jej kul­tu­rze, hu­ma­ni­zmie iopar­tej na pra­wie wła­sno­ści in­dy­wi­du­al­nej wol­no­ści. Wojna prze­wró­ciła jego wy­obra­że­nia. Za­ko­cha­nie za­stą­piły roz­cza­ro­wa­nie, go­rycz i wzgarda. O czym tam krzy­czą w ra­diu i pra­sie? O „he­ro­icz­nej walce Fran­cji”? Za­miast niej Bob­kow­ski za­uważa „ho­no­rowe” wy­li­zy­wa­nie oku­panc­kich po­ślad­ków. Za­cho­wa­nie Fran­cji ro­dzi wświa­do­mo­ści au­tora „Wojny i spo­koju” ob­raz pod­sta­rza­łej pro­sty­tutki, która struga z sie­bie Dzie­wicę Or­le­ań­ską. Ze źró­deł po­za­dzien­ni­ko­wych można do­wie­dzieć się też, że z cza­sem, w ciągu kilku po­wo­jen­nych lat, roz­draż­nie­nie Bob­kow­skiego prze­lało się na cały kon­ty­nent. Kiedy inni świę­to­wali zwy­cię­stwo, on na­dal wy­raź­nie wy­czu­wał w ca­łej Eu­ro­pie nie­zno­śny dla niego smród „ro­syj­skiego du­cha”. Je­śli ta na­wała (nie­ważne, fi­zyczna czy ide­olo­giczna) człe­ko­kształt­nych ter­mi­tów, nie­wol­ni­ków ge­ne­ra­lis­si­musa Sta­lina ma się na­zy­wać wy­zwo­le­niem Eu­ropy, to „by­waj zdrowa, Eu­ropo!” – wy­krzy­kuje on i, jak już wiemy, wy­jeż­dża do Gwa­te­mali, gdzie znowu musi za­czy­nać wszystko od nowa.

Wiele naj­bar­dziej gorz­kich słów dzien­nika jest oczy­wi­ście po­świę­co­nych roz­je­cha­nej przez gą­sie­nice dwóch to­ta­li­ta­ry­zmów i zdra­dzo­nej przez so­jusz­ni­ków Pol­sce. Nie­moż­ność po­wrotu do niej z