Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
44 osoby interesują się tą książką
NAJBARDZIEJ PROROCZA KSIĄŻKA XXI WIEKU!
Co łączy wynalazek wynalazek koła, zagładę Pompejów, krach na Wall Street, Harry'ego Pottera i Internet? Dlaczego wszyscy prognostycy są oszustami? Co miłośnicy Katarzyny Wielkiej mogą nam powiedzieć o prawdopodobieństwie? Dlaczego nigdy nie powinieneś gonić ruszającego pociągu ani wierzyć codziennym gazetom?
Bestsellerowa książka Nassima Nicholasa Taleba analizuje zjawisko Czarnych Łabędzi: niespodziewanych wydarzeń, które spadają na nas nagle i odciskają ogromne piętno na naszym życiu. Czy to będzie wybuch I wojny światowej, dojście Hitlera do władzy, zamachy z 11 września 2001 roku w Nowym Jorku, kryzys finansowy 2008 roku czy aktualna pandemia koronawirusa Covid-19, wydarzenia te całkowicie zmieniają podstawy naszego życia. Ich wpływ na los świata jest ogromny, ale są niemożliwe do przewidzenia, dopiero po ich wystąpieniu staramy się je zracjonalizować.
"Połączenie niskiej przewidywalności i znacznych skutków dla otaczającej rzeczywistości czyni Czarnego Łabędzia wielką zagadką" - pisze Nassim Nicholas Taleb. I proponuje czytelnikowi rozwiązanie tej zagadki. Jego książka to niezmiernie ważna lektura dla wszystkich, którzy chcą żyć świadomie w dzisiejszym, pełnym niepewności i niebezpieczeństw, szybko zmieniającym się świecie.
„Najbardziej proroczy głos ze wszystkich".
GQ
„Ta książka zmieniła współczesne myślenie".
The Times
„Czarny Łabędź zmienił mój pogląd na to, jak działa świat".
Daniel Kahneman, laureat Nagrody Nobla
Ponad 3 mln sprzedanych egzemplarzy na świecie.
Przetłumaczona na 33 języki!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 718
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KOMENTARZ DO II WYDANIA
Aby zachować integralność pierwotnej wersji tekstu, aktualizując bieżące wydanie, ograniczyłem się do nielicznych przypisów. W Posłowiu dodałem długi esej, w którym zagłębiłem się w filozoficznych i empirycznych wywodach na poruszone tematy i odniosłem się do pewnych nieporozumień związanych z pojęciem Czarnego Łabędzia, jakie pojawiły się po publikacji pierwszego wydania.
PROLOG
Zanim odkryto Australię, mieszkańcy Starego Świata byli przekonani, że wszystkie łabędzie są białe. Trwali niezachwianie w swej wierze, ponieważ dowody empiryczne zdawały się ją całkowicie potwierdzać. Widok pierwszego czarnego łabędzia mógł się okazać interesującą niespodzianką dla kilku ornitologów (i innych ludzi szczególnie zainteresowanych upierzeniem ptaków), ale nie o to chodzi. Historia ta ilustruje poważne ograniczenie procesu wnioskowania opartego na obserwacjach lub doświadczeniach oraz kruchość naszej wiedzy. Jedno spostrzeżenie może obalić ogólną tezę, postawioną na podstawie tysięcy lat obserwacji milionów białych osobników. Wystarczy do tego jeden jedyny (i, jak słyszałem, dość brzydki) czarny ptak1.
W niniejszej książce wychodzę poza dziedzinę rozważań filozoficzno-logicznych ku rzeczywistości empirycznej, która od dzieciństwa stanowi moją obsesję2. Tym, co nazywam Czarnym Łabędziem (pisanym wielką literą), jest zdarzenie wykazujące poniższe trzy cechy.
Po pierwsze, jest nietypowe, ponieważ wykracza poza domenę naszych zwykłych oczekiwań, jako że żaden element przeszłości nie wskazuje wyraźnie na możliwość jego zaistnienia. Po drugie, wywiera drastyczny wpływ na rzeczywistość (w odróżnieniu od ptaka o nietypowym upierzeniu). Po trzecie, mimo braku typowości tego zdarzenia nasza natura każe nam szukać po fakcie uzasadnienia jego wystąpienia, tak by stało się wytłumaczalne i przewidywalne.
Zatrzymajmy się w tym miejscu, by przyjrzeć się owej triadzie, na którą składają się rzadkość występowania, drastyczny wpływ i retrospektywna (a nie prospektywna) przewidywalność3. Niemal wszystko na świecie da się wyjaśnić przez odwołanie do niewielkiej liczby Czarnych Łabędzi, począwszy od powodzenia określonych idei i religii, przez dynamikę wydarzeń historycznych, aż po rozmaite elementy naszego życia osobistego. Odkąd zostawiliśmy za sobą epokę plejstocenu, około dziesięciu tysięcy lat temu, wpływ Czarnych Łabędzi na rzeczywistość nieustannie rośnie. Zjawisko to nasiliło się w okresie rewolucji przemysłowej, gdy świat stał się bardziej skomplikowany, a zwykłe zdarzenia, które poddawane są analizie, które się omawia i próbuje przewidzieć na podstawie tego, co wyczytamy w gazetach, przestały występować zgodnie z dotychczasową logiką.
Zastanówcie się na przykład, w jak niewielkim stopniu wasze rozumienie świata w przeddzień wydarzeń z 1914 roku pomogłoby wam odgadnąć, co ma się stać dalej. (Nie oszukujcie, odwołując się do wyjaśnień, które wbił wam do głowy nudny nauczyciel historii w liceum). A przewidzieć dojście Hitlera do władzy i kolejną wojnę? Albo gwałtowny upadek bloku sowieckiego? A konsekwencje narastającej fali fundamentalizmu islamskiego? Skutki rozpowszechnienia Internetu? Czy też krach na giełdzie z 1987 roku (i jeszcze bardziej zaskakujący powrót koniunktury)? Trendy, epidemie, style w modzie, idee, narodziny nowych gatunków i szkół artystycznych — wszystkie te zjawiska wykazują dynamikę Czarnych Łabędzi. W zasadzie niemal wszystkie ważne procesy można zaliczyć do tej kategorii.
Połączenie tych cech — niskiej przewidywalności i znacznych skutków dla otaczającej rzeczywistości — czyni Czarnego Łabędzia wielką zagadką; nie na tym jednak skupiam się w niniejszej książce. Omawiając to zjawisko, warto dodać, że mamy tendencję do zachowywania się w taki sposób, jakby ono nie istniało! I nie mówię tu tylko o was, waszym kuzynie Joeyu i o sobie, lecz o niemal wszystkich „badaczach społecznych”, którzy przez ponad sto lat działali na podstawie błędnego założenia, że ich narzędzia pozwalają mierzyć niepewność. Zastosowanie owych metod do rzeczywistych problemów przyniosło bowiem absurdalne rezultaty; miałem okazję przekonać się o tym w dziedzinie finansów i ekonomii. Zapytajcie swojego opiekuna inwestycyjnego o to, jak rozumie „ryzyko”, a prawdopodobnie opowie wam o sposobach mających na celu wykluczenie możliwości zaistnienia Czarnego Łabędzia — a zatem pozwalających ocenić łączne ryzyko [inwestycji] nie lepiej niż astrologia (w dalszej części książki pokażę, w jaki sposób ukrywa się to intelektualne oszustwo za pomocą matematyki). Problem ten występuje powszechnie w dziedzinie nauk społecznych.
Podstawowym tematem niniejszej książki jest charakteryzująca nas nieświadomość owej losowości, szczególnie w odniesieniu do dużych odchyleń: dlaczego nam wszystkim, naukowcom i laikom, ważniakom i szarym obywatelom, drzewa zwykle przesłaniają las? Dlaczego skupiamy się na drobiazgach, zamiast myśleć o poważniejszych, potencjalnie istotnych zdarzeniach, mimo oczywistych dowodów ich ogromnego wpływu na rzeczywistość? I dlaczego czytanie gazet tak naprawdę obniża naszą wiedzę o świecie, jeśli wiecie, co mam na myśli?
Łatwo zauważyć, że życie kształtują nieliczne, przełomowe zdarzenia. Nie jest trudno docenić rolę Czarnych Łabędzi, gdy siedzi się wygodnie w fotelu (albo na stołku barowym). Proponuję zatem następujące ćwiczenie. Zastanówcie się nad własną historią. Policzcie ważne wydarzenia, przemiany technologiczne i wynalazki, do których doszło w waszym otoczeniu od chwili, kiedy przyszliście na świat, i porównajcie je z wcześniejszymi przewidywaniami. Ile z tych zmian przebiegało zgodnie z jakimkolwiek harmonogramem? Przyjrzyjcie się swojemu życiu prywatnemu, na przykład temu, jak wybraliście zawód albo poznaliście swoich partnerów; pomyślcie o decyzji o emigracji z ojczyzny, o wszystkich zdradach, które was spotkały, o sytuacjach, w których nagle się wzbogaciliście albo straciliście dużo pieniędzy. Jak często takie zdarzenia przebiegały zgodnie z planem?
W myśl idei Czarnego Łabędzia to, czego nie wiemy, staje się znacznie ważniejsze od tego, co wiemy4. Pamiętajmy, że wiele Czarnych Łabędzi wywołuje, a także nasila sam fakt, że są one niespodziewane.
Weźmy na przykład atak terrorystyczny z 11 września 2001 roku: gdyby 10 września można było sobie wyobrazić takie ryzyko, nigdy by do tych wydarzeń nie doszło. Gdyby faktycznie brano pod uwagę taką możliwość, między wieżami WTC krążyłyby myśliwce, kabiny pilotów miałyby zamknięte kuloodporne drzwi i atak po prostu by nie nastąpił. Być może zdarzyłoby się coś innego. Co? Tego nie wiem.
Czy to nie dziwne, że coś się dzieje właśnie dlatego, że miało się nigdy nie wydarzyć? Jak możemy się bronić przed czymś takim? Wszystko, czego się dowiedzieliśmy po atakach (na przykład, że Nowy Jork jest łatwym celem dla terrorystów), może okazać się nieistotne, jeśli wróg wie, że już to wiemy. To paradoks, jednak w tej strategicznej rozgrywce wszystko, co wiemy, może się okazać całkowicie pozbawione znaczenia5.
Ma to zastosowanie w szeroko pojętym biznesie. Pomyślcie o „tajemnicy sukcesu” restauratorów, którzy świetnie sobie radzą na rynku. Gdyby ich sekrety były powszechnie znane lub oczywiste, każdy mógłby je odkryć, a wówczas przestałyby uchodzić za coś wyjątkowego. Kolejny wielki sukces w branży gastronomicznej wyniknie z pomysłu, który nie przychodzi do głowy dzisiejszym restauratorom. Musi on w jakiś sposób wykraczać poza ich oczekiwania. Im ów sukces będzie bardziej niespodziewany, tym mniejsza konkurencja i tym większy triumf biznesmena, który wcieli ten pomysł w życie. Tak samo sprawy się mają z branżą obuwniczą i wydawniczą — i z każdym innym biznesem. Podobnie jest w dziedzinie teorii naukowych — nikogo nie interesuje słuchanie banałów. Ogólnie rzecz biorąc, efekt jakiegokolwiek ludzkiego przedsięwzięcia jest odwrotnie proporcjonalny do jego oczekiwanego poziomu.
Weźmy na przykład tsunami na Oceanie Indyjskim w grudniu 2004 roku. Gdybyśmy się go spodziewali, nie wyrządziłoby tylu szkód — obszary, na których wystąpiło, byłyby mniej zaludnione, istniałby system wczesnego ostrzegania. To, o czym wiecie, nie może naprawdę was zranić.
Niemożność przewidzenia nietypowych zdarzeń oznacza, że nie potrafimy przewidzieć biegu historii, to one bowiem wywierają ogromny wpływ na rozwój sytuacji.
Tymczasem zachowujemy się tak, jakbyśmy umieli przewidywać przyszłość albo — co gorsza — jakbyśmy byli w stanie zmienić bieg historii. Opracowujemy trzydziestoletnie prognozy deficytu systemu zabezpieczeń społecznych i cen ropy naftowej, nie zauważając, że nie potrafimy przewidzieć nawet tego, jaka będzie ich wartość następnego lata — błędy w naszych prognozach dotyczących wydarzeń politycznych i gospodarczych są łącznie tak monstrualne, że za każdym razem, kiedy sprawdzam dane empiryczne, muszę się uszczypnąć, by się upewnić, czy to nie sen. Zaskakuje nie tyle skala naszych błędów, ile fakt, że nie zdajemy sobie z nich sprawy. Niepokoi to bardziej, gdy angażujemy się w śmiertelnie niebezpieczne konflikty: wojny cechuje fundamentalna nieprzewidywalność (o czym nie mamy pojęcia). Nie rozumiejąc zależności przyczynowo-skutkowej między obraną strategią a podejmowanymi działaniami, przez swoją agresywną ignorancję możemy z łatwością wywołać Czarne Łabędzie — jak dziecko, które bawi się zestawem małego chemika.
