34,99 zł
Mówi się, że kobiety są dobrymi słuchaczkami. Rzadko jednak zastanawiamy się, czego tak naprawdę słuchają, jak brzmią ich własne światy i jak to jest, gdy wszyscy oczekują od nich, że będą słyszeć – i słuchać – w hałaśliwej codzienności.
Podobnie jak wiele z nas, Alice Vincent zmagała się z przebodźcowaniem – doświadczała go w niemal każdym momencie życia. I wtedy usłyszała bicie serca swojego dziecka. Szybki i pulsujący dźwięk na tle białego szumu. Wyraźny, bezsprzeczny rytm.
Później życie Alice znowu wypełniła kakofonia – zarówno z powodu noworodka, jak i presji społecznej związanej z macierzyństwem. Wyruszyła więc w kolejną osobistą podróż, by na nowo odkryć dźwięk: jako coś żywego, niezbędnego i regenerującego.
I nie chodzi tu wyłącznie o muzykę. Dzięki rozmowom z wieloma kobietami – matkami, artystkami, naukowczyniami, ale też lingwistkami pracującymi w wywiadzie – Alice poznała nowe aspekty słuchania. Od płaczu fantomowego, przez kąpiele w dźwiękach, po śpiew słowika i odgłosy zorzy polarnej – ta książka to zachwycająca wędrówka przez akustyczny pejzaż.
W naszych czasach umiejętność koncentracji maleje, a poczucie odłączenia rośnie. Czy dźwięk może nie tylko ponownie połączyć nas z utraconymi częściami nas samych, ale i pomóc nam zacząć bardziej świadomie żyć?
USŁYSZ to książka dla kobiet, które czują się niesłyszane, i tych, które szukają sposobu na głębsze wsłuchanie się w nasz zbyt głośny świat – i w siebie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Tytuł oryginału
Hark. How Women Listen
Copyright © 2025 by Alice Vincent
All rights reserved
First published in Great Britain in 2025
by Canongate Books Ltd, 14 High Street, Edinburgh EH1 1TE
canongate.co.uk
Przekład
Olga Podmiotko
Redakcja i korekta
Katarzyna Zegadło-Gałecka, Aleksandra Marczuk-Radoszek
Skład i przygotowanie do druku
Tomasz Brzozowski
Opracowanie e-wydania
Karolina Kaiser,
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-68639-07-0
Insignis Media, ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków
tel. +48 12 636 01 90, [email protected], insignis.pl
Facebook: @Wydawnictwo.Insignis
X, Instagram, TikTok: @insignis_media
Dla Corina
Słyszę grzmot, słyszę grzmot, a ty nie? Wsłuchaj się!
Fragment tradycyjnej angielskiej rymowanki
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam kamerton, byłam małą dziewczynką. Mój ojciec uderzył nim o udo i postawił go na drewnianym stole. Pamiętam, że upiornie wysoki ton, który się wtedy rozległ, brzmiał niemal nieprawdopodobnie. Miałam wrażenie, że ktoś go wyczarował.
Brzmiał niemal nieprawdopodobnie, ponieważ wygenerowanie go moimi drobnymi, niezdarnymi dziecięcymi dłońmi było fizycznie niemożliwe. Ja i moje rodzeństwo bawiliśmy się tym kamertonem. Przykładaliśmy go do różnych części ciała, żeby poczuć przenikające kości wibracje. Brakowało mi jednak zręczności i siły, by wydobyć z niego dźwięk. Powiedziano nam, że kamerton to delikatne narzędzie o sporej wartości. Mogłabym go zniszczyć.
Gdy kamerton śpiewa swoją pieśń, równocześnie wyraźnie wibruje. Z bliska można poczuć delikatny ruch powietrza między widełkami. Dźwięk pojawia się dlatego, że zostaje wytworzony w danym momencie – jest energią, która jeszcze kilka sekund wcześniej istniała w innej formie.
Kamerton należał do mojej matki. Trzymała go w biurku w swoim gabinecie, a służył do strojenia kurzącej się tam gitary. Uległy, nieruchomy przedmiot, który można było ożywić i wykorzystać jako barometr. Przyrząd, który pozwalał dostroić do siebie wszystkie instrumenty. Niewielki kawałek metalu, zwodniczo prosty w obsłudze, a jednak zbyt skomplikowany, bym mogła go używać.
Na pewnym etapie życia nic nie miało dla mnie większego znaczenia niż dźwięki, bo poruszały moje ciało i koiły mój mózg; wstępowałam dzięki nim na wyższy poziom istnienia. Na innym etapie życia w zasadzie straciłam zainteresowanie dźwiękami. Jestem kobietą, która słyszy, więc dźwięk kształtuje moją egzystencję: wpływa na to, co przynosi mi radość i gdzie spędzam czas, zmienia rytm funkcjonowania mojego organizmu i mojego umysłu. W dzieciństwie wpojono mi, że z wiekiem kobiety uczą się uważnie słuchać – że nasze życie towarzyskie polega na rozmawianiu ze sobą nawzajem w sposób, którego mężczyźni nie praktykują. Ta umiejętność była równie istotnym aspektem wyuczonej kobiecości jak wprawne nakładanie makijażu czy rozmyślanie o kształcie mojego ciała.
