Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wiele lat temu, siedząc przy ognisku w sercu zachwycających gór Sierra Nevada, pod kopułą milionów gwiazd Drogi Mlecznej, uświadomiłem sobie fakt, że w tym właśnie momencie przeżywam coś, co mogę nazwać pełnią życia. Jeden z moich bohaterów tej książki, niedźwiedź, tak to ujął w swojej pieśni:
„Czy dostrzegasz migocące punkty gwiazd, w których przecież tkwi Absolut; wszakże ich blask na nieboskłonie, tu, na szczycie mej ulubionej góry, jest dla mnie widokiem, dla którego warto żyć. Tej pełni życia nie zauważasz, gdy sama wpada ci w ramiona...”.
W kilkudziesięciu rozdziałach tej książki chciałem zapisać, bez rozwodzenia się i rozpływania w nadmiernym słowotoku, te fragmenty egzystencji jednego człowieka, które budują całość życia, być może nawet to, co można nazwać pełnym życiem. Nawet jeśli borykamy się z dramatami i tragediami, rozczarowaniami, codziennymi niepokojami i niepewnościami, to właśnie te chwile szczęścia mówią wprost, że warto żyć. To był główny cel napisania tej książki: w kołowrocie pracy, obowiązków, imperatywów, rutynowych zachowań, politycznych kłótni, moralnych i etycznych kanonów, zalewu informacyjnego i zlewania się z tłumem, trzeba czasem przystanąć i zachwycić się kwitnącym bzem, zapachem powietrza po wiosennej burzy, dotknięciem ukochanej osoby czy też Obłokiem Magellana na aksamitnym tle nieskończonego kosmosu. A także zatopić w medytacji nad własną egzystencją we wszechświecie... To te momenty tworzą pełne życie. W tej książce ukazałem niektóre zdarzenia, przygody, myśli i interpretacje składające się na moją rzeczywistość, w ciągłym poszukiwaniu odpowiedzi na pytania od wieków trapiące mieszkańców naszej pięknej planety.
Marek J. Szumilewicz, MD – polski i amerykański lekarz, o aspiracjach pisarskich i poetyckich, obieżyświat, szukający pełnego życia w Polsce, Amerykach Północnej i Południowej, borykający się z zespołem klinicznym zwanym „mam tak mało czasu”, jest autorem tego wątpliwego dzieła. Pomogły mu w tym przedsięwzięciu różnorodne wcielenia i role życiowe: studenta medycyny za żelazną kurtyną, lekkoatlety, rezydenta medycyny rodzinnej w Chicago, lekarza i ordynatora oddziałów medycyny ratunkowej w USA, nauczyciela akademickiego, głowy rodziny, tenisisty, płetwonurka, rowerzysty górskiego, wędrowca z plecakiem po górach Polski i obu Ameryk, amatora astronoma, człowieka zafascynowanego kosmologią, prehistorią, fizyką kwantową i sztuczną inteligencją. Zawieszony w czasie Plancka między Ameryką i Europą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wposzukiwaniu
pełnego życia
Od ucznia wiejskiej szkoły podstawowej w Zalesiu Górnym koło Warszawy do profesora medycyny rodzinnej Uniwersytetu Kalifornijskiego w Davis. Zbiór esejów, opowiadań, refleksji, niepokojów, skojarzeń i luźnych myśli
Marek J. Szumilewicz, MD
Projekt okładki:
Marek Szumilewicz,
RED Monika Brankiewicz
Projekt graficzny środka, skład:
RED Monika Brankiewicz
Korekta:
Anna Strakowska
Copyright © by Marek Szumilewicz 2025
Copyright © by Pan Wydawca 2025
ISBN 978-83-68239-72-0
wydanie 1
Gdańsk 2025
Pan Wydawca sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
Prolog
1. Kim jestem?
2. Dusy Basin, Sierra Nevada, Kalifornia, 1988 rok
3. Blok wyszkolenia wojskowego w PRL, 1972 rok
4. Emergency Room, Szpital Saint Mary of Nazareth. Chicago, 1978 rok
5. Obóz narciarski Zrzeszenia Studentów Polskich i Klubu Medyka w Sokolcu, 1971 rok
6. Przebudzenie w sercu dzikich gór Kalifornii
7. Pieśń niedźwiedzia nad rzeką Big Arroyo
8. O smutku, żalu i miłości
9. Podróż na koniec świata. Ziemia Ognista
10. Devil’s Washbowl, Windy Cliff: rozmowa z Zaratustrą
11. O ognisku, poważnych minach i chwili doczesnej
12. Moje bliskie spotkania pierwszego rodzaju
13. Pocztówka z Hiszpanii, około 1972 roku
14. Złote monety w żywej sakiewce
15. Praca lekarza w amerykańskim ER (SOR)
16. Polska w krzywym zwierciadle czasu
17. Rzucam kilka pytań metafizycznych
18. Wielka podróż od Meksyku do Alaski
19. Trzy konfrontacje z FBI
20. Przemysł rozrywkowy dla mas
21. List od Jacka, lata osiemdziesiąte
22. Sztuczna inteligencja i początki Apokalipsy
23. Leśna muzyka po zmaganiach z niedźwiedziem
24. Aforyzmy
25. Życie na niezwykle małą skalę w jednym zdaniu
26. Zwykły poranek w południowym Teksasie
27. Sen nocy (nie)letniej
28. Zaduma nad losem pewnej dziewczyny z Oregonu
29. Miłość i pożądanie w Salem, Massachusetts
30. Pełnia życia psa imieniem Nero
31. Jesteśmy w cienkiej warstwie czasu Plancka
32. Wspomnienia Ryszarda Szumilewicza
33. Walka ze śmiercią to moja profesja
34. Akwarium (Fishbowl) w czasie pandemii
35. Burza śnieżna na szczycie Mount Whitney
36. O moich próbach leczenia alternatywnego
37. Hologramy w naszych głowach
38. Mgławica Andromedy (M31) i skale kosmiczne
39. Rejs jachtem po Morzu Karaibskim
40. O wieku niepewności i lęków
41. Quid sit futurum…
42. Na szlaku do Machu Picchu (Amy Szumilewicz)
43. Genealogia rodu Szumilewiczów
44. Bez sportu nie ma pełni życia
45. Nemesis, Planeta X, Planeta 9, Nibiru, Oumuamua
46. Co pisał Stefan Falimirz w 1534 roku?
47. Dokumentacja lekarska w szpitalach amerykańskich
48. Doktor Steven M. Greer i jego walka o ujawnienie sekretów
49. O prawdzie absolutnej
50. Z antyczną kuszą przez Atlantyk
51. Notatki z różnych notesów
52. Czy poeta jest komukolwiek potrzebny?
53. Zecharia Sitchin, Anunnaki, Enlil, Enki i Inanna
54. Raj. Utopia. Nirwana
55. Czy powtarzanie radosnych chwil prowadzi do pełnego życia?
56. Jak ja to wszystko widzę?
57. Moja rozmowa ze sztuczną inteligencją
58. Początek wszechświata, początek życia
59. Wiersz w stylu wieszcza
60. Hunc ornatum mundi
Przypisy
O Autorze
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Ta książka powstała w celu przekazania mojemu wnukowi Orsonowi (a być może także następnym pokoleniom), kim był jego dziadek, jak żył i myślał w jego czasach. Bardzo mi brakuje jakichkolwiek osobistych wspomnień pozostawionych przez moich pradziadków czy jeszcze wcześniejszych przodków; właściwie nic o nich nie wiem. A na moją osobowość, charakter i pragnienie zajęcia się pisaniem mieli wpływ moi rodzice, Krystyna i Ryszard, moje córki, Adriana i Amy, moja siostra Magdalena Drużdżel oraz jej córka Maja i syn Kajetan, moi kuzyni Tadeusz, Jerzy i Bogdan Puchaczowie, Katarzyna Kryńska, doktor Barbara Zawadzka, Renata Podhorodecka, Andrea Babochay, Veronica Reyes i jej córka Emma, moi przyjaciele z ław szkolnych – doktor Maciej Ossowski, Olgierd Ossowski, Krzysztof Zawitkowski, Waldemar Moszczyński i Władysław Szafrański, moi przyjaciele: doktor Jacek Kryński (szwagier), doktor Piotr Dąbrowski, doktor Tom Padgett, doktor Kerry Archer i doktor Mirosław Smogorzewski. A także wszyscy nauczyciele, profesorowie, pisarze, poeci, fizycy, filozofowie, kosmologowie i intelektualiści, którzy mnie kształtowali przez całe życie.
