W stronę życia - Daga Duke - ebook

W stronę życia ebook

Daga Duke

5,0

Opis

Historia młodej dziewczyny, która przeżyła piekło uzależnienia: brak nadziei, głód miłości, zerwane relacje z bliskimi, poszukiwanie własnej tożsamości. Po wielokrotnych nieudanych próbach leczenia – została uratowana przez Boga, który wyprostował ścieżki jej życia. Choć ta droga przypominała Drogę Krzyżową, to jej największym owocem jest niezachwiana pewność, że warto mieć nadzieję! Czasem wystarczy jedno słowo z naszej strony, a Bóg przychodzi z pomocą, jak najlepszy przyjaciel, i pomaga iść W stronę życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 86

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewka236721

Nie oderwiesz się od lektury

Z serca dziękuję za swiadectwo istnienia Boga w życiu człowieka. Pani historia umacnia wiarę w cud, a trud przeżyć potęguje prawdę o tym, że warto wierzyć w ludzi
00

Popularność




Ta książ­ka jest ta­nia.

KU­PUJ LE­GAL­NIE.

NIE KO­PIUJ!

Daga Duke

W STRO­NĘ ŻY­CIA

Ni­hil ob­stat:L. dz. 2007/115/P

Za po­zwo­le­niem

Prze­ło­żo­ne­go Pro­win­cji Wiel­ko­pol­sko-Ma­zo­wiec­kiej

To­wa­rzy­stwa Je­zu­so­we­go – o. Da­riu­sza Ko­wal­czyka SJ

War­sza­wa, 28 li­sto­pa­da 2007 r.

Książ­ka nie za­wie­ra błę­dów teo­lo­gicz­nych

Re­dak­cja

Anna La­soń-Zy­ga­dle­wicz

Ko­rek­ta

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Pro­jekt okład­ki i zdję­cie

Mar­ta Zgraj­ka

Co­py­ri­ght © by Daga Duke, 2007

Co­py­ri­ght © by Moc­ni w Du­chu

ISBN 978-83-61803-71-3

Moc­ni w Du­chu – Cen­trum

90-058 Łódź, ul. Sien­kie­wi­cza 60

tel. 42 288 11 53

moc­ni.cen­trum@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl

Za­mó­wie­nia

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

moc­ni.wy­daw­nic­two@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl/sklep

Wy­da­nie IV

Pro­log

Au­to­stra­da, 2006 r.

Wra­ca­my na­szym ze­spo­ło­wym bu­sem z Nie­miec. Kil­ka go­dzin jaz­dy mi­nę­ło nie wia­do­mo kie­dy. Po­mi­mo ogól­ne­go zmę­cze­nia – i prze­zię­bie­nia więk­szo­ści z nas – pa­nu­je ra­dość. Mamy po­czu­cie do­brze speł­nio­nej mi­sji.

W Niem­czech po raz ko­lej­ny współ­pro­wa­dzi­li­śmy cha­ry­zma­tycz­ne spo­tka­nie dla Po­lo­nii. Wspie­ra­li­śmy or­ga­ni­za­to­rów mu­zycz­nie, a kil­ko­ro z nas gło­si­ło kon­fe­ren­cje i pro­wa­dzi­ło mo­dli­twy. Pew­nie nie uda­ło­by mi się zli­czyć, któ­ra to moja po­słu­ga z ze­spo­łem. W cią­gu pra­wie dzie­się­ciu lat na­szej współ­pra­cy tro­chę już się ich uzbie­ra­ło. Ale za każ­dym ra­zem na nowo do­świad­czam, jak Bóg jest za­ska­ku­ją­cy i po­my­sło­wy. I zno­wu upew­niam się, że ży­cie z Nim ni­gdy nie jest nud­ne. Jest peł­ne nie­spo­dzia­nek i nie­prze­wi­dy­wal­nych zwro­tów ak­cji…

Spo­glą­dam na te­le­fon i my­ślę o mo­ich naj­bliż­szych – o ma­mie i ta­cie. Mam na­dzie­ję, że do­brze się czu­ją u mnie w domu. Tata bar­dzo wy­ci­szył się po cho­ro­bie, stał się bar­dziej mil­czą­cy, za­my­ślo­ny. Cie­szę się, że ma świet­ny kon­takt z moim mę­żem. Wy­da­je mi się na­wet, że zięć stał się od­po­wie­dzią na jego nie­zre­ali­zo­wa­ne pra­gnie­nie po­sia­da­nia syna. Nie po­my­śla­ła­bym ni­gdy, że nie­zro­zu­mia­ły dla mnie świat męż­czyzn sta­nie się dla mnie bli­ską, do­mo­wą rze­czy­wi­sto­ścią. Za­sta­na­wiam się, co po­ra­bia­ją ci moi męż­czyź­ni… No i czy tę­sk­nią za mną tak samo jak ja za nimi?

