Ukochany z piekła rodem - Alek Rogoziński - ebook + książka

Ukochany z piekła rodem ebook

Alek Rogoziński

4,0
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
  • Wydawca: WAB
  • Kategoria: Kryminał
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2021
Opis

Znana pisarka romansów poznaje na urlopie w Zakopanem fotografa współpracującego z magazynami dla kobiet. Przystojny jak sam diabeł Konrad, młodszy od niej o ponad dekadę, wydaje się ucieleśnieniem najskrytszych pragnień. Co z tego jednak, skoro ktoś siekierą brutalnie niszczy marzenia Joanny? Ona tymczasem bierze śledztwo w swoje ręce. Szybko okazuje się, że narzeczony nie miał czystych intencji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 273

Oceny
4,0 (2 oceny)
1
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




ALEK

ROGOZIŃSKI

UKOCHANY Z PIEKŁA RODEM

Copyright © by Alek Rogoziński, MMXXI

Wydanie II zmienione

Warszawa MMXXI

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Dla mojej Mamy i Pawła,

który jako pierwszy powiedział:

„Musisz to wydać!”

Tytułem wstępu…

Ukochany z piekła rodem był moją pierwszą powieścią. Kiedy znalazł się w księgarniach, byłem w siódmym niebie. Potem jednak trafił do rąk mojej przyjaciółki, która dziś redaguje prawie wszystko, co wychodzi spod mojego pióra. Wyłapała ona w książce ze sto literówek, kilkanaście błędów stylistycznych oraz parę logicznych. No i moje samozadowolenie z miejsca trafił szlag. Teoretycznie wiem, że usunięcie tych usterek powinno być zadaniem redakcji i korekty, ale przecież wszystkie pomyłki w książce ostatecznie i tak idą na konto autora. Przeczekałem więc pięć lat, aby w drugim wydaniu powieści co nieco poprawić. Rozpędziłem się jednak tak bardzo, że dopisałem kilka scen, parę zmodyfikowałem i trochę zmieniłem część dialogów. W kinie taki poprawiony film nazywa się „wersją reżyserską”. W literaturze można chyba użyć sformułowania „wersja autorska”. I taką właśnie oddaję w Wasze ręce, licząc na to, że odkryjecie tę książkę raz jeszcze i znów będziecie się podczas jej lektury dobrze bawili. Czego z całego serca Wam życzę.

Alek

Postaci

Konrad Jancewicz – młody fotograf, który z sobie tylko znanych powodów rzucił swoją piękną dziewczynę, aby wdać się w romans ze starszą (acz też atrakcyjną) kobietą.

Joanna Szmidt – najpopularniejsza polska pisarka romansów, nieumiejąca zaakceptować faktu, że ma czterdzieści lat, i w związku z tym zachowująca się wiecznie tak, jakby dopiero wczoraj odebrała świadectwo dojrzałości.

Beata „Betty” Janowska – agentka Joanny, singielka, próbująca rozsądnie kierować karierą swojej chlebodawczyni, co niestety przy Joannie urastało do rangi herkulesowej pracy.

Karol – były kochanek Joanny, bigamista i kłamca.

Dwie kobiety w toalecie – wyjątkowo niedyskretne niewiasty, dzięki którym Joanna dowiaduje się tego, czego nie powinna (a może powinna, rozstrzygniecie sami…).

Krzysztof Darski – komisarz policji, prowadzący śledztwo przy użyciu mocno osobliwych metod.

Ryży Benio – paparazzi, śledzący pilnie każdy krok Joanny.

Tygrys Złocisty – jeden z bossów przestępczego półświatka, mający niezrozumiałą słabość do Betty.

Klaudia Hutniak – nieco przebrzmiała diwa polskiej piosenki, uważająca się za najważniejszą piosenkarkę w historii Układu Słonecznego.

Ewelina – dziennikarka „Koktajlu”, sympatyczna dziewczyna skrzywdzona przez fryzjera.

Sylwia – dziennikarka „Koktajlu”, sprawiająca wrażenie, że wie więcej niż BOR, CBA i kontrwywiad razem wzięte.

Kasia– dziennikarka „Koktajlu”, cicha woda.

Magda – dziennikarka „Koktajlu”, świeżo upieczona matka Polka.