Przeżyć życie w pełni to najważniejsza rzecz. Warto cieszyć się każdą chwilą i nie zmarnować ani sekundy.
(E. Roosevelt)
Życie nie rozdaje nam najlepszych kart; sztuka polega na tym, aby mając marne karty, nie tylko nie przegrać, ale rozegrać dobrą partię.
(R. L. Stevenson)
Życie. Materia ożywiona względem materii nieożywionej. Definicje życia z perspektywy: biologii, chemii, genetyki, filozofii, teologii, ewolucji, społeczeństwa, kosmologii, świadomości. Wszystkie ciekawe, a każda z nich wydaje się tylko częściowa, niepełna. Trzeba je połączyć, aby uzyskać coś zbliżonego do definicji akceptowanej przez myślącego człowieka współczesnego. Na razie nikt nie wie, jakie warunki musi spełniać środowisko i zachodzące w nim reakcje chemiczne, fizyczne czy „metafizyczne”, aby powstało życie. Nie wiadomo także, czy stopień złożoności (complexity) danego systemu, z jego zależnościami i przypadkowymi pozycjami i interakcjami złożonych organicznych podzespołów może prowadzić do nagłego powstania owej „siły witalnej” tchnącej życie w dany system… Oczywiście, jeśli pominiemy tutaj boskie objawienie. Wielu genialnych naukowców szuka odpowiedzi na te pytania. Nieprzeciętnymi umysłami zaimponowali mi pani Sara Imari Walker ze Stanowego Uniwersytetu w Arizonie i jej kolega Lee Cronin. Sara jest fizykiem teoretycznym i astrobiolożką, która poświęciła się problemowi powstania biologicznego życia, a także możliwości wytworzenia niebiologicznego sztucznego życia. Właśnie skończyłem lekturę jej fascynującej książki „Life As No One Knows It: The Physics Of Life’s Emergence” (Życie, jakiego nikt nie zna: fizyka powstania życia – wydanej w 2024 roku, jeszcze nie przetłumaczonej na język polski). Anglik Lee Cronin (z uniwersytetów Glasgow, Birmingham, Bielefeld, Hokkaido i Edinburgh) jest nieprzeciętnym naukowcem w dziedzinach chemii, chemii organicznej, nieorganicznej biologii, i jest, razem z Sarą, twórcą teorii składania (Assembly Theory). Sara i Lee mają nadzieję, że ta teoria, z jej metodyką badań i konstrukcji eksperymentów, pomoże rozwiązać zagadnienie powstania życia – i odpowiedzi na pytanie: co to jest życie? Rozmowy z tymi i wieloma innymi uczonymi (podcasty) są dostępne w internecie; dla mnie były one czymś w rodzaju intelektualnego apogeum, w obszarze tych najwyżej szybujących myśli człowieka. Czytając książkę Sary i słuchając konwersacji Maxa Fridmana z wielkimi umysłami naszych czasów, uświadomiłem sobie, że każda żywa istota, włącznie z drzewem za oknem, biedronką maszerującą po parapecie, kotem wygrzewającym się na balkonie sąsiada oraz ja sam, mamy wszyscy własny indywidualny rodowód sięgający kilku miliardów lat, który prawdopodobnie miał tylko jeden początek: wspólne powstanie życia. Mój nieprzerwany rodowód, którego ostatnim potomkiem jestem ja, ciągnie się nieprzerwanie przez trzy i pół miliarda lat, od ostatniego powszechnego wspólnego przodka (LUCA – Last Universal Common Ancestor). Tego drzewa za oknem, biedronki i kota identycznie tak długo. Większość ludzi nauki tak uważa, i dodaje, że wykształciliśmy się i jesteśmy tak zróżnicowani dzięki ewolucji i doborowi naturalnemu. Życie nas wszystkich, roślin, bakterii, zwierząt, robaków i owadów, jest oparte na zapisie kodu DNA, który mamy w naszych komórkach i przekazujemy naszemu potomstwu. A to DNA poddaje się na przestrzeni milionów lat takim procesom jak mutacje, dryf genetyczny i przepływ genów. Ale nie wszyscy naukowcy zgadzają się ze wszystkimi postulatami teorii ewolucji Darwina. Wynika to z kilku faktów: po pierwsze w warstwach geologicznych i skamielinach znaleziono niezwykle mało form przejściowych między gatunkami, a tych form powinno być bardzo dużo. Po drugie, wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z kodem lub jakimkolwiek zapisem informacji (jakikolwiek tekst, hieroglify, kod Morse’a, równania matematyczne etc.) za ten kod informacyjny jest odpowiedzialny inteligentny agent, w tym wypadku umysł człowieka. Ponieważ DNA w komórkach jest kodem informacyjnym, więc myśląc logicznie, nie możemy odrzucić możliwości, że ten kod także został wytworzony przez inteligentnego agenta. Po trzecie, teoria Darwina nie wyjaśnia powstania życia (abiogenezy) z nieożywionej materii, natomiast wyjaśnia jedynie ewolucyjne zmiany w obrębie danego gatunku. Jak już wspomniałem, nikt nie wie, jak powstało życie, a wytworzenie życia w laboratorium wydaje się, jak dotąd, zadaniem niezwykle trudnym, jeśli w ogóle możliwym. Sto lat temu żywa komórka wydawała się mikroskopijnym kawałeczkiem „plazmy” prostym w budowie i spodziewano się, że będzie łatwo coś takiego wytworzyć w laboratorium. Potem okazało się, że taka komórka to cała niezwykle złożona fabryka zawierająca polisacharydy, lipidy, kod genetyczny z dokładnymi instrukcjami produkcji energii i składania łańcuchów białkowych – łącznie z produkcją hormonów, toksyn, peptydów, przeciwciał; pompy wymiany jonów, cząsteczek i ładunków elektrycznych, przemian biochemicznych, mechanizmów przesuwania i odbudowywania substratów i cząsteczek wewnątrz i na zewnątrz błony komórkowej i komunikacji z otaczającymi komórkami i całym środowiskiem. Im bardziej postępowało odkrywanie skomplikowanych struktur, funkcji i mechanizmów związanych z jakąkolwiek żywą komórką, tym bardziej gasła szansa na wytworzenie takiej żywej komórki w laboratorium. Spora część współczesnych biologów jest przekonana, że abiogeneza laboratoryjna jest skazana na niepowodzenie.
