Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
14 osób interesuje się tą książką
Hipnotyzująca opowieść o obsesjach, żądzach i nieuchronności przeznaczenia
Na lotnisku JFK niespodziewanie spotykają się dawni znajomi z liceum. Jeden to odnoszący sukcesy marszand Jeff Cook, drugi – niespełniony literat. Podczas długiego oczekiwania na opóźniony lot do Europy Jeff zdradza koledze największą ze swoich tajemnic.
Oto przed wieloma laty uratował pewnemu człowiekowi życie – wyciągnął go ze spienionych fal, przeprowadził skuteczną reanimację i zniknął, kiedy na miejscu pojawiły się służby ratunkowe. Wciąż jednak rozpamiętywał te dramatyczne wydarzenia. Gdy w końcu odkrył, że tonącym był słynny milioner Francis Arsenault, ceniona postać w świecie sztuki, postanowił ubiegać się o posadę w jego galerii. I chociaż się wydawało, że Francis nie rozpoznaje Jeffa, wkrótce wziął go pod swoje skrzydła i wprowadził w świat władzy, prestiżu i bogactwa. Jeff dał się temu uwieść, ale jego relacja z mentorem stała się niepokojąco mroczna.
Aż któregoś dnia zadał sobie pytanie: czy nie byłoby lepiej, gdyby tamtego lata pozwolił Francisowi umrzeć?
„„Usta-usta” to elegancka, wartka i diabelsko pomysłowa powieść.” Lauren Groff
„Nie sposób jej odłożyć. [...] Pyszny moralitet w przebraniu dreszczowca.” „Kirkus Reviews”
„Elegancka proza, pod którą tętni złowrogie napięcie. Thriller psychologiczny nasuwający skojarzenia ze „Znajomymi z pociągu” Patricii Highsmith. Wielopiętrowa zabawa w kotka i myszkę.” Passport Magazine
„Zwodnicza opowieść pełna psychologicznego napięcia. [...] Czytelnik z przyjemnością obserwuje, jak bohaterowie stąpają po cienkiej linie między prawdą a prawdopodobieństwem.” „Publishers Weekly”
„Wciągająca i trzymająca w napięciu kameralna powieść, którą połkniecie za jednym zamachem. [...] „Usta-usta” to absolutnie porywająca historia o grze przypadku i pozorów. Wspaniałe zakończenie, po którym niczego nie będziecie już pewni.” „Vogue”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Data ważności licencji: 9/11/2028
Dotychczas ukazały się m.in.:
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Melissa Broder, Ryby
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt
William Brewer, Czerwona strzała
Nadifa Mohamed, Szczęśliwcy
Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku
Elizabeth Wetmore, Walentynka
Claire Vaye Watkins, Kocham cię, ale wybieram ciemność
Miriam Toews, Z ogniem
Jen Beagin, Szwajcara
Tess Gunty, Królikarnia
Négar Djavadi, Wszystkie moje rewolucje
Gwendoline Riley, Moje zmory
Alia Trabucco Zerán, Do czysta
Graeme Macrae Burnet, Studium przypadku
Vincenzo Latronico, Do perfekcji
An Yu, Muzyka dla duchów
Kevin Jared Hosein, Głodne duchy
Już niebawem ukaże się:
Irene Solà, Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Mouth to Mouth
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © f8 archive / Alamy Stock Photo / Indigo Images
Copyright © 2022 by Antoine Wilson
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Witczak, 2025
Opieka redakcyjna Przemysław Pełka
Redakcja Alicja Binik
Korekta Paulina Woźniak / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-175-0
Dla Chrissy
Siedziałem przy bramce na JFK po nocnym locie z Los Angeles, wyczerpany, zajęty własnymi sprawami, rozmyślając o czymś, co zobaczyłem poprzedniego wieczoru, chwilę po starcie, krótko przed zaśnięciem, coś, czego nigdy przedtem nie widziałem z samolotu.
Moje miejsce było po lewej stronie, a ponieważ maszyna przez chwilę leciała na południe, nad oceanem, zrządzenie losu pozwoliło mi podziwiać nocną panoramę miasta: dzielnice usiane bursztynowymi kropkami latarń, czerwono-białe girlandy samochodów na obwodnicy, tajemnicze czarne plamy kanałów i parków. A potem zobaczyłem niewielką eksplozję światła, nie na ziemi, lecz ponad nią. I kolejną, jasne smużki otwierające się niczym kwiat w animacji poklatkowej. Pokaz fajerwerków. Przyglądałem się tym wybuchom, dopóki samolot nie zanurzył się w chmurach.