Owa niezdolność przewidywania przyszłości w otoczeniu narażonym na występowanie Czarnych Łabędzi, połączona z ogólnym brakiem świadomości tego stanu rzeczy, oznacza, że niektórzy specjaliści uważający się za ekspertów, w rzeczywistości nimi nie są. Ich dotychczasowe wyniki świadczą o tym, że nie znają się na swojej dziedzinie lepiej niż ogół społeczeństwa, za to potrafią o swej pracy znacznie lepiej opowiadać — albo, co gorsza, mydlić innym oczy za pomocą skomplikowanych modeli matematycznych. A przy tym częściej noszą krawat.
Czarne Łabędzie są nieprzewidywalne, dlatego powinniśmy przystosować się do tego, że istnieją (zamiast naiwnie próbować je przewidzieć). Możliwości jest wiele, wystarczy skoncentrować się na antywiedzy, czyli na tym, czego nie wiemy. Na przykład możemy nauczyć się czerpać korzyści z Czarnych Łabędzi (niosących ze sobą pozytywne skutki), maksymalizując swoją ekspozycję na takie zdarzenia. Właściwie w niektórych dziedzinach — takich jak odkrycia naukowe i inwestycje typu venture capital — to, co nieznane, przynosi nieproporcjonalnie wyższe zyski, ponieważ w przypadku rzadkich zdarzeń zazwyczaj mamy niewiele do stracenia i wiele do zyskania. Jak się przekonamy, wbrew teoriom z zakresu nauk społecznych niemal żadne istotne odkrycia czy technologie nie są owocem projektów i planów — to po prostu Czarne Łabędzie. Odkrywcy i przedsiębiorcy nie realizują założonego z góry harmonogramu — zamiast tego skupiają się raczej na jak najintensywniejszym kombinowaniu i wykorzystywaniu nadarzających się okazji. Nie zgadzam się zatem z wyznawcami Marksa i Adama Smitha: wolne rynki sprawdzają się nie dlatego, że nagradzają lub „premiują” określone umiejętności, tylko dlatego, że może się na nich poszczęścić tym, którzy odważnie stosują metodę prób i błędów. Optymalna strategia polega więc na tym, żeby jak najwięcej kombinować i maksymalnie wykorzystać potencjał Czarnych Łabędzi.
Przejdźmy do kolejnego problemu wynikającego z nadmiernej koncentracji na tym, co wiemy: zwykle uczymy się konkretów, a nie ogólnych zasad.
Jakie wnioski wyciągnięto z ataków z 11 września? Czy ludzie zrozumieli, że niektóre sytuacje ze względu na swą dynamikę wykraczają w dużej mierze poza granice przewidywalności? Nie. Czy zdali sobie sprawę z błędu, jaki kryje się w naszym podejściu do rzeczywistości? Nie. Czego się nauczyli? Nauczyli się dokładnie zasad, jak unikać islamskich prototerrorystów i wieżowców. Wiele osób powtarza mi, że lepiej przyjąć postawę pragmatyczną i podjąć konkretne działania, zamiast „teoretyzować” na temat wiedzy. Historia linii Maginota pokazuje, że mamy tendencję do skupiania się na szczegółach. Po I wojnie światowej Francuzi chcieli się ustrzec kolejnej inwazji, dlatego wznieśli fortyfikacje wzdłuż drogi, którą poprzednio nadeszły niemieckie wojska. Hitler po prostu je ominął, bez (większych) trudności. Francuzi wyciągnęli nauczkę ze swoich błędów, ale byli w tym zbyt dosłowni. Okazali się zanadto praktyczni i za mocno skupieni na własnym bezpieczeństwie.
Nie można tak po prostu zrozumieć, że nie rozumiemy, iż czegoś nie rozumiemy. Problemem jest struktura naszego umysłu: nie przyswajamy reguł, lecz jedynie fakty i nic poza nimi. Nauka metareguł (na przykład reguły, że mamy trudności z przyswajaniem reguł) idzie nam ciężko. Gardzimy tym, co abstrakcyjne; mamy to w głębokim poważaniu.
Dlaczego? Posłużę się zabiegiem, któremu poświęcam resztę niniejszej książki, mianowicie postawię tradycyjną wiedzę na głowie, żeby wykazać, jak nieprzystosowana jest ona do współczesnego świata, naszej złożonej i w coraz większym stopniu rekurencyjnej rzeczywistości6.
Zadajmy jednak poważniejsze pytanie: do czego służy nasz umysł? Wygląda na to, że dostaliśmy niewłaściwą instrukcję obsługi. Umysł człowieka prawdopodobnie nie służy do myślenia ani introspekcji. Gdyby do tego służył, łatwiej byłoby nam odnaleźć się w dzisiejszym świecie; jednocześnie nie pozwoliłby nam przeżyć, więc nie mielibyśmy sposobności się nad tym zastanawiać — mój przodek, introspektywny myśliciel dumający nad hipotetycznym rozwojem wydarzeń, padłby ofiarą lwa, a jego bezmyślny kuzyn o lepszym refleksie zdążyłby uciec. Pamiętajmy, że myślenie jest czasochłonnym zajęciem i zasadniczo można je uznać za marnowanie energii; że nasi przodkowie przez ponad sto milionów lat funkcjonowali jako bezmyślne ssaki, a w tym krótkim okresie w historii człowieka, odkąd nauczyliśmy się używać mózgu, używaliśmy go w celach o marginalnym znaczeniu. Dane wskazują na to, że myślimy znacznie rzadziej, niż nam się wydaje — oczywiście z wyjątkiem momentów, kiedy rozmyślamy na temat myślenia.
Z przykrością się myśli o ludziach, których źle potraktowała historia. Przykładem są „poeci wyklęci”, tacy jak Edgar Allan Poe czy Arthur Rimbaud, wzgardzeni w swoich czasach, a później wynoszeni pod niebiosa, których twórczością dziś uszczęśliwia się na siłę uczniów. (Istnieją nawet szkoły mające za patronów ludzi, którzy rzucili naukę). Niestety, uznanie przyszło odrobinę za późno, żeby mogli poczuć przypływ serotoniny albo przekuć je na sukces w życiu osobistym. Ale zapomnianych bohaterów jest więcej. Istnieje bardzo smutna kategoria ludzi, o których bohaterstwie nie mamy pojęcia — nie wiemy, że uratowali nam życie, że pomogli nam uniknąć różnych katastrof. Nie pozostawili po sobie żadnych śladów i sami nie byli świadomi swojego wpływu na rzeczywistość. Pamiętamy męczenników, którzy zginęli za sprawę, bo o nich słyszeliśmy, a nie ludzi, którzy działali nie mniej skutecznie, chociaż nie mieliśmy o tym pojęcia — właśnie dlatego, że ich walka zakończyła się sukcesem. Nasza niewdzięczność wobec „poetów wyklętych” blednie w obliczu tego rodzaju obojętności. To znacznie brutalniejszy typ niewdzięczności, bo wywołuje w cichym bohaterze poczucie bezużyteczności. Zobrazuję to następującym eksperymentem myślowym.
Załóżmy, że pewien ustawodawca dzięki swojej odwadze, wpływom, intelektowi, wizji i wytrwałości zdołał wprowadzić w życie prawo, które zaczyna obowiązywać 10 września 2001 roku. Nowe przepisy nakazują zamontowanie w każdym kokpicie kuloodpornych drzwi, zamkniętych przez cały czas lotu (co pociąga za sobą wysokie koszty dla walczących o przetrwanie linii lotniczych) — na wypadek, gdyby terroryści postanowili użyć samolotów w ataku na nowojorskie World Trade Center. Wiem, że brzmi to absurdalnie, ale to tylko eksperyment myślowy (zdaję sobie sprawę, że trudno uwierzyć w istnienie ustawodawcy obdarzonego intelektem, odwagą, wizją i wytrwałością; właśnie o to chodzi w tym eksperymencie). Wspomniana ustawa nie spotyka się z uznaniem personelu lotniczego, ponieważ utrudnia mu życie. Z całą pewnością jednak może zapobiec wydarzeniom z 11 września.
Człowiekowi, który wprowadził obowiązek zamontowania zamków w drzwiach kokpitów, nie stawia się pomników na miejskich placach; nawet w jego nekrologu zabraknie choćby wzmianki o jego zasługach. „Joe Smith, dzięki któremu nie doszło do katastrofy z 11 września, zmarł w wyniku powikłań związanych z chorobą wątroby”. Zważywszy na to, jak zbyteczne i kosztowne wydawało się proponowane przez niego rozwiązanie, opinia publiczna, przy wydatnym wsparciu pilotów lotniczych, będzie wręcz chciała doprowadzić do odwołania go ze stanowiska. Vox clamantis in deserto. Taki człowiek przejdzie na emeryturę w depresji, z dojmującym poczuciem klęski. Umrze w przekonaniu, że nie dokonał w życiu niczego pożytecznego. Chciałbym pójść na jego pogrzeb, niestety, drodzy czytelnicy, nie wiem, jak go znaleźć. Mimo wszystko uznanie może przynieść prawdziwą satysfakcję. Wierzcie mi, nawet ci, którzy zarzekają się, że nie wierzą w pochwały i oddzielają pracę od jej owoców, czują dzięki nim przypływ serotoniny. Oto tragedia cichego bohatera — nawet jego własny układ hormonalny sprzysięga się przeciwko niemu, nie oferując mu żadnej nagrody.
Wróćmy jeszcze raz do wydarzeń z 11 września. Komu przyniosły uznanie? Tym, których widzieliście w mediach, w telewizji, dokonujących bohaterskich czynów, i tym, którzy usiłowali wywołać w was wrażenie, że dokonują bohaterskich czynów. Do tej ostatniej kategorii zaliczają się tacy ludzie, jak prezes NYSE (nowojorskiej giełdy papierów wartościowych) Richard Grasso, który „uratował giełdę” i otrzymał za to ogromną premię (równowartość kilkunastu tysięcy przeciętnych wynagrodzeń). A polegało to na tym, że otworzył sesję, uderzając w dzwon podczas transmisji w telewizji — telewizji, która, jak się przekonamy, jest nośnikiem niesprawiedliwości i główną przyczyną naszej niewiedzy o zjawisku Czarnych Łabędzi.
Kto zyskuje uznanie: ten pracownik banku centralnego, który nie dopuścił do recesji, czy ten, który przychodzi, żeby „naprawić” błędy poprzedników, i przypadkiem znajduje się na stanowisku w okresie ożywienia gospodarczego? Kto jest cenniejszy: polityk, który nie dopuści do wybuchu konfliktu zbrojnego, czy ten, który wypowie nową wojnę (i będzie miał dość szczęścia, żeby ją wygrać)?
Mamy tu do czynienia z tą samą odwróconą logiką, co w przypadku wartości tego, o czym nie wiemy; wszyscy rozumieją, że profilaktyka jest ważniejsza od leczenia, ale mało kto nagradza za działania profilaktyczne. Gloryfikujemy tych, którzy zapisali się na kartach historii kosztem tych, o których milczą podręczniki. Ludzkość jest nie tylko powierzchowna (co daje się do pewnego stopnia uleczyć), lecz także bardzo niesprawiedliwa.
Trzymacie w ręku książkę o niepewności; zdaniem jej autora rzadkie zdarzenia są równoznaczne z niepewnością. Można to odczytać jako dość kategoryczną tezę — że chcąc zrozumieć zdarzenia powszednie, musimy zgłębić tajniki zdarzeń rzadkich i skrajnych — dlatego chciałbym uściślić tę opinię. Istnieją dwa możliwe podejścia do otaczających nas zjawisk. Po pierwsze, można pominąć wyjątki i skupić się na tym, co „normalne”. Obserwator ignoruje odstępstwa od reguły i bada zwykłe przypadki. Drugie podejście zakłada, że aby zrozumieć jakieś zjawisko, najpierw należy się przyjrzeć sytuacjom skrajnym, szczególnie gdy — jak przy Czarnych Łabędziach — ich łączne skutki dla otoczenia mogą być olbrzymie.