Jako ośmioletni chłopak zbudowałem moje pierwsze radio przy użyciu grafitu wyjętego z ołówka, miedzianego drutu i żyletki oraz starych słuchawek z okresu drugiej wojny światowej. Nagrodą za to osiągnięcie technologiczne była lutownica, którą przyrzekł mi mój ojciec, oraz kilkadziesiąt złotych na zakup tranzystorów, oporników, kondensatorów i diod. Tak zaczęła się moja przygoda z fizyką i technologią, aby po kilku latach rozwinąć się w dziedziny astronomii, kosmologii i astronautyki. Fizyka, z jej objawianiem sekretów naszej rzeczywistości i praw rządzących wszechświatem, stała się moją największą fascynacją. I tak jest do dziś. Logika i matematyka związana z „wyprowadzaniem” równań fizycznych była dla mnie absolutnym pięknem, transcendentnym i trwałym w tym chaosie i przelotności codziennych spraw. Postanowiłem zostać fizykiem teoretycznym, astronomem i kosmologiem, i zacząłem przygotowania do egzaminu wstępnego na Uniwersytet Warszawski, Wydział Astronomii. Niestety, tego roku ten wydział był zamknięty i mój przyjaciel Maciej Ossowski namówił mnie na medycynę, moją drugą dziedzinę, która mnie także fascynowała.
Pełne życie: moja, raczej luźna definicja nie różni się fundamentalnie od wszelkich subiektywnych definicji osób, które w jakiś sposób zaliczają siebie samych do „intelektualistów”, to znaczy ludzi wykształconych ponad przeciętny poziom, samoświadomych, szukających sensu we własnym życiu i w jakiejkolwiek twórczości, i zastanawiających się nad swoją pozycją w społeczności i we wszechświecie. Tak więc na pełnię życia mogą, lecz nie muszą, składać się następujące czynniki: spełnienie w miłości, znalezienie własnego celu i sensu w swojej egzystencji, hedonistyczne, estetyczne i erotyczne przeżycia, silne więzy rodzinne i społeczne, poczucie własnej siły witalnej, brak bólu i choroby, kontrybucja do wspólnej wiedzy i sztuki, osiąganie własnych celów (zwycięstw) w sporcie i pracy zawodowej, wychowywanie dzieci, proces tworzenia (literatura, sztuka, muzyka), odkrywanie tajemnic natury i wszechświata (fizyka, astronomia, kosmologia, genetyka, biologia, filozofia), ucieczka w substancje indukujące poczucie szczęścia i ekstazy, eksploracja i podróże do nieznanych krain, planet i (być może) obcych cywilizacji. Do poczucia przeżywania pełnego życia można także zaliczyć likwidowanie głodu, niesprawiedliwości i przemocy, obronę słabych, niepełnosprawnych i zwierząt, walkę z przesądem, głupotą i kłamstwem… Być może trzeba tu wspomnieć przezwyciężanie i satysfakcję z obalania granic stworzonych przez różne „tabu” – działania wielce niebezpieczne – a jestem pewien, że można tutaj dodać o wiele więcej.
Moje własne życie, podobnie to innych ludzi, składa się z wielu konfliktów i sprzeczności: między obowiązkiem a niefrasobliwością, egoizmem a altruizmem, nakazem moralnym a lekceważeniem wszelkich zasad, ambicją a biernością i apatią, wyobraźnią a rzeczywistością, twórczą pasją a biernością intelektualną, wytyczaniem wspaniałych celów a ich całkowitym zarzucaniem, byciem z tym człowiekiem, którego nie kocham tak jak powinienem, a tym, z którym nie mogę być, a którego kocham i pożądam, a nie powinienem; dążeniem do celu a lenistwem, miłością a obojętnością, wielkim ego a niską samooceną, spokojem ducha a lękami i demonami, bólem fizycznym a odrętwieniem, lubieżnym erotyzmem a niechęcią do samego fizycznego aktu…
W pewnej chwili, kilkanaście lat temu, zrozumiałem, że ja jestem postacią centralną w moim istnieniu, w tym przypadkowym darze, jaki dostałem od moich rodziców. Jako pierwszoplanowa istota biologiczna w tej osobistej ziemskiej wędrówce potrafiłem, w jakimś sensie, oddzielić się od wszystkich osób trzecich – filozofów, fizyków i kosmologów, pisarzy i poetów, wielkich naukowców i świetnych nauczycieli lekarzy profesorów, a nawet rodziny i przyjaciół, aby odnaleźć siebie samego, i nadać tej wędrówce sens; sens odczuwany w pierwszej osobie jako postać centralna. Tak wykształciła się ta pseudosamotność, bez osób trzecich, bez pasywnego (oraz totalnego) utożsamiania się z jakąkolwiek historyczną ideą, systemem filozoficznym, teologicznym czy kosmologicznym. Wydaje się, że znalazłem się poza wszelkimi dogmatami, aksjomatami, teoriami, równaniami matematycznymi, nie odrzucając ich całkowicie, ale także nie dając się do żadnego z nich wciągnąć spirytualnie, intelektualnie czy też emocjonalnie. W tej wędrówce często brakowało mi siatki intelektualnej, która może być zbudowana wyłącznie przez bystre umysły przyjaciół; tego przez wiele lat nie miałem szczęścia doświadczyć z powodu wyczerpującej pracy zawodowej oraz oddzielających przestrzeni i oceanów. W krystalizacji mojego (chaotycznego i niespójnego) światopoglądu pomagał mi zawsze mój ojciec. Nie twierdzę także, że moje dzisiejsze stanowisko jest lepsze lub gorsze: po prostu jest ono moje. To, o czym i jak piszę, jest odbiorem w pierwszej osobie, bez osób trzecich (które mnie niewątpliwie kształtowały), i być może dlatego te teksty wydobywają ze mnie wszelkie sprzeczności, zwątpienia, radości i smutki, komplikacje i lęki, wizerunki świata zdegenerowanego a także nieskończenie pięknego, tęsknoty i nadzieje, oraz głupotę i niedoskonałości rodzaju ludzkiego, do którego się także sam zaliczam. Skoro nie mogę wyjść poza moje człowieczeństwo, muszę szukać pełnego życia i radości na moim humanitarnym i biologicznym poziomie.
