Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
Rok 1946. Oficer amerykańskiego wywiadu, młoda Polka, niemiecki dziennikarz, zaufany człowiek Martina Bormanna i żołnierz SS to ludzie z różnych światów, których łączy jeden cel... Każdy z nich chce dopaść nazistowskiego zbrodniarza wojennego. Nikt nie jest tym, za kogo się podaje, a każdy z bohaterów coś ukrywa. Intrygi, tajemnicze morderstwa, a w tle złoto nazistów ukryte w alpejskich grotach i jeziorach, brudne sprawki Watykanu, a wreszcie tajne enklawy w Argentynie. Pełna zwrotów akcji i trzymająca w napięciu do samego końca opowieść o zdradzie, chciwości i hipokryzji, w której nie ma miejsca na sentymenty i uczciwą grę, a finał tej rozgrywki zaskakuje wszystkich jej uczestników.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 630
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Seweryn
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Damian Walasek
Przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Fotografie na okładce i na stronach rozdziałowych
© Ysbrand Cosijn, detchana wangkheeree / shutterstock.com | © Socjalistyczna Agencja Prasowa / szukajwarchiwach.gov.pl | © Koncern Ilustrowany Kurier Codzienny / szukajwarchiwach.gov.pl
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Wydanie I w tej edycji, Siemianowice Śląskie 2025
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
Tekst © Joanna Jakubczak
ISBN 978-83-8293-312-3
Mojemu Synowi Marcinowi
Dwie ciężarówki pokryte ciemnozieloną plandeką z trudem pokonywały każdy metr błotnistego szlaku. Nic nie zapowiadało także, aby w najbliższych godzinach miało się coś zmienić. Od kilku dni bez przerwy lało, a w dodatku stopiony przez kwietniowe słońce śnieg sprawiał, że droga należała do wyjątkowo uciążliwych.
– Co za cholerna pogoda! – syknął jeden z żołnierzy, któremu zamokła kolejna paczka papierosów. Nie siedział na pace ciężarówki, tylko szedł obok, podobnie zresztą jak kilku innych młodych esesmanów.
– Mnie pociesza jedynie, że ten wypad zdecydowanie nam się opłaci – stwierdził jego kompan i zrobił kolejny krok.
– Ciekawe, jak długo jeszcze to potrwa – mruknął pierwszy z żołnierzy.
– Nie mam pojęcia, ale mam nadzieję, że niezbyt długo, bo już ledwie powłóczę nogami.
– Gdyby nie ta forsa, chybabym uciekł. – Jego kolega się zaśmiał i dodał: – W tych samochodach jest zapewne mnóstwo złota, pieniędzy i kosztowności. Schultze nieźle się nachapał…
Mężczyzna położył palec na ustach, dając tym samym do zrozumienia idącemu obok chłopakowi, żeby nie poruszał tego tematu. Żołnierz wzruszył ramionami i prychnął coś pod nosem, bo przecież każdy z ich drużyny wiedział, że owe ciężarówki, które jechały teraz przez leśne dukty, wypełnione były jakimiś drogocennymi rzeczami. Tacy ludzie jak Standartenführer Franz Schultze przestali już wierzyć w wielką Rzeszę Tysiącletnią i wypatrywali końca wojny. Niestety, przegranej. A wówczas wszystko, co ma wartość, będzie się liczyło.
Młody esesman dołączył do eskorty dopiero w okolicach Radomia, ale zdążył się domyślić, co zawierały pakunki umieszczone w ciężarówce. Zresztą pozostali żołnierze ciągle rzucali jakieś aluzje i zastanawiali się, jak wysoką gratyfikację dostaną za to zadanie specjalne.
Tuż za ciężarówkami jechał elegancki mercedes, a za nim gazik z czterema, przemokniętymi do suchej nitki Gebirgsjägern, czyli strzelcami alpejskimi, którzy dołączyli do nich zaledwie dwie godziny wcześniej. A jednak mężczyzna im zazdrościł, bo oni nie musieli brodzić po kostki w błocie czy wypychać któregoś z samochodów, gdy ten ugrzązł. Poza tym pozostali mieli za sobą długą i męczącą drogę, którą pokonywali już od czterech dni.
W oddali zobaczył światła. Przez chwilę zdawało mu się, że to jakiś pojazd, ale po kilku minutach ujrzał w świetle reflektorów ciężarówki okazały dom. Miał nadzieję, iż konwój zatrzyma się w tym miejscu, a oni będą mogli się ogrzać, coś zjeść i wreszcie przespać się chociaż parę godzin.
Przed dom wyszedł starszy mężczyzna w wojskowej pałatce i pomachał trzymaną w dłoni latarką.
– Jesteśmy prawie na miejscu – odrzekł młody żołnierz i dodał: – Muszę na stronę, nie wytrzymam i zaraz narobię w gacie… A teraz już na pewno się nie zgubię.
– Tak, tutaj zapewne zatrzymamy się na nocleg. To chyba jest ta leśniczówka Hansa Klugego, o której Schultze rozmawiał z tym drugim oficerem – odparł jego kompan.
Młody esesman wszedł w leśną gęstwinę. Postoje zdarzały się rzadko, a dowódca z niezrozumiałych powodów zakazał swoim podkomendnym oddalać się od konwoju, choćby za potrzebą. Pozostali podkomendni karnie dostosowali się do rozkazu swojego przełożonego, ale on uważał to za grubą przesadę i czmychnął w ciemną czeluść. Poza tym cisnęło go tak bardzo, że nie dałby rady dotrzeć nawet do znajdującego się jakieś kilkadziesiąt metrów dalej domostwa.