Tego dnia nie było żadnego święta.
Myślałem o tym, że widok, który na ziemi mógłby całkiem zawładnąć naszą uwagą, widziany z innej perspektywy zdawał się jedynie punktowym błyskiem na ogromnej przestrzeni, gdy nagle z głośników rozległ się komunikat:
– Pan Jeff Cook proszony jest o zgłoszenie się do bramki numer jedenaście.
Nazwisko, choć pospolite, mimo wszystko zwróciło moją uwagę. Znałem kiedyś jednego Jeffa Cooka, na studiach na UCLA, prawie dwadzieścia lat wcześniej. Podniosłem wzrok i zobaczyłem zmierzającego w stronę bramki przystojnego mężczyznę po czterdziestce. Elegancki niebieski garnitur bez krawata, okulary w pleksiglasowych oprawkach. Drogie skórzane loafersy. Przedstawił się kobiecie z obsługi i położył przed sobą kartę pokładową oraz dokument tożsamości. Czekając, aż pracownica lotniska wstuka jego dane na hałaśliwej klawiaturze, oparł się lekko o uchwyt stylowej twardej walizki.
Ze swojego miejsca niedaleko bramki mogłem mu się dobrze przyjrzeć z profilu. Byłem niemal pewien, że to nie ten Jeff Cook, i już miałem skierować uwagę gdzie indziej, gdy nagle spojrzał w moją stronę. Znałem te wydatne kości policzkowe, to przenikliwe spojrzenie.
To był on. Tylko że tamten Jeff, którego pamiętałem, miał charakterystyczne długie ciemne włosy, a nie krótkie szpakowate. No i najwyraźniej przybyło mu kilogramów, jak wielu z nas nabierał krzepy jeszcze długo po studiach, kiedy już nam się wydawało, że osiągnęliśmy wiek męski.
On i ja nigdy nie byliśmy przyjaciółmi, co najwyżej znajomymi, ale Jeff zaliczał się do tych drugoplanowych postaci z przeszłości, które w moich wspomnieniach urastają do niewspółmiernych rozmiarów.
Na pierwszym roku kilka razy w różnych miejscach na kampusie i poza nim wpadałem na pewnego studenta, który z jakiegoś powodu przykuwał moją uwagę. Trudno go było przeoczyć, miał kaskadę włosów i charakterystyczne rysy. Lumpeksowy Adonis, poruszał się z pewnością studenta ostatniego roku. Nasze drogi nie przecinały się zbyt często, ale zdarzało mi się go zobaczyć a to przy stoliku w rogu kawiarni, a to na demonstracji przeciwko pierwszej wojnie w Zatoce Perskiej, a to – czego chyba najmniej się spodziewałem – w blasku świateł cofania, gdy wyjeżdżałem tyłem z podjazdu przed domem kolegi. Każde zetknięcie z tym człowiekiem zagadką przyprawiało mnie o lekki dreszczyk emocji, jakby to był mój anioł stróż, a chwilę później o ukłucie niepokoju, że może więcej go nie spotkam.
Pod koniec tamtego roku poszedłem z jednym kumplem po trawę do jego znajomego, który kupił trochę więcej, niż potrzebował, żeby obsłużyć kolegów i przy okazji zarobić parę dolarów. Mieszkał w brzydkim bloku przy Gayley Avenue, z obskurnego holu z portierką wchodziło się do windy śmierdzącej zjełczałym płynem hydraulicznym. Korytarz na górze był anonimowy i bez wyrazu, za to mieszkanie miało swój wyjątkowy klimat pieczary, okna były zasłonięte prześcieradłami, a na ścianach wisiało mnóstwo plakatów, wszystkie z nazwą tego samego zespołu, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem: Marillion. Stanęliśmy niepewnie pośrodku dużego pokoju, przed nami wtapiał się w kanapę rządek zjaranych lokatorów. W ich spojrzeniach nie było przyjaźni, raczej podejrzliwość. Na końcu tej kanapy, nie mniej zjarany niż reszta, siedział mój długowłosy anioł stróż. Kumpel wziął trawę, a jego znajomy, może po to, by nadać tej wizycie trochę mniej transakcyjny charakter, zaczął wszystkich przedstawiać. To wtedy poznałem imię człowieka zagadki, zresztą o wiele mniej tajemnicze niż on sam. Nazywał się Jeff.
