W pogoni za nikim - Burdelak Wojciech - ebook + książka
NOWOŚĆ

W pogoni za nikim ebook

Burdelak Wojciech

0,0

16 osób interesuje się tą książką

Opis

Tajemniczy pociąg wyrusza w trasę, której nie znajdziesz na żadnej mapie. Nikt nie zna jego celu, choć pasażerowie usilnie pragną osiągnąć własne. Jednak to niełatwe, ponieważ kolejne stacje znikają z rozkładu, a świat za oknem zdaje się przeczyć wszelkim zasadom logiki…
Czy wszyscy znaleźli się tam z własnej woli, czy może ktoś przywiódł ich do tego przeklętego miejsca? Z każdą godziną staje się jasne, że podróż nie prowadzi w przyszłość, lecz w mroczne zakamarki ludzkiej psychiki.
Ktoś uważnie śledzi każdy ich gest, czekając w cieniu, by zadać cios…
W ludziach narasta paranoja, a ich milczenie staje się głośniejsze niż krzyk.
Bilet w jedną stronę zamienia się w wyrok, a pociąg w pułapkę bez wyjścia.

Wojciech Burdelak udowadnia, że życie, rządząc się własnymi prawami, nie zna litości, ale każdorazowo doprowadza do celu, który nie zawsze jest zgodny z naszymi oczekiwaniami.
Czy odważysz się sprawdzić, dokąd zaprowadzi Ciebie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wojciech Burdelak

W pogoni za nikim

Bydgoszcz 2025

W pogoni za nikim

Copyright © Wojciech Burdelak, 2025

Copyright © Wydawnictwo Brda, 2025

Redakcja: Iwona Niezgoda

Korekta: Iwona Niezgoda

Skład i łamanie: Scriptor Sp. z o.o.

Projekt okładki: Krzysztof Drozdowski

ISBN: 978-83-68425-24-6

Wydawca:

Scriptor Sp z .o.o.

ul. Białogardzka 14/49

85-808 Bydgoszcz

Wydawnictwo Brda:

www.wydawnictwobrda.pl

Nadal się jeszcze nie przyzwyczailiśmy, że są rzeczy, fakty i zdarzenia, które umykają ludzkiej percepcji, a przy tym zdają się przeczyć logice. Buntujemy się przeciwko temu, ale bezsprzecznie tak jest, a nasze próby protestów mają porównywalną moc do tupania nogą rozpieszczonego kilkulatka. Kto jednak powiedział, że wszystko musi opierać się na takich właśnie fundamentach, zwłaszcza, jeśli osławiona logika jest jedynie subiektywnym sposobem na poszukiwanie sensu życia?

Świat wcale nie jest taki, jakim go postrzegamy, ponieważ od urodzenia ograniczeni jesteśmy możliwościami naszych zmysłów. Najlepszym tego przykładem jest wzrok. Gałki oczne zdawałoby się, że są wyposażone we wszystko, co potrzeba, aby śledzić otoczenie. Poniekąd tak, ale diabeł tkwi w szczegółach. Okazuje się bowiem, że ten wytwór ewolucji potrafi odbierać naprawdę niewielki zakres fal elektromagnetycznych, z którymi ma do czynienia. Jako ludzie nie potrafimy wychwycić między innymi promieniowania Gamma, Rentgena, ultrafioletu, podczerwieni oraz przeogromnego przedziału różnej długości fal radiowych. Podobnie rzecz się ma ze słuchem. Do tego jeszcze węch, gdy okazuje się, że większość stworzeń bije nas pod tym względem na głowę. Żaden człowiek nie wygra konfrontacji ze swoim psem. Gdyby nie te fizyczne ograniczenia, to jak byśmy odbierali obraz świata naszymi hipotetycznymi super zmysłami?

Tak dużo ukrywa matka natura, że aż się prosi, aby zapytać, czy chroni nas w ten sposób przed czymś, czy może po prostu wychodzi z założenia, że nie jesteśmy gotowi na jej pełen pakiet?

Rozdział 1

Wojciech Jonas zamierzał za chwilę wsiąść do wagonu oznaczonego numerem „3”, nie zwracając zupełnie uwagi na szczegóły, tak otoczenia, jak i na sylwetki ludzi, którzy również zamierzali podróżować tym składem. Pociąg stał na peronie; on zaś zaraz przy nim, a więc wszystko się zazębiało, jak dobrze dopasowane koła zębate. Starał się wyłączyć i skupić na tym, co ważne. Tak naprawdę nie miał przepisu na segregowanie wartości. Po prostu chciał zająć przypisane mu przez system miejsce i gapić się na to, co za oknem. Wszystko, byle tylko nie myśleć o przyszłości ani tym bardziej o swojej chorobie. To był też sposób na wyrwanie się z domu, w którym jego „ukochana” żona – Wioletta, bez przerwy starała się z uporem maniaka przekonać go do tej cholernej chemioterapii.

Przepuścił kobietę, obserwując mimowolnie jej tyłek, kiedy wchodziła po schodkach do wagonu i zaczął się wspinać zaraz za nią. Nie miał bagażu, dlatego dość płynnie przeszedł korytarz, po drodze sprawdzając tabliczki z numerami miejsc. Wreszcie dotarł do właściwego przedziału i usiadł przy oknie. Czekała go kilkugodzinna podróż. Poluzował więc sznurowadła butów i delikatnie wysunął stopy, które od jakiegoś czasu go bolały, jednak ten ból był akurat jego najmniejszym zmartwieniem.

O tym, że ma czerniaka, dowiedział się cztery miesiące temu. Zlekceważył to zupełnie i prawdę mówiąc olał, uznając, że jego organizm nie z takimi wyzwaniami już się mierzył. Znamiona pojawiły się najpierw na plecach, a potem na lewym ramieniu i dopóki nie wykwitły na kończynie, trochę poniżej łokcia, dopóty jego żona o niczym nie wiedziała. Szybko jednak wypatrzyła krostki, które tak pieczołowicie starał się ukryć i dopiero wtedy się zaczęło. Odbył pod jej czujnym okiem kilka wizyt u onkologa, aż wreszcie zapadł wyrok: nowotwór złośliwy. On od razu się poddał, uznając, że po prostu przyszedł na niego czas. Za to Wioletta podjęła walkę i stąd temat chemioterapii, który ani na moment nie schodził na dalszy plan. Jego prowizoryczny zamysł biernego oczekiwania na „koniec” nie miał najmniejszego sensu, ponieważ nie dysponował żadnymi argumentami, którymi mógłby się wesprzeć.

Dziś rano wychodząc z domu okłamał żonę, że idzie prywatnie do lekarza, a tak naprawdę zamierzał udać się do Sopotu, gdzie przed laty przeżył przygodę swego życia. Tam bowiem poznał Przyjaciela, choć określenie „poznał” nie w pełni oddawało relacje, które między nimi wystąpiły. Widział jedynie z pewnej odległości tamtego „człowieka” – o ile to był człowiek – i pomimo wielokrotnych prób nie udało mu się do niego zbliżyć. Po jakimś czasie przybysz odszedł, a on powrócił do nudnych, codziennych obowiązków. Teraz jednak zebrało mu się na wspominki, dlatego postanowił odwiedzić Park Północny w Sopocie. Nie wiedział, czy była to fanaberia, czy chęć znalezienia się w miejscu, które miało dla niego znaczenie, czy też może zwykłe tchórzostwo, związane z ucieczką od nadopiekuńczej żony.

Marzyło mu się spotkać istotę, która swego czasu wprowadziła olbrzymi zamęt tak w Parku Północnym, jak i całym mieście. Wtedy do samego końca nikt nie potrafił dowieść, kim była i nawet, kiedy po kilku dniach nagle zniknęła, nie pozostawiła po sobie nawet namiastki sugestii, kimże mogłaby być. Dlatego też mężczyźnie bardzo szybko przyszło przekonać się, że po raz pierwszy w życiu czegoś takiego doświadczył. Próbował różnych sposobów, żeby odkryć, kto odwiedził tę nadmorską miejscowość. Nie udało się – poległ, ale mimo to nie miał sobie nic do zarzucenia, bo nawet wojskowi, którzy przybyli na miejsce, w końcu odpuścili i odjechali.

Wojciech nie był do końca przekonany czy ta podróż, a właściwie wyprawa, bo nie planował powrócić tego samego dnia, ma jakikolwiek sens. Był zapewne samolubnym gnojkiem, myślącym tylko o sobie i wcale nie czuł się z tym dobrze. Niby miał wszystko pod kontrolą, ale to jedynie mrzonka, którą stworzył na własne potrzeby, aby uspokoić sumienie. Wiedział doskonale co będzie, kiedy Wioletta dowie się, że nie poszedł do lekarza. Oczywiście od razu zadzwoni do Stefana, żeby zapytać, czy ten coś wie, a później wspólnie rozpoczną poszukiwania. Wtedy już jednak będzie za późno.