W za­my­śle­niu pa­trzę przez szy­by sa­mo­cho­du. Wła­śnie wjeż­dża­my do Pol­ski, za­raz bę­dzie­my w Zgo­rzel­cu. Tro­chę się we­wnętrz­nie spi­nam i de­ner­wu­ję. Ja­kieś dziw­ne rze­czy dzie­ją się w mo­jej pod­świa­do­mo­ści. To od­ży­wa­ją wspo­mnie­nia. W pa­mię­ci za­czy­na­ją się po­ja­wiać daw­no za­ko­pa­ne, a w tej chwi­li żywe i re­ali­stycz­ne ob­ra­zy. Wszyst­ko to na­dal bar­dzo bo­le­sne – po­mi­mo upły­wu cza­su. Wręcz wi­dzę swo­je po­tur­bo­wa­ne, po­ła­ma­ne na czę­ści ser­ce. Ser­ce sprzed lat. Tak na­praw­dę, to bar­dzo się cie­szę, że mogę to mia­sto od­wie­dzić już jako zu­peł­nie inny czło­wiek. Ro­dzi się we mnie pra­gnie­nie, aby przejść jego uli­ca­mi z mo­dli­twą, za­trzy­mać się w tych miej­scach, któ­re daw­no temu były świad­ka­mi mo­ich ko­lej­nych upad­ków i po­wstań.

Za­trzy­mać się i… nie po­czuć bólu.

Nie wiem, czy kie­dy­kol­wiek bę­dzie to moż­li­we. Pa­trząc na to mia­sto przez szy­bę sa­mo­cho­du, za­czy­nam roz­ma­wiać z mło­dym je­zuitą. Od pew­ne­go cza­su jest dusz­pa­ste­rzem na­sze­go ze­spo­łu. Tro­chę opo­wia­dam mu o moim ob­ra­zie tego miej­sca. Na­wet nie przy­pusz­cza­łam, że te sło­wa tak ła­two przyj­dzie mi wy­po­wia­dać. Mó­wię ra­czej ogól­nie – o tym, co wi­dzia­łam i sły­sza­łam. Cie­ka­we, jak wie­le się zmie­ni­ło od tego cza­su. Na lep­sze czy na gor­sze? Czu­ję, jak bar­dzo po­trzeb­na jest temu mia­stu mo­dli­twa, a naj­le­piej Anioł Stróż na każ­dym rogu uli­cy. Nad­cho­dzą­ca noc sprzy­ja otwar­to­ści i wy­twa­rza w sa­mo­cho­dzie nie­po­wta­rzal­ny kli­mat. Może dla­te­go że nocą ła­twiej ukryć swo­je emo­cje, łzy na­pły­wa­ją­ce do oczu albo ner­wo­wy dy­got warg?

Opo­wia­dam księ­dzu o obiet­ni­cy, jaką kie­dyś zło­ży­łam Je­zu­so­wi. A tak­że o pra­gnie­niu i głę­bo­kim prze­ko­na­niu, któ­re no­szę w ser­cu już od kil­ku lat. No­szę je i nic z nim nie ro­bię, bo cią­gle czu­ję się za sła­ba. Za mała, za tchórz­li­wa… „Czu­ję, że je­stem win­na Bogu i lu­dziom na­pi­sa­nie książ­ki – świa­dec­twa na­wró­ce­nia. Wiem to od trzech lat, ale nie je­stem w sta­nie na­pi­sać na­wet sło­wa, tyle we mnie wąt­pli­wo­ści, stra­chu i py­tań.” Oj­ciec mówi nie­wie­le, a wszyst­kie moje zna­ki za­py­ta­nia kwi­tu­je krót­ko: „Wiesz, jaką je­zu­ici mają za­sa­dę? NIE PI­SAĆ DO SZU­FLA­DY! Co masz zro­bić? Po pro­stu pisz!”. 