Jesienią na drugim roku chodził ze mną na zajęcia o zmianie społecznej w filmie. W każdy wtorek i czwartek w Melnitz Hall jego legenda stopniowo się rozwiewała, powszedniał w moich oczach, zmieniał się w jeszcze jednego studenta, który tak samo jak ja nie miał bladego pojęcia o omawianych przez nas filmach. Ten proces wydał mi się niezwykle ciekawy. Później latami przypominałem sobie o Jeffie, ilekroć miałem do czynienia z ludźmi, których sława budziła we mnie irracjonalną, lecz uporczywą tremę.
Agentka obsługi schyliła się i wyciągnęła coś z drukarki. Wręczyła Jeffowi jego dokument i kartę pokładową. Podziękował jej i odszedł. Kiedy mnie mijał, wypowiedziałem jego imię.
Spojrzał pytająco.
– Tak?
– UCLA.
Uniósł brwi za oprawkami z pleksi.
– Chryste – powiedział. – Nic się nie zmieniłeś. To znaczy jesteś starszy o te dwadzieścia lat, ale wiesz, o co mi chodzi.
Zastanawiałem się, czy próbuje sobie przypomnieć, kim jestem. Otworzyłem usta, by wymówić swoje imię, ale zrobił to za mnie.
– To ja – potwierdziłem.
– Imiona i ludzie. – Stuknął się w skroń. – Mam do nich głowę.
O Boże, pomyślałem. Został handlowcem.
Wyciągnął dłoń w moją stronę.
– Te zajęcia z filmu – powiedział. – Pamiętam. Jedyne zajęcia z filmu, na które chodziłem.
– Ja też.
– Prawie je oblałem. Po ciemku oczy mi się zamykały. Cały ten kurs był jak sen.
– Niewiele straciłeś – odparłem.
Wcale tak nie uważałem, po prostu chciałem podtrzymać rozmowę.
Uśmiechnął się i przez chwilę mi się przyglądał.
– Może usiądziesz ze mną w strefie VIP? Mam dodatkową przepustkę.
– A co z lotem?
Wskazał palcem wyświetlacz nad bramką. Mieliśmy opóźnienie.
Spędziłem na lotnisku już kilka godzin, bilety kupowałem w ostatniej chwili po taniości – nocny lot z Los Angeles, przesiadka na JFK, lot do Frankfurtu, czterogodzinna podróż pociągiem do Berlina. Wizja relaksu w salonie VIP była tak przyjemna, że miałem ochotę rzucić się temu staremu Jeffowi na szyję.
Ruszyłem za nim przez terminal. Znów spojrzałem na jego teczkę z miękkiej skóry i nieskazitelną walizkę na kółkach i zrobiło mi się głupio, że wciąż podróżuję ze złachanym plecakiem, zamiast kupić sobie coś bardziej dorosłego. Przez zatłoczony terminal najwygodniej szło się jeden za drugim. Jeff miał włosy równo przystrzyżone nad kołnierzykiem. Całym swoim wyglądem komunikował schludność i dobry gust. Na studiach ani razu nie widziałem go ładnie ubranego, chodził w podartych jeansach i spłowiałych T-shirtach, które nosił na lewą stronę, żeby ukryć napisy. Nigdy nie było dla mnie jasne, czy to moda, czy bieda.
Przez całą drogę od bramki do windy, kiedy podążałem za rytmicznie stukającymi kółkami jego walizki, Jeff nie obejrzał się ani razu. Może żałował, że zaprosił mnie do krainy ludzi bogatych? Miałem nadzieję, że entuzjazm, z jakim przyjąłem jego propozycję, nie wydał mu się zbyt rozpaczliwy.
W windzie znów zachowywał się normalnie, a przynajmniej tak jak wcześniej przy bramce, cieszył się, że na siebie wpadliśmy i że będziemy mogli „nadrobić zaległości”, co w naszym przypadku wydało mi się osobliwym określeniem.