Naukę, jak zostać kobietami, odbierałyśmy wśród przytłaczającego zgiełku. Czasopisma dla nastolatek miały krzykliwe nagłówki, a magazyny plotkarskie huczały od skandali. Listy rzeczy, które powinnyśmy robić, nosić i mówić, ciągnęły się bez końca – to była istna kakofonia krytycznych uwag i ograniczeń udających dobre rady. Z podlotków zmieniłyśmy się w młode kobiety i trafiłyśmy na łono społeczeństwa, w którym bronienie koleżanek przed natarczywymi starszymi mężczyznami było takim samym elementem wyjść na imprezy do klubów nocnych jak słuchanie muzyki. Hałas towarzyszył nam wszędzie: w życiu zawodowym, prywatnym, towarzyskim i wewnętrznym. Później dorosłyśmy, część z nas się ustatkowała, część urodziła dzieci. Ścieżka dźwiękowa naszej rzeczywistości jest teraz inna, ale zgiełk nie ustał, tylko się zmienił.
Kto dostraja całą tę wrzawę za pomocą kamertonu? Dźwięki dają władzę, podobnie jak bogactwo czy przywilej dobrego słuchu. Kształtują życie wielu z nas – także moje. Kiedy myślę o tym, jak to jest być słyszącą kobietą w hałaśliwym świecie, zastanawiam się, czego słucham, nie zdając sobie z tego sprawy – a czego nie słyszę.
Znamy jedynie własne doświadczenie słuchania. Podobnie jest w przypadku pozostałych zmysłów – nie da się w pełni zrozumieć, co widzą czy czują inni ludzie, nawet jeśli ich kochamy, nawet jeśli stworzyłyśmy ich za pomocą własnych ciał. Nigdy nie dowiemy się, jak wygląda lub brzmi świat dla drugiego człowieka. Mimo wszystko chciałam się o tym przekonać. Kobiecość to wrzawa, ale może jeśli nauczymy się słuchać naszych sióstr, zgrać się z brzmieniem ich życia, odnajdziemy w niej sens. Pewne sposoby egzystencji istnieją tak jak dźwięk kamertonu: trwają w uśpieniu, dopóki nie zmobilizujemy ich do działania, a wtedy ujawniają się jako niedostrzegana wcześniej energia, która w nas rezonuje. Może się okaże, że reakcje naszych ciał staną się wówczas bardziej autentyczne, odkrywcze i transcendentne niż to, czego nas uczono. Mogłybyśmy wtedy dać wyraz temu, czego – jak nam się wydawało – nikt inny nie słyszał, albo otworzyć się na zupełnie nowe doświadczenia. Dzięki nim mogłybyśmy tworzyć nowe przestrzenie istnienia.
Pomyślałam, że dźwięk to potrafi. Dźwięk już istnieje. Wystarczy się do niego dostroić.
Na oddziale położniczym trwa milcząca rywalizacja, w której wygrana przypada kobietom w najbardziej widocznej ciąży. Przyszliśmy za wcześnie, więc siedzę na plastikowej ławeczce, czekając na wezwanie do gabinetu, i obserwuję, jak przyszłe matki wysiadają z windy, wolne i ociężałe. To równocześnie niemożliwe i nieuniknione, że stanę się jedną z nich. Kilka miesięcy później, gdy klatka piersiowa rozszerzy mi się już, żeby pomieścić mój wydęty brzuch, będę obserwowała z tego samego miejsca wysiadające z windy podekscytowane i zdenerwowane szczupłe kobiety, czując osobliwą mieszaninę nostalgii i poczucia wyższości. Ale od tej chwili dzieli nas jeszcze dużo czasu.
Mój mąż Matt i ja przyszliśmy tu dlatego, że coś we mnie rośnie. Jeszcze nie dziecko. Zespół komórek i tkanek nie większy od śliwki. Sekret, którego utrzymywanie już mi się znudziło. Zmiana stanu, która zmieni nasze życie. Przyszliśmy tu, żeby zbadać to coś przez moją skórę za pomocą zimnego galaretowatego żelu, kabli i ekranów. Przyszliśmy tu, żeby posłuchać bicia jego serca.
Przez większość czasu nie mogę w to uwierzyć. Latami zastanawiałam się, czy mieć dziecko, a teraz znaleźliśmy się na progu rodzicielstwa. Na razie przejawia się to wyłącznie moim złym samopoczuciem w nocy, więc zmagam się z tym nieistniejącym jeszcze istnieniem. Później zacznę wszystkim mówić, że nie mam pojęcia, jak będzie wyglądało moje życie po urodzeniu dziecka, ale w głębi duszy wiem, że tylko zasłaniam się tą akceptowalną półprawdą. Już sobie postanowiłam: nie dam się zamknąć w szufladce macierzyństwa. Dalej będę pisać, pracować, pić od czasu do czasu i pływać w zimnej wodzie – to ostatnie zamierzam robić do samego porodu. Nie zatracę poczucia własnej tożsamości. Nie zamienię się w jedną z tych kobiet, które sprowadzają wszystkie rozmowy na tematy mleka i pór drzemek. Nie będę przesiadywać w weekendy na salach zabaw. Poradzę sobie, podołam, nie będzie tak źle, jak wszyscy to przedstawiają.