Jednym z moich największych przeżyć intelektualnych, a było ich kilka, stała się zaskakująca fotografia wycinka nieba ukazująca tysiące galaktyk, uzyskana za pomocą teleskopu Hubble’a. Otóż ten teleskop został skierowany otwartym obiektywem na dłuższy czas w jedno z pustych (czarnych) miejsc na niebie, pomiędzy gwiazdami i znanymi obiektami w tak zwanej głębokiej (bardzo odległej) przestrzeni kosmicznej, gdzie inne teleskopy nie dostrzegały żadnych ciał niebieskich. Zdjęcie tego „pustego” wycinka kosmosu zaskoczyło wszystkich: pojawiły się bowiem na nim tysiące odległych galaktyk, a każda z nich zawierająca miliardy gwiazd. Ekstrapolacja tego odkrycia uświadomiła nam, że galaktyk, takich jak nasza Droga Mleczna, i innych, dużo większych, jest w naszym wszechświecie nie tylko miliardy, ale tryliony. Ponieważ większość miliardów gwiazd w każdej galaktyce ma kilka planet, to samych planet takich jak Ziemia, Mars czy Jowisz jest tam także wiele trylionów. Jeden trylion to 1 000 000 000 000 (dwanaście zer). I to tylko w tej części wszechświata, którą możemy dostrzec największymi teleskopami…, a jak daleko ciągnie się wszechświat, tego nikt nie wie. W ciągu ostatnich lat odkryto tysiące egzoplanet – planet poza naszym Układem Słonecznym, orbitujących niemal wszystkie gwiazdy w naszej Galaktyce, w tym światów czasem bardzo podobnych do naszej rodzimej planety. Wiedza o istnieniu tylu światów, poza naszym, z niesamowitymi krajobrazami, widokami, klimatami, być może z niezwykle bogatym życiem o niewyobrażalnych kształtach, funkcjach, metabolicznych drogach i rozwiązaniach, prawdopodobnie inteligentnych istotach – a których nigdy nie doświadczę i nie ujrzę – napawa mnie niewysłowionym smutkiem i żalem. Pomimo życia w niebywale ciekawej epoce wielkich odkryć, pierwszych lotów pozaziemskich i magicznej niemalże technologii, gdy w końcu przyjdzie po mnie zegarmistrz światła purpurowy, to nadal w mojej ostatniej minucie będę pogrążony w wielkiej tęsknocie za przeżyciami na innych planetach, z innymi cywilizacjami i formami życia, z ich technologiami, filozofiami, wierzeniami, historiami, geografiami i biosferami. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie dostępna jakaś forma „Alcubierre drive” (napęd Alcubierre’a) metody podróżowania międzygwiezdnego szybszej niż światło, polegającej na kompresji przestrzeni, i nasze przyszłe pokolenia będą mogły stąpać po planetach innych układów słonecznych, które okażą się bardziej fantastyczne niż nasze wyobraźnie. Ta nieograniczona tęsknota za zwiedzaniem dalekich gwiazd i ich planet wzbudza się we mnie, ilekroć patrzę na te setki galaktyk, które w „pustych” miejscach na czarnym niebie odkrył teleskop Hubble’a.
Oprócz medycyny, sportu, filozofii, fizyki, astronomii i kosmologii, wielki wpływ na kształtowanie mojej osobowości i charakteru (łącznie z tęsknotą za innymi fantastycznymi planetami) miały książki fantastycznonaukowe i podróżniczo-przygodowe. Także rozmowy z moim ojcem, prawdopodobnie moim najlepszym przyjacielem, zwłaszcza w ostatnich latach jego życia. Miałem duże szczęście, że byłem Jego synem.
I jeszcze jeden ważny warunek, aby doświadczyć szczęścia, spokoju, być może owej pełni życia, należy odrzucić kłamstwa i nieuczciwości. Kłamstwo jest prostą ścieżką do zaburzenia każdego stosunku interpersonalnego, łącznie z miłością, przyjaźnią i układami profesjonalnymi.
Nasz wszechświat – to wszystko, co jest, co było i co będzie. To całe piękno naszej planety i koszmar nieskończonych przestrzeni, to cudowność miliardów innych światów, nasza świadomość oraz to, co najważniejsze: miłość.
I jeszcze jedno: So Little Time Syndrome – „zespół mam tak mało czasu”.
O tym psychologicznym „zespole mam tak mało czasu” usłyszałem pierwszy raz w czasie rozmowy z moim kolegą, amerykańskim lekarzem pogotowia ratunkowego Evanem Wythe’em. Po meczu tenisowym, w którym rozgromił mnie niezwykle łatwo swoimi precyzyjnymi i technicznie świetnymi uderzeniami rakiety, Evan podzielił się ze mną swoim problemem, który nazwał „So Little Time Syndrome”, i który zawładnął jego osobą i jego całym życiem. Zespół ten charakteryzuje przekonanie, że życie jest zbyt krótkie, aby doświadczyć wszystkiego, co jest dostępne człowiekowi. A więc osoba dotknięta tym psychologicznym zespołem trwa w lęku, że nie przeżyje wielu wielkich emocji i doświadczeń, pomimo ciągłej pogoni za czymś nowym, niezwykłym, często niebezpiecznym i lekkomyślnym lub nawet nielegalnym. Być może ten zespół jest w jakimś sensie związany z lękiem przed „wiekiem dorosłym” i przeciąganiem wieku dojrzewania (verte Gombrowicz) niemalże w nieskończoność, pozostając w owej młodzieńczej niefrasobliwości i szukając coraz to nowych przygód i doświadczeń. Jest to oczywiście związane z innymi życiowymi decyzjami takimi jak odwlekanie małżeństwa i ojcostwa, unikanie odpowiedzialności za kogokolwiek oprócz siebie samego, wystrzeganie się trwałych lub wieloletnich związków, niechęć do jakichkolwiek dalekosiężnych zobowiązań czy też osiedlenia się na stałe w jednym miejscu. Człowiek owładnięty tym zespołem ma wrażenie, że to, co w danej chwili przeżywa, jeszcze nie jest wystarczające i satysfakcjonujące, i zamiast oddać się całkowicie tej chwili doczesnej, aby ją docenić i delektować się nią, zaczyna planować następne przeżycia, co często rujnuje każde aktualne doznania. A to prowadzi do niespokojnych poszukiwań nowych emocji, rozczarowań drogimi podróżami, niejednokrotnych zmian partnerów / partnerek (romantycznych i seksualnych), niedocenienie prawdziwej miłości i przyjaźni, i częstych zmian miejsca zamieszkania i pracy. Być może dochodzi tu także do niezdolności przeżycia wielkiej miłości, niemożności osiągnięcia poczucia pełnego szczęścia – ponieważ to, co jest nam dane w każdej sytuacji, zostaje obarczone jakimś defektem, niepełnością, powierzchownością i tymczasowością. Taka osoba skacze i miota się, próbując licznych dostępnych stymulacji, pseudoniebezpieczeństw, sztucznych i naturalnych niepowszednich sytuacji, nigdy nie znajdując zaspokojenia i zadowolenia. Zastanawiam się, czy moje własne życie wskazuje związek z „zespołem mam tak mało czasu” (ZMTMC); chyba tak, a na pewno w wielu długoletnich okresach mojej egzystencji w tym wszechświecie. W moim przypadku ZMTMC jest głęboko związany z poszukiwaniem szczęścia, jakiejś własnej nirwany, poczucia pełnego życia, zaspokojenia ciekawości i ambicji. Świadczą o tym moje dzieje, przygody, podróże, niepokoje i teksty spisane poniżej.
Harlingen, Teksas, Kraków i Warszawa, 2020–2025
Stajesz się tym, co rozumiesz.
(S. Kierkegaard)
W oczach samego siebie jestem człowiekiem, jednostką biologiczną, która zwykłym zbiegiem okoliczności powstała wskutek połączenia materiału genetycznego mego ojca z materiałem genetycznym mojej matki. Dzięki temu szczęśliwemu przypadkowi wynurzyłem się z miliardów lat niebytu na kilkadziesiąt lat świadomości, czyli krótkie życie na tej planecie, aby w momencie mojej śmierci znów stoczyć się w niebyt, tym razem na wieczność. Obdarowany tym wspaniałym darem, jakim jest życie, cieszę się każdym uprzywilejowanym momentem mojego istnienia, starając się być godnym tego daru. A więc nie szczędzę wysiłków, aby być dobrym człowiekiem (Takim, który każde życie traktuje z największym respektem – tak jak swoje własne lub swoich najbliższych, gotów ratować życie i przynosić ulgę w cierpieniu, jest dobrym ojcem, synem i bratem, szanuje przyjaźń, pomaga innym, postępuje według ogólnie przyjętych norm moralnych, etycznych i prawnych, bierze pełną odpowiedzialność za swoje czyny, studiuje mechanizmy i strukturę tego świata za pomocą metod naukowych, walczy ze złem w jego różnych formach, brzydzi się przemocą, bezprawiem, kłamstwem, fałszem, rasizmem, głupotą i zabobonem, oraz usiłuje coś tworzyć – nawet na swoim ograniczonym poziomie).