Przeszedł kilka kroków i zrobiło się kompletnie ciemno, bo światła samochodów zniknęły za drzewami. Młody człowiek z trudem zsunął z siebie kompletnie przemoczone spodnie. Przeklął w duchu, bo poczuł na pośladkach krople zimnego deszczu. Po chwili odgłos silników ustał, zapewne dlatego, że zarówno ciężarówki, jak i mercedes wraz zgazikiem zatrzymały się przed domostwem.
Załatwił swoją potrzebę i już miał wstać i wciągnąć spodnie, gdy rozległy się strzały. Cała seria. Odruchowo kucnął i głośno przełknął ślinę. Nie miał bowiem pojęcia, kto strzelał i z jakiego powodu. Czyżby natrafili na jakiś amerykański oddział w tym zapomnianym przez Boga i ludzi miejscu? Było to mało prawdopodobne, bo alianci nie dotarli jeszcze w te strony, ale może natrafili na jakichś zwiadowców?
Zaczął gorączkowo się zastanawiać, co teraz powinien zrobić, i jedyne, co przyszło mu do głowy, to wciągnięcie spodni. Głupio byłoby wpaść w ręce aliantów z gołym siedzeniem.
Kiedy przez ostatnie godziny maszerował po bagnistej drodze, wydawało mu się, że dookoła panuje straszny hałas. Nie tylko ryczących silników ciężarówek, ale także ulewnego deszczu, którego krople dudniły o brezentową plandekę samochodów. A teraz nastała martwa cisza. Deszcz nagle przestał padać, silniki nie stukotały, a seria strzałów się skończyła.
Mężczyzna poczuł strach, bo nie miał pojęcia, co się wydarzyło. Ta cisza go przerażała, jednak gdy po kilku minutach usłyszał krzyki, przeraził się jeszcze bardziej.
– Co się, u licha, stało? – zadawał w duchu pytanie.
Najciszej jak tylko mógł zrobił kilka kroków, ale wydawało mu się, że strasznie szeleści i za chwilę ktoś odkryje jego obecność. A on czuł podskórnie, iż nie powinien wyściubiać nosa z lasu.
– Wszyscy? – Usłyszał głos Standartenführera Franza Schultzego, człowieka, który dowodził całą wyprawą.
– Jednego brakuje – odparł któryś z żołnierzy jadących gazikiem.
– Jak to brakuje?! A co to jest, puszka z mięsem?! – rozzłościł się Schultze.
– Musiał uciec po drodze. Może postanowił nie jechać z nami, tylko poddać się aliantom albo nie dał rady iść dalej w takich warunkach.
– A jego kumple? Nie mówili, gdzie i kiedy zniknął?! – Schultze coraz bardziej się denerwował.
– Oni już niczego nam nie powiedzą… – odparł jego towarzysz.
Młodemu żołnierzowi zrobiło się nagle gorąco, chociaż jeszcze nie dalej jak kilka minut wcześniej szczękał zębami z zimna.
– Musiał urwać się gdzieś tutaj… – zawyrokował Schultze, a potem nakazał, by przeczesano pobliski las.
Struchlał, a po chwili jakby ocknął się z zamyślenia i zaczął w panice wdrapywać się na najbliższe drzewo. Na szczęście tych miał w pobliżu pod dostatkiem. Z ucieczki zrezygnował od razu, bo nie miał pojęcia, w którą stronę miałby się udać. Poza tym było kompletnie ciemno, a on nie miał przy sobie latarki. Czuł jednak, że powinien się ukryć, a Schultze nie wysłał swoich „ogarów”, żeby go odnaleźli po to, by poczęstować ciepłą herbatą.
Z wysokości kilku metrów ujrzał migoczące punkciki latarek. Oszacował, że szukają go tylko żołnierze z gazika. Poczuł ulgę, mając świadomość, że we czterech nie zdołają przeczesać lasu, więc pomyślał, iż ma duże szanse na przetrwanie. Nie wiedział, dlaczego Schultze wysłał tylko kilku ludzi, jeśli miał do dyspozycji jeszcze dziewięciu esesmanów, ani dlaczego i do kogo otworzono ogień, wolał jednak pozostać w ukryciu i poczekać na rozwój wypadków.
Miał rację, po jakiejś półgodzinie Schultze nakazał przerwać poszukiwania, a po chwili usłyszał dźwięk odpalanych samochodów. Zszedł z drzewa i wydostał się na drogę. Ciężarówki po chwili zniknęły mu z pola widzenia, a on zobaczył, że mężczyzna w pałatce pochylał się nad leżącymi na rozmokłej ziemi żołnierzami. Potem ów człowiek krzyknął:
– Bruno! Pomóż mi!
Z domu wyszedł rosły młodzieniec i obaj zaczęli przenosić najpewniej martwych już esesmanów na furmankę. Skradający się w zaroślach chłopak nie widział zbyt dobrze, który z jego kolegów wylądował na wozie, nie potrafiłby także rozpoznać twarzy gospodarzy domostwa. Zachodził w głowę, co mogło się stać i dlaczego rozstrzelano jego kompanów, ale nie zamierzał pozostawać w tym miejscu zbyt długo i rozważać tej kwestii bez końca. Ruszył wzdłuż drogi za konwojem. Wiedział, że niebawem ich dogoni, bo samochody poruszały się bardzo wolno, jednak nie miał pojęcia, w jakim celu chce to zrobić, zamiast wiać gdzie pieprz rośnie i najlepiej w przeciwnym kierunku niż podążały ciężarówki.
Obawiał się, że jeśli się ujawni, spotka go podobny los, co jego kolegów, jednak stwierdził, iż musi się dowiedzieć, gdzie Schultze ukryje skrzynie, którymi wypełnione były samochody. Nie był durniem i doskonale wiedział, tak samo, jak pozostali żołnierze, że w środku znajdowały się jakieś bardzo cenne rzeczy. Tak bardzo, że Standartenführer Schultze postanowił się pozbyć większości ludzi, którzy mu towarzyszyli. A on żył i z jednej strony czuł obrzydzenie do pułkownika, bo ten nakazał rozstrzelać lojalnych esesmanów, z drugiej – wiedza o miejscu złożenia tajemniczych skrzyń mogła mu kiedyś nie tylko uratować życie, ale także uczynić go bogatym człowiekiem. W najgorszym zaś razie zawsze będzie mógł zaoferować swoją wiedzę aliantom w zamian za udzielenie mu azylu w Wielkiej Brytanii czy w Stanach Zjednoczonych.