Normalność niezbyt mnie interesuje. Jeśli chcecie się czegoś dowiedzieć o waszym przyjacielu, jego temperamencie, zasadach etycznych i kulturze osobistej, musicie zobaczyć, jak zachowa się w ekstremalnych okolicznościach, a nie w codziennym, spokojnym życiu. Czy można ocenić, jakie zagrożenie stanowi przestępca na podstawie jego zajęć w zwykły dzień? Czy można zrozumieć zdrowie, nie uwzględniając egzotycznych chorób i epidemii? To, co normalne, często ma niewielkie znaczenie.
W życiu społecznym niemal wszystkie procesy zachodzą na drodze rzadkich, lecz brzemiennych w skutki wstrząsów i zmian; tymczasem badania społeczne koncentrują się niemal wyłącznie na typowych przypadkach, wykorzystując przede wszystkim „rozkład normalny”, z którego wynika tyle co nic. Dlaczego? Otóż rozkład normalny pomija duże odchylenia. Nie potrafi ich uwzględnić, a przy tym daje nam złudną pewność, że poskromiliśmy niepewność. W mojej książce określam go skrótem WIO (wielkie intelektualne oszustwo).
Główną przyczyną wybuchu powstania Żydów w I wieku naszej ery był fakt, iż Rzymianie upierali się, by umieścić w świątyni żydowskiej w Jerozolimie pomnik Kaliguli w zamian za umieszczenie posągu żydowskiego boga Jahwe w ich świątyniach. Rzymianie nie zdawali sobie sprawy z tego, że abstrakcyjny, wszechobecny bóg Żydów (i późniejszych lewantyńskich monoteistów) nie miał nic wspólnego z antropomorficznymi, aż nadto ludzkimi postaciami, które ci określali mianem deus. A co najistotniejsze, żydowskiego boga nie sposób było przedstawić symbolicznie. Na tej samej zasadzie to, co wielu ludzi utowarowia i określa jako „nieznane”, „nieprawdopodobne” albo „niepewne”, dla mnie jest czymś zupełnie innym; nie stanowi ścisłej i konkretnej kategorii wiedzy. Nie jest domeną nerdów, tylko jej całkowitym przeciwieństwem: to brak (i ograniczenia) wiedzy. Zaprzeczenie wiedzy. Powinniśmy nauczyć się unikać określeń odnoszących się do wiedzy, gdy opisujemy jej odwrotność.
Nawiązując do filozoficznych idei (i osobowości) Platona, platońskością nazywam naszą tendencję do mylenia mapy z terytorium, do koncentrowania się na czystych i jasno zdefiniowanych „formach”, zarówno obiektach, takich jak trójkąty, jak i koncepcjach społecznych w rodzaju utopii (społeczeństw stworzonych według konkretnych, „sensownych” założeń) czy nawet narodowości. Kiedy nasz umysł zaprzątają te idee i czyste konstrukty, przyznajemy im pierwszeństwo kosztem innych, mniej eleganckich pojęć o mniej uporządkowanej i przejrzystej strukturze (w dalszej części książki stopniowo rozwijam ten wątek).
Platońskość wytwarza w nas złudzenie, że rozumiemy więcej niż w rzeczywistości. Nie jest to jednak ogólnie obowiązująca prawidłowość. Nie twierdzę, że platońskie formy nie istnieją. Modele i konstrukcje, owe intelektualne mapy rzeczywistości, nie zawsze są błędne; dotyczy to tylko części ich konkretnych zastosowań. Trudność bierze się stąd, że: a) nie wiadomo z góry, w którym miejscu mapa okaże się przekłamana (to staje się jasne dopiero po fakcie), i b) wspomniane błędy mogą mieć poważne konsekwencje. Owe modele przypominają leki, które mogą pomóc, ale wywołują nieoczekiwane i bardzo ostre efekty uboczne.
Platoński uskok to punkt zapalny, miejsce, w którym platoński sposób myślenia wchodzi w kontakt z niechlujną rzeczywistością, a przepaść między tym, co wiecie, a tym, co wydaje wam się, że wiecie, staje się niebezpiecznie głęboka. Właśnie tu rodzi się Czarny Łabędź.
Podobno kiedy aktorzy na planie artystycznych filmów Luchina Viscontiego wskazywali zamkniętą szkatułkę, która miała kryć w sobie klejnoty, leżała w niej prawdziwa biżuteria. W ten sposób reżyser chciał się upewnić, że aktorzy wejdą w swoje role. Według mnie Visconti mógł się również kierować czystym poczuciem estetyki i pragnieniem autentyczności — zwodzenie widza mogło wydawać mu się czymś niewłaściwym.
Niniejsza książka stanowi esej wyrażający jedną główną tezę: nie zajmuję się recyklingiem ani przetwarzaniem cudzych pomysłów. Esej to spontaniczne rozważania, a nie raport naukowy. Przepraszam, jeśli pominę w tej publikacji kilka oczywistych wątków, ale wyznaję pogląd, że jeśli ja nie mam ochoty o czymś pisać, to czytelnicy nie będą mieli ochoty o tym czytać. (Poza tym kryterium unikania nudy może pomóc usunąć z książki to, co w niej zbyteczne).
Gadanie nic nie kosztuje. Ktoś, kto na studiach miał za dużo (albo za mało) zajęć z filozofii, mógłby zaoponować: przecież widok Czarnego Łabędzia nie podważa teorii, że wszystkie łabędzie są białe, jako że z technicznego punktu widzenia czarny ptak nie jest łabędziem, gdyż podstawową cechą łabędzia jest białe ubarwienie. Z kolei ci, którzy naczytali się za dużo Wittgensteina (i komentarzy do jego pism), mogą wierzyć w znaczenie kwestii językowych. Oczywiście są one ważne na wydziałach filozofii, ale my, praktycy i decydenci w prawdziwym świecie, zostawiamy je sobie na weekend. Jak wyjaśniam we fragmencie zatytułowanym Niepewność nerda [Rozdział 9. Błąd ludyczny albo niepewność nerda — przyp. red.], mimo swojego intelektualnego powabu te niuanse nie mają istotnego wpływu na sprawy, którymi zajmujemy się od poniedziałku do piątku, w odróżnieniu od poważniejszych (choć pomijanych) kwestii. Ludzie wykładający na uczelniach mają niewielkie doświadczenie z prawdziwymi sytuacjami, w których trzeba podejmować decyzje w warunkach niepewności, dlatego nie wiedzą, co jest ważne, a co nie — i dotyczy to nawet badaczy niepewności (a może szczególnie badaczy niepewności). To, co nazywam praktyką niepewności, może obejmować piractwo komputerowe, spekulacje cenami surowców, hazard na zawodowym poziomie, pracę dla pewnych gałęzi mafii albo niemal nałogowe zakładanie nowych firm. Jestem więc przeciwnikiem „sterylnego sceptycyzmu”, na który nic nie można poradzić, oraz przesadnie teoretycznych rozważań lingwistycznych, przez które znaczna część współczesnej filozofii stała się nieinteresująca dla bytu nazywanego cynicznie opinią publiczną. (W przeszłości ci nieliczni filozofowie i myśliciele, którzy nie byli niezależni finansowo, utrzymywali się dzięki wsparciu mecenasów. Dziś losy pracowników naukowych w rozmaitych abstrakcyjnych dziedzinach zależą wyłącznie od opinii innych naukowców. Brakuje weryfikacji zewnętrznej, co od czasu do czasu przynosi ten patologiczny skutek, że przedsięwzięcia akademickie zamieniają się w prymitywną rywalizację na pokaz. Poprzedni system miał swoje wady, ale przynajmniej narzucał pewne standardy merytoryczne).
Filozof Edna Ullmann-Margalit7 odkryła w mojej książce pewną niespójność i zwróciła się do mnie o wyjaśnienie, dlaczego posłużyłem się właśnie metaforą Czarnego Łabędzia do opisu tego, co nieznane, abstrakcyjne i nieprecyzyjnie niepewne — białych kruków, różowych słoni albo wymierających mieszkańców dalekiej planety orbitującej wokół Tau Ceti. Przyłapała mnie na gorącym uczynku. Faktycznie, mamy tu do czynienia z niespójnością; ta książka to pewna opowieść, ponieważ wolę posługiwać się opowieściami i anegdotami, żeby pokazać, jak łatwo wierzymy w rozmaite historie i jak jesteśmy podatni na niebezpieczne skróty narracyjne8.
Opowieść można zastąpić tylko inną opowieścią. Metafory i opowieści (niestety) oddziałują na nas znacznie silniej niż idee; a przy tym są łatwiejsze do zapamiętania i przyjemniej się je czyta. Jeśli mam zaatakować to, co nazywam dyscyplinami narracyjnymi, najlepszym narzędziem będzie właśnie narracja.
Idee pojawiają się i znikają, a tym, co pozostaje, są opowieści.
W mojej książce potwór to nie tylko rozkład normalny czy statystyk, który sam siebie oszukuje, ani też splatonizowany uczony, który potrzebuje teorii, żeby zamącić sobie w głowie. Jest nim również nasza potrzeba „koncentracji” na tym, co ma dla nas sens. Życie na naszej planecie w dzisiejszych czasach wymaga znacznie więcej wyobraźni, niż mamy w wyposażeniu. Brakuje nam fantazji i tłumimy ją u innych.
Zwróćcie uwagę, że pisząc, nie opieram się na bestialskiej metodzie przytaczania wybiórczych „dowodów na potwierdzenie mojej tezy”. Z przyczyn, które wyjaśniam w Rozdziale 5, nazywam ten nadmiar dowodów naiwnym empiryzmem — wiele anegdot dobranych w taki sposób, żeby pasowały do określonej historii, nie jest jeszcze żadnym dowodem. Każdy, kto szuka potwierdzenia własnych poglądów, bez wątpienia znajdzie wystarczająco dużo argumentów, żeby zamydlić oczy sobie i swoim kolegom9. Idea Czarnego Łabędzia opiera się na strukturze losowości w rzeczywistości empirycznej.
Podsumowując: w tym (osobistym) eseju nadstawiam karku i twierdzę, wbrew temu, co nawykowo myślimy, że w naszym świecie dominują zdarzenia skrajne, nieznane i wysoce nieprawdopodobne (zgodnie z naszą obecną wiedzą), podczas gdy my marnujemy czas, zajmując się tym, co znane i powtarzalne. Płynie stąd wniosek, że zdarzenia ekstremalne należy przyjąć za punkt wyjścia naszych rozważań, a nie wyjątek zamiatany pod dywan. Stawiam tu również odważniejszą (i bardziej irytującą) tezę, że mimo całego postępu i wzrostu naszej wiedzy, a być może właśnie ze względu na nie, przyszłość staje się coraz mniej przewidywalna, a zarówno natura ludzka, jak i „nauki” społeczne sprzysięgły się, żeby to przed nami ukryć.
Książka ułożona jest według prostej logiki: od rozważań czysto literackich (pod względem merytorycznym i formalnym) przechodzi do zagadnień wybitnie naukowych (pod względem merytorycznym, choć nie formalnym). Do psychologii odwołuję się głównie w Części I i na początku Części II; biznesem i naukami przyrodniczymi zajmuję się przede wszystkim w drugiej połowie Części II i w Części III. Część I, ANTYBIBLIOTEKA UMBERTA ECO, CZYLI JAK SZUKAMY POTWIERDZEŃ, poświęcona jest w większości temu, w jaki sposób postrzegamy wydarzenia historyczne i bieżące, oraz zakłóceniom naszej percepcji. Część II, PO PROSTU NIE UMIEMY PROGNOZOWAĆ, dotyczy przyszłości oraz skrywanych ograniczeń niektórych „nauk” i opisuje, jak sobie radzić z tymi ograniczeniami. W Części III,TE SZARE ŁABĘDZIE EKSTREMISTANU, omawiam szerzej kwestię zdarzeń ekstremalnych, wyjaśniam, jak powstaje rozkład normalny (czyli wielkie intelektualne oszustwo), i analizuję koncepcje z dziedziny nauk przyrodniczych i społecznych kryjące się pod enigmatycznym mianem złożoności. Część IV, ZAKOŃCZENIE, będzie bardzo krótka.
Pisanie tej książki przyniosło mi nieoczekiwaną radość — w zasadzie napisała się sama — i mam nadzieję, że czytelnicy też jej doświadczą. Przyznaję, że spodobało mi się to wycofanie do świata czystych idei po trudach aktywnego życia w świecie transakcji finansowych. Po publikacji zamierzam spędzić trochę czasu z dala od zgiełku forum publicznego, żeby w całkowitym spokoju zastanowić się nad moimi koncepcjami filozoficzno-naukowymi.