Poniżej, w tych tekstach obejmujących około sześćdziesiąt lat mego życia, zapoznawałem się z największymi systemami filozoficznymi (egzystencjalizmem, racjonalizmem, marksizmem, a nawet metafizyką), religią katolicką i teologią (chodziłem na lekcje katechezy, byłem ochrzczony i bierzmowany), ateizmem i agnostycyzmem i buddyzmem. Cieszyłem się stanem kawalerskim, a potem szczęściem małżeńskim, po czym doznałem dramatu (lub tragikomedii) – czyli rozwodu. W ciągu mojego życia wcielałem się w przeróżne role (bez wątpienia grałem dużo więcej ról niż mój dziadek Edward Łada-Cybulski, który był prawdziwym aktorem), a więc byłem i ojcem, i przybranym ojcem, a także synem, bratem, wujem, szwagrem, harcerzem, uczniem, studentem medycyny, stażystą, rezydentem w programie medycyny rodzinnej w Chicago, lekarzem w Polsce i w Stanach Zjednoczonych, nauczycielem i profesorem na uniwersytecie amerykańskim, ordynatorem w kilku szpitalach Ameryki Północnej, poetą (tego przekonania nie udało mi się przezwyciężyć), skrytym kochankiem, jawnym kochankiem, wyuzdanym kochankiem, turystą, górskim wędrowcem, wspinaczem skałkowym, cyklistą górskim i szosowym, tenisistą, fotografem natury, astronomem amatorem, kosmologiem amatorem, UFO-logiem, narciarzem, lekkoatletą, strzelcem wyborowym, łucznikiem, żołnierzem i oficerem w Polsce Ludowej, lekarzem wojskowym, stażystą – lekarzem w kraju i za granicą, autostopowiczem, kierowcą, kucharzem amatorem o aspiracji mistrza kucharskiego, płetwonurkiem, grzybiarzem, pseudopisarzem (z nadzieją, że zostanę pisarzem), miłośnikiem psów (raczej obojętnym wobec kotów), najlepszym przyjacielem, najgorszym przyjacielem, emigrantem, Polakiem, Amerykaninem… a moim największym pragnieniem było zostać zwykłym intelektualistą… a takim skromnym celem – dołożenie małej cegiełki w murze naszej cywilizacji. Wygląda na to, że moim aspiracjom jest nadal bardzo daleko do spełnienia.
Kim natomiast nigdy nie byłem i najprawdopodobniej nigdy nie zostanę: kosmonautą, żołnierzem na froncie, mordercą, muzykiem, kapitanem na statku czy żaglowcu, kapłanem, psychiatrą, politykiem, geniuszem matematycznym czy też neurochirurgiem. Nadal mam szansę zostać człowiekiem bezdomnym, przewlekle chorym, sparaliżowanym w wózku inwalidzkim, autorem książek, pustelnikiem, członkiem jakiejś sekty, starszym panem z pieskiem, prochem w urnie – to tylko kilka z wielu możliwych wcieleń. Czas pokaże.
Mogę przyjąć, że w moim życiu nic nie jest ważne lub istotne (co jest zbieżne z wnioskami większości kosmologów, gdzie wszechświat – lub niezliczone ilości wszechświatów – multiverse, lub nawet omniverse – nie posiada żadnego celu sam w sobie, gdzie ogólny czas nie istnieje, a składa się on tylko z wydarzeń-zjawisk i pozostaje całkowicie obojętny na nasze losy; a powstanie życia jest tylko nieistotną lokalną „skazą” – lub lokalnym zaprzeczeniem entropii). Można także przyjąć, że jest jakiś stworzyciel tego wszystkiego i istnieje pewien sens w biologii narodzin i śmierci, w tym co każdy z nas robi codziennie z takim czy innym przekonaniem, nieustannie nadając swym działaniom i obrządkom jakiekolwiek znaczenie. No ale jest faktem, że prawie każdy z nas, czy to „inteligentny” albo „głupi”, czy „porządny” albo „zbój” żyjący na naszej planecie jest przekonany – do jakiegoś stopnia – o celowości swego istnienia i stwarza swój własny domek z kart zawierający własne prawdy, ważne pojęcia, urojenia, nadzieje, dogmaty, wątpliwości, wierzenia, wartości i kosmologie. Większość z nas nie może się pochwalić jakimkolwiek tworzeniem, oryginalnością idei czy nawet nowszą, lepszą interpretacją otaczającego świata. Tylko od czasu do czasu zjawi się ktoś wybitny, kto posunie do przodu całą cywilizację przez przełomowe odkrycie, rzucenie niezwykłej idei, rozwiązanie wielkiej zagadki lub stworzenie monumentalnego dzieła. I zdarza się też, że znaczenie takiemu dziełu lub odkryciu zapoczątkowanemu iskrą genialnego umysłu nada właśnie szczęśliwy przypadek, nieoczekiwany traf, serendipity… i tu proszę pamiętać, że znaczenie (dla ludzkości) nie jest jednoznaczne z natychmiastowym uznaniem (przez masy). Coraz częściej, gdy słucham konwersacji współczesnych intelektualistów, docierają do mnie ich opinie, że człowiek powinien żyć, a nie pracować. Skłaniają się oni ku przekonaniu, że w ostatnich stuleciach praca zarobkowa została błędnie (i sztucznie) wywyższona i uszlachetniona do poziomu niemal jedynego celu życiowego i uzasadnienia egzystencji ludzkiej. Wydaje się, że człowiek był, przez władców, systemy polityczne i społeczne, i różne ideologie,zmuszany do pracy, podczas gdy bardziej racjonalną, prostszą drogą do doświadczenia szczęścia lub „pełnego życia” jest czas wolny, bez pracy, czyli wakacje. Ale w moim długim życiu napotkałem kilka osób, których sens życia leżał w pracy bez wakacji i wytchnienia, na wzór mrówek lub pszczół.
Rozdziały w tej książce to migawki i krótkie epizody z mojego życia przeplatane małymi „esejami”, czasem „nie na temat”, czasem krótkimi rozważaniami o współczesnych problemach, które mnie zaciekawiły, czasem wyrwane z mojej wyobraźni lub przedstawiające moje rzeczywiste, de facto doświadczone emocje i zdarzenia.
Starałem się nie przedstawiać moich osobistych opinii, uprzedzeń i osądów, ale niestety, tu i ówdzie pozostały ich ślady. Za to przepraszam. W moich wywodach i tekstach jest z pewnością wiele błędów, uproszczeń i sprzeczności. Wcale nie twierdzę, że moje poniżej wyrażone poglądy są jedynymi prawdziwymi i słusznymi. W niektórych, tych bardziej poważnych rozdziałach wybrałem z tego całego zaśmieconego oceanu informacji to, co jest mi bliższe lub bardziej prawdopodobne i zgodne z ogólnie akceptowanymi poglądami naukowymi i stanem naszej współczesnej wiedzy. Po wielu latach poszukiwań odpowiedzi na pytania z zakresu nauki, filozofii, teologii, fizyki kwantowej i kosmologii miałem coraz więcej problemów z siłami nadprzyrodzonymi, których istnienie jest oparte na zasadzie wiary. Jednak całkowite odrzucenie Doskonałego Stwórcy Wszystkiego nie jest możliwe, tak jak nie jest możliwe absolutne udowodnienie Jego istnienia.