On sam po jakimś czasie wróci do domu i cierpliwie wysłucha kazania żony, a gdy ta już się wygada, będzie dalej ciągnął swój marny żywot aż do końca, kiedy to choroba go pokona. A może wcale nie przegra? W jego przypadku nadzieja musiała umrzeć ostatnia, bo w końcu tych parę krostek nie może go wpędzić do grobu. Uśmiechnął się na tę myśl, bo grunt to optymizm, po czym zamknął oczy. Szybko jednak je otworzył, bo przypomniał sobie, że miał wysłać SMS do Wioli, że u lekarza jest spora kolejka i wróci później niż planował. Sięgnął do kieszeni, chwycił komórkę, ale gdy tylko ją uruchomił dopadły go wyrzuty sumienia. Małe kłamstewka – to jeszcze, ale to, co by teraz robił, to zupełnie inna sprawa. Westchnął i schował urządzenie do kieszeni.

Wioletta obudziła się dość późno jak na nią. Praktycznie w momencie, gdy Wojciech, już ubrany i uszykowany do wyjścia, wkładał portfel z dokumentami do kieszeni, otworzyła oczy. Była rozespana, dlatego niespecjalnie się przejęła, kiedy usłyszała, że idzie do lekarza, ale tym razem do innego. Spytała jedynie, jak się ten medyk nazywa. Usłyszała nazwisko Świerczewski i że ma poczekać na jego powrót, to pojadą do marketu na zakupy. Wspomniał jeszcze, że sporo sobie przemyślał i że w końcu pojął, iż był upartym osłem. Pocałował ją w czoło, mówiąc, że wszystko będzie dobrze i wyszedł. Zadowolona, że mąż wreszcie zmądrzał, położyła głowę z powrotem na poduszce, żeby jeszcze przez moment poleżeć, ale zasnęła i obudziła się pół godziny później.

– Coś mi tu nie gra – wyszeptała, kiedy już dość dokładnie zlustrowała sufit nad łóżkiem.

To było jedno z tych przeczuć, które przychodziło, gdy się go najmniej spodziewała. Wiedziała, że ma teraz już spapraną połowę dnia, jeśli nie dłużej. Postanowiła, że zajmie się swoimi sprawami i odsunie na bok to przeświadczenie, zasypując je mnóstwem przyziemnych, banalnych, a nawet czasami wręcz głupich myśli.

– Przepraszam, czy wolne? – Wojciech niespodziewanie usłyszał pytanie dobiegające od strony wejścia. O dziwo przegapił odgłos otwieranych drzwi. Musiał się zamyślić i dopiero głos mężczyzny przywrócił go do realnego świata. Natychmiast oderwał wzrok od widoku za oknem i przekręcił głowę.

W drzwiach stał starszy facet z torbą jednego z popularnych supermarketów. Trzymał ją przed sobą w dłoniach, a poprzez tkaninę z tworzywa sztucznego można było dostrzec jakże znajome kształty butelek z kapslami oraz kilka z mocniejszymi trunkami. Jakby na potwierdzenie jego zmysłu spostrzegawczości w przedziale rozszedł się charakterystyczny zapach alkoholu. Jego przyszły towarzysz podróży ubrany nieadekwatnie do pogody wyglądał na wstawionego. Do czarnych spodni z szerokimi nogawkami dobrał sobie gruby brązowy golf, który otaczał jego szyję jak szal. Rękawy podciągnął powyżej łokci, co oznaczało, że zrozumiał swój błąd odnośnie stroju. Spodnie były zakurzone, ale za to czarne lakierki świeciły się, jakby wypastował je przed wejściem do wagonu.

Nie odpowiedział na pytanie, bo nienawidził tłumaczyć oczywistości, więc jedynie wzruszył ramionami i z powrotem przekręcił głowę. Nie obchodziło go, w jaki sposób ten ktoś sobie dogadzał, dopóki był cicho i nie przekraczał granic kultury. Mężczyzna położył z impetem torbę na siedzeniu, aż szkło zabrzęczało i usiadł przy drzwiach, w takim miejscu, aby mieć wszystko pod ręką. Wojciech nie wykazał już żadnego zainteresowania nowo przybyłym i kilka minut później całą uwagę koncentrował na widokach za szybą. Był ciekaw, co czeka go na finiszu. Podróż, o ile pociąg nie złapie opóźnienia, powinna szybko upłynąć, dlatego był dobrej myśli. Trochę mu przeszkadzały wyrzuty sumienia związane z Wiolą, ale starał się je zagłuszyć.

Przyjaciel stał na trawniku zaraz za drewnianym płotem i Wojciech byłby go nie wypatrzył, gdyby nie brak kilku pionowych desek, które ktoś wyłamał w sobie tylko wiadomym celu. To nie był park w Sopocie, co akurat od razu rozpoznał. Okolicę pamiętał doskonale, bo przecież spędził tam kilka dni. Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł, ale to w sumie nie miało znaczenia. Tak bardzo pragnął tego spotkania, a teraz wystarczyło jedynie pokonać kilkadziesiąt metrów, żeby stanąć twarzą w twarz z nieznajomym.

Chwilę później zreflektował się, że przecież właśnie ten ostatni odcinek drogi za każdym razem stanowił przeszkodę nie do pokonania. „Przyjaciel” budował wokół siebie niewidzialną barierę, która mąciła ludziom w głowach, nie pozwalając na skrócenie dystansu. On jednak w duchu liczył, że tym razem będzie inaczej. Nie wiedział, dlaczego miałoby tak być, ale mocno w to wierzył, a przecież, jak wiadomo, wiara czyni cuda.

Rozejrzał się wokół, ale ku swojemu zaskoczeniu odkrył, że nie był w stanie rozpoznać szczegółów otoczenia. Jego oczy zrobiły się po prostu zmęczone i przez to wadliwe. Niby nadal patrzył, ale obrazy, które zmysł wzroku przesyłał do mózgu były mocno rozmyte. Zupełnie jak u okularnika, który nosi mocne okulary, ale z pewnych względów nie jest w stanie ich odnaleźć i przez to musi sobie poradzić bez nich. Byłoby to może i nawet logiczne wytłumaczenie, gdyby nie fakt, że samego Przyjaciela widział doskonale. Dosłownie z każdym najdrobniejszym szczegółem, jakby ten stał metr od niego. Tym razem miał rysy twarzy jego najlepszego, jeśli nie jedynego przyjaciela – Stefana, co nie wydało mu się dziwne, gdyż uznał, że widocznie tak ma być. Nie miało to większego sensu, ale z doświadczenia wiedział, że w przypadku tej istoty wszystko było możliwe. Kto wie, może przybrał taki wygląd, żeby łatwiej im się rozmawiało? W końcu Stefan wywoływał w nim pozytywne emocje.

– Hej! – zawołał, choć nie rozumiał, po co. Nie chodziło przecież o zwrócenie uwagi, bo było oczywiste, że został już zauważony. Przyjaciel przecież wiedział wszystko, a jeśli nie wszystko, to przynajmniej na tyle dużo, żeby odgadnąć intencje zwykłego śmiertelnika. Nie wiedział tylko, dlaczego tak się zachowuje, skoro wszystko wydawało się takie proste.

Wojciech w końcu ruszył w jego stronę, powoli stawiając kroki, aby nie potknąć się o szyny kolejowe. A więc teraz jestem na torach – pomyślał i wcale go to nie zaskoczyło. Najważniejsze, by dotrzeć do Przyjaciela, a reszta to niewiele znaczące szczegóły, wręcz drobiazgi. W duchu modlił się, żeby nie powtórzył się scenariusz, kiedy traci świadomość i niejako budzi się w innym miejscu z potężnym mętlikiem w głowie. Na szczęście nic się nie działo i udało mu się zbliżyć, tak jak to sobie zaplanował. Odległość była na tyle mała, że gdyby zechciał…

– Jesteś... – jakiś wewnętrzny głos przerwał jego rozważania. Ten, którego tak pragnął spotkać odezwał się pierwszy i niejako w ten sposób zaprosił go do konwersacji.

– Witaj. Chciałeś się ze mną spotkać, czy to może ja cię przywołałem? – zapytał, czując olbrzymią radość, bo w końcu udało mu się stanąć z nim twarzą w twarz. Obraz, który ujrzał bardzo go zawiódł, gdyż Przyjaciel wyglądał identycznie jak on. Nawet przez moment zastanawiał się, czy aby nie patrzy w olbrzymie lustro bez granic, ale sam siebie wyprowadził z błędu, kiedy zauważył, że jego rozmówca jest inaczej ubrany.

– Coś się kończy, a coś zaczyna – padła bezgłośna odpowiedź, która niczego nie wyjaśniała, a tylko wprowadziła zamęt do pytania, które zadał. Przyjaciel rozmawiał z nim, ale jego usta pozostały nieruchome, jak gdyby wstydził się swojej fizyczności.

– Dokładnie, masz rację – stwierdził Wojciech i pokiwał głową. – Tylko czy to, co robisz to początek, czy może koniec, bo jak zwykle jesteś jedną wielką zagadką? – dopytał, gdyż koniecznie chciał wiedzieć, a teraz miał najlepszą okazję, aby zaspokoić ciekawość.

– Doceniaj każdy moment, bo życie to mrowie chwil, które upływają w mgnieniu oka – Przyjaciel raz jeszcze wysłał telepatyczny przekaz, co uzmysłowiło Wojciechowi, że przecież i on również nie musi używać języka, aby wyrazić swoje myśli. Tak naprawdę to było bardzo dziwne, bo telepatia telepatią, ale dźwięk rozchodził się, jakby ich struny głosowe spełniały swoją rolę. Bardzo się zdziwił, że dopiero teraz sobie to uświadomił.