To wszystko jeszcze przede mną. Teraz muszę iść na pobranie krwi, oprzeć wyżej stopy, żeby nie zemdleć, wypić szklankę wody, położyć się na stole i oburzyć wewnętrznie, gdy ktoś zsunie mi bieliznę i posmaruje mój lekko wydęty brzuch galaretowatą substancją. W gabinecie jest tłoczno: to klinika uniwersytecka, więc studenci kolejno usiłują znaleźć płód. Głowica USG napiera mocno na skórę między moimi biodrami. Umieszczony nad nami ekran połyskuje niezrozumiałymi odcieniami szarości. Panuje ogłuszająca cisza. Lekarze krzątają się wokół mojego wyciągniętego na leżance ciała, porozumiewając się zagadkowym kodem. Spotykam się spojrzeniem z mężem; oboje czekamy na widok, który odmieni nasze życie. Nie mamy jeszcze pewności, czy wszystko jest w porządku, i czuję, jak żyły ścina mi lodowata panika. Po jakimś czasie mężczyzna przykładający przetwornik do mojego brzucha stwierdza: „O proszę, jedno jest tu!” i przygląda się naszym reakcjom, jakby usiłował nabrać wszystkie kobiety we wczesnych stadiach ciąży, że urodzą bliźnięta. Osłabieni przypływem ulgi śmiejemy się cicho. Sami niczego nie zobaczyliśmy, jego słowa to wszystko, czego możemy się trzymać. A potem coś słyszymy: szybki, pulsujący biały szum. Niezaprzeczalny rytm, zrąb osobliwej melodii, którą w sobie noszę. Tętno naszego dziecka.
Uderza mnie podobieństwo tego dźwięku do szmeru wody. Mam wrażenie, jakbym była na statku i wypatrywała niebezpieczeństwa w ciemnej, niezgłębionej morskiej toni. Serce dziecka bije szybko i mocno, i jest nasze, nasze, nasze – maleńki narząd, dowodzący czyjegoś istnienia. Oszałamia mnie to. Wkrótce jest po wszystkim: lekarze muszą prowadzić dalsze pomiary, więc wyciszają aparaturę. Pustą przestrzeń po dźwięku bijącego serca dziecka wypełnia milczenie, w które wdziera się otaczający nas rwetes. Odgłosy towarzyszące przełomowi w naszym życiu.
Po pierwszym USG przez kilka dni nie mogłam przestać wspominać gwałtownego trzepotu pulsującego w moim wnętrzu miniaturowego serca. Nie do końca docierało do mnie, że należy do innej osoby, więc rozpatrywałam je z perspektywy dźwięków: myślałam o tym, jak szybko i głośno biło, jakie kable i maszyny pozwoliły nam je usłyszeć, i o tym, jak łatwo się włącza i wyłącza te sprzęty.
Już od dłuższego czasu zastanawiałam się nad rolą dźwięku w moim życiu. Ta kwestia zajmowała mnie jeszcze przed ciążą, tym dziwnym nowym stanem istnienia, który próbowałam zrozumieć. Niewykluczone, że pierwszy raz zaczęłam o tym myśleć wiele lat wcześniej, na bladej, przesuszonej trawie pod namiotem koncertowym na festiwalu muzycznym. Może to właśnie wtedy pierwszy raz uświadomiłam sobie – pierwszy raz przyznałam przed samą sobą – że dźwięk oznacza dla mnie coś innego niż wcześniej. Że straciłam z nim kontakt.
Byłam muzykalnym dzieckiem, które wyrosło na opętaną muzyką nastolatkę. Swoją osobowość i karierę zawodową oparłam właśnie na muzyce, która potem zaczęła jednak stopniowo znikać z mojego życia i umysłu. Teraz rzadko czegokolwiek słucham i od lat nie skupiam się na tym doświadczeniu. Stałam się osobą, która boryka się z nieustannymi szumami usznymi, przytłoczona ogromnym wyborem dostępnych w każdej chwili podcastów, filmów, albumów, piosenek, playlist i medytacji do słuchania. Był moment, gdy świetnie znałam się na pewnych gatunkach muzycznych. Nosiłam koszulki mało znanych zespołów, a moja kolekcja płyt kompaktowych napawała mnie dumą. Dałam się złapać na komodyfikację kultury, bo zyskałam dzięki temu tożsamość, której mogłam się trzymać. Teraz wydawało mi się to poza moim zasięgiem. Miałam wrażenie, że dryfuję w morzu dźwięków, po którym inni potrafią żeglować. W odróżnieniu od nich prowadziłam cichą egzystencję wśród odgłosów codzienności. Ciekawiło mnie, czy gdybym wróciła do świata dźwięków, udałoby mi się odkryć, dlaczego i w jaki sposób zaczęły brzmieć w moich uszach tak głucho. Chwilami tęskniłam za ekscytacją, jaką dawniej budziła we mnie muzyka, i chciałam odnaleźć tę młodą kobietę, którą wtedy byłam. Niezależnie od doznań muzycznych zastanawiałam się też, dokąd zaprowadziłaby mnie nowa, autentyczna relacja z dźwiękiem. Chciałam sprawdzić, czego się dowiem – zarówno o świecie, jak i o sobie – jeśli podążę za brzmieniem w nowe przestrzenie słuchania.