Żyłem w czasach, gdy czytanie Marksa, Pascala, Sartre’a, Nietzschego i Witkiewicza było modne, picie wódki – koniecznością, a dyskusje o kwazarach, ekspansji wszechświata, a także o sensie lub bezsensie życia były jedynymi, które miały jakikolwieksens. Pisanie wierszy i aforyzmów stało się obowiązkiem (i dziennym obrządkiem) w systemie, który okazał się, być może, największą mistyfikacją w historii ludzkości. Moje wiersze były ucieczką od zakłamanej codziennej rzeczywistości, w której przepaść między komunistyczną utopią a rozczarowaniem z powodu pływania w szambie kłamstwa pogłębiała się z dnia na dzień. I w tej sytuacji próbowałem stwarzać inny, własny, piękny i czysty świat zaprzeczający rzeczywistości. Nie zawsze się to udawało i nazbyt często to, co pisałem, zawierało chłód grobów, cienie widm i pesymistyczne obrazy dekadencji i smutku.Jednak nadzieja na coś wspanialszego, wznoszącego się ponad szarą egzystencję za tak zwaną kurtyną nie opuściła mnie nigdy:
Przyjść powinien, bo musi, taki wszystkosłów,
źródłowania zgęstek, stwarzania początek,
że sednem już nie będę, że mnie pominie
continuum spoza mnie i ja, choć jego wyplątek,
zdziwię się, żem stwórcą-przetwórcą,
iż w magicznym zaczynie obracany
aż do zmięknienia, do spękania zmysłów.
A gdy się już cała obca rzecz odwinie…
…wówczas ze mnie zostanie zaledwie cudzysłów
To ówczesne „rozintelektualizowanie się” w Polsce kontrolowanej przez Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich wycisnęło swoje piętno na całym moim (i nie tylko moim – także na wielu z moich przyjaciół) dalszym życiu. Później, żyjąc na obczyźnie, brakowało mi tego szczebiotu z polskich saloników i przyciszonych konwersacji o kulturze, wolności i podziemnej twórczości, oraz dyskusji filozoficznych w ciasnych klateczkach-mieszkaniach rozrzuconych wokół Pałacu Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Zachód przyniósł mi intelektualne rozczarowanie: bo w kulturze Zachodu, bez cenzury i represji politycznych, takie głębsze tematy nie są popularne w kręgach słodkich idiotek (i idiotów), gdyż wzmagają poziom lęku… A jak wiadomo, nerwica lękowa, czasem na skraju paniki, ucieczka w narkotyki i alkohol, powszechne zażywanie leków uspokajających, przeciwbólowych i nasennych są wyróżnikami kultury Zachodu, a zwłaszcza kultury amerykańskiej. Ponadto intelektualne dyskusje wymagają ogólnej wiedzy i minimalnej erudycji oraz, co jest chyba najważniejsze, nie dają odpowiedzi na najistotniejsze pytania: Ile to kosztuje? Co ostatnio zakupiłeś? Jakim jeździsz samochodem? Co nowego w kręgu celebrytów? Co sądzisz o nowym serialu w telewizji?
Marquis Who is Who, Directory of Medical Specialists, 1987–1988
Emergency Medicine, California
Szumilewicz Marek Jan Board Certified Emergency Medicine 1984, Family Practice 1979. Direct patient care. Born May 31 1949, Radom, Poland. Medical Doctor diploma (Warsaw Medical Academy, Poland 1973). Internship: (Municipal Hospital Kraków, Poland, 1973–74), Residency: Family Practice 1976–79, Assistant Attending Physician 1979–80 – both at St. Mary of Nazareth Hospital Center, Chicago, Illinois. Active Medical Staff (Memorial Hospital 1981–, Medical Staff and Director of Emergency Department, Scenic General Hospital 1981–) both Modesto, California. Assistant Clinical Professor of Family Practice (University of California, Davis) 1984–, Fellow American College of Emergency Physicians, Fellow American Academy of Family Physicians.
Zaglądaj głęboko w naturę, a wszystko zrozumiesz lepiej.
(A. Einstein)
Czyż góry, fale morskie i niebiosa nie są częścią mnie i mojej duszy, tak jak ja jestem ich częścią?
(Lord Byron)
W latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych przemierzałem, w pogoni za pełnią życia, setki kilometrów na szlakach wysokogórskich w towarzystwie mojej żony Kasi Kryńskiej, mojego przyjaciela doktora Macieja Ossowskiego, przyjaciela doktora Toma Padgetta, brata Kasi doktora Grzegorza Kryńskiego, mojego brata ciotecznego Tadeusza Puchacza, mojej siostrzenicy Mai Drużdżel oraz moich córek Adriany Marii i Amy Caroline, a ostatnio z moją partnerką Weroniką Reyes i je córką Emmą. Każdy wypad w góry Sierra Nevada, Góry Skaliste, Tatry, Karkonosze, Pacific Coast Ranges i Andy miał inny skład osobowy; ja byłem jedyną stałą postacią. Bez tych górskich szlaków z ciężkim plecakiem pod sufitem przepotężnej Drogi Mlecznej mój pogląd na życie człowieka, piękno wszechświata oraz poszukiwanie sensu własnej egzystencji byłby zupełnie inny: niepełny, ubogi i uproszczony. To tam właśnie z rozmów o świadomości, stworzeniu świata, fizyce kwantowej, seksie i miłości, zmysłach, postrzeganiu, inteligencji, kosmologii i psychologii wyłoniła się we mnie chęć podzielenia się swoimi myślami z innymi osobami zajmującymi się szukaniem odpowiedzi na te same pytania.
Wędrowcom, którzy mieli szczęście wspiąć się do Dusy Basin w wysokich górach Sierra Nevada w Kalifornii, nazwa ta niewątpliwie kojarzy się z fantastycznym krajobrazem wielopoziomowej dolinki przeciętej strumieniem, z wieloma jeziorkami o kryształowej wodzie rozrzuconymi niedbale na kobiercu puszystej trawy, z której tu i ówdzie wystają ostre granitowe skały między kępami karłowatych iglaków – a wśród nich Bristlecone [kolczysta szyszka] sosen, zwanych Matuzalem – uważanych za najstarsze drzewa na naszej planecie, których wiek jest oceniany na ponad pięć tysięcy lat. To bajkowe miejsce z ostrym wysokogórskim powietrzem jest otoczone strzelistymi szczytami o magicznych nazwach, jednakże zupełnie niezwiązanych z językami plemion indiańskich takich jak: Monache, Yokuts, Paiute czy Shoshone, zamieszkujących te okolice od tysiącleci. Te nazwy to Mount Agassiz, Columbine Peak, Mount Winchell czy North Palisade, ze szczytami sięgającymi trzech tysięcy pięćset metrów. Tam, wśród tych szczytów, na miękkim dywanie trawy, między jeziorem a strumieniem, rozbijaliśmy namiot, popędzani nadchodzącym zmierzchem i chłodem z pozostałych łat śnieżnych, zabezpieczaliśmy prowiant przed niedźwiedziami, znieczulaliśmy obolałe stopy w lodowatej wodzie górskiego potoku, w zadumie wpatrując się w fantastyczne kształty drzew, zarysy stromych wierzchołków na tle granatowego nieba z diamentami gwiazd, wsłuchując się w delikatne szepty: wiatru w gałązkach sosen i bulgotania kryształowej wody ślizgającej się po wygładzonych kamieniach. Noce były czarne, acz rozświetlone Drogą Mleczną, a nasze dusze wydawały się wywyższone ponad te wszystkie, które rezydują w przeciętnych zjadaczach chleba w wielkich metropoliach.