– Cieszę się, jakżeby inaczej – oświadczył z cynicznym uśmiechem. – Cieszę się jak jasna cholera, bo tych chwil podobno zostało mi już niewiele. – Wysunął rękę, żeby położyć dłoń na ramieniu Przyjaciela, ale gdy jego palce zbliżyły się do jego ciała, po prostu przeszły przez nie, jakby nie było fizyczne. – Spodziewałem się tego – podsumował.

– Co chciałeś osiągnąć? – Spojrzał na Wojciecha jego oczami i wykrzywił twarz w identycznym uśmiechu, jak to on zwykł robić. W ten sposób ukazał swoje ludzkie oblicze, choć przed momentem przecież udowodnił, że nie ma nic wspólnego z realnością.

– Jak ty to robisz? Przecież nie istniejesz – Mężczyzna powiedział to, co wydało mu się oczywiste. Był wręcz zszokowany, jednak jego myślowy przekaz nie zdradzał emocji. – Jesteś Przyjacielu tak niematerialny, jak poranna mgła nad łąką.

– Ja? – zapytał i uśmiechnął półgębkiem. Takie grymasy jakoś nie pasowały do niego i trochę psuły majestat, jaki bezsprzecznie wokół siebie roztaczał. – Skąd wiesz, że to mnie nie ma? Dopuszczasz do siebie inne rozwiązania? Kto wie… – przerwał i spojrzał w górę. – Może to ty nie istniejesz?

– Ja? – wyszeptał zaskoczony i powoli otworzył oczy.

To był tylko sen. No może nie taki zwykły, ale nadal jednak sen. Sen mara, Bóg wiara – jak zwykła mawiać babcia. Nigdy mu nie powiedziała, co rozumie przez te słowa, ale sam wydedukował, że każde śnienie ma swoje znaczenie i tylko kwestią jest, czy potrafimy odgadnąć, o co w tym chodzi. Ziewnął szeroko, ale szybko sobie przypomniał, że przecież nie jest sam i zasłonił dłonią usta.

– Bilet do kontroli – konduktor podniósł głos i w miarę delikatnie szturchnął w ramię podróżnego, który drzemał na korytarzu, zajmując swoją podniszczoną walizkę, zamiast składane siedzisko, które znajdowało się dosłownie metr obok. Oczywiście spanie nie było czymś niedozwolonym, ale ten tutaj trochę blokował korytarz.

– Co znowu, do jasnej cholery? – wysoki, chudy mężczyzna w jeansowej kurtce sięgającej do pasa powstał, spojrzał na niskiego faceta z obsługi pociągu i głośno pociągnął nosem. – Obudziłeś mnie, a to niedobrze – dodał niby żartobliwie, ale na jego twarzy nie zagościł nawet cień uśmiechu.

– Poproszę pana o bilet. – Konduktor zrobił znudzoną minę, bo niemalże za każdym razem musiał wyjaśniać oczywiste w jego mniemaniu rzeczy. Chyba nic nie było tak oczywiste jak to, że konduktor kontroluje bilety. – Przepraszam, że obudziłem, ale taka jest kolejowa rutyna, a ja w ten sposób zarabiam na życie – dodał przekornie.

Czterdziestojednoletni Ryszard Dziuba ubrany w białą koszulę z krótkim rękawem i starannie zawiązany pod szyją krawat z logo firmy przewoźnika starał się nadać swoim słowom spokojny ton, ale w środku, aż się w nim kotłowało. Albo miał pecha, albo wszyscy kolejarze mieli wątpliwą przyjemność trafiać podczas każdego kursu na idiotę z wielkim ego, który miał pretensje do całego świata.

– Wypierdalaj, karzełku. Chcę tylko dojechać w spokoju tam, gdzie sobie zamarzyłem. Czy za dużo oczekuję? – To powiedziawszy mężczyzna odwrócił głowę, zupełnie ignorując Dziubę.

– Szanowny panie, nie chcę zakłócać pańskiegospokoju. Poproszę tylko o bilet, bo muszę sprawdzić, czy może pan podróżować tym pociągiem. Jak mi pan go nie pokaże, to jak mi Bóg miły, na następnej stacji będą czekać sokiści, a oni się nie cackają. Ciekawe, czy im też będzie pan tak pyskował, jak mnie? To jak będzie, proszę szanownego pana? – zapytał, stawiając wszystko na jedną kartę.

– Masz ten pierdolony bilet, człowieku. – W ręku mężczyzny jak gdyby znikąd pojawił się prostokątny zadrukowany arkusik. – Zrób z nim co chcesz, a potem wypierdalaj z tym swoim pedalskim wąsikiem, bo tylko mnie wkurzasz.

– Dziękuję, ale niech mnie pan nie obraża. Wykonuję swoją robotę najlepiej jak potrafię, a jak się panu nie podoba, to niech pan jedzie taksówką. – Drżącą ze zdenerwowania ręką wziął do ręki bilet, myślami błądząc jednak gdzieś indziej.

– Dobra, dobra, nie pierdziel człowieku, tylko rób swoje.

Dziuba odetchnął z ulgą, kiedy oddawał mu go z powrotem. Nawet na niego nie spojrzał, bo ten jegomość przegiął i to podwójnie. Po prostu zaufał elektronice. Tyle tylko, że z powodu jego roztargnienia laser nawet nie zahaczył o kod kreskowy. Te czytniki sprawiały, że czuł się zbyteczny. Równie dobrze mogliby je instalować przy wejściach, a jego i jemu podobnych wywalić na bruk. W głębi duszy miał nadzieję, że więcej już dziś nie spotka tego człowieka, który poniekąd miał wypisane na czole: Uwaga: obsługa pociągu, ja wręcz uwielbiam sprawiać problemy.

Wojciech, jak mu się zdawało, po raz pierwszy w życiu stał przed dylematem: być albo nie być. Iście hamletowskie pytanie, które jednak w jego przypadku nie miało nic wspólnego ze sztuką. Był śmiertelnie chory i miał do wyboru dwie ścieżki, a właściwie szerokie, wielopasmowe drogi. Obie prowadziły do nicości, śmierci, unicestwienia; jak zwał tak zwał i jedyne co je różniło, to kiedy dane mu będzie przejść na drugą stronę. Jedna droga była stosunkowo krótka. Miał nią podróżować nie dłużej niż kilka miesięcy. To był pewnik, a więc coś, co lubił. Nie znosił niespodzianek, niepewności, czy domysłów. Trzy miesiące, może cztery, jak powiedział lekarz. Były już przeżuty, a to oznaczało tylko jedno – koniec.

Druga z opcji była pokręcona, pełna pytań, niewiadomych i pierdzielonych niespodzianek, od których aż mdliło. Gdyby poddał się terapii i wygrał z chorobą, to mógłby jeszcze na tym ziemskim łez padole poegzystować lat pięć, dwanaście, a może trzydzieści. Nie wiedział jednak, bo i skąd mógł wiedzieć, czy do końca swoich dni będzie zdrowy? Czy choróbsko nie powróci? A co z psychiką? Będzie nadal tak bystry jak teraz, czy może przegra z Alzheimerem, który się nie wiadomo skąd przypałęta, sprawiając, że nie będzie pamiętał jak się nazywa i że kupę robi się do sedesu, a nie w spodnie? A co z jego kochaną żoną Wiolą? Będzie mu dane patrzeć, jak umiera, jak cierpi na jakąś nieuleczalną chorobę, czy może ona go przeżyje? Kto wie, a może to ją dopadnie starcze otępienie i to on będzie jej przypominał, kim jest i że kilkadziesiąt lat wcześniej spotkali się, zakochali w sobie i wzięli ślub, a przysięga, że Cię nie opuszczę aż do śmierci nadal jest wiążąca?

Nienawidził wyborów, a teraz stał właśnie przed takim, który kwalifikował się jako najtrudniejszy w życiu. Kto wie, może wcale nie miał wyboru i wszystko zostało już zapisane, i nic nie było w stanie tego zmienić? Świeca długa jest jeszcze albo się dopala i bywa, że zgaśnie zdmuchnięta przedwcześnie, jak pisał poeta.

Jednak z drugiej strony patrząc, czy mógł być aż tak samolubnym sukinsynem i wykręcić Wiolecie taki numer, nie licząc się z jej zdaniem oraz uczuciami? Kim był, aby zrobić coś tak potwornego, a jednocześnie szalonego? Świat owszem, jest brutalny, ale czy aż tak? Oczekiwał, że spacer po Parku Północnym pozwoli mu uzyskać odpowiedzi przynajmniej na część pytań. A może będzie mu dane spotkać Przyjaciela? Nie wierzył w to, ale przecież wszystko się może zdarzyć.

– Ania...

– Waldziu, braciszku… – młoda dziewczyna zwróciła się do chłopca, który siedział naprzeciwko niej i od kilku minut wiercił się niemiłosiernie, próbując przykuć jej uwagę. Zajmowali pierwszy przedział i co najważniejsze podróżowali w nim sami. – Zajmij się czymś. Może zagraj w jakąś grę na komórce? Jestem zmęczona, a przede wszystkim zajęta.

Anna Jakubiak jechała z młodszym bratem do babci. Mieli tam gościć przez tydzień, zabawiając starszą panią i dając jej nieco radości na być może ostatniej prostej jej długiego życia. Babcia Dorota, jakby Anna głęboko nie grzebała w pokładach pamięci od zawsze „umierała”, a każdy dzień, w którym to mówiła zawsze miał być już jej ostatnim. Wprawdzie dożyła pięknego wieku osiemdziesięciu jeden lat, ale takim zachowaniem zdążyła wszystkich przyzwyczaić do nadciągającej śmierci, wlewając w ich serca obojętność.