Zakładałem, że należy do grona ludzi, którzy nie znoszą samotności. Może gdybym uważniej mu się wtedy przyjrzał albo gdybym wiedział, co będzie dalej, dostrzegłbym w jego oczach błysk desperacji. A może jeszcze go tam nie było. Sam nie wiem.
Przed wejściem do salonu VIP podchodziło się do marmurowej lady. Służbisty młodzieniec wziął ode mnie kartę pokładową i gestem zaprosił nas do środka. Powiedział, że dadzą nam znać, kiedy będzie trzeba udać się do bramki. Jeff znalazł miejsca przy oknie, rozdzielone niskim stolikiem, i niczym gospodarz skinął dłonią, żebym usiadł. Fotel był obity prawdziwą skórą, a stolik zrobiony z prawdziwego drewna. Jeff zaproponował piwo. Od ośmiu lat nie piłem alkoholu, ale powiedziałem, że nie mam nic przeciwko temu, żeby on się napił. Zostawił swoje bagaże i ruszył w stronę bufetu. Nawet w tym lotniskowym azylu dla wybrańców nie mogłem patrzeć na pozostawione bagaże, nie wyobrażając sobie, że zawierają kontrabandę albo ładunek wybuchowy. Odegnałem tę myśl. Moja mantra na podróże lotnicze brzmiała: nie myśleć. Po wejściu na teren lotniska człowiek zostaje poddany szeregowi procedur, których celem jest przemieszczenie go z punktu A do punktu B. Nie myśl, bądź ładunkiem.
Jeff wrócił z dwoma piwami. Jedno postawił przede mną, mówiąc, że znalazł bezalkoholowe, nie wie, czy takie pijam, ale pomyślał sobie, że ceremoniał – właśnie tego słowa użył – wymaga, by stare czasy wspominać przy piwie, wszystko jedno jakim. Nie przypominałem sobie, żebyśmy kiedykolwiek razem pili alkohol, ale machnąłem na to ręką. Stuknęliśmy się butelkami i każdy upił po łyku, a nasze spojrzenia powędrowały za szybę, ku kołującym samolotom.
– Cud podróży – odezwał się Jeff. – Zasypiasz w jednym miejscu, a budzisz się na drugim końcu świata.
– Nie potrafię spać w samolotach – odparłem.
– Znam jedną kobietę, powiedzmy, że znajomą znajomej, która panicznie boi się latania, ale co roku z powodów rodzinnych musi latać w różne miejsca. Nawiasem mówiąc, podróżuje tylko prywatnym odrzutowcem, to bardzo bogata osoba. No i słuchaj, co robi. Przyjeżdża do niej anestezjolog, usypia ją w jej własnym łóżku, potem jedzie z nią na lotnisko, towarzyszy jej w podróży, ona przez cały ten czas jest nieprzytomna, docierają na miejsce i dopiero jak ta kobieta ląduje w łóżku, czy to w hotelu, czy to w którymś ze swoich domów, anestezjolog ją wybudza. Czyli dosłownie zasypia w jednym miejscu i budzi się w innym.
– Aż dziwne, że tak się nie robi pasażerom w klasie ekonomicznej – zauważyłem. – Można by w ten sposób upchnąć znacznie więcej ludzi. Jak sardynki.
Jeff upił łyk piwa.
– Masz jakieś interesy we Frankfurcie? – spytał, prześlizgując się wzrokiem po moich zdartych sneakersach.
– W Berlinie – odparłem. – Mam tam wydawcę.
Nie wspomniałem, że lecę na własny koszt w nadziei, że uda mi się wyzyskać fakt, iż w jednym z niemieckich czasopism nazwano mnie „kultowym pisarzem”. Ani że przy okazji robię sobie upragniony urlop od obowiązków rodzinnych, od wożenia dzieci do szkoły i od zakupów spożywczych, aby przez chwilę pożyć tak, jak w mniemaniu czytelników pisarze żyją przez okrągły rok.
– Nie wyobrażam sobie, że miałbym napisać książkę – powiedział.
– Ja też nie.
Mówiłem to już wiele razy, za każdym razem szczerze, ale zawsze brano to za przejaw fałszywej skromności.
Jeff zaśmiał się cicho. Potem spoważniał i spodziewałem się, że spyta, czy powinien kojarzyć którąś z moich książek. Spytał jednak o co innego: czy byłem kiedyś pod narkozą.