Zanim w moim ciele zaczęło rozwijać się dziecko, posłałam w bezkresne błękitne niebo nad pustynią życzenie: „Chcę się przekonać, czego może dokonać ten dźwięk”. Stałam wtedy pod świetlikiem pośrodku drewnianej kopuły Integratronu, okrągłego, dwupoziomowego budynku przy samotnej, smaganej wiatrem drodze na pustyni Mojave. Zastanawiałam się, czy po tej wizycie stanę się kimś innym. Marzyłam o niej od pięciu lat, odkąd dowiedziałam się o urządzanych tam wyjątkowych kąpielach dźwiękowych. Na tym etapie życia wciąż jeszcze definiowałam siebie poprzez swój stosunek do muzyki: jako dziennikarkę, która pisze o niej dla gazety; jako klubowiczkę, która chadza na rave’y w opuszczonych magazynach; jako krytyczkę, która potrafi ocenić występ gwiazdy pop za pomocą 450 zgrabnych słów i kilku maleńkich gwiazdek. Od tamtej pory skrycie uzależniłam się od głębokiego odprężenia, jakie przynosiły mi kąpiele dźwiękowe, cielesny kontakt z dźwiękami, który coraz rzadziej udawało mi się nawiązać w inny sposób. Jednak gdy wreszcie dotarłam do Integratronu – gdy wpisałam swoje imię kredą na tablicy i z kartonikowym biletem w garści czekałam na kąpiel dźwiękową – miałam już świadomość czegoś, co od dawna podejrzewałam, choć zamykałam na to oczy: mój związek z dźwiękami i muzyką, który dawniej wyznaczał kierunek mojego życia, stawał się coraz słabszy. Właściwie przestał istnieć, i to nie wiadomo kiedy. W pewnym sensie liczyłam na to, że odnajdę jego echo tu, pod drewnianą kopułą po drugiej stronie oceanu. Miałam nadzieję, że na innym kontynencie odkryję coś – jakiś wewnętrzny wgląd albo zagubioną iskrę więzi – co pomoże mi słuchać głębiej.
Poświęciłam młodość, by włączyć muzykę do mojego życia, bo była jednym z niewielu aspektów rzeczywistości, który wydawał mi się zrozumiały. Uciekałam w nią i szukałam w niej sensu istnienia. Jako młoda dziewczyna czułam się we własnej skórze tak źle, że z trudem przeglądałam się w lustrze, tymczasem dzięki muzyce przywdziewałam kostium, w którym stawałam się sobą. Niemądry, kiczowaty bunt wyrażany w pop punku pierwszej dekady XXI wieku pozwalał mi wyrwać się ze ślepych zaułków mojego wiejskiego wychowania do krainy skateparków i balów licealnych. Gdy wkroczyłam w wiek dojrzewania, nastały czasy indie: abstrakcyjne brzdękanie gitar i rozmarzony wokal otworzyły przede mną inny, szerszy świat, w którym sens czerpało się z idei i książek oraz od artystów. Na złamane serce – Jeff Buckley, do jazdy samochodem – Giant Drag, do nieskrępowanego wyrażania uczuć – Yeah Yeah Yeahs, do tańca – The Libertines i Basement Jaxx. Pokochałam muzykę tak mocno dlatego, że dzięki niej moje oszołomione, przeobrażające się ciało mogło poczuć, na czym polega dorastanie, a ja zyskałam kompas, który pozwalał się w nim odnaleźć. Muzyka stała się dla mnie sposobem na zrozumienie pulsującej i chaotycznej natury życia, której nie potrafiłam wyrazić żadnym innym językiem.
Przez pewien czas posługiwałam się owym językiem na tyle dobrze, by przelewać swoje wrażenia na papier i opłacać dzięki temu rachunki. W rezultacie jednak nadszarpnęło to moją relację z muzyką. Ciężki synkopowany rytm bębnów, którym kiedyś się napawałam, teraz pobrzmiewał tylko cicho w tle. Upiorne wycie awangardowych wokalistów rozmyło się w niezidentyfikowanych górnych rejestrach. W ciążę zaszłam na etapie, gdy czułam się już niezręcznie, mówiąc o muzyce. Wszelkie szczegóły wydawały mi się błahe, jakby ten temat mnie nie dotyczył, jakby był czymś dla innych ludzi – tych, którym bardziej zależało na muzyce, którzy znajdowali na nią więcej czasu i głębiej ją przeżywali. Uważałam, że nie powinnam obciążać nią sobie umysłu, skoro było tyle innych spraw do przemyślenia. Znalazłam się w kolejnym przełomowym punkcie życia: moje ciało zmieniało się szybciej, niż to sobie uświadamiałam; w jego wnętrzu rozwijało się nowe ciało, które wytwarzało krew, paznokcie i chrząstki. I znów szukałam czegoś, co pomoże mi odnaleźć w tym wszystkim sens.