Wiktor – dziennikarz „Koktajlu”, w swoim przekonaniu dotknięty wszystkimi chorobami świata.

Paweł – dziennikarz „Koktajlu”, uczynny i miły człowiek, którego ulubioną formą relaksu jest gotowanie (dziwne, ale prawdziwe).

Dziewczynka – łowczyni autografów.

Monika – szefowa recepcji w wydawnictwie publikującym „Koktajl”.

Asystentka Klaudii Hutniak – zahukana osoba, traktująca z pokorą swoją pracę jako pokutę za grzechy popełnione w poprzednim życiu.

Kamil Majewski – aspirant, jedyny mężczyzna w Polsce, który nie widział sesji z rozebraną Klaudią Hutniak.

Alina Ptasznik – gosposia Joanny, kobieta o gołębim sercu, choć z wyglądu (i tembru głosu) budząca nieodparte skojarzenia z Arnoldem Schwarzeneggerem.

Antoni Wyprych – ogrodnik Joanny, mruk i odludek.

Mama Konrada – surowa starsza pani, z całego serca nienawidząca Joanny.

Agnieszka – porzucona narzeczona Konrada.

Zofia – dziennikarka pisma „Blask!”, która już dawno powinna iść na emeryturę (tylko nie znalazł się nikt odważny, kto by jej to uświadomił).

Mama Darskiego – przeurocza starsza pani, której syn zdradza przez telefon wszystkie tajemnice prowadzonego przez siebie śledztwa.

Prolog

Nieduże zwinięte płótno od kilku tygodni leżało między innymi szpargałami na strychu. Poprzednio wisiało na ścianie, przy schodach prowadzących na pierwsze piętro starej willi. Zdjęte stamtąd w czasie remontu, nie zostało wyrzucone na śmietnik tylko dlatego, że gdy wyjmowano je z ramy, spadło na stertę dokumentów księgowych, które – zgodnie z zaleceniem urzędu skarbowego – trzeba było przechowywać przez pięć lat. Nikt nie zdawał sobie sprawy z jego wartości. Nikt z ekipy remontowej nie poświęcił mu ani chwili uwagi, zwłaszcza gdy pani domu powiedziała lekceważąco: „I jeszcze zabierzcie stąd ten czarny bohomaz, bo mi się nie komponuje z tapetą w motyle! Tylko zostawcie ramę! Będzie idealna na moje zdjęcie z fanami!”. Takim sposobem obraz trafił do kartonowego pudła, które następnie rzucono w najciemniejszy kąt strychu…

Mniej więcej miesiąc później młody fotograf, czekając na wizytę u dentysty, otworzył magazyn „Twój Dom” i zaczął przeglądać rubrykę Metamorfozy. Nagle jego wzrok przykuł pewien detal na jednym ze zdjęć. Fotograf z niedowierzaniem wyciągnął swojego smartfona i wpisał kilka słów do wyszukiwarki. Ta w odpowiedzi wyświetliła mu długą listę haseł i zdjęć. Fotograf kliknął w jedno z nich i dokładnie przeczytał znajdujący się pod nim opis. A więc się nie mylił! Zapominając o ćmiącym kilkudniowym bólu dolnej piątki, zerwał się z krzesła i szybkim krokiem opuścił poczekalnię. Kiedy znalazł się na dworze, wybrał numer telefonu, odbył krótką rozmowę, po czym wsiadł na motor. Odpalił go i w takim tempie, jakby jechał do pożaru, skierował się w stronę Dworca Centralnego. Wiedział, że nie ma ani chwili do stracenia!

Rozdział 1

– Jest pani cudowna!

Joanna podniosła wzrok znad książki, którą właśnie podpisywała, i spróbowała przywołać na twarz coś w rodzaju dziękczynnego uśmiechu. W tej samej chwili oślepił ją błysk flesza aparatu, którym dobrotliwie wyglądająca starsza pani uwieczniła moment składania autografu na egzemplarzu swojej ulubionej powieści Miłość w cieniu topoli.

– Och, przepraszam… – powiedziała staruszka. – Wnuczek kupił mi taki wynalazek i nie za bardzo jeszcze wiem, jak się nim posługiwać.

„Głupi bachor” – pomyślała w duchu Joanna, ale głośno oznajmiła:

– Nie szkodzi, sama nie wiem, jak używać połowy sprzętów, które mam w domu. Ekspres do kawy to dla mnie prawdziwa zagadka!