– W szkole średniej miałem wycinane migdałki.
– Martwiłeś się, że się nie obudzisz?
Zaprzeczyłem ruchem głowy.
– Nie miałem takich myśli. Chociaż dzisiaj pewnie już nie byłbym taki beztroski.
– Masz dzieci.
– Dwójkę.
– To wszystko zmienia, prawda?
Jeff niedawno przeszedł operację, nic poważnego, w każdym razie jego życie nie było zagrożone, ale wpadł w panikę, że się nie obudzi. To się zdarzało. Bardzo rzadko wprawdzie, ale nie mógł przestać sobie wyobrażać, że uśnie i już nigdy się nie ocknie, co by to oznaczało dla jego dzieci – on też miał dwójkę – i dla żony. Cała ta historia dała mu się mocno we znaki.
– Sen jest kuzynem śmierci – zauważyłem.
Za szybą jumbo jet zniżał się do lądowania, leciał zbyt wysoko, zbyt szybko, zostało mu za mało pasa, przynajmniej na moje oko i może na oko Jeffa też, bo on także się przyglądał, lecz maszyna usiadła łagodnie, ostro wyhamowała, po czym jak wszystkie inne zjechała na drogę kołowania. Cały ten ruch na płycie – kursujące w tę i we w tę małe pojazdy, sygnaliści wymachujący pomarańczowymi pałkami, przeładunek jedzenia z ciężarówek, wysuwanie rękawów, procesje wagoników z bagażami – kipiał pod szarym niebem jak malowidło Boscha.
Gdy ja patrzyłem, Jeff ścigał uciekającą myśl.
– Kiedy się obudziłem na sali pooperacyjnej, otumaniony jak diabli, to wcale nie poczułem spodziewanej ulgi, ona przyszła dopiero później, na widok rodziny. Miałem poczucie, jakby przepadł mi kawał czasu. Trochę jak po zbudzeniu ze snu, tylko że wtedy budzisz się tam, gdzie zasnąłeś. A ja czułem, że coś się ze mną działo bez mojej wiedzy, co oczywiście było prawdą, i miałem przedziwne wrażenie, że nie jestem już tym samym człowiekiem co przed narkozą. Upłynęło iks czasu, część mojego ciała była już poza mną, na nodze wygolono mi kwadrat, żeby zrobić miejsce na jakąś domykającą obwód elektrodę, ale oczywiście nadal byłem sobą. Może to efekt uboczny znieczulenia, ale nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że dopiero co przybyłem na świat, by zastąpić starego siebie. Tak jak mówię, potem to minęło, ale nie był to przyjemny stan.
– Coś jak bliskie spotkanie ze śmiercią? – spytałem.
– Ciekawe, że o tym wspominasz – odparł Jeff, tak jakby sam przed chwilą nie nadał rozmowie takiego kierunku. – Zdarzyło mi się kiedyś blisko zetknąć ze śmiercią. Właściwie zaraz po studiach, może rok albo dwa. Choć w ogóle nie miałem tego w planach, uratowałem komuś życie.
Zdziwiło mnie to „nie miałem tego w planach”, bo takie rzeczy chyba rzadko da się zaplanować.
– Co się stało? – zapytałem.
– Czekaj, wezmę nam jeszcze po piwie.
– Nie, nie – zaprotestowałem. – Teraz moja kolej.
– One są za darmo.
– To chociaż po nie pójdę.
Jeff oparł się w fotelu.
Wstałem i ruszyłem do baru. Po drodze mijałem rozmaitych podróżnych, od biznesmenów po bogatych hipsterów. Wielu z nich rozmawiało w obcych językach. Nie różnili się jakoś bardzo od pasażerów czekających na dole – chyba tylko tym, że byli mniej umęczeni. Zamówiłem dwa piwa u ponurego barmana. Dochodziło południe. Gdy wróciłem do stolika i podałem Jeffowi butelkę, wzniósł nią kolejny toast.
– To niesamowite zrządzenie losu, że na siebie wpadliśmy – stwierdził. – Byłeś przy tym, jak wszystko się zaczęło.
Uniosłem pytająco brwi.
– Te zajęcia z filmu – powiedział. – Z nigeryjskim prowadzącym.
– Etiopskim – poprawiłem go.