Jestem pełnosprawna i mam dobry słuch; nie definiuję się jako osoba głucha ani niedosłysząca. Nieobecność muzyki w mojej codzienności nie wynikała z obiektywnych względów fizycznych, lecz z przepaści, która otworzyła się między nami nieproszona. Wiodłam już życie na kilka różnych sposobów, a teraz zastanawiałam się, które doświadczenia zabrać ze sobą w dalszą drogę, a które odrzucić.
Może właśnie na tym polegało dojrzewanie. Jako nastolatka zapytałam mamę, dlaczego nie została fanką zespołu The Smiths; w końcu w latach osiemdziesiątych mogła pójść na ich koncert, zanim się rozpadli. Mama odpowiedziała mi znużonym głosem, że wychowywała wtedy dzieci. Muzyka, którą po niej odziedziczyłam, na której nas wychowała i która wciąż działa na mnie kojąco, pochodzi z czasów jej dorastania. Elton John, James Taylor, Sandy Denny, Joni Mitchell, Simon & Garfunkel. Śpiewała nam Space Oddity (Kosmiczna osobliwość) Davida Bowiego jako kołysankę.
Do Integratronu na pustyni wybrałam się w czasie, gdy moje życie toczyło się zarazem intensywniej i wolniej niż wcześniej. Pobraliśmy się przed kilkoma dniami i zwiedzaliśmy Amerykę w ramach podróży poślubnej. Wszystko było cudowne: mieliśmy przed sobą kilka tygodni przygód i przyjemności, zanim wrócimy do domu jako mąż i żona. Przemierzaliśmy drogi wzdłuż oceanu i niekończące się autostrady, zawieszeni w tym momencie zmiany: związaliśmy się ze sobą na resztę życia, tylko nie wiedzieliśmy jeszcze, co to oznacza. Zostawiałam coś za sobą, równocześnie zmierzając ku czemuś nowemu.
•
Integratron to niezwykła komora dźwiękowa, ponieważ – jako jedyna w Stanach Zjednoczonych – została wykonana niemal wyłącznie z drewna. Mówi się, że akustyka jest tam idealna. W ścianach widać równomiernie rozmieszczone otwory, w które pieczołowicie wbito kołki. W rezultacie powstał budynek przypominający gigantyczną wiolonczelę; człowiek czuje się w nim jak otulony kokonem. Zaproszono nas, żebyśmy stanęli w centrum okrągłego pomieszczenia pod świetlikiem, przez który do wnętrza wpada światło słoneczne, ogrzewając podłogę. Fale dźwiękowe rozchodzą się tu inaczej: tam i z powrotem wzdłuż zaokrąglonych ścian oraz w górę i w dół przez sam środek. Wypowiedziałam swoją prośbę szeptem i niemal natychmiast usłyszałam echo własnego głosu podzielonego polifonicznie na warstwy dźwięku. Miałam wrażenie, że stałam się mikrofonem dla siebie samej.
Poszłam w ślady tysięcy osób, które wyszeptały coś w Integratronie. Obecnie należy on do trzech sióstr, które zarządzają nim w ramach firmy rodzinnej. Pierwszy raz odwiedziły go w połowie lat osiemdziesiątych, a obecnie przyjmują rozmaitych gości, począwszy od mnichów tybetańskich i weteranów cierpiących na zespół stresu pourazowego aż po influencerów i astronomów. Większość ludzi zjawia się tam po to, żeby dźwięki w jakiś sposób na nich wpłynęły. Tak było i ze mną.
Położyliśmy się na grubych matach pod kopulastym sufitem. Kobieta o imieniu Christine przesuwała pałeczkami po brzegach mis wykonanych z kryształu. Brałam już kąpiele dźwiękowe i uczestniczyłam w koncertach gongów w namiotach festiwalowych i studiach jogi na południowych przedmieściach Londynu, ale nigdy nie widziałam, jak ktoś gra na tych instrumentach. Uczestnicy zwykle mają się położyć i zamknąć oczy, zanim rozlegną się dźwięki. Christine przysunęła się do mis dużo bliżej, niż się spodziewałam. Wyglądało to prawie tak, jakby były częścią niej. Przed rozpoczęciem koncertu wyjaśniła, że każda z mis wpływa na inną partię naszych ciał, a gdy grała, śledziłam, jak ich brzmienia rozchodzą się po moim ciele. Czułam głębokie wibracje w stopach i dłoniach, a potem w biodrach i brzuchu. Gdy dotarły do mojego splotu słonecznego, osiągnęłam ulotny stan półświadomego relaksu między snem a jawą, między obecnością a nieobecnością.