Dzięki rosnącej popularności telefonów komórkowych z aparatami fotograficznymi stałem się posiadaczem ogromnej kolekcji zdjęć czarnych łabędzi, nadsyłanych mi przez podróżujących czytelników. Na minione święta Bożego Narodzenia dostałem również skrzynkę wina Black Swan [Czarny Łabędź — przyp. tłum.] (piłem lepsze), kasetę wideo (nie oglądam wideo) i dwie książki. Wolę zdjęcia. [wróć]
Posłużyłem się metaforą logiczną czarnego łabędzia (pisanego małą literą) do opisu zdarzeń należących do kategorii Czarnych Łabędzi (pisanych wielką literą), ale nie należy mylić tego pojęcia z problemem logicznym stawianym przez wielu filozofów. Chodzi tu nie tyle o wyjątki, ile o nieproporcjonalnie dużą rolę, jaką skrajne zdarzenia odgrywają w wielu dziedzinach życia. Co więcej, problem logiczny dotyczy możliwości wystąpienia wyjątku (jakim jest czarny łabędź); ja mówię o roli wyjątkowego zdarzenia (jakim jest Czarny Łabędź), które skutkuje erozją przewidywalności, a także o potrzebie odporności na Czarne Łabędzie niosące negatywne skutki i ekspozycji na pozytywne Czarne Łabędzie. [wróć]
Czarnym Łabędziem jest również wydarzenie, którego się spodziewamy, a do którego nie dochodzi. Zwróćmy uwagę, że mamy tu do czynienia z pewną symetrią: wystąpienie wysoce nieprawdopodobnego zdarzenia jest tym samym, co niewystąpienie zdarzenia wysoce prawdopodobnego. [wróć]
Czarny Łabędź jest wynikiem zbiorowych i indywidualnych ograniczeń (lub zniekształceń) epistemicznych, przede wszystkim ograniczenia zaufania do wiedzy; nie jest to zjawisko obiektywne. Najpoważniejszym błędem w interpretacji zdarzeń, które nazywam Czarnymi Łabędziami, jest próba zdefiniowania „obiektywnego Czarnego Łabędzia”, który dla wszystkich obserwatorów oznaczałby to samo. Wydarzenia z 11 września 2001 roku były Czarnym Łabędziem dla ofiar, ale z pewnością nie dla sprawców. Wątek ten omawiam dokładniej w Posłowiu. [wróć]
Idea wytrzymałości: dlaczego formułujemy teorie służące stawianiu prognoz i przewidywań, nie zastanawiając się nad ich wytrzymałością i konsekwencjami błędów popełnianych na ich podstawie? Znacznie łatwiej poradzić sobie z problemem Czarnego Łabędzia, jeśli skupimy się na wytrzymałości na błędy, zamiast udoskonalać nasze prognozy. [wróć]
W tym kontekście rekurencyjność oznacza, że w dzisiejszym świecie działa coraz więcej pętli sprzężenia zwrotnego, przez co określone zdarzenia stają się przyczyną kolejnych zdarzeń (na przykład ludzie kupują jakąś książkę, dlatego że kupili ją inni), wywołując efekt kuli śnieżnej i pociągając za sobą arbitralne i nieprzewidywalne konsekwencje zasady „zwycięzca bierze wszystko”. Żyjemy w środowisku o zbyt szybkim obiegu informacji, co przyspiesza rozprzestrzenianie się tej epidemii. Podobnie określone zdarzenia mogą dlatego mieć miejsce, że miało do nich nie dojść. (Ludzka intuicja jest przystosowana do środowiska, w którym zależności przyczynowo-skutkowe są łatwiejsze do zrozumienia, a obieg informacji — wolniejszy). Tego rodzaju losowość nie istniała w epoce plejstocenu, ponieważ życie społeczno-ekonomiczne rządziło się wówczas znacznie prostszymi regułami. [wróć]
Edna Ullmann-Margalit była profesorem filozofii na Hebrew University of Jerusalem. Zmarła w 2010 roku — przyp. red. [wróć]
Metafora czarnego łabędzia nie jest koncepcją nowożytną, mimo że jej autorstwo przypisuje się zwykle Popperowi, Millowi, Hume’owi i innym filozofom. Wybrałem ją dlatego, że odpowiada starożytnej idei „rzadkiego ptaka”. Rzymski poeta Juwenalis pisał o „ptaku tak rzadkim jak czarny łabędź” — rara avis in terris nigroque simillima cygno. [wróć]
Naiwnym empiryzmem jest również uzasadnianie swoich argumentów elokwentnymi cytatami nieżyjących autorytetów. Zawsze znajdzie się ktoś, kto wypowiedział okrągłe zdanie potwierdzające wasz światopogląd — i niezależnie od tematu dyskusji zawsze można znaleźć innego martwego myśliciela, który postawił dokładnie przeciwną tezę. Oprócz Yogiego Berry nie zgadzam się z niemal wszystkimi ludźmi, których cytuję w tej książce. [wróć]
CZĘŚĆ I
ANTYBIBLIOTEKA UMBERTA ECO, CZYLI JAK SZUKAMY POTWIERDZEŃ
Pisarz Umberto Eco należał1 do nielicznej klasy uczonych mających encyklopedyczną wiedzę, dociekliwy umysł i coś interesującego do powiedzenia. Był właścicielem bogatej biblioteki (zawierającej trzydzieści tysięcy książek), a swoich gości dzielił na dwie kategorie: tych, którzy na jej widok reagują okrzykiem: „Wow! Signore professore dottore Eco, jaka wspaniała biblioteka! Ile z tych książek już pan przeczytał?”, i pozostałych — bardzo niewielką mniejszość — którzy rozumieją, że prywatna biblioteka nie ma łechtać próżności właściciela, lecz stanowi narzędzie badawcze. Książki przeczytane są znacznie mniej wartościowe od książek nieprzeczytanych. W takiej bibliotece powinno się znajdować tyle wiedzy, której jeszcze nie posiadacie, ile tylko pozwala wam jej tam umieścić wasza kondycja finansowa, oprocentowanie kredytów hipotecznych i trudna obecnie sytuacja na rynku nieruchomości. Z wiekiem gromadzić będziecie coraz więcej wiedzy i więcej książek, a rosnąca liczba nieprzeczytanych pozycji na półkach będzie dla was jak wyrzut sumienia. Właśnie tak to działa, im więcej wiecie, tym więcej rzędów nieprzeczytanych książek macie w bibliotece. Nazwijmy tę kolekcję nieprzeczytanych książek antybiblioteką.
Zwykle traktujemy swoją wiedzę jako własność prywatną, którą powinniśmy chronić i której należy strzec. To ozdoba pozwalająca nam piąć się po szczeblach kariery. Zatem owa skłonność do uchybiania wrażliwości bibliotecznej Eco przez skupianie się na tym, co znane, to ogólnoludzki błąd, który rozciąga się na nasze operacje myślowe. Ludzie nie obnoszą się z antyżyciorysami. Nie rozgłaszają, czego nie studiowali lub nie doświadczyli (to zadanie ich konkurencji), ale byłoby miło, gdyby to robili. Musimy postawić na głowie nie tylko logikę bibliotek; będziemy również pracować nad tym, żeby postawić na głowie samą wiedzę. Zauważmy, że Czarne Łabędzie biorą się z faktu, iż nie rozumiemy prawdopodobieństwa zajścia niespodziewanych zdarzeń — klucz leży właśnie w tych nieprzeczytanych książkach. Trochę zbyt poważnie traktujemy to, co już wiemy.
Antyuczonego — człowieka, który skupia się na tych nieprzeczytanych książkach i próbuje nie postrzegać swojej wiedzy jako skarbu ani swojej osobistej własności, ani nawet sposobu na podniesienie poczucia własnej wartości — będziemy określać mianem sceptycznego empiryka.
Rozdziały w tej części dotyczą kwestii, w jaki sposób ludzie podchodzą do wiedzy i dlaczego wolimy anegdoty od danych empirycznych. Rozdział 1 pokazuje, jak zjawisko Czarnego Łabędzia zakorzenione jest w historii mojej własnej obsesji. W Rozdziale 3 dokonuję podstawowego rozróżnienia między dwiema odmianami losowości. Później, w Rozdziale 4, wracam pokrótce do problemu Czarnego Łabędzia w jego pierwotnej postaci, skupiając się na tym, jak na podstawie obserwacji dokonujemy generalizacji. Następnie zajmuję się trzema aspektami tego samego problemu Czarnego Łabędzia: a) efektem potwierdzenia, w Rozdziale 5, przez który niesłusznie gardzimy dziewiczą częścią biblioteki (czyli naszą tendencją do skupiania się na tym, co potwierdza naszą wiedzę, a nie na tym, co uświadamia nam naszą ignorancję); b) ułudą narracyjną, czyli naszą skłonnością do mydlenia sobie oczu za pomocą rozmaitych opowieści i anegdot (Rozdział 6);c) tym, jak emocje przeszkadzają nam wyciągać właściwe wnioski (Rozdział 7); i d) problemem milczących dowodów albo sztuczek, którymi historia posługuje się po to, żeby ukryć przed nami Czarne Łabędzie (Rozdział 8). W Rozdziale 9 omawiam śmiertelnie niebezpieczny błąd, polegający na budowaniu wiedzy na podstawie świata gier.
Umberto Eco zmarł 19 lutego 2016 roku; niespełna dziewięć lat od ukazania się amerykańskiego wydania The Black Swan (2007). [wróć]
ROZDZIAŁ 1
Terminowanie u empirycznego sceptyka
Anatomia Czarnego Łabędzia – Trójca nieprzejrzystości – Czytanie książek od tyłu – Lusterko wsteczne – Wszystko staje się wytłumaczalne – Zawsze rozmawiaj z kierowcą (byle ostrożnie) – Historia nie pełza, tylko postępuje skokowo – „To było takie nieoczekiwane” – Dwanaście godzin snu
To nie jest autobiografia, więc pominę sceny wojenne. Właściwie nawet gdyby to była autobiografia, i tak bym je pominął. Nie mógłbym konkurować z bohaterami filmów akcji czy większymi poszukiwaczami przygód, toteż ograniczę się do swojej domeny, czyli przypadku i niepewności.
Przez ponad tysiąc lat wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego, znane jako Liban albo Dżabal Lubnan, zamieszkiwał przynajmniej tuzin rozmaitych sekt, grup etnicznych i wyznawców różnych systemów filozoficznych. Ich członkowie świetnie się ze sobą dogadywali. Przypominało ono raczej ważniejsze miasta wschodniej części regionu (zwanej Lewantem) niż inne miejscowości położone w głębi Bliskiego Wschodu (przez górzyste tereny łatwiej było się przemieszczać statkami niż drogą lądową). Lewantyńskie miasta miały charakter handlowy; ludzie przestrzegali w kontaktach jasnych zasad, zachowując pokój sprzyjający interesom, i utrzymywali intensywne stosunki towarzyskie z członkami innych społeczności. Ten tysiącletni pokój zakłócały tylko sporadyczne drobne spięcia w obrębie wspólnot muzułmańskich i chrześcijańskich, a rzadko między chrześcijanami i muzułmanami. Miasta były ośrodkami handlu i kultury hellenistycznej, natomiast w górach osiedliły się wszelkiego rodzaju mniejszości religijne, które ponoć szukały tam ucieczki przed ortodoksją bizantyjską i muzułmańską. Górzyste tereny zapewniają idealne schronienie przed dominującymi nurtami kulturowymi, tyle że trzeba tam rywalizować o urwistą przestrzeń z innymi uciekinierami. Mozaika miejscowych kultur i religii uchodziła za wzorzec pokojowego współistnienia: łączyła chrześcijan rozmaitych odmian (maronitów, Apostolski Kościół Ormiański, Kościół grecko- i syryjsko-prawosławny, a nawet Kościół greckokatolicki, obok nielicznych wyznawców Kościoła rzymskokatolickiego, którzy zostali w tym regionie po krucjatach), muzułmanów (szyitów i sunnitów), druzów i garstkę żydów. Wydawało się oczywiste, że ludzie nabierają tam tolerancji dla siebie nawzajem; pamiętam, jak w szkole uczono nas, że jesteśmy znacznie mądrzejsi i bardziej cywilizowani od mieszkańców Bałkanów, którzy nie tylko mieli problemy z higieną, lecz także padali ofiarą konfliktów wewnętrznych. Sytuacja sprawiała wrażenie ustabilizowanej dzięki tradycyjnej dbałości o wzajemne stosunki i powszechnej tolerancji. Często posługiwano się terminami równowaga i stabilizacja.