Słuchając szemrania naszego strumienia obok namiotu, byliśmy nagle świadomi wielu zjawisk, niemal magicznych. Woda przepływająca obok nas sprawiała wrażenie żywej istoty; powoli karmiąc się innymi potokami i strumykami, aby w końcu, jako wielka rzeka, wpaść do Pacyfiku, i potem zamienić się w chmury i powrócić do tych masywów górskich w postaci śniegu i deszczu, aby znów rozpocząć tan sam cykl, i powtórzyć go przez miliony lat. Z tymi górami pobrataliśmy się, według Gombrowicza, śpiąc na nagiej ziemi i głazach, dając się zespolić z wodą wypływającą z lodowców górskich, pod sufitem wszechświata, tak oto stając się częścią ich naturalnej historii. Tych gór doświadczyliśmy ukąszeniami komarów i dzikich pszczół, łapiąc lekki sen wśród wałęsających się niedźwiedzi, wdychając pył unoszący się z wysuszonego szlaku w czasie wspinaczki, potem kapiącym z czoła na chłodny granit skały w czasie odpoczynku i gasząc pragnienie zimną wodą prosto ze strumienia.
Za każdym zakrętem wysokogórskiej dróżki wyłaniał się coraz to wspanialszy widok na spadające z łoskotem wodospady, ostre turnie błyszczące pozostałymi polami śniegowymi lub turkusową głębią alpejskich jezior, dziewicze kwieciste polany i łąki poprzecinane wstążkami strumieni i upstrzone granitowymi głazami, zagajniki i lasy na horyzoncie… Ileż to razy wydawało mi się, że ten poprzedni widok był już ostateczny, że już nic piękniejszego ta kraina nie jest w stanie przedstawić, a tu następny zachwyt, następny niezwykły krajobraz… i tak niemal w nieskończoność. Wielkie plecaki wgniatały nas w te wspaniałe wielowymiarowe organiczne pejzaże, tak doskonale odseparowane od tej poprzedniej rzeczywistości związanej z miastem, naszymi zawodami, życiem w tak zwanej cywilizacji, która stawała się tylko abstrakcją w momencie postawienia pierwszego kroku na szlaku wijącym się pośród niebotycznych gór.
Najlepszą metodą, aby zapobiec więźniowi ucieczkę, jest wytworzenie w nim przekonania, że nie jest w więzieniu.
(F. Dostojewski)
Pod kontrolą Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich akademie medyczne wPolsce Ludowej miały za zadanie produkować nie tylko lekarzy, ale również oficerów Ludowego Wojska Polskiego.
A więc studenci medycyny, z wyjątkiem tych, którzy mieli problemy zdrowotne (rzeczywiste albo symulowane) bądź przez znajomości potrafili się od służby wojskowej wykręcić, podlegali szkoleniu wojskowemu i indoktrynacji politycznej za „żelazną kurtyną”.
Data: 23 lipca 1972 roku. Godzina: 14.01
Temperatura: 30 stopni Celsjusza
Miejsce: Blok Wyszkolenia
(aberracja kwantowa wczasoprzestrzeni)
Główni bohaterowie: podchorąży kapral Chorąży, podchorąży kapral Gołębiewski, podchorąży kapral Tarkowski, podchorąży kapral Kacprzak, podchorąży kapral Smogorzewski, podchorąży kapral Krajewski, ja – podchorąży kapral Szumilewicz oraz dwa tuziny dodatkowych podchorążych rozglądających się – bez jakiegokolwiek wyrazu twarzy – po sali wykładowej wypełnionej zapachem potu ismaru do czyszczenia kałasznikowów. Także major P., wykładowca. Na wysokim czole łysiejącego majora dwie krople potu; jedna znich zpowodu grawitacji tworzy mętną stróżkę wkierunku prawego oka zwyblakłą niebieską tęczówką.
Mówi major P.: „Temat numer siedem łamane przez e. Charakterystyka przyszłej wojny”.
– Zdajemy sobie sprawę, podchorążowie, że czeka nas nieuchronna wojna. Wojna będzie, prawda, światowa. Teatrem działań, prawda, będą lądy, powietrze, kosmos, no i pod wodą walka również będzie się toczyć. Podstawowym rodzajem siły uderzeniowej będą, prawda, wojska rakietowe, a ściślej mówiąc, prawda, strategiczne wojska rakietowe. Zmasowane użycie rakiet balistycznych… [W tym momencie patrzę przez okno – piękny lipcowy żar, pszczoły upajają się kolorowymi kwiatami, dziewczyny w lekkich sukienkach, pod którymi widać zarysy majteczek i staników, wabiące i czekające na swe przeznaczenie, mijające upalne lato za oknem, jakby w całkiem innym świecie… to okno, bariera wszechświatów: ten prawdziwy tutaj, ze mną, w polowym mundurze z lepkim przepoconym kołnierzykiem, ze skorupą munduru niedopuszczającego do ciała tego lipcowego pachnącego powietrza i do spuchniętych stóp w butach ogólnowojskowych opartych o podłogę pokrytą szarym linoleum z krzyżującymi się smugami i cętkami – abstrakcyjnymi obrazami zrodzonymi gumowymi podeszwami… kiedy się to wszystko skończy… te pseudopoufne informacje, bez znaczenia, mordujące nasze piękne lato rozważania o broni masowego rażenia monotonnie wypływające z wąskich ust majora P., których mój umysł nie jest w stanie rejestrować. Całe szczęście, że okna są otwarte, aby moje myśli mogły swobodnie opuścić tę surrealistyczną salę wykładową. Jasio, z zasłuchanym wyrazem twarzy, siedzący obok mnie, jest jedynym, jak zawsze, chorążym robiącym skrupulatne notatki. W lewej kieszeni mojego munduru polowego mam dwa suchary ogólnowojskowe, twarde jak kamień, także smakujące jak kamień; lubimy je, ponieważ nie mają jakiegokolwiek smaku, a więc żując je, możemy sobie wyobrazić dowolny smak; kurwa, jeszcze trzydzieści minut monologu majora P., co wywołuje we mnie coraz większe zniecierpliwienie, i nagle za oknem staje ciężarówka, z której wysypują się chłopcy w przepoconych mundurach, poganiani wrzaskami oficera i podsypywani kurzem; a przede mną kartka z listą słówek hiszpańskich, a nauka hiszpańskiego w tym otoczeniu utrzymuje mnie w jako takim zdrowiu psychicznym – te słowa do zapamiętania dzisiaj, krążące w mojej głowie: „no me interesa nada, no me puedes comprar, empeño, cigueña, buceo”… Ponieważ kilka dni po tym obozie wojskowym znajdę się na zachodzie Europy, w Hiszpanii, pod wodzą generała Franco, który jest jednym z największych przeciwników komunizmu i socjalizmu…]. A naszym głównym zadaniem będzie całkowite zniszczenie systemu rakiet balistycznych. Także, podchorążowie, prawda, naszym nadrzędnym celem będzie sparaliżowanie, a potem zniszczenie systemu komunikacji i ośrodków dowodzenia nieprzyjaciela, w tym przypadku amerykańskich sił zbrojnych oraz ich sojuszników z NATO, musicie jednak, podchorążowie, zdawać sobie sprawę, że nasze wojska rakietowe – i armii radzieckiej – będą w stanie wyeliminować, prawda, wszystkie instalacje nieprzyjaciela w ciągu kilku godzin, i dlatego, podkreślam, jest niezwykle ważne, jak wiecie, jest utrzymywanie natychmiastowej gotowości bojowej… [Patrzę jeszcze raz przez okno, gdzie drży gorące powietrze nad asfaltem, a w dali można dostrzec makiety domów i pojazdów wojskowych, wszystko obramowane przeraźliwie białymi krawężnikami, przeklętymi białymi krawężnikami stwarzającymi wrażenie porządku w oczywistym wewnętrznym chaosie i demoralizacji stworzonej przez ten system].