Jeff zrobił wątpiącą minę.
– Jesteś pewien?
– Oglądaliśmy nigeryjski film – wyjaśniłem – ale prowadzący na sto procent był z Etiopii.
Jeff na moment zamilkł.
– Przez te wszystkie lata myślałem, że był Nigeryjczykiem.
– To całkiem zmienia postać rzeczy.
Dostrzegł mój uśmiech.
– No dobrze – powiedział – chodziliśmy razem na zajęcia z filmu. Ty, ja, moja dziewczyna Genevieve, na którą wszyscy mówili G. Pamiętasz G.?
Nie pamiętałem.
– Była dość przeciętna. – Jeff rozparł się wygodnie jak człowiek przyzwyczajony do bycia słuchanym. – Chociaż wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy. Do bólu konwencjonalna. Studiowała reżyserię filmową, była tam najzdolniejsza, nikt z roku nie mógł się z nią równać. Pełna profeska, przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Ale nie tylko mnie. Jej wykładowcy zawsze się rozpływali nad jej pracami, namawiali ją na doktorat, mówili, że jeśli tylko się przyłoży, czeka ją świetlana kariera, i tak dalej. A potem na rozdaniu nagród za filmy dyplomowe grand prix zgarnął ktoś inny, koleś, co samo w sobie było słabe, i do tego za film, w którym nic się nie trzymało kupy.
– To kiepsko – rzuciłem.
– No tak. Myślałem, że G. zaprotestuje przeciwko tej decyzji, przynajmniej za kulisami, bo była silną osobą, zmotywowaną. Ale nie, powiedziała mi, że ten werdykt potwierdził to, co wiedziała od początku, czyli że wprawdzie ma talent do rzemiosła, ale jej filmy są bezkrwiste. Moim zdaniem to był mocno wypaczony obraz. Jej filmy nie były bezkrwiste, poruszały wiele osób. Ale nie dało się jej przekonać. Jak raz coś sobie wbiła do głowy, to koniec. Taki już miała charakter.
Po studiach zaczepiła się w agencji castingowej, chciała poznać branżę od środka. Wariacka robota, mnóstwo pracy po godzinach, ale była zachwycona. Ja poszedłem do pracy w start-upie, takim internetowym przewodniku po miastach, to było jeszcze w czasach, gdy wyszukiwarki zatrudniały żywych ludzi do indeksowania i kategoryzowania treści. Efekt był taki, że ja miałem elastyczny czas pracy, a ona była przykuta do biurka i telefonu. Trochę mnie stresowała ta nierównowaga, choć wtedy chyba nie potrafiłbym tego ująć w słowa, no i wreszcie… niesamowite, jak życie nieraz przyspiesza… na drugim weselu jej ojca odurzony szampanem spytałem ją, czy za mnie wyjdzie. Chyba nie zależało mi na samym ślubie, po prostu nie mogłem dłużej znieść tego niepokoju, że nasze drogi zaczynają się rozchodzić. Trzeba jej sprawiedliwie oddać, że nie powiedziała mi wtedy nie. Roześmiała się i mnie pocałowała. Ale kiedy wróciliśmy do Los Angeles, była już zdecydowana. Wejrzała w przyszłość i nie zobaczyła nas dwojga razem. Jej zdaniem nie było sensu tego przeciągać. Oboje byliśmy zrozpaczeni. Mnie się wydawało, że nie musimy tak cierpieć, wystarczy, że powiemy sobie, że jednak chcemy być razem, ale tak jak mówiłem, ona miała silny charakter.
– Auć.
– I oczywiście miała rację.
– Mimo wszystko.
– Kochałem ją, w tym sensie, że kochałem swoje wyobrażenie o niej. Dopiero jakiś czas po rozstaniu zaczęło do mnie docierać, że ten obraz, który nosiłem w głowie, przesłaniał mi prawdziwą G.
Pociągnął łyk piwa.
– Po tym zerwaniu byłem nieszczęśliwy, nie miałem pieniędzy ani przyjaciół. Mieszkałem na wzgórzach, pilnowałem domu znajomego aktora pod jego nieobecność. Właściwie to pilnowałem domu, którego znajomy aktor pilnował pod nieobecność innego aktora. Nic się w moim życiu nie działo.
– Brzmi znajomo – wtrąciłem.