Obie strony mojej rodziny wywodziły się ze społeczności grecko–syryjskiej, ostatniego bastionu bizantyjskiego w północnej Syrii, która obejmowała również tereny dzisiejszego państwa libańskiego. Pamiętajmy, że Bizantyjczycy sami siebie nazywali Rzymianami — Roumi w miejscowych językach (liczba mnoga — Roum). Wywodzimy się z terenów porośniętych gajami oliwnymi u podnóży gór Liban — w słynnej bitwie pod Amjun, moją rodzinną wioską, udało nam się wypędzić maronitów w góry. Od czasu inwazji arabskiej w VII wieku utrzymywaliśmy pokój z muzułmanami, kierując się względami handlowymi; od czasu do czasu niepokoili nas libańscy chrześcijanie obrządku maronickiego zamieszkujący wzgórza. Dzięki jakiemuś (dosłownie) bizantyjskiemu układowi między arabskimi władcami i cesarzami bizantyjskimi płaciliśmy podatki obu stronom, otrzymując od obu ochronę. Tym samym żyliśmy w pokoju przez ponad tysiąc lat, niemal unikając rozlewu krwi: naszym ostatnim prawdziwym problemem byli późniejsi awanturniczy krzyżowcy, a nie arabscy muzułmanie. Arabowie, których interesowała wyłącznie wojna (i poezja), a później Turcy osmańscy, których interesowała wyłącznie wojna (i przyjemności cielesne), pozwolili nam skupić się na nieciekawych przedsięwzięciach handlowych i mniej niebezpiecznych projektach naukowych (takich jak przekłady tekstów aramejskich i greckich).
Kraj o nazwie Liban, w którym znaleźliśmy się nagle po upadku Imperium Osmańskiego na początku XX wieku naszej ery, wydawał się statecznym rajem. Jego terytorium wyznaczono w taki sposób, żeby dominowało w nim wyznanie chrześcijańskie. Ludziom błyskawicznie wpojono wiarę w państwo narodowe jako podmiot polityczny1. Chrześcijanie wmówili sobie, że stanowią źródło i serce bytu określanego ogólnie mianem kultury zachodniej, zachowując jednak również wpływy na Wschodzie. Klasycznym przykładem myślenia statycznego był fakt, że nikt nie wziął pod uwagę różnic we wskaźnikach urodzeń — zakładano, że chrześcijanie utrzymają nieznaczną większość w społeczeństwie. W przeszłości Lewantyńczycy otrzymali rzymskie obywatelstwo, co pozwoliło świętemu Pawłowi, Syryjczykowi, swobodnie przemieszczać się po świecie antycznym. Ludzie czuli się związani ze wszystkim, co wydawało im się warte przywiązania; nowo powstały kraj był bardzo otwarty na świat, a jego mieszkańcy wiedli niezwykle wyrafinowany styl życia. Gospodarka kwitła, pogoda przypominała umiarkowany klimat Kalifornii, a ponad wybrzeżem Morza Śródziemnego rysowały się góry pokryte śniegiem. Liban przyciągnął interesującą zbieraninę szpiegów (zarówno radzieckich, jak i zachodnich), prostytutek (blondynek), pisarzy, poetów, handlarzy narkotyków, awanturników, nałogowych hazardzistów, tenisistów, wielbicieli wypadów narciarskich i handlowców — a więc przedstawicieli wzajemnie uzupełniających się zawodów. Wielu ludzi zachowywało się tak, jakby znaleźli się w starym filmie o Jamesie Bondzie albo cofnęli się do czasów, kiedy playboye pili i palili, a zamiast chodzić na siłownię, pielęgnowali relacje z dobrymi krawcami.
Podstawowy warunek raju był spełniony: taksówkarze uchodzili za uprzejmych (chociaż z tego, co pamiętam, wobec mnie nie grzeszyli grzecznością). Z perspektywy czasu można powiedzieć, że te wspaniałe wspomnienia są nieco przekłamane.
Byłem zbyt młody, żeby zakosztować lokalnych przyjemności, ponieważ zostałem buntowniczym idealistą i bardzo wcześnie wybrałem ascetyczny styl życia — gardziłem ostentacyjnym obnoszeniem się z bogactwem i miałem alergię na jawne umiłowanie luksusu oraz obsesję na punkcie pieniędzy, co charakterystyczne dla kultury lewantyńskiej.
Jako nastolatek nie mogłem się doczekać, aż wyprowadzę się do miasta, w którym otaczać mnie będzie mniej naśladowców Jamesa Bonda. Pamiętam jednak wyjątkową atmosferę lokalnych środowisk intelektualnych. Uczęszczałem do francuskiego lycée, którego wychowankowie uzyskiwali jedne z najwyższych wyników na francuskiej maturze (o nazwie baccalauréat), nawet z języka francuskiego. W szkole dbano o poprawność językową: podobnie jak w Rosji przed rewolucją, lewantyńscy chrześcijanie i żydowska arystokracja (od Stambułu po Aleksandrię) mówili i pisali po francusku; było to oznaką ich wyższości klasowej. Najlepiej sytuowanych uczniów posyłano do szkół we Francji — kształcili się tam obaj moi dziadkowie, mój imiennik ze strony ojca rozpoczął naukę w 1912 roku, a ojciec mojej matki w 1929 roku. Dwa tysiące lat wcześniej, kierując się tym samym instynktem elegancji lingwistycznej, snobistyczni arystokraci lewantyńscy pisali po grecku, a nie po aramejsku, w swoim języku narodowym. (Nowy Testament spisano kiepskiej jakości greką, którą posługiwano się w naszej stolicy, Antiochii, co Nietzsche skwitował okrzykiem: „Bóg kaleczył grekę”). A po upadku kultury helleńskiej przeszli na arabski. Liban uchodził zatem nie tylko za „raj”, lecz także za cudowne skrzyżowanie tego, co określamy mianem kultury „Wschodu” i „Zachodu”.
Mój etos ukształtował się, kiedy jako piętnastolatek trafiłem do więzienia za (rzekome) zaatakowanie policjanta betonową płytą podczas zamieszek studenckich — który to incydent miał osobliwe konsekwencje, jako że mój dziadek był wówczas ministrem spraw wewnętrznych i to właśnie on podpisał rozkaz stłumienia naszej rewolty. Jeden z uczestników zamieszek został zastrzelony, kiedy trafiony kamieniem w głowę policjant wpadł w panikę i otworzył ogień w naszym kierunku. Pamiętam, że byłem w centrum wydarzeń i czułem ogromną satysfakcję, kiedy zostałem złapany, podczas gdy moi przyjaciele bali się i więzienia, i reakcji swoich rodziców. Tak mocno przestraszyliśmy rząd, że objęto nas amnestią.
Pokazałem wówczas, że umiem bronić swoich przekonań i nie cofnę się ani o krok tylko po to, żeby nie urazić innych albo im nie przeszkadzać. Miało to pewne oczywiste korzyści. Byłem wściekły i nie dbałem o to, co pomyślą o mnie moi rodzice (i dziadek). W efekcie zaczęli się bać mnie, więc nie mogłem już ustąpić, nie mogłem się wycofać. Jestem pewien, że gdybym nie zbuntował się otwarcie, tylko (jak wielu moich przyjaciół) ukrył przed nimi swój udział w zamieszkach, a oni sami by się o wszystkim dowiedzieli, zostałbym uznany za czarną owcę. Symboliczny bunt wobec autorytetów, wyrażany niekonwencjonalnym ubiorem — nazywany przez przedstawicieli nauk społecznych i ekonomistów tanim sygnalizowaniem — to jedno, ale czym innym było udowodnienie, że jestem skłonny przełożyć moje słowa na czyny.
Stryjowi nie przeszkadzały moje przekonania polityczne (które przecież się zmieniają); był natomiast oburzony, że posłużyły mi za pretekst do niedbałego ubioru. W jego oczach grzechem śmiertelnym był brak elegancji.
Fakt, że wszyscy wiedzieli o moim aresztowaniu, wiązał się z jeszcze jedną poważną korzyścią: dzięki temu mogłem darować sobie tradycyjne zewnętrzne oznaki nastoletniego buntu. Odkryłem, że znacznie lepiej jest zachowywać się jak grzeczny, „rozsądny” chłopiec, ponieważ dowiodłem już, że nie rzucam słów na wiatr. Możecie sobie pozwolić na okazywanie współczucia, spokoju i uprzejmości, jeśli od czasu do czasu, kiedy nikt się tego nie spodziewa, ale jest to w pełni uzasadnione, podacie kogoś do sądu albo zaatakujecie przeciwnika — po prostu pokażcie, że trzeba się z wami liczyć.
Libański raj rozwiał się nagle, wystarczyło kilka kul i pocisków moździerzowych. Parę miesięcy po moim więziennym epizodzie, po blisko trzynastu wiekach wyjątkowej koegzystencji rozmaitych grup etnicznych, Czarny Łabędź, który pojawił się znikąd, zmienił Liban z nieba w piekło. Między chrześcijanami a muzułmanami wybuchła gwałtowna wojna domowa z udziałem palestyńskich uchodźców, którzy opowiedzieli się po stronie muzułmańskiej. Walki były brutalne, ponieważ toczyły się w centrum miasta, przede wszystkim w dzielnicach mieszkalnych (moje liceum znajdowało się kilkaset metrów od strefy działań wojennych). Konflikt trwał ponad półtorej dekady. Nie będę go zbyt dokładnie opisywać. Spór, który w erze broni siecznej wywołałby może jedynie pewne napięcie, w dobie nowoczesnych armii przerodził się w niekontrolowaną spiralę przemocy i walkę do upadłego.
Skutkiem wojny nie były tylko zniszczenia fizyczne (które okazały się łatwe do usunięcia dzięki kilku ambitnym podwykonawcom, przekupnym politykom i naiwnym obligatariuszom) — walki odarły również lewantyńskie miasta z atmosfery wyrafinowania, która przez trzy tysiące lat umożliwiała im bycie ośrodkami rozwoju intelektualnego. Chrześcijanie opuszczali te tereny od czasów Imperium Osmańskiego — ci, którzy przenieśli się na Zachód, przyjmowali zachodnie imiona i ulegali asymilacji. Migrowali coraz szybciej. Liczba wykształconych ludzi spadła poniżej poziomu krytycznego. Taki proces trudno jest odwrócić, a pewna część dawnej intelektualnej finezji mogła zostać utracona na zawsze.
Następnym razem, kiedy w waszej okolicy nastąpi przerwa w dostawie energii elektrycznej, poprawcie sobie nastrój, spoglądając w niebo. Nie poznacie go. W czasie wojny w Bejrucie często wyłączano prąd. Zanim ludzie zaopatrzyli się w generatory, nocą jedna strona nieba rysowała się wyraźnie ze względu na brak zanieczyszczenia świetlnego. Była to dzielnica położona najdalej od strefy działań wojennych. Ludzie odcięci od telewizji jeździli tam oglądać wybuchy podczas nocnych walk. Najwyraźniej perspektywa nudnego wieczoru przerażała ich bardziej niż ryzyko, że zginą od pocisku moździerzowego.
Gwiazdy były więc doskonale widoczne. W liceum uczono mnie, że planety znajdują się w stanie tak zwanej równowagi, więc nie musimy się obawiać ich niespodziewanego zderzenia. Jak dla mnie dziwnie przypominało to opowieści nauczycieli o „wyjątkowej historycznej stabilizacji” panującej w Libanie. Niepokoiła mnie sama idea rzekomej równowagi. Wpatrywałem się w konstelacje na niebie i nie wiedziałem, w co wierzyć.
Historia nie jest przejrzysta. Widzimy tylko efekty, ale nie znamy scenariusza, nie mamy dostępu do generatora historii. Nasze rozumienie wydarzeń historycznych jest w fundamentalny sposób niepełne, ponieważ nie możemy zajrzeć do środka pudełka i poznać jego mechanizmów. To, co nazywam generatorem zdarzeń historycznych, różni się od samych zdarzeń. Analogicznie, nie potrafimy czytać w myślach bogów na podstawie boskich wyroków. Łatwo się pomylić co do ich intencji.
Ta rozbieżność przypomina różnicę między jedzeniem, które dostajemy na talerzu w restauracji, a procesem, którego świadkiem bylibyśmy w kuchni. (Gdy ostatni raz jadłem brunch w chińskiej restauracji przy Canal Street na Manhattanie, widziałem wychodzącego z kuchni szczura).