Ciężarówki zatrzymały się dwa kilometry dalej. Żołnierze z gazika wypakowali niezbyt duże skrzynie, a potem zaczęli wynosić je w głąb lasu. Było ich tylko czterech, a skrzyń ze sto albo i więcej, więc zawyrokował, że cała operacja potrwa co najmniej do rana. Wypełnione złotem czy klejnotami musiały być diabelnie ciężkie, a Schultze ijego towarzysz nie zamierzali wesprzeć swoich podkomendnych. Postanowił jednak poczekać i sprawdzić, gdzie ukryją owe dobra. Przeszedł kawałek dalej i ze zdziwieniem stwierdził, że mężczyźni przenosili skrzynie, jakby te ważyły nie więcej niż trzydzieści kilogramów. A w końcu złoto należało do najcięższych kruszców, bo sztabka wielkością przypominająca cegłę ważyła jedenaście kilogramów. O żołnierzach zGebirgsjägerschulekrążyły legendy, ale ci czterej należeli chyba do prawdziwych herosów.
W pewnej chwili usłyszał zdenerwowany głos oficera, który towarzyszył Schultzemu:
– Dlaczego to zrobiłeś, Franz? Przecież to nasi chłopcy… Wierni i lojalni do ostatnich granic.
– Wojna zaraz się skończy, awtedy nasi chłopcy przestaną być i wierni, i lojalni. Amerykanie już się pałętają po okolicy. Nie mogę składać swojej przyszłości w niepewne ręce. Przy strumieniu mógłby któryś uciec i schować się w krzakach, na otwartej przestrzeni mieli niewielkie szanse… Dlatego ci tutaj muszą się teraz trochę pomęczyć. – Wskazał brodą na czterech żołnierzy, jakby bardziej tłumaczył się z tego, że zrezygnował z wykorzystania esesmanów jako tragarzy aniżeli z wykonania na nich egzekucji.
– Nie podoba mi się to… – warknął drugi z oficerów. – Zwłaszcza że jeden i tak uciekł. Być może zobaczył, co stało się z jego kolegami i dlatego się oddalił.
– I komu się poskarży? – Schultze zarechotał paskudnie. – A jutro i tak nie będzie pamiętał, jak dotarł do tego miejsca.
– Może pójść do Amerykanów, a ci już zrobią, co trzeba, żeby się dobrać do naszych skrzyń.
– Posłuchaj, jeśli tylko zaczną węszyć, stary Kluge będzie wiedział, jakie podjąć kroki, by niczego nie znaleźli.
– A jego syn? Nic nie powie? – Mężczyzna wciąż miał obawy.
– Bruno? – zapytał z ironią Schultze. – Nie jest zbyt bystry. Znam go. Zrobi wszystko, co powie mu ojciec.
Rozmowa ucichła. Towarzyszący Schultzemu mężczyzna zapewne nie był przekonany co do metod działania swojego kompana, ale chyba nie zamierzał już z nim dyskutować. Może obawiał się, że podzieli los dziewięciu młodych esesmanów, którzy zamiast wysokiej zapłaty zarobili kulkę.
Sturmbannführer Otto Langer nalał koniak do pękatych kieliszków, a po chwili jeden z nich podał swojemu synowi.
– Mamy co świętować? – zapytał z ironią Martin.
– Powiedzmy, że tak – odparł stary Langer i pociągnął łyk bursztynowego płynu.
– Ojcze, dostajemy łupnia od Amerykanów i Brytoli, a Rosjanie lada chwila dotrą do Berlina – zdziwił się Martin.
– O tym, że przegramy tę wojnę, wiedziałem już od dawna, jednak my będziemy żyć dalej i chciałbym, aby to nasze życie wyglądało lepiej niż Berlin po wejściu aliantów – odrzekł Otto.
– Tato, naprawdę sądzisz, że gdy do Berlina wejdą Rosjanie albo Amerykanie, to puszczą nas wolno? – prychnął.
– Dajże spokój, synu, naoglądałem się na froncie wschodnim takich obrazków, że nie mam co do Rosjan żadnych złudzeń. I powiem ci w sekrecie, że nie zamierzam ginąć za Rzeszę. Zaraz po kapitulacji chciałbym stąd wyjechać. Zrobiłbym to już teraz, ale w tym momencie mógłbym trafić co najwyżej do amerykańskiego obozu jenieckiego. Poza tym jeśli osiedlę się gdzieś daleko, nie chcę zostać wyrobnikiem i pracować za jakieś nędzne uposażenie. A i dla ciebie pragnę dobrego i wygodnego życia.
– Więc co zamierzasz? – zapytał Martin, marszcząc czoło.
– Zabrać cię na wycieczkę do Werdenfelser Landu – odrzekł stary Langer. – Ukryliśmy tam z Franzem tyle złota i forsy, że będziemy opływali w luksusy przez następne dziesięć lat.
– Nie tak to miało wyglądać – mruknął Martin.
Był doradcą podczas pierwszej konferencji zwołanej przez Bormanna w czerwcu czterdziestego czwartego roku w Strasburgu, w hoteluMaisonRouge. Potocznie nazywano ją ewakuacyjną, a uczestniczyli w niej bankierzy, przemysłowcy i osoby czuwające nad najważniejszymi i najdroższymi patentami w Rzeszy. Akcja miała na celu transfer wszelkich dóbr na inne kontynenty poprzez południowoamerykańskie firmy, jednak nie było mowy o tym, że każdy dygnitarz ma sobie urwać ztych drogocenności coś dla siebie.