Jej siedmioletniemu bratu było chyba wszystko jedno, gdzie się udaje. Żył zamknięty we własnym świecie i raczej nie wpuszczał do niego nikogo, kto zechciałby poznać jego myśli. Ona wraz z rodzicami mieli już swoje sposoby, jak postępować z chłopakiem, ale babcia już nie, dlatego jechali we dwoje. Nie była tym zachwycona, ale wiedziała, że mama potrzebuje odpoczynku. Ojciec chodził do pracy, a właśnie mama przez dwadzieścia cztery godziny na dobę opiekowała się Waldkiem. To byłoby nie fair ze strony dziewczyny, gdyby choć spróbowała kombinować, jak się od tego wymigać.

Chłopak oderwał nos, który dosłownie przykleił do szyby i spojrzał na siostrę rozkojarzonym, ale spokojnym wzrokiem. Wyglądał na zaskoczonego, co podkreślały jego grube brwi uniesione wręcz zabawnie. Wyglądał teraz jak puchacz i to skojarzenie wywołało uśmiech na jej twarzy.

– Nie chce mi się – odpowiedział krótko, jak to zwykle miał w zwyczaju.

– No, ja ci rozrywki nie będę wymyślała. Masz ten swój cudowny plecak to sprawdź, co się w nim znajduje. Tyle żeś nawkładał, że na pewno jest tam coś fajnego.

– Coś fajnego – powtórzył jeszcze bardziej ogólnikowo, po czym chwycił swój jasnoniebieski plecak, otworzył i zaczął w nim chaotycznie grzebać.

Dziewczyna odetchnęła z ulgą. Właśnie robiła coś, czego za nic nie chciała przerywać. SMS-owała z kumpelą z klasy, Iwoną, która zawsze miała dostęp do newsów. Lubiła ploteczki, a poza tym nie miała nic lepszego do roboty. Przyjaźniły się od czwartej klasy podstawówki i to jej właśnie Iwona niedawno zwierzyła się, że zaliczyła swój pierwszy raz. Pisząc, kątem oka zerknęła na brata. Trzymał w dłoniach swoją ulubioną encyklopedię dla dzieci i czytał z uporem godnym głodu wiedzy dzieciaka, choć zapewne całą jej treść znał już na pamięć. Uśmiechnęła się pod nosem, przeczytała wiadomość, która właśnie nadeszła, a na którą niezwłocznie musiała odpisać.

– Co jest… Ania, no co z nami będzie, jak już umrzemy? – Pytanie brata oderwało ją od ekranu telefonu.

– Co? – zapytała rozkojarzona, zerkając w jego stronę. Oczywiście usłyszała o co spytał, ale zupełnie nie rozumiała kontekstu.

– Jak umrzemy, co z nami będzie? – powtórzył pytanie, nie wyjaśniając jednak do czego zmierza. Waldek patrzył na nią wyczekująco i widać było, że tak łatwo nie odpuści.

W pierwszym odruchu zamierzała zażartować, ale tak, aby zabrzmiało to jak najbardziej poważnie, że zgniją, zjedzą ich robaki i tak dalej, lecz odpuściła, bo nie miała pewności, jaka będzie jego reakcja. Przypuszczała jednak, jaka może być.

– A ty co? Druga babcia Dorota się z ciebie robi? – Na jakiś czas odłożyła esemesowanie.

– Babcia jest stara i niedługo, konkretnie za rok, osiągnie średni wiek kobiet w Polsce, ale my jesteśmy jeszcze młodzi, zwłaszcza ja – wyjaśnił i nieco teatralnie pochylił się w jej stronę. – Dlatego nie jestem jak babcia.

– Za rok dobije do średniej krajowej? – Anna nie kryła zaskoczenia. – Ooo, braciszku, to babcia jeszcze długo pożyje. Rok do średniej, a ile powyżej? – Specjalnie drążyła ten temat, żeby uniknąć odpowiedzi na pytanie, które jej wcześniej zadał. Nie wiedziała jednak, że w ten sposób sama pcha się w pułapkę.

– Babcia będzie żyła jeszcze dwa lata i trzy miesiące – poinformował, jak gdyby od niechcenia, po czym przekierował uwagę na widok za oknem.

– Co ty za bzdury wygadujesz? Tak nie można, słyszysz? O czyjejś śmierci się nie mówi.

– Nie ja tak twierdzę. Są takie specjalne aplikacje, gdzie ci wyliczą, kiedy… – odwrócił głowę i ponownie spojrzał na siostrę – umrzesz – dokończył niemalże z namaszczeniem.

– Nigdy nie słyszałam większej głupoty! Mam nadzieję, że nie powiesz tego babci Dorocie.

– Będę milczał jak grób. – Na twarzy Waldka zagościł tajemniczy uśmiech, a potem na wysokości ust wykonał palcami ruch, jakby zapinał zamek błyskawiczny.

– No i Bogu dzięki – westchnęła z ulgą. – Bo jakbyś się wygadał, to przez cały pobyt musielibyśmy słuchać o jej śmierci.

– Zapomniałaś już, że na początku spytałem, co będzie jak umrzemy? – przypomniał.

– Waldek, ja nie wiem, co będzie! Skąd mam wiedzieć? Co to ja, wyrocznia jakaś jestem? – fuknęła na brata tak, że zaskoczony odchylił ciało. – Jak umrzemy, to się dowiemy. Wszyscy się tego dowiedzą. A teraz zajmij się czymś sensownym, zamiast pleść od rzeczy – ucięła dyskusję, ponownie skupiając uwagę na ekranie komórki.

Iwonka, musisz… – Anna rozpoczęła kolejny temat, gdy niespodziewanie pojawił się komunikat, że znaleźli się poza zasięgiem sieci. Nie zrobiło to na niej większego wrażenia – podobne przypadki nie były rzadkością, szczególnie w starszych, wysłużonych pociągach. Z maniakalną determinacją wpatrywała się w wyświetlacz, jakby siłą woli mogła przywrócić telefon do życia. Niespodziewanie jednak ogarnęło ją znużenie. Próbowała stawić mu opór – nie znosiła zasypiać w podróży – lecz w końcu uległa i zamknęła oczy. Kilka minut nie zaszkodzi, a może nawet okaże się zbawienne – usprawiedliwiła swoje poddanie.

Katarzyna Nowak wybudziła się z płytkiego snu matki małego dziecka, który miała opanowany do perfekcji od mniej więcej roku, kiedy to wydała na świat córeczkę Marzenkę. Odtąd jej życie stało się jednym wielkim pasmem wyrzeczeń i nieprzespanych nocy. To, co przed porodem odeszło do lamusa i wszystko, co miało wartość zostało zastąpione jej najsłodszym „numero uno”. Choć miała za sobą chwile bezsilności, to jednak nigdy nie narzekała, bo wiedziała, że dziecko to dar od Boga, który odmienił jej życie na zawsze.

Krzysztof, ojciec dziecka – ulotnił się zaraz po tym, jak tylko powiedziała mu o ciąży. Wiedziała, że tak będzie. Tacy faceci jak on byli dobrzy w łóżku, ale nie mieli w sobie za grosz odpowiedzialności. Nawet była zadowolona, że przekonała się o tym na początku, a nie dopiero gdy dziecko pojawiło się na świecie. Rodzice wspierali ją duchowo i finansowo, ale to na jej barkach spoczywały wychowanie i opieka nad tą maleńką kruszynką, którą teraz trzymała w ramionach. Trzymała ją jak największy skarb i nie było szans, żeby ją upuściła, ale i tak miała do siebie żal, że uległa słabości i zasnęła.

– Śpij maleńka, śpij – szepnęła, uśmiechając się czule.

Z początku nie wiedziała, co się dzieje. Pociąg wciąż sunął po torach, miarowo podskakując i kołysząc się w rytmie dobrze znanym podróżnym. Wydawał te same dźwięki co zawsze – stukot kół, szelest metalu – a jednak coś było nie tak. Dopiero gdy tuż przed oczami pojawił się delikatny, niemal przezroczysty obłoczek, zrozumiała: to para uchodząca z jej ust. W przedziale panował przenikliwy chłód, a ponieważ była sama z dzieckiem, nie miała do kogo się odezwać, by upewnić się, że to nie tylko jej odczucie. Zresztą nie potrzebowała potwierdzenia – dreszcz przebiegający przez ciało mówił wszystko. Miała na sobie jedynie bluzkę z krótkim rękawem, a odsłonięte ramiona pokryły się gęsią skórką.