Doktor Zamiulewic, właśnie dostaliśmy prośbę od oficera CPD (Chicago Police Department), aby stwierdzić zgon. Zmarły jest w policyjnej ciężarówce przed naszym szpitalem. Musisz wziąć ze sobą latarkę, a potem podpisać ten świstek dla policji”. Śliczna sztucznie rozjaśniona blondynka, pielęgniarka naszego pogotowia ratunkowego w Szpitalu imienia Świętej Marii z Nazaretu w Chicago, wręczyła mi kawałek papieru i spojrzała w oczy.
W Chicago jestem od dwóch lat. Wyjechałem z „komunistycznej” Polski Ludowej w lipcu tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego szóstego roku z paszportem konsularnym wręczonym mi osobiście w gmachu Komitetu Centralnego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej przez „towarzysza” odpowiedzialnego za całą służbę zdrowia w kraju. Oczywiście złożyłem tam słowne przyrzeczenie, że po stażu w Stanach Zjednoczonych wrócę do Polski i podzielę się z innymi lekarzami swoim doświadczeniem zdobytym za granicą. Towarzysz G. początkowo – i bardzo uprzejmie – odmówił mi wydania paszportu służbowego, stwierdzając jednocześnie: „wiem, że nie wrócicie”, lecz gdy wychodziłem z pięknego gabinetu, usłyszałem nagle: „Towarzyszu, pozwólcie!”. Odwróciłem głowę i ujrzałem towarzysza G. otwierającego szufladę swego biurka, z której wyciągnął mój służbowy paszport… „Mam tu coś dla was…”. Po czym powiedział: „życzę szczęścia” i wręczył mi paszport. Byłem niezwykle zaskoczony, ponieważ nikt w naszej rodzinie nie był członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej ani nie miał przyjaciół w kręgach uprzywilejowanych. Wybąkałem: „bardzo dziękuję”, myśląc, że śnię i zaraz obudzę się w swojej klitce przy ulicy Banacha z widokiem na śmietnik i trzepak do dywanów…
A więc wziąłem latarkę z rąk pielęgniarki, poprawiłem stetoskop w prawej kieszeni fartucha (który zbyt często zwisał w połowie na zewnątrz kieszeni) i skierowałem się w stronę drzwi wyjściowych, gdzie stał oficer CPD w czapce okolonej paskiem szachownicy – charakterystycznym elementem policji chicagowskiej.
„Jak się masz”, rzekł. „Ciało jest z tyłu, otworzę ci tylne drzwi”. Wyszliśmy przed Emergency Department, gdzie stała ciężarówka policyjna w miejscu przeznaczonym dla ambulansów. Było już ciemno. Gdy otworzył drzwi z kratkami okien, nic nie mogłem dostrzec wewnątrz pojazdu. Wdrapałem się do środka i poślizgnąłem się nagle. Wtedy w świetle latarki zauważyłem zwłoki mężczyzny, na które niemal upadłem, ślizgając się w jego zakrzepłej krwi. Był to młody mężczyzna, cały pokryty krwią; gdzieniegdzie między ciemną zakrzepłą krwią można było dostrzec przeraźliwie białą skórę jego twarzy: to świadczyło o śmierci z powodu wykrwawienia. Uwagę zwracał duży bezkształtny język między zębami, w półotwartych ustach. Wtedy uświadomiłem sobie, że to nie był jego język, a… jego penis. Poświeciłem niżej i moje przypuszczenie się potwierdziło. Spodnie i bokserki były wypełnione skoagulowaną krwią, a członka nie było. W tym momencie poczułem się trochę słabo. Dotknąłem jego skóry nad klatką piersiową, była zimna. Zmarł wiele godzin temu. Dokończyłem rutynowe oględziny: źrenice rozszerzone, nie reagujące na światło, brak tętna w tętnicach szyi, brak odruchu rogówkowego, brak oddechu… to wystarczyło, aby stwierdzić zgon tego młodego człowieka. Po jakimś czasie dowiedziałem się, że była to metoda zemsty mafii lub gangu za podrywanie lub seks z kobietami należącymi do szefów organizacji przestępczych. Być może ten przystojny facet, teraz w postaci zakrwawionych zwłok, doświadczył tego momentu „pełnego życia” w łóżku z piękną kobietą, owym „owocem zakazanym”, w pełnej świadomości tego niebezpieczeństwa, jakie niesie jej pocałunek… jednak nie mógł odmówić sobie tej chwili rozkoszy, tego wymarzonego przeżycia.
Wydaje się, nawet w dwudziestym pierwszym wieku, że życie ludzkie dla wielu jest zupełnie bezwartościowe, a zabijanie jakiegokolwiek człowieka nie przedstawia żadnego problemu moralnego. Tak jak wykonano wyrok tortury i śmierci na młodym człowieku tego dnia w Chicago, tak kilkuset młodych mężczyzn zostaje zamordowanych każdego roku przy użyciu broni palnej w sercu tego wielkiego amerykańskiego miasta. Czy ktokolwiek strzelając do człowieka na ulicy w dwa tysiące dwudziestym czwartym roku zastanawia się nad nieskończenie wielką wartością, jaką jest życie ludzkie i uwzględnia moralny, etyczny i prawny aspekt swego czynu?
W ciągu ostatnich trzech lat (dwa tysiące dwudziesty drugi–dwa tysiące dwudziesty czwarty) w Gazie i Izraelu zostało zamordowanych, według oficjalnych danych, około czterdziestu tysięcy ludności cywilnej, w tym kobiet i dzieci. Według nieoficjalnych danych ta liczba może dochodzić do stu osiemdziesięciu tysięcy, to jest około ośmiu procent całej populacji Gazy.
Współczesne rekordy w zabijaniu młodych ludzi odnosi Władimir Putin, który rozpętał wojnę z Ukrainą na wielką skalę: zginęło dotychczas kilkadziesiąt tysięcy samych młodych Rosjan, i ponad stu tysięcy obywateli Ukrainy. Życie ludzkie, jak widać, nie ma, przynajmniej dla tych, co mają absolutną władzę, żadnej wartości. Tysiące lat tak zwanego postępu cywilizacyjnego do dziś nie zmieniły, przynajmniej w niektórych kręgach fanatyków politycznych i ekstremistów religijnych, swej oceny wartości życia ludzkiego.
Marek J. Szumilewicz, MD – polski i amerykański lekarz, o aspiracjach pisarskich i poetyckich, obieżyświat, szukający pełnego życia w Polsce, Amerykach Północnej i Południowej, borykający się z zespołem klinicznym zwanym „mam tak mało czasu”, jest autorem tego wątpliwego dzieła. Pomogły mu w tym przedsięwzięciu różnorodne wcielenia i role życiowe: studenta medycyny za żelazną kurtyną, lekkoatlety, rezydenta medycyny rodzinnej w Chicago, lekarza i ordynatora oddziałów medycyny ratunkowej w USA, nauczyciela akademickiego, głowy rodziny, tenisisty, płetwonurka, rowerzysty górskiego, wędrowca z plecakiem po górach Polski i obu Ameryk, amatora astronoma, człowieka zafascynowanego kosmologią, prehistorią, fizyką kwantową i sztuczną inteligencją. Zawieszony w czasie Plancka między Ameryką i Europą.