Kiedy ludzki umysł usiłuje objąć historię, cierpi na trzy dolegliwości, które nazywam trójcą nieprzejrzystości. Są to:
złudzenie zrozumiałości, ponieważ wszystkim wydaje się, że wiedzą, co się dzieje na świecie, który jest bardziej złożony (i przypadkowy), niż są to sobie w stanie uświadomić;
zniekształcenie retrospektywne, ponieważ potrafimy ocenić zdarzenia dopiero po fakcie, jakbyśmy widzieli je w lusterku wstecznym (historia w podręcznikach wydaje się bardziej uporządkowana i zrozumiała niż w rzeczywistości empirycznej)
przecenianie znaczenia faktów oraz błędy autorytetów i ludzi uczonych, widoczne szczególnie przy tworzeniu kategorii — kiedy „platonizują”.
Pierwszym elementem trójcy jest patologiczne postrzeganie świata, w którym żyjemy, jako bardziej zrozumiały, łatwiejszy do wyjaśnienia, a przez to bardziej przewidywalny, niż jest on w rzeczywistości.
Dorośli nieustannie mi powtarzali, że koniec wojny, która ostatecznie trwała blisko siedemnaście lat, to „kwestia kilku dni”. Wydawali się stosunkowo pewni swoich prognoz, co potwierdzała też duża liczba osób czekających na zakończenie konfliktu w pokojach hotelowych i innych kwaterach tymczasowych na Cyprze, w Grecji czy we Francji. Jeden z wujków opowiadał mi wielokrotnie, że mniej więcej trzydzieści lat wcześniej, kiedy bogaci Palestyńczycy uciekli do Libanu, traktowali to jako bardzo tymczasowe rozwiązanie (większość z tych, którzy jeszcze żyją, nadal tam mieszka, chociaż od ich przyjazdu upłynęło już sześćdziesiąt lat). Ale kiedy go zapytałem, czy z naszą wojną będzie tak samo, odpowiedział: „Nie, oczywiście że nie. Tu jest inaczej, tu zawsze było inaczej”. Z jakiegoś powodu uważał, że sam nie popełnia błędu, który dostrzegał u innych.
Wielu emigrantów w średnim wieku cierpi na tego rodzaju ślepotę. Później, kiedy postanowiłem nie zapaść na emigrancką obsesję na punkcie własnych korzeni (korzenie emigrantów wrastają nieco zbyt głęboko w ich osobowość), studiowałem literaturę emigrancką właśnie po to, żeby uniknąć pułapki niepohamowanej, maniakalnej nostalgii. Miałem wrażenie, że owi autorzy emigranci stali się zakładnikami idyllicznych wspomnień — przesiadywali z innymi więźniami przeszłości, rozmawiając o ojczyźnie i jedząc tradycyjne potrawy przy dźwiękach ludowej muzyki w tle. Nieustannie tworzyli w myślach alternatywne scenariusze zdarzeń mogących zapobiec tym przełomom historycznym, które doprowadziły do ich wyjazdu, na przykład „gdyby szach nie mianował tego niekompetentnego człowieka premierem, nadal byśmy tam mieszkali”. Najwyraźniej zakładali, że ów przełom historyczny miał określoną przyczynę, której usunięcie pozwoliłoby uniknąć danej katastrofy. Dlatego pytałem wszystkich wysiedleńców, do których udało mi się dotrzeć, o ich życie na emigracji. Prawie zawsze wyglądało tak samo.
Znamy niezliczone historie o kubańskich uchodźcach, którzy w latach 60. XX wieku, po przejęciu władzy przez Castro, przyjechali przeczekać jego rządy do Miami „dosłownie na kilka dni”, nie rozpakowując do końca walizek. O irańskich uchodźcach w Paryżu i Londynie, którzy w 1978 roku uciekli z Republiki Islamskiej, sądząc, że wyjeżdżają na chwilę. Niemal dwadzieścia pięć lat później niektórzy z nich wciąż czekają na powrót do domu. Wielu Rosjan, którzy opuścili kraj w 1917 roku, wśród nich pisarz Vladimir Nabokov, osiedliło się w Berlinie, być może po to, żeby móc szybko wrócić. Sam Nabokov spędził resztę życia na walizkach, niekiedy w biedzie, niekiedy w luksusie, a dożył swoich dni w hotelu Montreux Palace nad Jeziorem Genewskim.
Oczywiście wszystkie te błędne prognozy wynikały po części z pobożnych życzeń i naiwnej nadziei, ale świadczyły również o niewłaściwym sposobie rozumowania. Dynamika konfliktu libańskiego była w oczywisty sposób nieprzewidywalna, ale ludzie, którzy go analizowali, wykazywali pewną stałą tendencję: niemal wszyscy, którzy przejmowali się sytuacją, wydawali się przekonani, że rozumieją, co się dzieje. Każdy dzień przynosił zdarzenia wykraczające poza zakres ich prognoz, a oni mimo to nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich nie przewidzieli. W przeszłości wiele incydentów, które miały miejsce, sprawiałoby wrażenie całkowicie absurdalnych. Ale po fakcie nie wydawały się absurdalne. Owo retrospektywne prawdopodobieństwo skutkuje ignorowaniem zjawisk rzadkich i możliwości wystąpienia określonych zdarzeń. To samo złudzenie zrozumiałości obserwowałem później w kontekście sukcesów biznesowych i rynków finansowych.
Już później, gdy pracowałem nad moją teorią postrzegania zdarzeń losowych, wracając pamięcią do wydarzeń z okresu wojny, zyskałem nieodparte przekonanie, że nasze umysły to cudowne maszyny do wyjaśniania rzeczywistości, które potrafią odnaleźć sens niemal we wszystkim i uzasadnić wszelkie możliwe zjawiska, ale są zasadniczo niezdolne pogodzić się z ideą nieprzewidywalności. Te wydarzenia były niewytłumaczalne, tymczasem inteligentni ludzie sądzili, że są w stanie je przekonująco wyjaśnić — po fakcie. Co więcej, im inteligentniejszy człowiek, tym lepiej brzmiały te wyjaśnienia. Jeszcze bardziej martwi fakt, że wszystkie owe przekonania i opinie wydawały się logicznie spójne i pozbawione sprzeczności.
Zatem jako nastolatek opuściłem miejsce o nazwie Liban, ale ponieważ zostawiłem tam wielu krewnych i przyjaciół, wciąż przyjeżdżałem w odwiedziny, szczególnie w okresach działań wojennych. Wojna nie toczyła się nieustannie: walki przerywane były kolejnymi „trwałymi” rozwiązaniami. W trudnych momentach czułem się bliższy swoim korzeniom i wracałem, żeby okazać wsparcie ludziom w kraju, przygnębionym emigracją rodaków — i skręcającym się z zazdrości na widok dwulicowych „patriotów”, którzy wyjeżdżali, szukając bezpieczeństwa ekonomicznego i osobistego, a wracali jedynie na wakacje w czasie sporadycznych przerw w konflikcie. Kiedy przebywałem poza Libanem, nie mogłem pracować ani czytać, wiedząc, że w kraju umierają ludzie, ale paradoksalnie w Libanie przejmowałem się wojną znacznie mniej i byłem w stanie bez wyrzutów sumienia oddawać się swoim zainteresowaniom intelektualnym. Co ciekawe, w czasie wojny ludzie sporo imprezowali i nabrali jeszcze większego upodobania do luksusu, przez co wizyty w kraju były dość atrakcyjne mimo toczących się walk.
Kilka trudnych pytań domagało się odpowiedzi. Jak można było przewidzieć, że ludzie, którzy uchodzili za wzór tolerancji, z dnia na dzień zmienią się w barbarzyńców? Skąd ta nagła wolta? Początkowo sądziłem, że w odróżnieniu od innych konfliktów wojna libańska była naprawdę niemożliwa do przewidzenia, a Lewantyńczycy są zbyt skomplikowaną rasą, żeby ich rozgryźć. Później, zastanawiając się nad wszystkimi ważnymi wydarzeniami historycznymi, powoli zacząłem zdawać sobie sprawę, że owa nieprzewidywalność nie była cechą jednostkową.
Lewant praktycznie na skalę masową produkował istotne zdarzenia, których nikt się nie spodziewał. Kto przewidział, że chrześcijaństwo stanie się dominującą religią w basenie Morza Śródziemnego, a później na całym Zachodzie? Rzymscy kronikarze tamtego okresu nawet nie odnotowali pojawienia się nowego wyznania — historyków chrześcijaństwa zdumiewa, że jego początki zostały przemilczane w ówczesnych tekstach. Najwyraźniej niewiele ważnych postaci tamtej ery traktowało poglądy heretyckiego na pozór Żyda dość poważnie, żeby uznać, że przejdzie on do potomności. Zachowała się jedna wzmianka o Jezusie z Nazaretu z tamtego okresu — w Wojnie żydowskiej Józefa Flawiusza — która mogła jednak zostać dodana później przez pobożnego kopistę. A co z konkurencyjną religią, która narodziła się siedemset lat później; kto mógł się spodziewać, że grupa jeźdźców w zaledwie kilka lat podbije rozległe tereny od subkontynentu indyjskiego po Hiszpanię, rozpowszechniając tam szariat? Ekspansja islamu (w trzecim wydaniu, że tak powiem) była nieprzewidywalna w jeszcze większym wymiarze niż rozwój chrześcijaństwa; wielu historyków analizujących tę kwestię jest zaskoczonych tempem zachodzących wówczas przemian. Na przykład Georges Duby wyraził swoje zdumienie tym, jak szybko blisko dziesięć wieków lewantyńskiego hellenizmu zostało przekreślone „jednym cięciem miecza”. Późniejszy kierownik tej samej katedry historii w Collège de France, Paul Veyne, jest autorem trafnego spostrzeżenia, że religie zdobywały popularność „jak bestsellery” — to porównanie wskazuje na nieprzewidywalność owego procesu. Tego rodzaju nieciągłości w chronologii zdarzeń nie ułatwiały historykom zadania: uważne studiowanie przeszłości w najdrobniejszych szczegółach nie pozwala czytać Historii w myślach; stwarza tylko złudne wrażenie, że się ją rozumie.
Historia i społeczeństwa nie pełzają. Rozwijają się skokowo. Kroczą od przełomu do przełomu, nie sygnalizując ich w istotny sposób. Mimo to my wszyscy (również historycy) lubimy wierzyć w przewidywalny, powolny, stopniowy postęp.
Uderzyło mnie poczucie, które odtąd już mnie nie opuściło, że jesteśmy jedynie ogromną maszyną do patrzenia wstecz, a ludzie potrafią wspaniale oszukiwać samych siebie. Każdy kolejny rok utwierdza mnie w przekonaniu o owym zniekształceniu percepcji.
Zdarzenia przedstawiają się naszym oczom w zniekształcony sposób. Zastanówmy się nad naturą informacji: spośród milionów, a może nawet miliardów drobnych faktów, mających miejsce przed danym zdarzeniem, tylko kilka okaże się później istotnych dla naszego pojmowania tego, co się stało. Ludzka pamięć jest ograniczona i filtruje elementy rzeczywistości, dlatego mamy tendencję do zapamiętywania tych danych, które odpowiadają późniejszym faktom. Chyba że ktoś przypomina tytułowego Funesa z opowiadania Jorge Luisa Borgesa Pamiętliwy Funes, który niczego nie zapomina i wydaje się skazany na życie z ciężarem wszystkich zgromadzonych, nieprzetworzonych informacji. (Nie udaje mu się pożyć zbyt długo).
Mój pierwszy kontakt ze zniekształceniem retrospektywnym miał następujący przebieg. W dzieciństwie pochłaniałem książkę za książką, choć czytałem zrywami. Pierwszą fazę wojny spędziłem w piwnicy, całkowicie zatopiony w lekturach różnego rodzaju. Szkoła była zamknięta, a na nas spadał grad pocisków moździerzowych. W piwnicach jest potwornie nudno. Początkowo martwiłem się głównie tym, jak przetrwać tę nudę i skąd wziąć coś nowego do czytania2 — chociaż przymusowe czytanie z braku innych zajęć nie jest tak przyjemne jak czytanie z własnej woli. Chciałem (i nadal chcę) być filozofem, więc uznałem, że muszę zainwestować w swój rozwój i zmusić się do przestudiowania koncepcji innych myślicieli. Okoliczności sprzyjały badaniu teoretycznych i ogólnych analiz wojen i konfliktów zbrojnych — chciałem dotrzeć do trzewi Historii i zrozumieć mechanizmy tej wielkiej machiny, która produkuje zdarzenia.