– Chryste, ale to było dawno temu.
Powiedział, że któregoś ranka obudził go świst powietrza w nozdrzach G., ale po chwili zrozumiał, że to jego własny, zatkany nos był źródłem tego dźwięku – i że jest sam.
Po tym, jak ze sobą zerwali, Jeff zaczął rzewnie wspominać rzeczy, które wcześniej nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. Jedną z nich był właśnie świst, który G. wydawała czasem w głębokim śnie. Wspomnienie tych nocnych świstów, cichych i rytmicznych, a przede wszystkim ujmująco bezbronnych (której to cechy nigdy nie przejawiała za dnia), budziło w nim tę część jego osoby, która kochała ją najczulej, tak jak się kocha małe, drobne zwierzątko, co zresztą mogło mieć związek z tym, że sama G. była niewielkich rozmiarów, mierzyła niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu i ważyła czterdzieści pięć kilo. Przedzierając się przez ciasne otwory jej zatok, przegrody nosowej czy samych nozdrzy, powietrze śpiewało pieśń o miękkiej łagodności ukrytej na co dzień za podwójną gardą. Nos, z którego wydobywała się ta pieśń, cudownie wypukły, trochę nieproporcjonalny, przytrzymywany z obu stron przez roje piegów (dopiero później zdał sobie sprawę, że ludzie musieli ją traktować jak dziecko), ten nos stał się dla niego cechą szczególną, kontrastowym elementem, który tylko podkreślał delikatność jej urody.
Wahał się, czy nie wrócić do łóżka. W tym łóżku, łóżku aktora, na żarty wybierali z G. imiona dla dzieci. Pycha, bez dwóch zdań, ale uświadomiona, co mogło – chciał w to wierzyć – trochę ich ochronić. W tym łóżku, w tym domu bawili się w dorosłe życie, udawali, że sami go urządzili, że dzieła sztuki na ścianach były ich zdobyczami z niebotycznie drogich wycieczek do odległych krajów. Portret kaczki z barcelońskiej La Rambli, kilim od sprzedawcy w Stambule, któremu trzęsły się ręce. Jeff udawał, że nie pamięta, skąd mają talerze, a G. naprędce snuła opowieść o ich pochodzeniu. Fabrykując wspaniałą przeszłość, malowali przed sobą obraz równie ekscytującej przyszłości. Teraz wszystko wibrowało fałszywą proweniencją, cały dom rozbrzmiewał echami skojarzeń, prawdziwych i zmyślonych, a te najlżejsze i najżartobliwsze ciążyły mu najbardziej.
Zapragnął stamtąd uciec. Ubrał się, wsiadł do starego volva i pojechał na zachód, w stronę Santa Monica.
Słońce jeszcze nie wstało. Z klifu widać było ciemnoszary pasek plaży i czarny ocean. Po ciemku, od jednej kałuży światła do drugiej, przeszedł kładką nad szosą wzdłuż wybrzeża. Parking przy plaży zionął pustką, gdzieś obok przemknął tylko rowerzysta goniący złoty snop z latarki umieszczonej na kierownicy. Niebo miało brunatnoczarny kolor, światła miasta odbijały się od nisko wiszących chmur. Daleko na piasku rysował się jakiś kształt, trudno było stwierdzić, czy to przytulona parka, czy śpiący bezdomny.
Ogrom oceanu już działał swoje cuda, pomniejszał jego problemy, łączył go z tym wszystkim, co elementarne i nieomal wieczne.
Zdjął buty, skarpetki i stanął boso na zimnym piasku. Było coś wyzwalającego w tym poczuciu własnej nieistotności, a jednocześnie – ponieważ był sam, ponieważ było ciemno, a za plecami miał całe miasto pogrążone we śnie – czuł się trochę jak lokalny bóg, który przemierza swoje królestwo osłonięty niewidzialnością i wszechmocą, dwiema stronami tego samego medalu.