Odruchowo spojrzała w dół, aby upewnić się, że dziecko jest bezpieczne. Dotknęła wierzchem dłoni rączek córeczki, a potem jej czółka. Odetchnęła z ulgą, wiedząc, że nie są zimne. Zawsze nosiła w torbie kocyk – na wszelki wypadek. Teraz wyciągnęła go z niemal gorączkowym pośpiechem. Kilka sekund później dziewczynka leżała na jej kolanach, owinięta szczelnie aż po czubek nosa. A jednak nawet ta miękka osłona nie przyniosła ulgi. Chłód zdawał się przenikać przez materiał, a wraz z nim – coraz silniejsze poczucie zagrożenia, ciche, ale natrętne, jakby coś czaiło się tuż poza zasięgiem wzroku. Uznała, że wyjdzie na korytarz, żeby zagadać pierwszego lepszego pasażera i sprawdzić, co tak naprawdę się dzieje. Na zewnątrz lato rozkwitało pełnią – lipcowe słońce paliło niebo i ziemię bez cienia litości. Tymczasem w przedziale panowały lodowata cisza i chłód, jakby świat za oknem należał do innej pory roku. Kontrast był tak nienaturalny, że wydawało się, iż ktoś wcisnął pociąg w szczelinę między dwoma wymiarami. Wstała powoli, trzymając zawiniątko najdelikatniej, jak tylko potrafiła i skierowała się w stronę wyjścia. Dziecko, na szczęście spało głęboko i kilka sekund później znaleźli się na korytarzu.

– Co jest? – wyszeptała, zderzając się z falą, czy może raczej ścianą – ciepłego, gorącego wręcz powietrza, należącą do integralnej części korytarza.

Przez jej ciało przebiegł gwałtowny dreszcz. Od razu zdała sobie sprawę, że to objaw szoku termicznego. Szybko rozpoznała to zjawisko, ale nie potrafiła pojąć, skąd tak drastyczna różnica temperatur. Przecież nigdy nie słyszała, by w tym przedziale działała klimatyzacja, a tym bardziej taka, która mogłaby się zepsuć w tak osobliwy sposób.

Jej myśli przerwał nagły, charakterystyczny dźwięk rozsuwanych drzwi, dochodzący z prawej strony. Natychmiast odwróciła głowę. Na korytarzu pojawił się facet średniego wzrostu, z włosami zaczesanymi w niewielką kitkę. Ubrany zwyczajnie, wręcz nijako. Lubiła obserwować ludzi i choć teraz miała inne sprawy na głowie, to wychwyciła poniżej lewego ucha mężczyzny grubą bliznę długą na cztery, może pięć centymetrów.

– Dzień dobry. U pani też tak zimno? – zapytał, jakby chodziło o coś banalnego.

– Czyli nie zwariowałam… – wyszeptała i kiwnęła potakująco głową.

– Cholera, ups… przepraszam, ale nic z tego nie rozumiem. – Mężczyzna spojrzał bezradnie, jakby liczył, że samotna matka z malutkim dzieckiem będzie znała odpowiedź. – Nagle w moim przedziale zrobiło się jak w kostnicy. Myślałem, że zwariowałem, ale gdy zaczęło mi pulsować w kłykciu... – urwał, unosząc lewą rękę i ukazując kikut, pozostałość po amputacji – wtedy zrozumiałem, że to nie są żarty.

– Proszę pana, jak to w ogóle możliwe...? – zaczęła, ale urwała w pół zdania. Uświadomiła sobie, że coś tu się nie zgadza – przecież powinna zauważyć, że mężczyzna nie ma dłoni. Jak mogła to przeoczyć? Po chwili, lekko zbita z tropu, znów podjęła rozmowę:

– Najpierw – gdyby nie moje dziecko – siedziałabym przy otwartym oknie. Taki był upał. A potem nagle... chłód. Prawie mróz, aż para leciała z ust. I teraz znów stoję na korytarzu, gdzie jest tak ciepło, iż trudno mi uwierzyć, że przed chwilą wyszłam z lodowni. To przecież nie jest normalne.

– Ze mną było tak samo. – Mężczyzna uniósł lewe ramię i kikutem podrapał bliznę. Wyglądało to dziwnie, a jednocześnie przerażająco.

– O co tu chodzi, proszę pana? To jakieś… – przerwała, bo dziecko zaczęło się wiercić. Odchyliła kocyk i wsunęła smoczek do malutkich ust. W międzyczasie szukała odpowiednich słów. – To jakieś żarty? – dokończyła.

– Nie mam pojęcia. – Zrobił krok do tyłu i na moment zerknął poprzez szybę do swojego przedziału, jak gdyby liczył, że tam właśnie znajdzie odpowiedź.

– Na początku się przestraszyłam, ale teraz jestem przerażona. Co będzie? Mam jechać, stojąc na korytarzu? – sfrustrowana, po czym i ona zlustrowała swój przedział. Drzwi były zamknięte – nawet nie zauważyła, kiedy je przymknęła – a wewnątrz wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie.

– Nie dziwię się pani. Ja już trochę w życiu widziałem, ale też mną to wstrząsnęło. A pani jeszcze ma dzieciątko pod opieką…

– Zaraz... a może po prostu klimatyzacja się zepsuła? – olśniło ją nagle, ale niemal od razu zrezygnowała z tej myśli. – Chociaż... chyba jej tu nawet nie ma.

– Na pewno nie. To stary wagon. W takich nie montowano klimatyzacji, bo wtedy jeszcze nie była standardem.

– I co teraz zrobimy? Muszę wrócić do przedziału, niedługo pora karmienia. Nie będę przecież karmiła piersią na korytarzu... – Już samo wypowiedzenie słowa „piersią” wprawiło ją w zakłopotanie. A co dopiero, gdyby naprawdę musiała to zrobić przy obcym mężczyźnie.

– Spokojnie. Najpierw sprawdzę swój przedział, potem pani. Temperatury powinny się wyrównać – tak działa fizyka. Otworzymy drzwi i zobaczymy. Jeśli wszystko wróci do normy, możemy jechać razem. Będzie raźniej.

– Bardzo dobry pomysł. Sama bym na to nie wpadła. A jeśli nadal będzie tam zimno?

– To wtedy spróbujemy znaleźć inny przedział. Może nawet zmienimy wagon. Poza tym... chyba nie jesteśmy tu sami, a jakoś nikt inny nie wyszedł.

– A pan się jakoś nazywa, bo nie chcę podróżować z zupełnie obcym człowiekiem, a do tego jeszcze być może…

– Tak, oczywiście, nazywam się Sylwester Kłos. – Nie pozwolił jej dokończyć. Na moment skrzywił twarz w uśmiechu, po czym zniknął we wnętrzu przedziału, w którym wcześniej podróżował.

– A ja Katarzyna Nowak, a to, proszę pana, jest moja córeczka, Marzenka – powiedziała, choć mężczyzna nie mógł już tego usłyszeć. Spojrzała na dziecko i przytuliła je z taką troską, na jaką stać tylko matkę.

W kabinie elektrycznej lokomotywy, której głównym, a właściwie jedynym zadaniem, było ciągnąć wagony, siedział z łokciem opartym na konsoli sterowniczej wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. To on prowadził ważący kilkaset ton skład, będąc już znudzonym tym niewątpliwie „interesującym” zajęciem. Robert Grypa miał pięćdziesiąt lat i od dwudziestu pięciu kierował pociągami. Czuł się wypalony zawodowo, a właściwie to wręcz rzygał swoją pracą. Jego dwóch synów dawno już wyfrunęło z rodzinnego gniazdka i pozakładało rodziny, podobnie jak i żona, która dwa lata temu w sanatorium poznała przemiłego wdowca i po powrocie oznajmiła, że chce rozwodu. Zgodził się, zostając potrójnym, samotnym dziadkiem, bez nikogo, do kogo mógłby wracać po zawodowym objeździe kraju.

Dopóki lokomotywami kierowało dwóch maszynistów, było chociaż do kogo otworzyć usta. Ale odkąd ktoś wpadł na pomysł, że odchudzając etaty można sporo zaoszczędzić, nawet w dalekie trasy wysyłano tylko jednego. Z początku wszyscy zainteresowani protestowali, ale później emocje opadły i przeforsowano ten szalony pomysł, który z czasem stał się normą. Każdy maszynista musiał co jakiś czas zgłaszać się do kierownika pociągu, potwierdzając, że czuwa i wszystko w porządku. Przed stacjami łapał za radio, by połączyć się z dyżurnym. To była właściwie jedyna rozrywka, na jaką mógł sobie pozwolić w pracy.

– Oszaleć można – mruknął do siebie.

Niewątpliwym plusem tej pracy było to, że nie musiał się z niczym kryć. Prowadził więc długie rozmowy sam ze sobą, tłumacząc drugiemu Robertowi, jak się sprawy mają. Ten drugi zwykle mu odpowiadał, dzięki czemu czas płynął szybciej. W konsekwencji tak przywykł do swojego alter ego, że nawet w domu zdarzało mu się zwracać do niewidzialnego bliźniaka. Mimo tej nieszkodliwej fanaberii był człowiekiem odpowiedzialnym – rzadko kiedy spuszczał wzrok z torów na dłużej niż kilka sekund. No, chyba że musiał wyjść za potrzebą.

– Kaziu, zgłaszam się, co u ciebie, przyjacielu? – rzucił do krótkofalówki, którą wcześniej podłączył do ładowarki i poczekał na reakcję. To był ten czas, kiedy powinien połączyć się z przełożonym. Zwykle po kilku sekundach mógł liczyć na odpowiedź, ale teraz panowała cisza.

Sprawdził, czy urządzenie jest włączone i ustawione na odpowiednią częstotliwość. Wszystko było w porządku, a jednak nie działało. Poprawił swoją pozycję w niezbyt wygodnym fotelu i ponowił wezwanie, ale usłyszał jedynie trzaski, jak gdyby ktoś przesuwał krótkofalówkę po chropowatej powierzchni. Odruchowo zrobił z ust dziubek, a jego brwi same się uniosły.