Martin miał do całej sprawy dość swobodne podejście, ale swojego ojca nigdy nie podejrzewałby o podobne rzeczy. Otto Langer należał bowiem do oficerów, dla których dobro ojczyzny zawsze było najważniejsze.
– Synu, można robić dalekosiężne plany, ale rzeczywistość niekiedy odbiega od założonych projektów.
– Jeśli chodzi o transfer pieniędzy, złota i dokumentów, odbywa się on niemal płynnie. Przecież alianci doskonale wiedzą, że mamy swoje przyczółki w Argentynie i Chile, i chociaż od czasu do czasu wpadają na trop jakiegoś naszego agenta, nie podejmują żadnych akcji na szerszą skalę. To dramatyczne zerwanie przez Argentynę stosunków dyplomatycznych z Rzeszą było jedynie po to, żeby zamknąć gęby Amerykanom.
Martin wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego taki człowiek jak jego ojciec postanowił oszukać swoje ukochane państwo i oskubać go z pewnych dóbr.
– Transfer towarów i dokumentów jest znacznie prostszy niż ludzi. A pewnego dnia trzeba będzie się ewakuować z Europy, zaś najlepszą przepustką mogą okazać się pieniądze i złoto. Zresztą jeśli zechcę w Argentynie albo Chile mieć własny biznes i posłuch wśród tamtejszej elity, nie mogę być nędzarzem. Wszyscy, których znam, również uszczknęli sobie co nieco. Z samego Auschwitz pozyskiwaliśmy rocznie cztery i pół tony złota, a przy takiej skali można sobie przywłaszczyć kapkę na czarną godzinę.
– Stąd twoja zażyłość z Schultzem… – westchnął Martin.
Nie ufał temu człowiekowi za grosz, bo tajemnicą poliszynela było, że Franz Schultze jest szczwanym lisem, który za sztabkę złota gotów sprzedać własną matkę. Dostęp do tego typu walorów miał z racji swojego stanowiska w Majdanku, a i na froncie wschodnim zapewne się nakradł. Potem zaś został fiszą podczas Aktion Reinhardt. Martin nie miał jednak pojęcia, dlaczego Schultze nagle zapałał miłością do jego ojca i to właśnie z nim postanowił współpracować.
– Tak, postanowiliśmy zrobić to razem. – Otto uśmiechnął się triumfalnie.
– A co dostał w zamian? – zadrwił Martin, bo doskonale zdawał sobie sprawę, że Schultze nie wziął ojca do spółki z powodu sympatii do niego.
– Ciężarówki i chłopców, których lojalność nie miała sobie równych. Poza tym dałem mu namiar na kilka źródeł pozyskania wartościowych rzeczy – powiedział stary Langer ina sekundę odwrócił wzrok.
Martin znał swojego ojca doskonale i wiedział, że Otto skłamał. Nie miał jednak pojęcia, co było nieprawdą ani dlaczego ojciec chciał coś przed nim ukryć.
– Nie miał? – zdziwił się Martin.
– Oj, nie ma sobie równych. Łapiesz mnie za słówka, a ja potrzebuję twojej pomocy, bo za kilka dni wejdą na te tereny Amerykanie i możemy mieć problem, by dostać się do skrytki – zirytował się Otto. – Musisz mi pomóc zorganizować transfer naszej doli do Argentyny. Znasz hiszpańskich i argentyńskich dyplomatów, niech nam to ułatwią. Od konferencji z Bormannem robisz takie rzeczy nieustannie.
– Mam od razu się tym zająć? – zapytał rzeczowo Martin.
Stwierdził, że w zasadzie wzajemne relacje ojca z Schultzem mało go interesują, a nic się wielkiego nie stanie, jeśli i Otto Langer przytuli część majątku upadającej Trzeciej Rzeszy. Ryzyko było niewielkie, bo Martin cieszył się ogromnym zaufaniem Bormanna, mimo że był jedynie doradcą finansowym, który awansował na Hauptsturmführera dopiero po konferencji w Strasburgu. Nie obawiał się więc, że ktoś z jego dowódców zacznie węszyć.
– Tak. Im szybciej się tym zajmiemy, tym lepiej. W miejscu, gdzie ukryliśmy z Franzem nasz łup, Amerykanie pojawią się lada dzień. Nie wiadomo także, kiedy u wrót Berlina stanie armia radziecka, a wówczas wszystko może się wydarzyć. Nie chciałbym, żeby z mojego wysiłku skorzystali inni. Zwłaszcza jeśli mieliby to być Sowieci czy Amerykanie.
– Słusznie – odparł Martin i pociągnął łyk koniaku, nie zastanawiając się już nad moralnymi aspektami całej sytuacji, zwłaszcza że sam nie miał tak zupełnie czystych rąk.
***
Nazajutrz, ubrani w cywilne, nieco zużyte już kurtki i buty, ruszyli wysłużonym oplem w stronę malowniczo położonego w Werdenfelser Landzie Garmisch-Partenkirchen.
Miasteczko leżało u stóp najwyższego w Niemczech pasma górskiego, Wetterstein, i nad dwoma urokliwymi dopływami rzeki Loisach. Wąskie uliczki z typowo bawarską architekturą zapewniały wyciszenie, zaś amatorzy sportów zimowych jeszcze do niedawna mogli korzystać z obiektów, na których odbywała się w trzydziestym szóstym roku zimowa olimpiada.
Wynajęli pokój na uboczu, bo żaden z nich nie chciał rzucać się w oczy. W tych rejonach ukrywano mnóstwo dóbr wszelakich, nie tylko oficjalnie, ale i pokątnie. Tak jak Schultze. Zarówno Otto Langer, jak i jego syn doskonale wiedzieli, że niebawem stanie się to tajemnicą poliszynela, a wtedy zjedzie tu cała aliancka armia, by dobrać się do pochowanych w okolicy drogocenności.