Co zaskakujące, książki, która wywarła na mnie największy wpływ, nie napisał człowiek parający się zawodowo filozofią, tylko dziennikarz — mam na myśli Dziennik berliński. Zapiski korespondenta zagranicznego, 1934–1941 Williama Shirera. Shirer był dziennikarzem radiowym, który zasłynął jako autor analizy Powstanie i upadek Trzeciej Rzeszy. Podczas lektury zdałem sobie sprawę, że jego Dziennik napisany jest z nietypowej perspektywy. Czytałem już dzieła (albo o dziełach) Hegla, Marksa, Toynbeego, Arona i Fichtego o filozofii historii oraz jej charakterze i sądziłem, że mam pewne pojęcie o koncepcji dialektyki, przynajmniej w takim stopniu, żeby wiedzieć, że w ich teoriach kryły się głębsze założenia. Niewiele z nich zrozumiałem poza tym, że historia rządzi się pewną logiką, a rozwój następuje przez zaprzeczenie (lub sprzeczności) w sposób, który pozwala ludzkości wznieść się na wyższy poziom organizacji społecznej — coś w tym rodzaju. Brzmiało to bardzo podobnie do teorii na temat wojny w Libanie, które słyszałem wokół siebie. Do dziś zaskakuję ludzi, którzy zadają mi niedorzeczne pytanie o to, jakie książki „ukształtowały mój sposób myślenia”, odpowiedzią, że właśnie ta pozycja nauczyła mnie najwięcej (choć nie to było intencją autora) o filozofii i teorii historii — a jak się przekonamy, również o naukach ścisłych, ponieważ dzięki niej poznałem różnicę między procesami prospektywnymi i retrospektywnymi.
Jak to możliwe? Dziennik opisywał po prostu zdarzenia w miarę ich rozwoju, a nie po fakcie. Siedziałem w piwnicy, słuchając, jak historia rozgrywa się hałaśliwie nad moją głową (huk pocisków moździerzowych nie pozwalał mi zasnąć przez całą noc). Byłem nastolatkiem, który chodził na pogrzeby kolegów z klasy. Doświadczałem Historii w zupełnie nieteoretyczny sposób i czytałem o kimś, kto najwyraźniej również doświadczał jej na bieżąco. Starałem się wyobrazić sobie przyszłość w postaci filmu i zdałem sobie sprawę, że wcale nie jestem pewien, jak będzie wyglądać. Zrozumiałem, że gdybym zaczął opisywać te wydarzenia później, wydawałyby się bardziej… historyczne. Istniała różnica między przedtem a potem.
Pisząc dziennik, Shirer ponoć nie wiedział, jak potoczą się sprawy, a informacje, do których miał dostęp, nie były zniekształcone późniejszymi skutkami zaistniałych faktów. Niektóre komentarze, wtrącane tu i ówdzie, wydały mi się bardzo pouczające, szczególnie uwagi o przekonaniu Francuzów, że Hitler był zjawiskiem przejściowym. To wyjaśniało ich brak przygotowania i późniejszą błyskawiczną kapitulację. Ostateczna skala zniszczeń kraju zaskoczyła wszystkich.
Pamięć ludzka jest bardzo zwodnicza, ale dziennik zawiera niepodważalne fakty, spisywane w zasadzie na bieżąco; pozwala to uchwycić niezakłamaną percepcję, by później analizować zdarzenia w ich własnym kontekście. Podkreślam jeszcze raz, że istotna była przyjęta metoda opisu, a nie realizacja tego założenia. Właściwie można przypuszczać, że Shirer i jego redaktorzy trochę oszukiwali, ponieważ książka ukazała się w 1941 roku, a wydawcy, jak słyszałem, zajmują się raczej dostarczaniem tekstów opinii publicznej, a nie dbaniem o wierny zapis myśli autorów, wolny od zniekształceń retrospektywnych. (Przez „oszukiwanie” rozumiem tu usunięcie w chwili publikacji tych elementów, które okazały się nieistotne dla rozwoju wydarzeń, co uwydatniło interesujące czytelników epizody. W rzeczy samej proces redakcji może pociągnąć za sobą wiele zniekształceń, szczególnie jeśli autorowi przydzielony zostanie tak zwany dobry redaktor). Mimo wszystko dzięki książce Shirera wykształciłem w sobie pewną zdolność przewidywania mechanizmów historii. Można by podejrzewać, że po wybuchu II wojny światowej ludzie przeczuwali, że dzieje się coś ważnego. Nic bardziej mylnego3.
Dziennik Shirera okazał się dla mnie podręcznikiem dynamiki niepewności. Chciałem zostać filozofem, chociaż nie wiedziałem jeszcze, czym zajmuje się większość zawodowych filozofów. Dzięki tej idei trafiłem jednak na drogę przygód (a dokładniej — zacząłem pełną przygód praktykę niepewności) oraz przedsięwzięć matematycznych i naukowych.
Teraz wprowadzę trzeci element opisywanej trójcy, przekleństwo wykształcenia. Zanim mój dziadek, minister obrony narodowej, późniejszy minister spraw wewnętrznych, a w pierwszych dniach wojny wicepremier, utracił swoje wpływy polityczne, bacznie go obserwowałem. Mimo zajmowanych stanowisk nie miał pojęcia, jak rozwinie się sytuacja — w tej kwestii wiedział nie więcej niż jego kierowca Mikhail. Jednakże, w odróżnieniu od mojego dziadka, Mikhail zwykle komentował wydarzenia stwierdzeniem: „Bóg jeden wie”, cedując zadanie zrozumienia świata na wyższą instancję.
Zauważyłem, że wysoce inteligentni i dobrze poinformowani ludzie nie mieli żadnej przewagi nad taksówkarzami, jeśli chodzi o trafność stawianych prognoz, ale była między nimi pewna istotna różnica. Taksówkarze nie uważali, że rozumieją świat tak dobrze jak wykształceni ludzie — naprawdę nie byli ekspertami i zdawali sobie z tego sprawę. Nikt nic nie wiedział, ale intelektualiści sądzili, że wiedzą więcej niż inni, bo są elitarnymi myślicielami, a jeśli należycie do elity, to z zasady wiecie więcej niż ci, którzy do niej nie należą.
Wątpliwej wartości może być nie tylko wiedza, lecz także informacje. Rzuciło mi się w oczy, że niemal wszyscy znali bieżące wydarzenia w najdrobniejszych szczegółach. Doniesienia prasowe pokrywały się ze sobą w takim stopniu, że im więcej się ich czytało, tym mniej można się było dowiedzieć. Jednakże wszyscy tak bardzo pragnęli zapoznać się z każdym faktem, że czytali każdy tekst zaraz po publikacji i słuchali wszystkich stacji radiowych, jak gdyby następny biuletyn mógł przynieść odpowiedzi na ich pytania. Ludzie zamienili się w chodzące encyklopedie sypiące informacjami, kto się z kim spotkał i co jeden polityk powiedział innemu politykowi (a także jakim tonem: „Czy wydawał się bardziej przyjacielski niż zazwyczaj?”). Ale w niczym to nie pomagało.
Podczas wojny libańskiej zauważyłem również, że sojusze w środowisku dziennikarskim wyznaczały nie tyle wspólne opinie, co wspólne perspektywy analityczne. Poszczególne grupy łączy fakt przypisywania takiego samego znaczenia tym samym zbiorom okoliczności i systematyzowania rzeczywistości za pomocą tych samych kategorii — kolejny przejaw platonizowania, pragnienie wydzielenia w rzeczywistości wyrazistych, odrębnych kształtów. Tę epidemię mentalną pogłębiło jeszcze zjawisko, które Robert Fisk nazywa dziennikarstwem hotelowym. Wcześniej dziennikarze widzieli w Libanie część Lewantu, czyli wschodni region basenu Morza Śródziemnego, tymczasem teraz nagle znalazł się on na Bliskim Wschodzie, jakby ktoś zdołał przenieść go bliżej piasków Arabii Saudyjskiej. Cypr, wyspa leżąca około 111 km od mojej wioski w północnym Libanie, o niemal identycznej kuchni, kościołach i zwyczajach, nieoczekiwanie stał się częścią Europy (oczywiście mieszkańcom obu miejsc wpojono później odpowiednie różnice). W przeszłości rozróżniano kraje śródziemnomorskie i nieśródziemnomorskie (o czym decydował wybór między oliwą z oliwek a masłem), natomiast w latach 70. XX wieku nagle wprowadzono podział na Europę i nie-Europę. Klinem pomiędzy nimi stał się islam, więc nikt nie wie, jak w tym paradygmacie traktować lokalnych chrześcijan (oraz żydów) posługujących się językiem arabskim. Kategoryzacja jest niezbędnym procesem myślowym, ale przeradza się w patologię, kiedy zaczynamy uznawać wyróżniane kategorie za ostateczne, przez co tracimy z oczu nieostrość wytyczanych granic i nie możemy korygować tychże kategorii. Winę za to ponosi wspomniana epidemia. Gdyby sytuację opisywała setka niezależnych dziennikarzy, będących w stanie rozpatrywać poszczególne czynniki w oderwaniu od siebie, otrzymalibyśmy sto różnych punktów widzenia. Jednakże pracowali oni razem, co w znaczący sposób ograniczyło wielowymiarowość opinii — uzgadniali ze sobą swoje stanowiska i uznawali te same fakty za przyczyny zaistniałych zdarzeń. Na przykład, zostawiając na chwilę Liban, wszyscy reporterzy mówią dziś o „szalonych latach 80.”, zakładając, że owa dekada wyróżniała się w pewien konkretny sposób. Z kolei w czasach bańki internetowej u schyłku lat 90. dziennikarze jednogłośnie powoływali się na dziwaczne wskaźniki dla uzasadnienia wyceny bezwartościowych firm, których akcje rozchodziły się jak świeże bułeczki4.
Jeśli chcecie się przekonać, co mam na myśli, mówiąc o arbitralności kategorii, zastanówcie się nad jakąś kwestią polityczną polaryzującą opinię publiczną. Następnym razem, kiedy jakiś Marsjanin odwiedzi Ziemię, spróbujcie mu wyjaśnić, dlaczego ludzie opowiadający się za dopuszczeniem usuwania płodu z macicy matki są równocześnie przeciwni karze śmierci. Albo postarajcie się wytłumaczyć mu, dlaczego ci, którzy akceptują aborcję, mają być zwolennikami wysokich podatków i przeciwnikami silnego wojska. Dlaczego osoby głoszące wolność seksualną mają się sprzeciwiać swobodom ekonomicznym?
Absurdalność tego rodzaju klastrowania poglądów dostrzegłem już w dość młodym wieku. Jakimś paradoksalnym zrządzeniem losu podczas wojny domowej w Libanie chrześcijanie zaczęli być zwolennikami wolnego rynku i kapitalizmu — a więc poglądów, które dziennikarz określiłby jako „prawicowe” — a muzułmanie stali się socjalistami, wspieranymi przez reżimy komunistyczne („Prawda”, organ reżimu komunistycznego, chwalił ich za „walkę z uciskiem”, chociaż później, kiedy Rosjanie dokonali inwazji na Afganistan, to Amerykanie nawiązali kontakt z Osamą bin Ladenem i jego muzułmańskimi współpracownikami).
Chcąc dowieść arbitralności tych kategorii i pokazać ich zaraźliwość, najlepiej przypomnieć sobie, jak często takie klastry ulegają odwróceniu na przestrzeni historii. Dzisiejszy sojusz między fundamentalistami chrześcijańskimi a lobby izraelskim z pewnością zdumiałby XIX-wiecznego intelektualistę — dawniej chrześcijanie byli antysemitami, a muzułmanie obrońcami żydów, których woleli od chrześcijan. Libertarianie mieli kiedyś poglądy lewicowe. Mnie jako probabilistę interesuje proces, w którym w wyniku jakiegoś losowego zdarzenia pewna grupa zwolenników określonego poglądu sprzymierza się z grupą wyznawców innego poglądu, przez co oba poglądy stapiają się ze sobą, tworząc jedność… do chwili niespodziewanego rozłamu.
Kategoryzacja zawsze skutkuje redukcją faktycznej złożoności. To przejaw działania generatora Czarnych Łabędzi, nieuniknionego platonizowania, które zdefiniowałem w Prologu. Każda redukcja złożoności otaczającego nas świata może mieć niebezpieczne konsekwencje, ponieważ wyklucza pewne źródła niepewności; tym samym prowadzi do mylnego rozumienia rzeczywistości. Na przykład, może wam się wydawać, że radykalny islam (i promowane przez niego wartości) to wasz sojusznik w walce z zagrożeniem, jakie stwarza komunizm, więc wspieracie jego rozwój do chwili, gdy jego zwolennicy kierują dwa samoloty w centrum Manhattanu.