Nigdy wcześniej nie doświadczyłam dźwięku tak, jakby rozbrzmiewał z wnętrza mojej głowy, zamiast docierać tam uszami przez słuchawki lub głośniki. Poruszył mnie głębiej niż poufały szept, a wydawał się głośniejszy niż krzyk. Wydobywał się z kryształowych mis, ale kojarzył mi się z wieloma innymi rzeczami, z płaczem lub skowytem, a nawet z elektronicznym rytmem syren alarmowych albo muzyki house. Raz po raz czułam, jak moje myśli rozpływają się pod wpływem częstotliwości wibrujących w moim ciele. W pewnym momencie, po około czterdziestu pięciu minutach, odzyskałam pełną świadomość: przez okno nad głową zobaczyłam jaskrawy błękit nieba i poczułam, jak policzki napinają mi się w łagodnym uśmiechu. Byłam senna i rozluźniona echem tej energetycznej drzemki – a przy tym rozbudziły się we mnie zupełnie nowe uczucia.
•
Chwilami odnosiłam wrażenie, że kołyszę się na fali dźwiękowej między przeszłością, która wydawała mi się pewna, a przyszłością, której nie potrafiłam przewidzieć. Pragnęłam dziecka, ale obawiałam się, jak ono wpłynie na moje życie. W okresie wczesnej dorosłości definiował mnie w dużej mierze stosunek do muzyki; teraz, jako kobieta po trzydziestce i przyszła matka, czułam się zdefiniowana przez brak zainteresowania muzyką. Nie byłam ani stara, ani młoda, i miałam wrażenie, że się kurczę, chociaż z każdym miesiącem moje ciało zajmowało coraz więcej miejsca. Ciała mężczyzn nie muszą ulec transformacji, żeby zostali ojcami, za to kobiety w roli matek stają się w oczach społeczeństwa niewidzialne albo infantylne. Nie widziałam jeszcze – ani nie słyszałam – innych, bardziej autentycznych wersji macierzyństwa.
Zdawałam sobie sprawę, że przechodzę do nowego stanu istnienia. Zamiast oczyszczającej się co miesiąc macicy miałam pęczniejący z dnia na dzień brzuch. Zamiast dorosłego życia o znanych mi normach i swobodach czekała mnie egzystencja pełna – z tego, co mi mówiono – ponurych zaskoczeń i ograniczeń. Wszyscy sprawiali wrażenie podekscytowanych, że urodzę dziecko, ale tylko nieliczni potrafili wyjaśnić, dlaczego rodzicielstwo może być wartościowym doświadczeniem.
Dźwięki mojego życia – huk samolotów przelatujących nad moim ogrodem albo przetaczających się po drodze aut, nawoływania sąsiadów, głosówki wymieniane z przyjaciółkami – nie ucichły, lecz stanowiły raczej dziwną, dźwięczącą kakofonię. Składał się na nią również hałas wewnątrz mnie: lęk przed przyszłością, która – jak mi się zdawało – nie pasowała do moich wyobrażeń, głęboka żałoba po życiu, które straciłam, zanim byłam na to gotowa. Chciałam wygładzić te fałszywie brzmiące nuty, uporządkować je na pięciolinii, żeby nabrać poczucia, że znów mogę nadać ton nie tyle jakiemuś konkretnemu instrumentowi, ile całemu mojemu życiu. Gdybym nauczyła się nowych sposobów słuchania, może udałoby mi się lepiej zrozumieć, kim jestem. Gdybym umiała wsłuchać się w siebie głębiej, może zdołałabym odnaleźć ten zasadniczy związek między osobą, którą już byłam, a osobą, którą się stawałam, między życiem, za którym tęskniłam, a życiem, które miałam dopiero poznać. Uznałam, że uważnie nasłuchując dźwięków mojego życia, mogłabym raz jeszcze rozeznać się we własnych emocjach. Dzięki słuchaniu chciałam stać się bardziej obecna w swojej rzeczywistości.
W ten osobliwy pejzaż dźwiękowy wdzierały się rady i oczekiwania innych. W ciąży stałam się nagle odbiorczynią mnóstwa informacji, o które wcale nie prosiłam. Słuchałam ostrzeżeń i gróźb udających dobre rady. Mówiono mi, że po porodzie przestanę czytać. Przestanę pisać. Przestanę spać i mieć czas dla siebie. Przestanę wychodzić z domu albo będę musiała się do tego przygotowywać przez godzinę. Zanim moja ciąża stała się widoczna dla świata zewnętrznego, ludzie już zwracali się do mnie per „mama”. Wyjaśniali mi, co powinnam jeść (ikrę łososia, łyżkami, żeby dziecku dobrze rozwijał się mózg) i co mam robić, a czego nie robić. Zalecali, żebym wydała pieniądze, których nie miałam, i zamroziła komórki macierzyste z krwi pępowinowej na wypadek poważnej choroby dziecka. Radzili mi, co czytać i czym mam się „nacieszyć, póki mogę”. Kiedy odpoczywać, a kiedy ćwiczyć. Jak się ubierać, co kupić i do których grup się zapisać. Co okaże się ważne, a co nieważne; czego będzie potrzebować dziecko, a czego nie. Rzadko pytano mnie o zdanie, i dobrze, bo często nie wiedziałam, co myślę. W mojej głowie panował zbyt duży hałas.
Czasem pisałam jeszcze o muzyce, podtrzymując luźną więź ze swoim dawnym wcieleniem. Wprawdzie odeszłam z gazety, w której zajmowałam się tym etatowo, ale miałam ponad dziesięć lat doświadczenia w recenzowaniu koncertów i pisaniu o gwiazdach pop, więc od czasu do czasu jakiś redaktor sobie o mnie przypominał.