– A Schultze się nie wkurzy, że robimy coś bez jego wiedzy i zgody? – zagadnął Martin.
– On ma swoje skrzynie, ja swoje. Franz ma ich z pięć razy więcej niż ja i wjego przypadku dyskretne przewiezienie ich do portu w Hiszpanii albo do Triestu będzie znacznie trudniejsze. A ja nie chcę czekać, aż nasz kraj zamieni się w perzynę, bo być może nie będę miał po co tu wracać. Reszta skrzyń musi pozostać w tym miejscu aż do zakończenia wojny. A może nawet na zawsze. Jednak to, co zabierzemy, musimy przerzucić do Argentyny. Boję się tylko, że nie zdążymy…
Martin nie dyskutował z ojcem i nie podzielał jego obaw. Może dlatego, że w kwestii przerzutu dokumentów, pieniędzy i złota do Ameryki Południowej miał dużo większą wprawę.
***
Następnego dnia, gdy tylko na dworze zrobiło się jasno, ubrani w płaszcze przeciwdeszczowe i traperki, ruszyli w stronę stoku Wetterstein. Otton wciąż oglądał się za siebie, jakby sprawdzał, czy przypadkiem nikt ich nie śledzi. Irytowało to jego syna, bowiem stary Langer najpierw w miasteczku zwracał uwagę na siebie takim zachowaniem, a gdy już z niego wyszli, zaczął sprawiać wrażenie człowieka opętanego paranoją.
Na szlaku minęli kilka osób, z wyglądu tubylców, którzy szli z oddalonych od miasteczka wsi, by zrobić sprawunki w Garmisch albo coś sprzedać na tamtejszym bazarze. W pewnej chwili ojciec się zatrzymał, wyciągnął z kieszeni małą kartkę, a po chwili skręcił w las. Nie było tam ani ścieżki, ani też niczego charakterystycznego, co mogłoby ułatwić im dojście do punktu docelowego. Martin zachodził w głowę, jak przedzierali się przez te chaszcze żołnierze, którzy musieli nieść ze sobą ciężkie i nieporęczne skrzynie, nie mówiąc o tym, że nawet furmanka by się tędy nie przedarła.
– Jak wyście tu dojechali samochodami? – Zdenerwował się, bo droga wyglądała na nieuczęszczaną od lat.
– To dojście od innej strony. Nieco trudniejsze – odparł Otto.
– Tato, wtedy miałeś do dyspozycji kilkunastu rosłych chłopów, teraz jesteśmy tylko we dwóch i mamy jedynie plecaki. – Do Martina dotarło, że wyniesienie ukrytych dóbr może im nastręczyć niemałych problemów.
– Dlatego musimy przebyć tę trasę kilka razy. Poza tym nie zamierzam dotykać skrzyń Franza. Niech je stąd zabierze, kiedy chce. Po drugiej stronie, gdzie jest bita droga, musielibyśmy minąć gospodarstwo Hansa Klugego. Nie chcę, aby nas zobaczył i narobił rabanu, że chcemy zrobić coś bez wiedzy i zgody Schultzego – westchnął ojciec i postawił kolejny krok.
Dotarli w końcu do wartkiego strumienia i teraz było jeszcze gorzej, bo musieli go sforsować, brodząc po kolana w wodzie. Jego ojciec miał zaprawę po froncie wschodnim, ale Martin dotychczas rzadko kiedy musiał przechodzić podobną musztrę. Po drugiej stronie rzeczki znowu weszli w gęste zarośla i chwilę potem stanęli przy skalnym załomie. Otto rozsunął krzewy i zobaczyli prymitywny drewniany właz. Teraz Martin rozumiał, dlaczego stary Langer się upierał, by jak najszybciej wydobyć stąd skrzynie. Kilka zbitych bezładnie desek rzucało się w oczy. Zapewne turyści rzadko kiedy zapuszczali się w to miejsce, ale przecież miejscowi znali w okolicy każdy kąt imogliby się zainteresować czymś, co na pewno nie pochodziło od matki natury.
Odsunęli deski i weszli do ciemnej jaskini. Martin zapalił latarkę i omiótł wnętrze snopem światła.
– Idź dalej, Martin. Tam będzie wąskie przejście do następnych grot.
Zrobił, co nakazał mu ojciec, i przedostał się do kolejnej jamy. I wtedy usłyszał stek przekleństw wydobywający się z ust Ottona Langera. Odwrócił się gwałtownie i oświetlił twarz ojca.
– Co się dzieje? – zapytał spokojnie.
– Nie ma! Nic nie ma! One powinny być tutaj!
– Może pomyliłeś groty? – zasugerował bez specjalnego przekonania Martin.
Otto się schylił i podniósł z ziemi kawałek brezentu i jakąś blaszkę.
– To tutaj. Tylko ktoś nas uprzedził – wydukał.
– Schultze? – bardziej stwierdził niż zapytał Martin. Nie byłby zdziwiony, gdyby Franz okpił jego ojca.
– Askąd ja mam, do licha, to wiedzieć?! Myślę jednak, że to nie Franz. On musiał wrócić do Polski.
– W takim razie należy go odnaleźć i o tym poinformować, zanim zdąży rzucić podejrzenie na ciebie – westchnął Martin.
– Tak, tak…
– A może ten cały Kluge coś wie? W końcu miał wszystkiego pilnować i zareagować, gdyby ktoś się tu kręcił. Może przeniósł skrzynie w inne miejsce?
– Tak, chodźmy do Klugego – wymamrotał ojciec.
Dotarli do leśniczówki, ale nikogo w niej nie zastali. Zajrzeli przez okno do środka.