Starsza pani uroczo się uśmiechnęła i odebrała swój egzemplarz książki. Joanna westchnęła i ze zrezygnowaniem pomieszanym z irytacją spojrzała na niekończącą się kolejkę chętnych po autograf.

Smutna prawda była taka, że Joanna nie przepadała za targami książki. Zdecydowanie bardziej lubiła kameralne spotkania w bibliotekach albo domach kultury. Może i nie przyciągały one aż takich tłumów, ale za to mogła tam każdej wielbicielce swojej twórczości poświęcić tyle czasu, ile było trzeba, porozmawiać, wymyślić oryginalną dedykację zamiast pisanej pospiesznie targowej: „Miłego! Joanna Szmidt”. Na Stadionie Narodowym, obserwowana przez setki ludzi, czuła się niczym foka w zoo i zawsze pod koniec dnia dziwiła się, że nikt nie rzucił jej piłki, żeby ją pokręciła na nosie. Zaskakujące, bo gdy jeszcze była czytelniczką, a nie pisarką, zawsze jeździła na targi z przyjemnością. Kiedy więc po wydaniu trzech książek została zaproszona już jako autorka, była wniebowzięta. Przez tydzień chodziła po sklepach, wybierając odpowiednią kreację, a potem spędziła niezliczone godziny u kosmetyczki, wizażystki i fryzjerki. Wszystko po to, aby zrobić jak najlepsze wrażenie. Niestety maj tamtego roku postanowił nagle zamienić się w środek lipca, i to w Afryce, a w dodatku na targach popsuła się klimatyzacja. Po kilkunastu minutach zgrzana i spocona Szmidt, którą tego popołudnia ostry makijaż miał przemienić w kobietę wampa, zaczęła bardziej przypominać topielicę. Do tego w kolejce do niej ustawiły się na zmianę przygłuche staruszki wykrzykujące jej swoje imiona głosem walkirii oraz zboczeńcy czyniący jej niedwuznaczne propozycje. Po tej pierwszej przygodzie przyszła pora na następną. Jeszcze gorszą. Joanna miała już wtedy na koncie kilka książek, które cieszyły się wzięciem nie tylko w Polsce, ale i za granicą. Z okazji wydania kolejnej powieści jej wydawca wpadł na genialny pomysł zorganizowania na targach konferencji prasowej. Wszystko szło w miarę dobrze aż do chwili, gdy jednemu z dziennikarzy przyszło do głowy zadać pozornie niewinne pytanie:

– Zawsze mówi pani, że tworząc sylwetki swoich bohaterów, inspiruje się pani ludźmi, których spotyka pani na co dzień, znajomymi, przyjaciółmi. Na kim więc wzorowała pani postaci Eustachego i Zacharego z Romansu o smaku wina?

Bohaterowie ci byli wiecznie nabzdryngolonymi prostakami, których stłamszone żony zdecydowały się uciec na dwa tygodnie na wakacje do Toskanii. Tam zaś poznały przystojnych i romantycznych młodzieńców, z którymi na zmianę zwiedzały lokalne winnice, nadużywały lokalnych trunków i uprawiały szalony seks, nie dostając przy tym – co sama Joanna uważała za niezbyt przekonujące w swojej powieści – ani razu bólu głowy. Na koniec zaś zdecydowały się wysłać mężom papiery rozwodowe i zostać na stałe w słonecznej Italii tudzież otworzyć tam winnicę i pensjonat o mile brzmiącej i dającej nadzieję na lepsze jutro nazwie Seconda Possibilità, czyli Druga Szansa.

– Na kim ich wzorowałam? Na ruskich turystach na Rodos! – odpowiedziała beztrosko, zanim się zastanowiła. – W życiu nie spotkałam takich buraków ani buców!