Te sporadyczne zlecenia były dla mnie źródłem zarówno radości, jak i żalu. Z jednej strony dawały mi szansę na kontakt z przemijającą częścią mojego życia, przywoływały ducha dziewczyny, którą kiedyś byłam. Z drugiej uwydatniały fakt, że już nią nie jestem. Mówiłam sobie, że warto rozruszać zastałe mięśnie, zmusić się do podjęcia nowych wyzwań, wkroczyć ponownie w sferę muzyki, choć coraz mniej się w niej orientowałam. Przygotowywałam się do tych koncertów jak biegaczka, która wraca do treningów po przerwie. Na rozgrzewkę zapoznawałam się z całą dyskografią artystki czy artysty i zbierałam wszelkie dostępne informacje, a potem zjawiałam się na koncercie, żeby sprawdzić, czy jeszcze sobie poradzę w tym wyścigu. Za każdym razem miałam nadzieję, że nastąpi przełom i właśnie ten występ albo ta piosenka na nowo rozbudzi moją miłość do muzyki, otworzy we mnie to, co się na nią zamknęło, i pozwoli jej się tam wedrzeć.
Pamięć mięśniowa nie zaniknęła. Trzymałam się swoich starych zwyczajów: na dziesięć minut przed rozpoczęciem imprezy ustawiałam się sama przed tylnym wejściem do klubu w kolejce osób wpisanych na listę gości – teraz dziwniej bym się czuła, recenzując koncert w towarzystwie niż w pojedynkę – i przestawiałam mózg na znajome tory. Obserwowałam publiczność, chłonęłam atmosferę, oceniałam support. Jeśli na parkiecie panował zbyt duży chaos, znajdowałam sobie miejsce na galerii, a jeżeli i tam był tłum, stawałam wśród par, które wybrały się na randkę. Znałam się na tym: umiałam wymknąć się do metra, zanim inni zdążą wyjść z klubu, wstukać recenzję w apce do prowadzenia notatek, przed świtem przesłać 450 słów opisujących półtoragodzinny występ na żywo, a potem w dużej mierze wyrzucić go z pamięci. Słowa i muzyka: przez lata usiłowałam scalić ze sobą te dwie sfery, a teraz działały razem jak dobrze naoliwiona, bezduszna maszyna.
•
Dokładnie w połowie ciąży przepycham się przez falę współpasażerów w drodze na koncert. Wracam na stare śmieci, zastanawiając się, czy zdołam połączyć różne części mojego życia za pomocą geografii. Przyjęłam to zlecenie po części ze względu na jego lokalizację: dwadzieścia lat temu odbyłam pielgrzymkę w to miejsce na swój pierwszy koncert w mieście. Teraz powstał tu zupełnie nowy kompleks rozrywkowy. Wychowałam się na wsi oddalonej od Londynu o godzinę jazdy pociągiem, stolica znajdowała się zatem wystarczająco blisko, bym mogła się do niej wybrać, ale wydawała mi się wówczas – i wciąż mi się wydaje – ogromnym, brudnym miastem, w którym trzeba mieć się na baczności. Ja i moi znajomi byliśmy jeszcze nastolatkami, gdy pierwszy raz poszliśmy do Astorii, magazynu z lat dwudziestych pierwotnie przerobionego na teatr, w którym rozegrała się pewna część historii popu i rocka. Tamtej nocy występował The Polyphonic Spree: dwudziestoczteroosobowy teksaski chór odziany w togi, śpiewający optymistyczny indie pop inspirowany utworami z lat sześćdziesiątych. Nie robiliśmy niczego niebezpiecznego, ale to i tak był obłęd, przyjechać do Londynu, żeby gapić się na scenę, wdychając zapach potu i dym papierosowy i czując za plecami obecność tysięcy dorosłych. Każdej nocy przed snem patrzyłam na publiczność z tej samej sceny, bo na ścianie naprzeciwko łóżka przylepiłam plakat The Libertines z koncertu w Astorii. A teraz stałam pod tą sceną i wtórowałam chórowi. Wszyscy kołysali się do rytmu w kolorowych togach, śpiewając na głosy o słońcu, a chociaż nie byłam przekonana do ich hipisowskiego stylu, moje ciało pulsowało echem chóralnej pieśni. Uświadomiłam sobie, że muzyka istnieje po to, żeby ją podziwiać i przeżywać na żywo. Potem długo próbowałam odnaleźć to uczucie.