Do­bry Jezu, dzię­ku­ję Ci za to, że po po­wro­cie do domu – pod­czas jed­nej krót­kiej mo­dli­twy – po­ka­zu­jesz mi kon­kret­ny ob­raz książ­ki. I da­jesz mi pew­ność, że je­stem w sta­nie ją na­pi­sać. Wiem już, że to bę­dzie moja dro­ga krzy­żo­wa z Tobą. Moja – bo cho­ciaż sta­cje po­zo­sta­ją ta­kie same jak Two­je, to wy­da­rze­nia ukła­da­ją się w spo­sób niechro­no­lo­gicz­ny. Cza­sem wy­da­wa­ło­by się na­wet, że nie­lo­gicz­ny. Każ­da sta­cja to moja mo­dli­twa i za­pis tego, co Ty mi uka­zu­jesz. Kon­kret­ny ob­raz, lu­dzie i miej­sca. Czę­sto mnie to za­ska­ku­je i za­dzi­wia – są to nie­raz wy­da­rze­nia od daw­na za­po­mnia­ne, głę­bo­ko ze­pchnię­te w nie­świa­do­mość. Dzię­ku­ję Ci za Two­ją wiel­ką ła­god­ność i mi­łość. Bez nich nie da­ła­bym rady. Dzię­ku­ję, że w każ­dej chwi­li tego po­wro­tu by­łeś ze mną i moc­no trzy­ma­łeś mnie za rękę. Za wspa­nia­łych lu­dzi, któ­rych mi da­łeś. I za to, że mo­gli­śmy i na­dal mo­że­my ra­zem kro­czyć ku Zmar­twych­wsta­niu. 

Wzru­sze­nie od­bie­ra mi mowę,

Gdy pa­trzę, Pa­nie, na Twój krzyż.

Pół­noc, Po­łu­dnie, Wschód, Za­chód,

Lu­dzie z czte­rech stron świa­ta

Idą za Tobą,

A każ­dy na ple­cach nie­sie dwie skrzy­żo­wa­ne ga­łąz­ki.

Ty, Pa­nie, do­brze znasz tę dro­gę.

Prze­sze­dłeś ją do koń­ca,

Nie zwa­ża­jąc na upad­ki

I krwa­wią­ce cia­ło.

Wzru­sze­nie od­bie­ra mi mowę,

Gdy pa­trzę na Twe prze­bi­te dło­nie,

Raz i dru­gi od­czy­tu­ję swo­je imię

Wy­pi­sa­ne wiel­ki­mi li­te­ra­mi.

Ja też nie za­po­mnę o To­bie, 

Choć­by wszy­scy za­po­mnie­li.

Za­bierz mnie ze sobą,

A pięt­na­ście razy od­dam Ci po­kłon.

Ja za­bio­rę Cię ze sobą,

Sama nie dam rady tam po­wró­cić...

(Łódź, 2007 r.)

PRZY­STA­NEK I

Ska­zu­ją Cię na śmierć

Olsz­tyn, 1994 r.

Miesz­ka­nie na pod­da­szu. Wła­ści­wie sło­wo „miesz­ka­nie” jest tu gru­bą prze­sa­dą – mały po­kój bez kuch­ni i ła­zien­ki. Wszę­dzie po­nie­wie­ra­ją się pu­deł­ka po le­kach, reszt­ki je­dze­nia, pu­ste bu­tel­ki po coli. Mdły za­pach uno­si się w po­wie­trzu, sły­chać dźwię­ki ja­kie­goś blu­esa. Czas nie ist­nie­je, od­mie­rza­ny jest tyl­ko ko­lej­ną dział­ką nar­ko­ty­ku. W mil­cze­niu pa­trzę na Han­kę – wi­dzę w niej od­bi­cie sa­mej sie­bie. Bar­dzo smut­ne od­bi­cie. Przy­po­mi­nam so­bie na­sze pierw­sze spo­tka­nie...

Lato. Ko­niec pod­sta­wów­ki, po­czą­tek szko­ły śred­niej, wspól­ne wa­ka­cje. Wy­jaz­dy na kon­cer­ty, wę­drów­ki po za­ka­mar­kach mia­sta, po­zna­wa­nie no­wych lu­dzi. Wie­le nam zo­sta­ło dane: za­moż­ni ro­dzi­ce, ład­ne domy, uro­da, zdro­wie, ta­len­ty, mnó­stwo zna­jo­mych. I wiel­ki ape­tyt na ży­cie! Gdy­by wte­dy ktoś mi po­wie­dział, co za­le­d­wie kil­ka lat póź­niej bę­dzie na­szym naj­więk­szym ma­rze­niem – wy­śmia­ła­bym go w głos.