– Nie wygląda na to, żeby na dobre się wynieśli. Na stole stoją kubki z niedopitą herbatą i chleb, który nie wygląda na czerstwy.
– Więc mamy tu na niego czekać? – wybełkotał kompletnie zszokowany Otto.
Martin popatrzył na niego i stwierdził, że najpierw musi uspokoić ojca, a potem się zastanowią, co zrobić dalej. Przecież to nie był koniec świata, zwłaszcza że on mógł dać Ottonowi tyle forsy, że ten mógłby się w niej wykąpać.
– Nie, tato. Wrócimy do naszej kwatery, odpoczniemy i przemyślimy sprawę.
Stary Langer był przybity, bo chyba dotarło do niego, że właśnie jego misterny plan dotyczący przyszłości rodziny Langerów legł w gruzach.
Dowlekli się do kwatery, prawie wcale się do siebie nie odzywając. Zapewne jego ojciec był zbyt rozżalony na Schultzego. Gdyby wpadł we wściekłość, przez całą drogę złorzeczyłby swojemu kumplowi i wymyślałby dziesiątki sposobów, żeby się na nim odegrać.
– Tato, przebierz się, napij herbaty, a ja dyskretnie podpytam w miasteczku, czy przypadkiem nie widziano tu ostatnio Franza. W końcu spędził połowę życia w tej okolicy i wszyscy go znają.
– Kiedy tu przyjechaliśmy, starał się unikać kontaktu z kimkolwiek. Oprócz Klugego nikt nie wiedział, że Schultze przyjechał do Garmisch.
– Ale teraz także musiał mu ktoś pomóc.
– To bez sensu… – jęknął ojciec. – Nie uważam, aby Schultze był wyjątkowo lojalny, ale po co miałby to robić? On uważał, że należy pozostawić skrzynie w ukryciu aż do czasu kapitulacji i kiedy skończą się działania wojenne, a alianci będą zajęci organizowaniem życia Niemców po upadku Rzeszy. Ja miałem inne zdanie na ten temat, ale w końcu to była sprawa Franza.
– Wtedy pomyśli, że ty go okpiłeś… Tak czy siak musimy go znaleźć. Pójdę do lokalu Pod Białym Koniem. Nasza Frau Hausner wie przecież wszystko – westchnął Martin.
– I kocha się w tobie – mruknął Otto.
– Właśnie dlatego tak ciężko wzdycham.
Mimo bezsprzecznej urody szefowej knajpy Pod Białym Koniem Martin nie miał zbytniej ochoty na spotkanie z nią. Drażniła go atencja, którą go obdarzała kobieta, na którą mówiono w okolicy Die Königin der Nacht, czyli Królowa Nocy.
***
Zenty Hausner nie było w lokalu, bo – jak przekazała mu uczynna kelnerka – szefowa wybrała się do sąsiedniej miejscowości i wróci nazajutrz. Na pytanie o Schultzego pokręciła jedynie głową. A potem powiedziała, że nie widziała tego człowieka w Garmisch od dawna, nie słyszała także, aby ostatnio tu przebywał. Być może tak właśnie było, ale przecież kelnerka mogła być mniej zorientowana od Zenty, bo ta wiedziała niemal o wszystkim, co działo się w okolicy.
Wypił piwo, pożegnał się z sympatyczną pracownicą pani Hausner i wrócił do kwatery. Cały dom tonął w ciemnościach, nawet w ich pokoju nie paliło się światło. Martin pomyślał, że zdruzgotany ojciec poszedł spać, dlatego starał się wchodzić po schodach jak najciszej. Otworzył drzwi do ich pokoju, a potem podszedł do stolika i zapalił lampę. Spojrzał na łóżko i zamarł. Otto Langer leżał cały we krwi, a na jego szyi widniał głęboki ślad, najpewniej po wojskowej fince. Podbiegł w panice do ojca, ale na jakąkolwiek pomoc było już za późno. Otto Langer nie żył, a poderżnięte gardło świadczyło o tym, że mężczyzna nie popełnił z rozpaczy samobójstwa.
Od chwili, gdy wrócili w przemoczonych butach na kwaterę, Martin Langer czuł przeszywające jego ciało zimno. Teraz jednak miał wrażenie, że zamienił się w kostkę lodu.
Na to miejsce mówiono „Leśne Runo”. Nieco oddalone od wsi, położone nad jeziorem, wśród pofałdowanych pól i otoczone starym, nieco zaniedbanym parkiem. Od innych siedzib ludzkich oddzielone lasem, jednak usytuowane na tyle blisko pozostałych domostw, by w kilka minut dotrzeć do sąsiadów.
Rodzice Marysi Lewkowicz nie byli tak zamożni, jak jej nieżyjący już dziadkowie i ojciec niekiedy sarkał, że z posiadłością ma więcej problemów niż pożytku. Mimo to ani przez chwilę nie pomyślał, aby sprzedać ich okazały, ale nieco już nadgryziony zębem czasu dom wraz z przylegającymi do niego budynkami gospodarczymi, zagajnikiem, parkiem i skrawkiem pól uprawnych.
Dziewczyna spędziła tutaj swoje dzieciństwo i wczesną młodość. I nawet nie przyszło jej do głowy, że pewnego dnia pozbędzie się kłopotliwego siedliska. To było ich dziedzictwo, które zamierzała w przyszłości pielęgnować, tak jak jej rodzice. A potem nadeszła wojna, która zabrała jej wszystko. Rodzinny dom, ojca, matkę i narzeczonego. Pozostała kompletnie sama.
Z dworku wyrzucono ich już w czterdziestym roku i nakazano zamieszkać w sypiących się czworakach, w których w poprzednim stuleciu mieszkali parobkowie. Były w opłakanym stanie, a ojciec chyba czekał, by budynki same runęły i przestały straszyć przybywających do nich niekiedy gości.