– Kaziu, u mnie wszystko w porządku. Słyszycie mnie? Odbiór, do ciężkiej cholery… Chłopaki, nie róbcie sobie jaj z poważnego faceta. W końcu jesteśmy w robocie, a nie na jakimś pieprzonym urlopie! – zakończył z humorem, chociaż coś mu mówiło, że wcale nie padł ofiarą żartu.

Znał ich i wiedział, że tak kierownik pociągu Kazimierz Biskup, jak i konduktor Rysiu Dziuba nie byli skorzy do tego, by płatać figle. Raz jeszcze ponowił próbę, po czym przypomniał sobie o telefonach. Znał numery ich komórek – a właściwie miał je zapisane w kontaktach. Najpierw wybrał numer Biskupa. Zamiast standardowego halo, usłyszał komunikat: Abonent chwilowo niedostępny.

– Co jest? – zapytał w próżnię. Zerknął kątem oka na tory i natychmiast wybrał numer Dziuby. I w tym przypadku było identycznie.

Nie po raz pierwszy zdarzało się, że zawodziła łączność. W końcu to technika. Nigdy jednak nie było tak, że wszystko na raz odmawiało posłuszeństwa. Nie przestraszył się, nie był zły, był tylko zawiedziony i zdany tylko na siebie, a tego nie lubił, bo w takich momentach zbyt wiele od niego zależało. Poza tym istniało ryzyko, że koledzy go nie słyszeli i również podejmowali próby kontaktu. A co, jeśli Biskup przesadzi i zgłosi do centrali, że coś się stało maszyniście? Trudno to będzie później odkręcić.

Było jak było, i jedyne co mógł teraz zrobić, to zachowywać się tak samo, jak przed próbą połączenia, czyli po prostu robić swoje. Rozsiadł się w miarę wygodnie i z radiotelefonem w ręce kontrolował odczyty zegarów oraz śledził sytuację na torze. Za jakiś czas łączność zostanie przywrócona, a on się będzie śmiał ze swoich obiekcji. Na razie jednak, co pewien czas wywołując drugą stronę, aż do skutku.

Wojciechowi Jonasowi nagle opadła głowa i ten gwałtowny ruch wyrwał go ze snu. W Rządowym Centrum Bezpieczeństwa, gdzie nadal pracował, przywykł do spania w różnych warunkach, bo najczęściej przebywał w terenie, dlatego nie zawsze miał zagwarantowane lokum w hotelu. Potrafił więc zasnąć i spać na stojąco, na leżąco, na siedząco, w samochodzie, w pociągu, wszędzie, gdzie tylko były ku temu w miarę sprzyjające temu warunki. Teraz też zasnął z dłonią pod policzkiem, ale widocznie musiała mu się wymsknąć w najmniej odpowiednim momencie.

Zamrugał intensywnie powiekami i potrzebował chwili, by zrozumieć, co się dzieje. Gdy z prawej strony dobiegł go odgłos głośnego przełykania, spojrzał w tamtym kierunku. Tym razem nie miał problemów z wydedukowaniem, na co patrzy. Mężczyzna, który usiadł kilka miejsc dalej, po drugiej stronie przedziału, właśnie odstawiał butelkę wódki od ust. Widok był bez wątpienia nietypowy – od dawna nie widział nikogo pijącego w ten sposób. Sam nie był pewien, czy powinien się oburzyć, czy raczej parsknąć śmiechem. Zdał się na swoje specyficzne poczucie humoru, ale to najwyraźniej go zawiodło, każąc jedynie jego oczom śledzić poczynania „człowieka z butelką”, jak zdążył go już w myślach nazwać.

– Panie? Co pan tak patrzy? – otyły, łysy okularnik zagadał do niego, chowając butelkę do torby i widząc, że jest obserwowany. – Chcesz pan łyczka? Spragnionemu nigdy nie odmówię, tak mnie wychowano.

– Nie, dziękuję i przepraszam, nie moja sprawa – Wojciech niemalże wyszeptał, po czym odwrócił wzrok.

– Święta prawda, drogi panie, a ja jestem pan Andrzej Rudyk i właśnie oblewam swoje imieniny. W końcu raz w roku ma się imieniny, co nie? – rzekł i popatrzył nonszalancko, jak gdyby wiedział, że jego argumentacja chwieje się u podstaw.

– Andrzeja, w lipcu? Jest pan pewien? – zapytał Wojciech z nieskrywanym powątpiewaniem i ponownie zerknął na mężczyznę. To co usłyszał, było mocno naciągane. Tak naprawdę, dla niektórych każda okazja jest dobra, żeby się napić.

– A co, nie wierzy mi pan? – mężczyzna podchwycił temat. – Andrzeja jest chyba ze dwadzieścia razy w roku. To modne imieniny. Gdybym chciał skłamać, powiedziałbym, że chodzi o urodziny, a tego by pan nie sprawdził, co nie?

– Panie… Andrzeju, nie obchodzi mnie, z jakiego powodu pan leje w siebie tyle gorzały. Ale jak przyjdzie konduktor, to będzie nieciekawie. Na pewno śmierdzi tu jak w… – przez chwilę szukał właściwego określenia – jak w gorzelni.

– Panie, tylko nie jak w go… A w ogóle to pan ma jakieś imię? Ja się panu przedstawiłem. – Andrzej Rudyk spojrzał na niego podejrzliwie, jakby podejrzewał, że jest przestępcą.

– Z całym szacunkiem, ale moje imię nie powinno pana obchodzić. My tylko podróżujemy w jednym przedziale – odpowiedział niezbyt grzecznie, po czym wstał i odwrócił się plecami. Chwilę spoglądał na widok za oknem, ale niewiele dostrzegł, bo cały krajobraz przesłaniała mgła.

– Patrzcie go tylko, jaki to wrażliwy. Wódka mu śmierdzi? A ciekawe, co kropił na swoim weselu? – Rudyk gadał bardziej do siebie niż do Wojciecha, ale w końcu sobie o nim przypomniał. – Jesteś pan przynajmniej żonaty?

Wojciech po tego rodzaju zaczepkach uznał, że na jakiś czas zmieni otoczenie. Wolał, by facet zasnął, niż żeby zagadał go na śmierć lub, co gorsza, próbował wszcząć awanturę. Udał, że nie usłyszał uwag pana Andrzeja, przeprosił, komunikując, że musi opuścić tak zacnego towarzysza podróży i wyszedł.

– W moim przedziale wszystko w porządku – mężczyzna bez dłoni zjawił się ponownie na korytarzu i popatrzył z powagą na wystraszoną kobietę. Jeżeli miał zamiar ją uspokoić, to sprawił się wręcz wzorcowo, bo Katarzyna Nowak poczuła olbrzymią ulgę. Odruchowo, czy może raczej instynktownie, pocałowała córeczkę w czółko i skinieniem głowy wskazała na swój przedział.

– Jeszcze mój, proszę sprawdzić mój.

Cofnęła się o krok, robiąc mu miejsce i spojrzała wyczekująco, jakby w ten sposób zachęcała mężczyznę do szybszego działania. Kłos uśmiechnął się półgębkiem i skinął głową, co w jego mniemaniu miało znaczyć, że wszystko będzie dobrze. Ruszył przed siebie i już po chwili znalazł się naprzeciw wejścia do następnego przedziału. Kobieta cofnęła się jeszcze bardziej i czekała. Szarpnął za uchwyt drzwi, przesunął je i wszedł. Przez moment stał i czekał, aż jego zmysły zaczną reagować na potencjalne zagrożenia. Na szczęście nie zawiódł się. Tutaj, podobnie jak i u niego, wszystko było w najlepszym porządku.

– Jest dobrze – rzucił przez ramię i poczekał na reakcję współpasażerki. Cały czas targał nim niepokój, bo gdyby sam odczuł to gwałtowne ochłodzenie, machnąłby ręką, ale jeszcze ta kobieta… To ona była dowodem, wręcz gwarantem, że nie doświadczył czysto ludzkiej halucynacji. Nadal jednak nie potrafił pojąć, co sprawiło, iż do tego doszło.

– Na pewno? – dopytała, wsuwając głowę do środka. Jeszcze chwilę temu czuła, że ma w sobie odwagę, ale teraz powrócił strach spowodowany świadomością, że musi chronić bezcenny skarb. Jak gdyby na potwierdzenie dziewczynka zamrugała, dając znać, że już nie śpi.

– Na pewno, tak sądzę… Ale… – odchylił lekko głowę na bok i wzruszył ramionami. – Ale tak dla pewności zostanę. Poczuje się pani lepiej, a poza tym razem raźniej, prawda?

Nie odpowiedziała, bo Marzenka zaczęła się wiercić, a potem otworzyła oczka i spojrzała na nią wyczekująco. Takie przynajmniej odniosła wrażenie. Zapewne była przewrażliwiona, jak każda matka, ale to akurat nie stanowiło dla niej problemu. Nie znała tego człowieka, a miała zostać z nim sam na sam. Może to nierozsądne z jej strony, ale czy miała inne wyjście? Uznała, że mężczyźnie dobrze z oczu patrzy, a poza tym był kaleką.

– Dziecko chce jeść – oznajmiła i popatrzyła na niego znacząco.