Przy­gry­zam usta, wspo­mnie­nia bolą. Spo­glą­dam na Ha­nię i wi­dzę jej wiel­kie, smut­ne oczy, si­nia­ki na rę­kach i no­gach, wy­chu­dzo­ne cia­ło, pa­znok­cie żół­te od ty­to­niu. Pa­trzę, jak za­cią­ga­jąc się dy­mem, bez­myśl­nie prze­glą­da ja­kieś ko­lo­ro­we pi­sem­ko dla ko­biet. Cie­ka­we, o czym my­śli. Co dzień prze­mie­rza­my te same szla­ki, go­dzi­na­mi wa­łę­sa­my się po dwor­cu. Pa­trzy­my na ko­lo­ro­wych, opa­lo­nych lu­dzi – jed­ni wy­jeż­dża­ją na wa­ka­cje, dru­dzy wła­śnie z nich wra­ca­ją. Słychać po­krzy­ku­ją­ce ro­dzi­ny z ma­ły­mi dzieć­mi. Za­ko­cha­ne pary wi­ta­ją się i że­gna­ją na pe­ro­nach. Czu­ję tę­sk­no­tę za taką nor­mal­no­ścią. My­ślę so­bie: faj­nie byłoby, gdy­by ktoś na mnie też tak cze­kał...

Na dwor­cu czu­je­my się jak w domu – zna­my ka­sjer­ki, pulchną bu­fe­to­wą i mło­dych kie­szon­kow­ców, któ­rych w domu przy­wi­ta­ją po­czci­we żony. Chy­ba do­brze wto­pi­ły­śmy się w tę dwor­co­wą rze­czy­wi­stość, sta­ły­śmy się jej czę­ścią. Ni­ko­mu nie prze­szka­dza­my, cza­sem bywa na­wet miło – bu­fe­to­wa za­pro­si na zupę, a mło­dzi kie­szon­kow­cy rzu­cą ja­kimś gro­szem. Dziś mamy już pie­nią­dze na to­war, więc ru­sza­my w dal­szą wę­drów­kę.

Sto­imy pod blo­kiem w kil­ka osób. Spo­ty­ka­my się tu co­dzien­nie, choć tak na­praw­dę je­ste­śmy so­bie obcy. My­ślę, że na gło­dzie – bez mru­gnię­cia okiem do­kład­nie każ­dy sprze­dał­by dru­gie­go za naj­mniej­szą dział­kę. Roz­ma­wia­my o ży­ciu, ćpa­niu, le­cze­niu, o in­nych.

Do­wia­du­je­my się, że Bia­ła stra­ci­ła wła­śnie trze­cią cią­żę – w nocy zna­leź­li ją naćpa­ną na Sta­rów­ce. Maks zno­wu uciekł z de­tok­su: „To był mój dwu­dzie­sty pierw­szy raz. Oczko” – chwa­li się. Ko­goś tam zno­wu za­mknę­li, ktoś wy­je­chał do ośrod­ka. Nic spe­cjal­ne­go. Cze­ka­my.

Jak zwy­kle pro­duk­cja się prze­cią­ga. Wi­dać, że nie­któ­rzy są na gło­dzie. Za­czy­na­ją po­cią­gać no­sa­mi, ner­wo­wo cho­dzą. Inni spo­koj­nie sie­dzą na ław­ce albo ga­da­ją jak my, aby czas mi­jał szyb­ciej. Ktoś dys­kret­nie wy­mie­nia się ja­ki­miś prosz­ka­mi.

Po dwóch go­dzi­nach przy­cho­dzi Ma­niek. Oka­zu­je się, że to­wa­ru jest mało, nie wy­star­czy dla wszyst­kich. Ostat­nio zda­rza się to czę­sto. Robi się ner­wo­wo. Wia­do­mo już, że ktoś zo­sta­nie na „skrę­cie”. Dla nas tym ra­zem wy­star­czy­ło. Do­brze ostat­nio ży­je­my z Mań­kiem. Oprócz kasy za­wsze przy­no­si­my mu ja­kiś pre­zen­cik – prze­pa­da za tym. O in­nych się nie mar­twi­my, bo i po co? O nas też nikt się nie mar­twi.