W ich pokojach zamieszkali inni. Piękna folksdojczka wraz ze swoją równie urodziwą córką Henriette. Marysia zaś i jej rodzice musieli doglądać, by nowym paniom na włościach niczego nie zabrakło. Tak, z dnia na dzień stali się służącymi dwóch rozkapryszonych kobiet. Nie narzekali jednak, bo byli tacy, którym po wybuchu wojny wiodło się znacznie gorzej. Praca, którą wykonywali, miała także swoje zalety, bo po posiłkach zawsze coś zostawało, aGretchen Piwko łaskawie pozwalała im to zjeść. Była wyniosłą i zimną kobietą. Niekiedy wyżywała się na nich albo gnębiła bez potrzeby, zwłaszcza gdy jej kochanek długo nie pojawiał się w Leśnym Runie. Pozwoliła jednak, by jej córka, która była o rok młodsza od Marysi, mogła się z nią zaprzyjaźnić. Zrobiła to zapewne tylko z uwagi na swoje dziecko, aby nie czuło się zanadto samotne.
Maria lubiła Henriette. Nie przeszkadzało jej, że dziewczyna, mimo iż doskonale znała język polski, mówiła tylko po niemiecku. Nawet widziała w tym pewien plus, bo mogła doskonalić umiejętność posługiwania się tym językiem, co w niektórych sytuacjach bardzo się jej przydawało. Kiedy zaś zabrano ją na roboty do Królewca, nie poszła pracować do fabryki, jako zwykła robotnica, ale otrzymała posadę gosposi w domu pewnego niemieckiego fabrykanta.
Urzędnik Arbeitsamtu,do którego trafiła w połowie czterdziestego roku, najpierw nakazał wypełnić jej kwestionariusz, a potem zapytał po niemiecku:
– Znasz nasz język?
Pokiwała głową, a potem jakby się zreflektowała i powiedziała kilka zdań po niemiecku. Zerknął raz jeszcze na dziewczynę i wręczył jej dokumenty.
– Do Königsberga pojedziesz – oświadczył zimno.
Dla niej to był prawdziwy koniec świata. Teoretycznie była dorosła, ale jakże miała opuścić dom rodzinny i wyjechać w nieznane bez ojca i matki, którzy zawsze byli dla niej podporą?
Wróciła tego dnia do domu nieco pobladła, z przerażeniem w oczach, i drżącymi dłońmi podała kwit ojcu.
– Kochanie, nie martw się. Nic złego ci się nie stanie. Tak trzeba. Trzeba ci jechać. Przywykniesz – westchnął.
– Tatko, kiedy ja się tak boję – jęknęła.
– Skarbie, będziemy pisać do siebie. A gdy to wszystko się skończy, wrócisz do domu.
– Tatusiu, ale kiedy to się skończy? Wojna przegrana, Niemcy nas w okupację wzięli, przecież to może i całe lata potrwać. Nie chce mi się żyć! – Maria rozżaliła się na dobre i zaczęła płakać.
Po kilku minutach otarła rękawem załzawione oczy, podniosła się z krzesła i orzekła:
– Idę do Henriette. Może ona coś zaradzi, żeby mnie nie wysyłali na roboty… Jej ojciec to ważna persona, dla niego to będzie pestka.
Henriette jednak nic nie zdziałała, bo jej ojciec okazał się nieprzejednany. Próbowała żebrać o wstawiennictwo również panią Piwko, a gdy ta odmówiła, zdesperowana poprosiła o pomoc jej kochanka. Kiedy zjawił się w Leśnym Runie i przechadzał się po parku, podbiegła do niego, by wybłagać możliwość pozostania w domu.
Do teraz nie była w stanie sobie tego wybaczyć i chciało się jej wyć na wspomnienie, jak wówczas została przez tego bydlaka potraktowana.
***
Pewnego chłodnego popołudnia, kompletnie rozbita i załamana, wysiadła z pociągu na dworcu w Królewcu. Nie znała miasta, patroli niemieckich bała się jak zarazy i zanim dotarła do miejsca przeznaczenia, było już kompletnie ciemno.
Dom fabrykanta rowerów stał nieopodal jego manufaktury i był bardzo okazały. Zastukała nieśmiało kołatką, nie wypuszczając z drugiej dłoni swojej dużej i ciężkiej walizki. Nie miała pojęcia, jak długo zostanie w Królewcu, więc musiała wziąć kilka sztuk bielizny, futerko na mroźną zimę i dwa ciepłe swetry, bo zawsze jej było zimno.
Drzwi otworzył jej łysawy mężczyzna o słusznej posturze, ubrany w ciemną marynarkę i niebieski fular. Na pierwszy rzut oka wydał się Marii nader dystyngowany. Podała mu kartkę. Powiódł bezwiednie wzrokiem po dokumencie i wpuścił ją do środka.
– Pokażę ci pokój. A kiedy się rozpakujesz, przyjdziesz do mnie. Powiem ci, co będziesz robiła. Żona mi umarła przedwcześnie, już dwa lata minęły, odkąd ją pochowałem – powiedział i nakazał, by udała się po schodach na wyższe piętro.
Szedł za nią, zapewne widząc, jak uginała się pod ciężarem walizki, nie zaproponował jednak, że jej pomoże.
Pokój był mały, zimny i zatęchły. Zapewne niegdyś służył gospodarzom jako graciarnia, teraz zaś przysposobiono go dla niej – przymusowej robotnicy, która miała służyć temu mężczyźnie od rana do ciemnej nocy. Wąskie łóżko przykryte było zaledwie kocem i już nie żałowała targania ciężkiej walizki. Wiedziała, że zimą będzie tu chłodno. Za szafę miała jej służyć skrzynia, pamiętająca zamierzchłe czasy, która skrzypiała złowróżbnie przy każdym otwarciu. W narożniku zobaczyła miednicę i dzban. Pomyślała z goryczą, że ten stary cap nawet nie wstawił jej stolika do pokoju, żeby miała gdzie pisać listy do rodziców. Liczyła także, że jej obowiązki będą się ograniczały do zajmowania się gospodarstwem i temu zapasionemu chamowi nie przyjdzie do głowy, by zrobić z niej swoją nałożnicę.