– No tak, jeść – skomentował, ale nie zrozumiał w pełni, co to oznacza.

– Musi pan wyjść – wyjaśniła najprościej jak potrafiła.

– Ach tak. No cóż… – stwierdził zdawkowo, wskazując ruchem głowy na wnętrze przedziału. – Niech się pani nie krępuje i niczego nie obawia. Dla pani komfortu stanę w przejściu i odwrócę się plecami.

– Dziękuję, a teraz proszę… Marzenka czeka.

Sylwester Kłos, stojąc czuł się skrępowany obecną sytuacją. Wiedział, jakim palantem by się okazał, gdyby choć kątem oka zerknął na karmiącą matkę, ale właśnie strasznie go korciło, żeby tak uczynić. Nie było w tym nic seksualnego, po prostu chciał widzieć, zaspokajając ciekawość, jak wygląda karmiąca kobieta. W chwili, gdy zmagał się z tym nieznośnym pragnieniem, w drzwiach na końcu korytarza pojawił się mały chłopiec. Może nie był aż tak mały, ale zdecydowanie jeszcze nie nastolatek – Kłos ocenił, że mógł być w wieku komunijnym. Chłopiec od razu go dostrzegł, uchylił drzwi, uniósł prawą dłoń w geście powitania i ruszył w jego stronę. Szedł powoli, zaglądając po drodze do każdego mijanego przedziału. Ubrany był w krótkie spodenki i koszulkę z krótkim rękawem z logo Chicago Bulls. Dla odmiany czapka na jego głowie raziła krzykliwym znakiem firmowym FC Barcelony. Nie miał daleko, dlatego po kilkunastu sekundach zatrzymał się przed nim.

– Dzień dobry – zagadał i zerknął do wnętrza przedziału, w którym przebywała matka z dzieckiem. – Oooo! – wyrwało mu się z ust, kiedy zobaczył to, co tak bardzo pragnął osłonić Kłos.

– Dzień dobry – odpowiedział mężczyzna i natychmiast ramieniem zasłonił mu widok. – Nieładnie tak podglądać. Myślisz, że ta pani będzie szczęśliwa, widząc, że się tak gapisz?

– Nie, nie będzie – szybko odpowiedział dzieciak, po czym spojrzał na Kłosa i zarumienił się.

– Co tak łazisz? Zwiedzasz sobie pociąg? – spytał i uśmiechnął się życzliwie. Nie chciał chłopaka deprymować, że zrobił to, na co i on miał przecież wielką ochotę.

– Nie widział pan gdzieś mojego dziadka? – zapytał z troską w głosie malec. – Poszedł do ubikacji i jeszcze nie wrócił.

– A ty ruszyłeś na poszukiwania?

– Tak, proszę pana.

– A jak twój dziadek wygląda?

– Nooo, jak każdy dziadek – stwierdził i wzruszył ramionami. – Jest stary, no i łysy – wytłumaczył najlepiej jak potrafił, ale widać było, że dorosły go zaskoczył.

– Stary i łysy… No, niezły rysopis. Zwłaszcza, jakbyś miał zgłosić zaginięcie. Ale spokojnie, dziadek pewnie siedzi w jakimś przedziale i z kimś gada. Niestety nie widziałem nikogo łysego i starego, ale jak zobaczę, to dam znać. Masz jakieś imię, kolego?

– Tak, oczywiście, nazywam się Marcin. To znaczy, mam na imię Marcin, a nazwisko noszę po dziadku. Bo wie pan, mój dziadek to ojciec mojego taty.

– No proszę cię – rzucił z przekąsem i uśmiechnął się. – Czyli jak? – dopytał, uniósł brwi, patrząc wyczekująco. Jako człowiek, a zwłaszcza były wojskowy, lubił konkrety, a ten chłopak na pewno nimi nie operował.

– Noo, po prostu Mroziak – westchnął przeciągle, udając znudzenie. – Dziadek to Przemysław Mroziak. Ma lekką sklerozę i czasami zapomina różnych rzeczy. Dobra, to idę szukać dalej. Fajnie, że pana spotkałem. Wygląda pan w porządku.

– Cieszę się, że wyglądam w porządku i nie bój się, panie Mroziak. Dopóki pociąg jedzie, to dziadek z niego na pewno nie wysiądzie. – Niczym ojciec zmierzwił chłopakowi włosy palcami. – Jakby co, panie Mroziak, to daj znać, czy go znalazłeś. Będę tutaj.

Przybili sobie piątki, chłopak go wyminął i poszedł, za każdym razem zaglądając do mijanych przedziałów. Przepuszczając go Kłos musiał skręcić ciałem, ukradkiem zerkając na kobietę. Spała oparta bokiem o ścianę przy oknie, a dziecko leżało tuż obok w nosidełku. Chwilę się im przyglądał, a potem w myślach podziękował Bogu, że nie widział jak karmi – i całe szczęście, bo miałby z tego powodu spore wyrzuty sumienia. A gdyby jeszcze ona to zauważyła…

– Co jest, do ciężkiej cholery?

Maszynista krążył we wnętrzu kabiny i uderzał krótkofalówką w otwartą dłoń. Był w przysłowiowej kropce. Niby nic się nie działo. Pociąg toczył się po torach jak zawsze. Żaden z czujników nie pokazywał niczego niepokojącego, ale ten brak kontaktu burzył porządek, panujący zazwyczaj w jego nudnym świecie. Ta profesja była bezsprzecznie specyficzna, gdyż im mniej się działo, tym lepiej. Nienawidził swojej pracy, ale tak naprawdę nic innego robić nie potrafił. Od emerytury dzieliły go lata świetlne, a więc jego katorga będzie trwać jeszcze długo.

– Ludzie, odezwijcie się!

Kolejny raz przyłożył urządzenie do ust, ponawiając wezwanie, ale i tym razem nie było odpowiedzi. Z przyzwyczajenia zerknął przez przednią szybę, żeby sprawdzić sytuację na torach. Pobieżnie omiótł wzrokiem torowisko, a potem spojrzał we wsteczne lusterko. Niczego ciekawego nie dostrzegł, może poza tym, iż na zewnątrz nie było już tak jasno, jak poprzednio. Uznał, że widocznie jakaś chmura przesłoniła słońce albo zbliżał się wieczór. Odruchowo podniósł lewą rękę i popatrzył na tarczę zegarka. Była 12:11, a więc niemalże południe. W takim razie musiało chodzić o chmurę. Nie pojmował dlaczego, ale ten fakt uspokoił go na tyle, że nawet uśmiechnął się pod nosem.

– Kaziu, Rysiu, nie wiem, czy mnie słyszycie. A może słyszycie, a to ja mam problem? Ale niby wszystko w porządku. Na potwierdzenie uruchomię syrenę. – Pomysł z sygnałem dźwiękowym przyszedł spontanicznie i w sumie był dobry.

Sekundę później charakterystyczne, przeciągłe wycie rozległo się po okolicy, płosząc zapewne niczego nieświadomą zwierzynę. Odwrócił głowę i ponownie spojrzał na trasę przed sobą. Okazało się, że to nie chmura przesłoniła słońce. Po prostu wjeżdżali w mgłę, która stawała się coraz gęstsza. Wiedział, że będzie musiał znacznie zwolnić. Tak mówiły przepisy, że im gęstsza mgła, czyli mniejsza widoczność, tym niższa prędkość. Nigdy tego nie pojmował, że w nocy można zapierdzielać, a w dzień, gdy pojawi się mgła, trzeba zwalniać. W końcu przecież nie było szans, żeby taka masa zatrzymała się od zwykłego naciśnięcia hamulca. Odłożył krótkofalówkę i zaczął stopniowo zwalniać.

Grypa nagle doświadczył czegoś na kształt błogostanu. Chyba jeszcze nigdy nie czuł się tak dobrze. Zerknął w lusterko i ujrzał pogodnego mężczyznę ze śladami po młodzieńczym trądziku. Gdy tylko opary otuliły pociąg, zeszło z niego całe napięcie, narastające w ostatnim czasie. Siedział wpatrzony w białą watę, która zakrywała świat coraz grubszą warstwą i nie myślał już o niczym. Jak gdyby ten widok wystarczał mu za wszystko inne. Czuł się zrelaksowany, choć nie rozumiał, dlaczego tak się dzieje. To było nowe, dziewicze, a jednocześnie takie naturalne, jakby przebywał w tym stanie od zawsze. Podróż trwała i trwała, a biały opar coraz mocniej ograniczał widoczność. Przestał już zwalniać. Prędkościomierz wskazywał 20 km/h i tak miało już pozostać.

Nawet widok człowieka nie wywarł na maszyniście większego wrażenia. Po prostu lokomotywa dotarła do miejsca, gdzie stał, a potem pojechała dalej. Jedynie przez ułamek sekundy w głowie mężczyzny zaświtała myśl, że coś takiego nie miało prawa się zdarzyć. Po tak krótkim czasie, że mgnienie oka to wieczność, wszystko powróciło do normy, a on westchnął zadowolony i powoli zamknął oczy. Wiedział, że jego rola się skończyła, a teraz kto inny kieruje pociągiem, dbając o komfort pasażerów.