Usiadł na suchym piasku przy samej linii przypływu. Czuł, jak chłód przenika przez jego spodnie. Horyzont, najdalsza ze wszystkich widocznych rzeczy na kuli ziemskiej, rozcinał widok na pół. Wyobraził sobie, że zostaje tam rzucony, gdzieś w pół drogi do Japonii, że pływa w miejscu, stopniowo opadając z sił. Nie zdawał sobie sprawy, że dzielą go od tej linii, na pozór nieskończenie odległej, raptem niecałe dwie mile morskie. Tak samo nie umiał trafnie ocenić rozmiarów swojej rozpaczy. Będąc z G., miał poczucie, że dokądś zmierza, buduje sobie życie, a teraz dręczył się myślą, że cofnięto go na start. I choć później wydawało mu się to niedorzeczne, do tego stopnia, że nie potrafił przywołać tamtego uczucia z pamięci, przypomnieć sobie jego siły, nieobecność G. w jego życiu była ustawicznym ciężarem, jego pierwszą myślą po przebudzeniu i ostatnią przed zapadnięciem w sen.
Za jego plecami wstawał pierwszy blask, światłość powoli wydobywająca morze i niebo z otchłani mroku. Zaczynał się kolejny dzień. Pelikany muskały gładką powierzchnię wody. W kanale pojawił się mglisty kontur statku. Nieopodal mewy kłóciły się o kawałek przezroczystej folii. Spienione grzbiety fal, te zmarszczki przemierzające ocean, rozbijały się dopiero na brzegu – woda wzburzona gdzieś daleko przez niewiadomy sztorm, energia przekazywana od molekuły do molekuły niczym pałeczka w sztafecie, by na koniec rozpłynąć się na piasku.
Jestem tu tylko przejazdem, mignęły mu w głowie słowa nieznanego pochodzenia, pewnie z naklejki na czyimś samochodzie. Miewał tak nieraz – nagle w jego myślach pojawiały się głos albo piosenka, nieproszone, ale związane z tym, co się akurat działo, tak jakby miał nie jeden umysł, lecz kilka, a jego świadomość bardziej niż generator własnych pomysłów przypominała dyrygenta orkiestry.
Kątem oka spostrzegł na powierzchni wody jakiś ciemny kształt. Mógłby przysiąc, że wcześniej go tam nie było. Kępa wodorostów? Nie, to był człowiek, płynął w stronę brzegu, chlapnął ręką pod wodę i nie wynurzał jej, tak jakby szukał czegoś na dnie, jak nurek z rurką, tylko że bez rurki. Potem jednak fala uniosła go jak bezwładny ciężar. Ten bezwład był dla Jeffa znakiem, że coś jest nie tak. Wstał, by lepiej się przyjrzeć, czekał, aż ramię znów się wynurzy, aż pływak obróci głowę, by nabrać tchu, lecz nic takiego się nie wydarzyło. Jeff rozejrzał się za ratownikiem, ale wieże były pozamykane. Na całej plaży jak okiem sięgnąć widział tylko jedną biegaczkę, ale była zbyt daleko, by cokolwiek zauważyć.
To była pierwsza taka chwila w jego życiu, pierwszy raz wiedział z niezbitą pewnością, że odpowiedzialność za drugiego człowieka spoczywa w całości na nim. Pierwszy raz pragnął interwencji boga, w którego nie wierzył, lub kogokolwiek, kto wiedziałby, jak się zachować, albo nawet kogoś tak samo zagubionego i wystraszonego jak on, kto przez samą tylko swoją obecność wziąłby na siebie połowę ciężaru. To był jeden z tych brzemiennych momentów, które nawet po latach nie wywołują śmiechu, tylko przyprawiają o dreszcz, bo nawet jeśli myślał, że nie ma wyboru, że każdy na jego miejscu zrobiłby to samo, to jednak w głębi duszy musiał przyznać przed sobą, że wystawiono go na próbę, bo mógł przecież stchórzyć, uznać, że nic nie wskóra, odwrócić się i odejść, udać, że niczego nie widział, usunąć siebie z tego równania, wmówić sobie, że wcale go tam nie było, że zawrócił o chwilę za wcześnie albo zjawił się o chwilę za późno, że ten problem nie wpadł mu prosto do rąk, lecz jedynie go drasnął i potoczył się dalej własnym torem, tak jak pewnie natura chciała.
Zauważyłem, że zarówno interwencję, jak i jej brak można uznać za naturalny bieg rzeczy, ponieważ my sami jesteśmy nieodłączną częścią natury.
Myślał o tym przez chwilę i już się wydawało, że coś odpowie, ale tylko zamoczył usta w piwie.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I