Nie miała pojęcia, jak długo pozostanie w tym miejscu, ale każdy przeżyty dzień w domu Ulricha Gottharda zakreślała w kalendarzu ołówkiem, mając nadzieję, że jeden z nich okaże się dla niej tym ostatnim i będzie mogła wrócić do domu. Na szczęście Gotthard nie dobierał się do niej i była mu za to niezmiernie wdzięczna.
Pamiętała także, jak opowiedziała mu kiedyś o niemieckim pułkowniku, który wypędził ją i rodziców z domu. Mężczyzna uśmiechnął się wówczas półgębkiem i orzekł:
– Naprawdę okazał wam łaskawość. Musiał bardzo polubić waszą rodzinę.
Wtedy pomyślała, że Gotthard jest podły i bezczelny, jeśli to, co zrobił im ten szwab, uznał za wspaniałomyślność.
***
Jednak to, co przeżyła w Królewcu, było już przeszłością. W dniu, w którym powróciła z tego miasta, przez cały czas siedziała na zawilgoconym posłaniu, w zimnym i ponurym pomieszczeniu czworaków, i kiwała się jak sierota, którą właśnie została. Straciła także swoją miłość i pozostała sama jak kołek w płocie.
Nie wychodziła z budynku także zinnego powodu. Oto właśnie przybył do Leśnego Runa kochanek pani Piwko i ojciec Henriette. Nienawidziła go. Jeszcze bardziej niż Ulricha Gottharda. I tak samo, jak w tej chwili nie cierpiała Henriette Piwko. Czekała, aż w końcu ten człowiek sobie pojedzie. I zabierze ze sobą kochankę wraz z nieślubną córką.
Podeszła do małego okienka i zobaczyła, że mężczyzna wsiada do eleganckiego mercedesa. Henriette wraz z matką stały na schodkach i ocierały łzy.
– Przyjadę po was za tydzień! – krzyknął ów człowiek i chwilę potem zobaczyła jedynie tumany kurzu wzniecone przez jego auto.
Pomyślała, że przetrwa te kilka dni, ale nie miała pojęcia, co zrobi, gdy Niemcy wyniosą się z Polski na dobre. Może przeprowadzi się do znajdującego się kilkanaście kilometrów od jej wsi Lublina, a może pozostanie tutaj, by pielęgnować pamięć o swoich rodzicach? W tym momencie nie wiedziała, co pocznie, ponieważ jedyne, o czym rozmyślała niemal bez przerwy, to o swojej nienawiści, która od kilku miesięcy toczyła jej duszę.
Niestety, kochanek pani Piwko nie pojawił się ani po tygodniu, ani po miesiącu.
***
Pewnego dnia, gdy nadszedł już wieczór, usłyszała ciche i niepewne pukanie do drzwi. Była przekonana, że to nie pani Piwko, bowiem ta zawsze wchodziła do ich izby jak do własnej sypialni.
Maria podeszła niepewnie do drzwi, a potem nieznacznie je uchyliła. Był lipiec, więc mimo późnej pory na dworze wciąż było dość jasno. Ujrzała na progu sklepikarza z pobliskiego miasteczka.
– Pan Bogatyński? – zdziwiła się. – Co pan tu robi?
– Rosjanie są już w Lublinie – powiedział konspiracyjnym szeptem. – Za kilka dni zapewne pojawią się i u nas.
– No i dobrze. – Maria wzruszyła ramionami. – Może w końcu pogonią tych drani.
– Nie chcę być złym prorokiem, ale jeśli panienkę potraktują jak burżujkę na włościach, to i dworek zabiorą, i panią skrzywdzą. Oni są wcale nie lepsi od Niemców – szepnął Bogatyński.
– Każdy jest od nich lepszy – mruknęła i dodała, wskazując brodą na swój rodzinny dom: – No imoże te szwabki w końcu się wyniosą. Nie wiem, na co czekają. Aż ten potwór w ludzkiej skórze po nie przyjedzie? Raczej nie będzie miał odwagi, bo tacy są mocni tylko wtedy, gdy mają przed sobą bezbronnych ludzi. Jeśli nie pojawił się do tej pory, to w ogóle tego nie zrobi.
– One zapewne zaraz uciekną, bo już rozpytywały we wsi o możliwość wynajęcia furmanki, ale co będzie z panienką? – zatrwożył się Bogatyński.
– Nie wiem… – Westchnęła, a po chwili jakby ocknęła się z przygnębienia i zapytała: – A wie pan, gdzie dokładnie stacjonują Rosjanie?
– Wiem tylko, gdzie zainstalowali posterunek NKWD – powiedział ze zgrozą w głosie.
– To proszę powiedzieć – odparła z naciskiem.
– Po co to panience? To niebezpieczni ludzie…
– Żeby wiedzieć, w którą stronę nie uciekać.
– Dobrze, to ja panience powiem… Na zamku w Lublinie się zainstalowali i w Majdanie Tatarskim, bo obóz już całkiem został zlikwidowany.
– Mówili w miasteczku, że Niemców tam już nie ma od marca.
– Ale zostawili w nim jeszcze radzieckich jeńców. A teraz rządzą tam Rosjanie.
– A ja chciałam przenieść się do Lublina, bo przecież jak ja utrzymam to wszystko. No nic, dziękuję za wiadomość, panie Bogatyński.
Była dziwnie spokojna i wcale się nie wystraszyła, że Rosjanie dotarli do Lublina. Wiedziała już, co zrobi i poczuła dziwną ulgę.