Kilka lat po wybuchu wojny libańskiej, kiedy miałem dwadzieścia dwa lata i uczęszczałem do Wharton Business School, uderzyła mnie teoria rynku efektywnego — idea, że papiery wartościowe nie mogą przynieść żadnych zysków, ponieważ automatycznie odzwierciedlają wszystkie dostępne informacje na swój temat. Skoro ich ceny „uwzględniają” wszystkie dane tego rodzaju, to dostępne publicznie dane są bezwartościowe, szczególnie z perspektywy biznesmena, ponieważ wiadomości, które mają też miliony ludzi, nie dają mu żadnej realnej przewagi. Ktoś spośród setek milionów posiadaczy takich informacji prawdopodobnie zdążył już kupić dany papier wartościowy, tym samym windując jego cenę. Wtedy całkowicie zarzuciłem czytanie gazet i oglądanie telewizji, dzięki czemu zaoszczędziłem sporo czasu (co najmniej godzinę dziennie, a więc dość, by przeczytać ponad sto książek więcej rocznie, co po kilkudziesięciu latach zaczyna przynosić efekty). Ale taka argumentacja nie jest jedynym powodem, dla którego zalecam w tej książce unikanie gazet. Dalej przekonamy się o innych korzyściach trzymania się z dala od toksycznych informacji. Początkowo była to dla mnie świetna wymówka, żeby nie zagłębiać się w szczegóły mojej branży, idealne alibi, ponieważ świat biznesu — nieelegancki, nużący, pompatyczny, chciwy, nieintelektualny, samolubny i nudny — zupełnie mnie nie ciekawił.
Nadal nie rozumiem, jak człowiek, który planuje zostać „filozofem” albo „filozofem historii”, trafia do szkoły biznesu, i to nie byle jakiej, bo do Whartona. Właśnie tam zdałem sobie sprawę, że nie tylko mało znaczący polityk w niewielkim, wiekowym kraju (i jego filozoficzny kierowca Mikhail) nie wie, co się dzieje. W końcu nikt się nie spodziewa, że mieszkańcy niewielkich państewek będą się orientować w sytuacji. Przekonałem się jednak, że w jednej z najbardziej prestiżowych szkół biznesu na świecie, działającej w najpotężniejszym kraju w historii ludzkości, dyrektorzy najbardziej wpływowych korporacji, zapraszani, żeby opowiedzieć o tym, czym zajmują się zawodowo, prawdopodobnie też nie wiedzą, co się dzieje. A właściwie nie miałem co do tego wątpliwości. Poczułem na sobie ciężar epistemicznej arogancji rasy ludzkiej5.
Ogarnęła mnie obsesja. Zacząłem rozumieć, jakim tematem chcę się zająć — wysoce nieprawdopodobnymi i znaczącymi zdarzeniami. A nie tylko eleganccy, tryskający testosteronem menedżerowie korporacji dawali się zwieść tej koncentracji szczęścia, lecz także świetnie wykształceni ludzie. Kiedy to sobie uświadomiłem, Czarny Łabędź przestał być dla mnie kwestią szczęścia i pecha w biznesie, a przerodził się w problem z dziedziny wiedzy i nauki. W mojej ocenie część wyników badań naukowych jest bezużyteczna, ponieważ nie docenia wpływu wysoce nieprawdopodobnych zdarzeń (albo pozwala nam go ignorować); ale to nie wszystko: wiele z nich w rzeczywistości tworzy Czarne Łabędzie. I nie chodzi tu tylko o błędy taksonomiczne, przez które oblewa się zajęcia z ornitologii. Zacząłem dostrzegać konsekwencje tego stanu rzeczy.
Od zakończenia studiów w Wharton Business School upłynęło cztery i pół roku, kiedy 19 października 1987 (cięższy o 4,37 kg) wracałem z siedziby banku inwestycyjnego Credit Suisse First Boston w centrum Manhattanu do domu na Upper East Side. Szedłem powoli, bo byłem bardzo wzburzony.
Tego dnia rynkami finansowymi wstrząsnęło dramatyczne wydarzenie: największe spadki w historii (współczesnej). Było to tym bardziej porażające, że nastąpiło w momencie, kiedy wydawało się nam, iż dzięki wyrafinowanym teoriom rozmaitych splatonizowanych ekonomistów (i ich lipnym równaniom opartym na rozkładzie normalnym) jesteśmy w stanie zapobiec dużym wstrząsom, a przynajmniej je przewidzieć i kontrolować. Spadki nie były nawet reakcją na jakąś konkretną wiadomość. Dzień wcześniej taki rozwój wydarzeń nikomu nie przyszedłby do głowy — gdybym wspomniał, że jest możliwy, zostałbym uznany za wariata. Był to Czarny Łabędź, chociaż jeszcze nie znałem tego zwrotu.
Na Park Avenue spotkałem kolegę z pracy, Demetriusa, ale po krótkiej rozmowie wtrąciła się jakaś kobieta, którą niepokój najwyraźniej pozbawił zahamowań: „Hej, czy wy wiecie, co się dzieje?”. Przechodnie wyglądali na oszołomionych. Wcześniej widziałem, jak kilka dorosłych osób roni po cichu łzy w trading roomie w First Boston. Spędziłem cały dzień w epicentrum zdarzeń, otoczony zdezorientowanymi ludźmi, którzy nie mieli pojęcia, co robić. Kiedy dotarłem do domu, zadzwonił do mnie mój kuzyn Alexis, żeby mi powiedzieć, iż jego sąsiad popełnił samobójstwo, wyskakując z okna swojego apartamentu na ostatnim piętrze budynku. Nie byłem nawet zdumiony. Czułem się jak w Libanie, tylko z jedną małą różnicą: uderzyło mnie, że problemy finansowe mogą być jeszcze bardziej przytłaczające niż wojna (weźcie pod uwagę, że trudności finansowe i towarzyszące im upokorzenia mogą prowadzić do samobójstwa, a wojna nie wydaje się mieć takiego bezpośredniego efektu).
Obawiałem się pyrrusowego zwycięstwa: zrehabilitowałem się intelektualnie, ale martwiło mnie, że miałem zbyt dużo racji, a cały system rozsypie się na moich oczach. Nie chciałem aż takiej satysfakcji. Nigdy nie zapomnę nieżyjącego już Jimmy’ego P., który obserwując, jak jego zasoby netto topnieją, półżartobliwie składał ręce przed ekranem, błagając ceny, by przestały spadać.
Wtedy jednak zdałem sobie sprawę, że mam w nosie pieniądze. Doświadczyłem najdziwniejszego uczucia w życiu — to było jak ogłuszający huk trąb, który oznajmiał mi, że miałem rację, i to tak donośnie, iż czułem ich wibracje w kościach. Nigdy później nie przeżyłem niczego podobnego i nigdy nie wytłumaczę tego ludziom, których to nie spotkało. To było doznanie fizyczne, mieszanina radości, dumy i przerażenia.
I poczułem się zrehabilitowany. W jaki sposób?
Rok czy dwa lata po rozpoczęciu przeze mnie nauki w szkole biznesu wyspecjalizowałem się w bardzo konkretnej, choć dziwacznej dziedzinie: spekulowałem na rzadkich i niespodziewanych zdarzeniach, które znajdowały się w platońskim uskoku i uchodziły za „niewyobrażalne” w oczach platońskich „ekspertów”. Przypomnę, że platoński uskok to miejsce, w którym nasza wizja rzeczywistości przestaje obowiązywać — ale my o tym nie wiemy.
Wcześnie bowiem zająłem się zawodowo dziedziną finansów ilościowych. Zostałem ilościowcem i równocześnie traderem — ilościowiec to ktoś w rodzaju branżowego naukowca, który stosuje matematyczne modele niepewności do danych finansowych (lub społeczno-ekonomicznych) i złożonych instrumentów finansowych. Tyle że ja byłem ilościowcem na opak: analizowałem wady i ograniczenia tych modeli, szukając platońskiego uskoku, który powoduje, że się załamują. Zamiast ograniczać się do teorii, zacząłem się też zajmować transakcjami spekulacyjnymi, co było rzadkością wśród ilościowców, którzy nie musieli „podejmować ryzyka”, jako że ich rola ograniczała się do analiz i nie wymagała podejmowania żadnych decyzji. Byłem przekonany, że nie mam najmniejszych kompetencji do przewidywania cen na rynku — ale uważałem, że inni są tak samo niekompetentni, lecz o tym nie wiedzą, albo nie wiedzą, że podejmują ogromne ryzyko. Większość traderów „wchodzi przed walec, żeby podnieść z ziemi kilka centów”: naraża się na rzadkie zdarzenia o ogromnej sile oddziaływania i nie zdaje sobie z tego sprawy. Nie mogłem działać inaczej, niż działałem, wiedząc, że nienawidzę ryzyka, jestem go świadomy i niewiele rozumiem z tego, co się wokół mnie dzieje.
Poza tym bagaż techniczny, który dźwigałem jako ilościowiec (mieszanina matematyki stosowanej, inżynierii i statystyki), oraz zanurzenie w praktyce okazały się bardzo przydatne dla kogoś, kto chce zostać filozofem6. Po pierwsze, kiedy przez dwadzieścia lat zajmujecie się na skalę masową empiryczną analizą danych i podejmowaniem ryzyka na podstawie swoich analiz, z łatwością dostrzegacie te elementy w strukturze świata, których nie zauważy splatonizowany „myśliciel” poddany praniu mózgu albo przerażony rzeczywistością. Po drugie, dzięki temu zacząłem myśleć w bardziej formalny i usystematyzowany sposób, zamiast z lubością oddawać się anegdotom. I wreszcie po trzecie, zarówno filozofia historii, jak i epistemologia (filozofia wiedzy) wydawały się nierozerwalnie związane z empirycznym badaniem szeregów czasowych, czyli ciągów liczb uporządkowanych w czasie, czegoś w rodzaju dokumentu historycznego zawierającego liczby zamiast słów. A liczby łatwo przetwarzać za pomocą komputerów. Analiza danych historycznych uświadamia człowiekowi, że historia biegnie naprzód, a nie wstecz, i jest bardziej chaotyczna niż narracje. Epistemologia, filozofia historii i statystyka mają na celu zrozumienie pewnych prawd, zbadanie mechanizmów, które je generują, i wyodrębnienie określonych regularności spośród przypadkowych zdarzeń historycznych. Wszystkie zajmują się pytaniem o to, co wiemy, tyle że ich siedziby znajdują się, można powiedzieć, w różnych budynkach.
Tamtej nocy, 19 października 1987 roku, spałem bez przerwy przez dwanaście godzin.
Trudno mi było zwierzyć się przyjaciołom z tego poczucia ostatecznego zwycięstwa, bo krach w pewnej mierze dotknął ich wszystkich. Ówczesne premie były ułamkiem kwot wypłacanych dzisiaj, ale gdyby mój pracodawca, First Boston, i system finansowy przetrwali do końca roku, otrzymałbym równowartość dobrego stypendium. Czasem nazywa się to pieniędzmi na odwal się, co brzmi ordynarnie, ale w rzeczywistości oznacza, że można się poczuć jak wiktoriański dżentelmen wyzwolony z okowów niewolniczej pracy. Stwarza to pewien bufor psychologiczny: kapitał nie jest na tyle duży, żeby przewrócić człowiekowi w głowie, ale dość wysoki, żeby pozwolić mu wybrać nowy zawód i nie martwić się specjalnie o wynagrodzenie. Chroni go przed prostytuowaniem swojego umysłu i uwalnia od władzy zewnętrznej — wszelkiego rodzaju władzy zewnętrznej. (Niezależność można przeżywać bardzo różnie: zawsze zdumiewało mnie, ilu ludzi osiągających astronomiczne dochody pokornieje z tego powodu, ponieważ stają się coraz bardziej zależni od klientów i pracodawców i przywiązują się do zarabiania coraz większych pieniędzy). Chociaż dla niektórych nie byłaby to pokaźna kwota, mnie wyleczyła z wszelkich ambicji finansowych — zacząłem się wstydzić, kiedy poświęcałem się dążeniu do bogactw materialnych, zamiast skupiać się na swoich badaniach. Zwróćcie uwagę, że pieniądze na odwal się dają również upajającą możliwość wypowiedzenia tego zwięzłego zwrotu, zanim rzuci się komuś słuchawką.