Wojciech nadal był na korytarzu, kiedy w całym wagonie zapaliły się wszystkie światła. Był przepiękny letni dzień, na niebie ani chmurki, a tu nagle jarzeniówki rozbłysły, jakby właśnie przypomniały sobie swoje zadanie. Uniósł wzrok, pobieżnie przyglądając się oświetleniu. Nie dostrzegł w tym najmniejszego sensu i wcale nie chodziło tutaj o rozrzutność i szafowanie energią. Odezwał się jego analityczny umysł, podpowiadający, że może doszło gdzieś do awarii, czy zwarcia. Natychmiast dodał dwa do dwóch i wyszło mu, że zwarcie to iskry, a iskry to pożar.

Wykonał kilka kroków, skierował kroki na przód pociągu, potem cofnął się i zajrzał do przedziału, z którego przed momentem wyszedł. Facet, który pociągał z butelki prawdopodobnie zaspokoił już pragnienie, bo teraz spał z odchyloną głową i nawet z korytarza słychać było jego długie, przerywane chrapanie. Zdecydował więc, że nawet jeżeli nie miał racji i był nieszkodliwym paranoikiem, to spacer dobrze mu zrobi, a poza tym jakoś zorganizuje sobie czas. Na szczęście oprócz portfela nie miał żadnego bagażu, dlatego nie musiał taszczyć ciężkiej torby czy walizy.

Szedł wolnym krokiem, lekko kołysząc się w takt ruchów wagonu, co kojarzyło się z płynącym statkiem na niewielkiej fali. To był okręt, a on zmienił się w marynarza, który szedł złożyć kapitanowi ważny meldunek. Idąc zastanawiał się, co powie obsłudze pociągu, kiedy ich znajdzie?

– Dzień dobry, panowie. W wagonie zapalono światło. Czy wiecie, co to oznacza? – mamrotał do siebie.

– Dzień dobry, pracuję w Rządowym Centrum Bezpieczeństwa i do moich obowiązków należy zażegnywanie problemów – kontynuował przegląd opcji.

– Witajcie ludzie, jestem Wojciech Jonas i nie mam bladego pojęcia, po co do was przylazłem. Widocznie mi odwala, ale co was to obchodzi? – brnął w coraz to nowe kombinacje, a im dalej w to wchodził, tym bardziej żałował podjętej decyzji.

– Cholera, przecież nie ma dymu bez ognia, a ognia bez dymu. A nigdzie nie widać ani nie czuć dymu.

Zatrzymał się na moment, gdyż poczuł się jak kretyn. Jego przemyślenia miały zabrzmieć jak żart, ale trąciły głupotą. Uznał, że przerwie przemarsz, kiedy dojdzie do następnego wagonu i nie ujrzy zapalonych świateł. Jeśli jednak i tam oświetlenie spłatało figla, pójdzie do obsługi pociągu i zapyta, o co chodzi. Coś go ciągnęło, żeby w to brnąć, choć gdyby miał wyjaśnić dlaczego – poległby z kretesem. Nie raz i nie dwa zrobił w życiu z siebie głupca, co nie oznaczało, że mu się to podobało. W życiu tak naprawdę nie lubił dwóch rzeczy; kiedy ktoś na niego krzyczał i gdy się z niego śmiał. A teraz istniało ryzyko, że wkrótce natknie się na jedną z tych reakcji, a może nawet na obie.

Powoli mijał kolejne wagony, nie zaglądając do środka. Nie miał najmniejszej ochoty na kontakt z kimś w rodzaju pijaka z jego przedziału, a ryzyko trafienia na podobnego osobnika zawsze istniało. Niby chciał jak najszybciej dotrzeć na miejsce i mieć to z głowy, ale jednocześnie marzył, by pociąg miał tysiąc wagonów, a on mógł iść tak bez końca. Dał się ponieść tej fantazji i uświadomił sobie, że cały skład przypomina mu czas, który mu pozostał. Nie potrafił go ani zatrzymać, ani spowolnić – mógł tylko płynąć z jego nurtem, nie łudząc się nawet na cud.

Mógłby oczywiście podczas wizyty dopytać lekarza, bo podobno teraz nie wolno ukrywać prawdy przed chorym, ile czasu mu zostało. Tylko czy tak naprawdę chciał wiedzieć? Z jego obliczeń wynikało, że około czterech miesięcy, ale teraz nie mógł sobie przypomnieć, na czym bazował, bawiąc się matematyką. Kiedyś obiło mu się o uszy, że niewiedza jest błogosławieństwem i teraz zgadzał się z tym po stokroć.

Skoro już rozmyślał na temat czasu, jaki mu pozostał, to spróbował także przypomnieć sobie ostatnie wizyty u onkologa. Pamiętał, że tam był i że towarzyszyła mu Wiola, ale za nic nie potrafił przypomnieć sobie szczegółów tych spotkań. To dziwne, a nawet nieprawdopodobne, żeby miał aż tak wybiórczą pamięć. Ten problem mógł być pokłosiem wieku albo choroby, która go toczyła; a może jednego i drugiego. Teraz jednak nie miał głowy, żeby rozwiązywać podobne zagadki. O ile nie zapomni, to zajmie się tym później.

Doszedł do drzwi na końcu korytarza. Przeszklone do połowy uchylały się tak w przód, jak i w tył, w zależności od potrzeby. Pchnął je ręką i kiedy szyba zaczęła się odchylać, przez ułamek sekundy dostrzegł w odbiciu za plecami, na drugim końcu korytarza zarys ludzkiej sylwetki. Ten moment wystarczył, aby rozpoznał i pojął, z czym ma do czynienia. Stał jak skamieniały, nie mogąc się poruszyć, a w tym czasie drzwi powracały do punktu wyjścia. Przekroczyły punkt „zero”, zbliżyły do niego i ponownie zaczęły oddalać. I tak kilkakroć, dopóki się nie zatrzymały. Jednak nie zobaczył już więcej odbicia mężczyzny z drugiego końca wagonu. Wspomnienia z Sopotu natychmiast powróciły. Wziął kilka głębokich wdechów, po czym zdobył się na odwagę, by obrócić się i spojrzeć za siebie. Tak jak się spodziewał – korytarz był pusty.

Stał nieruchomo jak manekin w sklepowej witrynie –potrzebował chwili, by przetrawić to, czego doświadczył. To był bez wątpienia Przyjaciel, choć widział go zaledwie przez ułamek sekundy. Tak właśnie nazwał go Stefan Majak, gdy jakiś czas temu wspólnie wybrali się do Sopotu w ramach służbowego wyjazdu, by rozwikłać sprawę tajemniczej postaci, która zjawiając się w tamtejszym Parku Północnym, wywołała spore zamieszanie. A teraz nagle znów się pojawił – tylko po co, skoro do celu podróży zostało jeszcze wiele kilometrów? To nie miało sensu. A skoro nie miało sensu, musiało istnieć jakieś logiczne wytłumaczenie. Najprostsze: przewidziało mu się. Drugie: coś zaczyna dziać się z jego głową. Tak źle i tak niedobrze.

Nie mógł zaprzeczyć, że będąc w Sopocie, tamten ktoś odmienił jego życie. Nie rozumiał, w jaki sposób Przyjaciel tego dokonał, ale czuł to niemal fizycznie. Niby nie stał się za tą przyczyną lepszym czy gorszym człowiekiem, nie zyskał żadnych super mocy, ale wiedział, że coś się zmieniło. Takie coś się wie, nawet wówczas, gdy zdrowy rozsądek podpowiada, że trzeba zejść na ziemię. Rozumiał, iż powinien odpuścić i nabrać dystansu, bo do pełni szczęścia brakowało mu tylko halucynacji.

Niespodziewanie korytarz przestał go interesować, toteż całą uwagę skupił na widoku za oknem. Gęsta mgła swoim zwyczajem go przesłaniała. To co bliżej doskonale widoczne, dalej już było nieco zdeformowane, a po przekroczeniu pewnego punktu stawało się niemalże niewidzialne. Zjawisko atmosferyczne samo w sobie nie zdołało na dłużej przykuć jego uwagi. Co go obchodziły mleczne tumany skrywające rzeczywistość? Patrzył więc na to, co znajdowało się kilka, kilkanaście metrów od ściany wagonu. Pomimo że pociąg wyraźnie zwolnił, to jednak trudno było nadążać za elementami znikającymi w tyle.

Przeczuwał, że chodziło o coś zupełnie innego, czego jeszcze nie rozumiał. Trwało to kilkanaście, a może kilkadziesiąt sekund, gdy nagle ku swojemu ogromnemu zaskoczeniu zauważył coś dziwnego, choć to określenie nie oddawało istoty zjawiska. Pomimo że miał świadomość, iż pociąg nadal się porusza, to, co widział za oknem, jakby znieruchomiało. Wagon się kołysał, wydając charakterystyczne dźwięki, ale świat na zewnątrz wyglądał jak duża fotografia przyklejona do szyby. Nie tak powinno być, chociaż niczego już nie był pewny.

Obrócił się wolno twarzą do okna, dłonie oparł na szkle i patrzył. To niemożliwe, ale był pewien, co widzi. Po drugiej stronie malował się kadr rodem z filmu. Ciało mężczyzny nadal kołysało się w rytm ruchów wagonu, ale na zewnątrz nic się nie zmieniło. Ostatnio lubował się w wyjaśnianiu różnych zjawisk, dlatego teraz postąpił tak samo. Dwojako tłumaczył sobie, czego doświadczał. Po pierwsze, że zwyczajnie tracił zmysły