Pięć lat później Astorię zburzono. McDonald, w którym jedliśmy nuggetsy z kurczaka przed koncertem, nadal rozświetla róg Tottenham Court Road, ale reszta okolicy wygląda zupełnie inaczej. Czuję się tam niepewnie. Odkąd zamieszkałam w Londynie, ta część miasta była przez większość czasu placem budowy. Teren został oczyszczony i ogrodzony, a prace odbywały się w podziemnych tunelach. Po jakimś czasie od zakończenia lockdownu wysiadam z metra w nieznanym mi dotąd zakątku Londynu. Wysokie ściany połyskują brązem, migoczące na ekranach reklamy netfliksowych seriali i animacje odbijają się na chodniku. Później dowiem się, że to miejsce nosi nazwę Outernet. Budzi we mnie dystopijne skojarzenia: mowa o grupie ogromnych, częściowo otwartych boksów obłożonych ekranami wideo z różnymi efektami graficznymi. Stoję na obrzeżach i obserwuję, jak ludzie wchodzą do środka, rozsiadają się na niewielkich kanciastych ławeczkach pod morzem znaków firmowych i robią zdjęcia smartfonami.
Artysta, którego występ będę recenzować, jest byłym muzykiem weselnym, a sławę zawdzięcza filmikom zamieszczanym na TikToku. W chwili koncertu ma 12 milionów obserwujących. Na moich oczach odbębnia czterdziestopięciominutowy set przeciętnych piosenek złożonych z obowiązkowych elementów współczesnego popu, którymi są millennial whoop, refreny rodem z podniosłych ballad rockowych i breakbeatowe rytmy. Zanim wraca na scenę na bis, na wielkich ekranach, przed którymi śpiewał, pojawiają się dwa kody QR. Jesteśmy zachęcani, żeby je zeskanować – przenoszą na stronę internetową, na której można kupić jego album. Oceniam koncert na trzy gwiazdki.
Kiedy stałam na tym skrawku ziemi jako nastolatka, miałam wrażenie, że odkryłam coś, co ukształtuje resztę mojego życia. Dwadzieścia lat później w tym samym miejscu czuję się znudzona i otępiała. Tęsknię za czymś. Nie chcę wracać do dawnego stanu – nienasycony apetyt na muzykę, który próbowałam zaspokoić w okresie dorastania, zrodził się z młodzieńczej energii i naiwności – ale chcę, żeby dźwięki znów mnie poruszały. Pragnę dokładniej zgłębić, jak wpływają na ludzkie ciało i umysł. Nasze życie zbudowane jest z dźwięków i rytmów; czasem przybierają postać, którą uznajemy za muzykę; częściej stają się tłem naszej codzienności. Właśnie to chcę uchwycić, pojąć i przyswoić. Chcę zrozumieć, jak rezonują z nami rozmaite odgłosy; dlaczego przy określonych dźwiękach dostajemy gęsiej skórki, zaczynamy błądzić myślami czy wpadamy w złość; dlaczego przelotny szmer usłyszany podczas USG może doprowadzić nas do łez. W świecie, w którym istota naszej twórczości zamienia się w kontent, czuję głód sensu. Myślę, że jeśli będę uparcie szukać oddźwięku dźwięków, w końcu coś odkryję.
Kiedy byłam młodsza, muzyka niosła ze sobą wolność. Teraz przyszłość jawi mi się jak seria pułapek: obawiam się, że ugrzęznę w kosztach wychowywania dziecka i w pociążowym ciele. A przy tym świat stosuje wobec ciał takich jak moje coraz większe represje, gdyż prawicowe rządy ograniczają prawa reprodukcyjne. Jeśli odnajdę na nowo muzykę, może będę umiała przynajmniej w jakimś stopniu odzyskać młodzieńczą swobodę. Tęsknię za ulgą, jaką dawało mi potrząsanie kończynami na parkiecie; za subtelną fizyczną satysfakcją płynącą ze świadomości, że tekst piosenki wyraża moje doświadczenie.
Zmienia się pora roku, a wraz z nią moje ciało. Łatwiej mi teraz zajmować przestrzeń i nadać sobie tożsamość na zrozumiałych dla siebie warunkach. Po cichu opieram się hałasowi. Mam szczęście: oprócz zmęczenia nie doświadczam żadnych przykrych symptomów ciąży. Nadal jeżdżę do pracy na rowerze – z wystającym brzuchem łatwiej mi naciskać pedały niż chodzić. Z wysokości siodełka dostrajam się do dźwięków, które poznałam przez piętnaście lat rowerowych doświadczeń: dudnienie nadjeżdżającego dostawczaka, pomruk czarnej taksówki, sygnał ostrzegawczy ciężarówki skręcającej w lewo. Wciskam się w neoprenową piankę i zanurzam ciało w zimnej wodzie w środku zimy, czując, jak drętwieją mi palce u nóg; słucham, jak woda chlupie i pluska o ściany kąpieliska, jak mój oddech zamienia się w parę na zimnym powietrzu.
W ósmym miesiącu ciąży idę z przyjaciółką do klubu na koncert zespołu, który przeżywa renesans dwadzieścia lat po tym, jak trafił na listy przebojów. Śpiewamy i tańczymy, bo okazuje się, że właściwe słowa i ruchy wyryły się w naszej pamięci i naszych mięśniach, z czego nie zdawałyśmy sobie sprawy. Przez jedną krótką chwilę moje ciało należy równocześnie do dwóch osób: nastolatki, która nuci te hity z przyjaciółkami w centrum handlowym, i kobiety z dzieckiem w brzuchu, które kopie ją do rytmu. Wszystko wróciło na właściwe tory, a ja czuję się tak, jakbym wróciła do siebie.