Jest wie­czór. Ni­gdzie nam się nie spie­szy. Wra­ca­my pie­cho­tą przez mia­sto. Opo­wia­da­my so­bie któ­ryś już raz te same hi­sto­rie, wspo­mi­na­my ja­kieś wa­ka­cje, kon­cer­ty. Lu­dzie przy­glą­da­ją się nam. Jed­ni z li­to­ścią, dru­dzy z nie­sma­kiem – a może z oba­wą? Chy­ba nie trze­ba być eks­per­tem, aby stwier­dzić, że nie je­ste­śmy trzeź­we i to nie al­ko­hol jest tego przy­czy­ną. Spo­ty­ka­my mło­de­go po­li­cjan­ta – „od nar­ko­ty­ków”. Je­ste­śmy z nim na „ty”, zna­my się już do­brych kil­ka lat. Za­kła­dał nam nar­ko­mań­skie kar­to­te­ki, był na­wet kie­dyś u mo­ich ro­dzi­ców na ka­wie. Pa­mię­ta na­sze po­cząt­ki. Wte­dy jesz­cze wy­da­wa­ło się, że ma­ło­la­ty ba­wią się w nar­ko­ty­ki i szu­ka­ją wra­żeń.

Fa­cet jest w po­rząd­ku i chy­ba na­wet nas lubi. Ku­pu­je nam całą re­kla­mów­kę je­dze­nia, pa­pie­ro­sy. Na­wet nie pra­wi nam mo­ra­łów. Je­ste­śmy za­do­wo­lo­ne, że się nie cze­pia i już nam nie tru­je o tym, jak to so­bie mar­nu­je­my ży­cie. Jed­nak na od­chod­ne rzu­ca coś, co bo­le­śnie do­ty­ka – na­wet w tak wiel­kim uśpie­niu uczuć i emo­cji.

„Oj, dziew­czy­ny, boję się, że na­stęp­nym ra­zem to na wa­szym po­grze­bie się spo­tka­my. Mło­de i ład­ne, a już żywe tru­py!”

Szu­kam Cię wszę­dzie:

W ty­ka­niu ze­gar­ka,

W ko­rze drze­wa,

W za­pa­chu wio­sny,

W oczach dziec­ka.

Wo­łam Cię nie­ustan­nie:

Kie­dy pła­czę,

Kie­dy ko­cham

I kie­dy umie­ram.

A Ty…

Ty nie przy­cho­dzisz,

Boże.

(Go­rzów, 1992 r.)

PRZY­STA­NEK II

Bie­rzesz krzyż na swe ra­mio­na

Olsz­tyn, 1991 r.

Wresz­cie je­stem peł­no­let­nia. Bar­dzo chcę być do­ro­sła, wziąć ży­cie we wła­sne ręce. Nie zwa­ża­jąc na pro­te­sty i la­men­ty ro­dzi­ców, pa­ku­ję ple­cak i wy­pro­wa­dzam się z domu. Kil­ka mie­się­cy wcze­śniej spo­tka­łam chło­pa­ka – dużo star­sze­go ode mnie, z kil­ku­let­nim już sta­żem bra­nia. Nie jest to ani mi­łość, ani żad­ne wiel­kie zau­ro­cze­nie. Przy­naj­mniej z mo­jej stro­ny – po­trze­bu­ję miesz­ka­nia i ćpa­nia, a on chęt­nie przy­gar­nia mnie pod swój dach. Nie tyl­ko jest pro­du­cen­tem nar­ko­ty­ków, ale tak­że nimi han­dlu­je. Daje mi po­zor­ne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Trzy lata bra­nia tzw. „mięk­kich nar­ko­ty­ków” – o któ­rych zwy­kło się mó­wić, że są bez­piecz­ne – przy­go­to­wa­ło we mnie ży­zną gle­bę na spró­bo­wa­nie cze­goś wię­cej. Jesz­cze oszu­ku­ję się, że za­ba­wa i eks­pe­ry­men­to­wa­nie będą trwa­ły da­lej. Za­ba­wa jed­nak się koń­czy. Bar­dzo szyb­ko po­zna­ję taj­ni­ki pro­duk­cji he­ro­iny. Na tyle do­brze, że w nie­dłu­gim cza­sie mo­że­my się już wy­mie­niać przy ro­bo­cie.