Odpowiedź, acz szczera i zgodna z prawdą, wywołała już nawet nie burzę, ale prawdziwe tornado. Traf bowiem chciał, że na sali obecna była także przedstawicielka rosyjskiej gazety „Echa Moskwy”, która następnego dnia opublikowała sprawozdanie z konferencji pod uroczym tytułem: „Polska grafomanka pluje w twarz rosyjskim patriotom!”, w którym zasugerowała, że szkalowanie bohaterów znad Wołgi jest „świadomym działaniem sił antyrosyjskich” i „graniem na polskiej nienawiści do Rosjan”. Na nic zdały się tłumaczenia Joanny, że kocha rodaków Dostojewskiego jako takich, a podpadły jej jedynie dwa wyjątkowo niekulturalne i obdarzone tabunem rozwydrzonych dzieci małżeństwa, z którymi zmuszona była dzielić piętro w hotelu na Rodos i które zamieniły jej wakacje w piekło, tak że musiała potem jechać na kolejny urlop, żeby ukoić nerwy. A co do grania na czymkolwiek, to potrafi od biedy jedynie wydusić jakiś dźwięk z fletu prostego, a i to z takim skutkiem, że w szkole nikt nie umiał się domyślić, czy to, co usiłuje przedstawić, jest melodią Bogurodzicy, czy też radosnego utworu o dramacie czworonoga pod tytułem Wlazł kotek na płotek. Sprawa niefortunnej wypowiedzi Szmidt trafiła nawet do sejmu i była przedmiotem burzliwej debaty, podczas której jednego prorosyjskiego posła o mało co nie trafiła na mównicy apopleksja.

Od tego czasu awersja pisarki do targów wzrosła jeszcze bardziej.

Niestety jej menedżerka upierała się, że Joanna musi na nich bywać, co zawsze powodowało sprzeczkę i ciche dni między paniami. Pierwsza po takiej scysji z reguły poddawała się pisarka. I to nie tylko dlatego, że bez Beaty, zdrobniale zwanej przez nią Betty, nie potrafiła załatwić żadnej ważniejszej sprawy. Po prostu wiadomo było, że jej agentka nie odezwie się do niej pierwsza. Słynęła bowiem ze skłonności do „zawzinania się”, z której to cechy była zresztą szalenie dumna. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że upór Betty sprawdzał się doskonale, gdy wojowała ona o honoraria z wydawcami albo ustawiała do pionu krytyków literackich, którzy twórczość jej szefowej określali mianem „taniego porno dla znudzonych gospodyń domowych”, mówiąc im, żeby poszukali sobie porządnego powrozu i poszli się powiesić na najbliższym drzewie, które wyrośnie im na drodze.

– Joanna Szmidt sprzedała kilka milionów egzemplarzy książek na całym świecie i zdobyła dwadzieścia prestiżowych nagród literackich. A pana jedynym osiągnięciem jest regularne zamienianie tlenu w dwutlenek węgla. Poza tym pańska recenzja świadczy o tym, że jest pan wtórnym analfabetą. Mamusia pewnie nosiła kobiałki z serem i jajkami do szkoły, żeby pana przepchnęli z klasy do klasy, ale powinna raczej robić z tego jajecznicę, żeby miał pan więcej siły do pracy przy opróżnianiu pojemników ze śmieciami. Bo tylko do tego się pan nadaje! – wykrzyczała kiedyś jednemu z nieprzychylnych Joannie recenzentów, a następnie pojechała do redakcji jego pisma i na wszystkich drzwiach przylepiła wielkie kartki z hasłem „Kupię tanio viagrę” i podpisem pechowego recenzenta, który śmiał nazwać twórczość Joanny „literackim disco polo”.

Pisarka wiedziała, że Betty skoczyłaby za nią w ogień, i dlatego pozwalała jej na kierowanie swoim życiem i obrażanie się za każdym razem, kiedy śmiała zrobić coś bez konsultacji ze swoim aniołem stróżem. I choć większość takich samowolek kończyła się mniejszymi czy większymi wpadkami, a potem powtarzanym jak mantra przez menedżerkę komentarzem: „Od początku ci mówiłam, że tak będzie!”, to z roku na rok Szmidt coraz mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że jej uzależnienie od menedżerki to pierwsza rzecz, jaką powinna zmienić w swoim życiu. Kiedy więc poznała kolejnego „mężczyznę idealnego”, starannie dopilnowała, aby Betty dowiedziała się o nim dopiero wtedy, gdy ów się do niej wprowadził. Zgodnie z przewidywaniami Joanny obecność Konrada w jej pięknej, luksusowej willi w podwarszawskim Milanówku agentka potraktowała co najmniej tak, jakby pisarka zaczęła hodować w basenie krokodyle i piranie, ewentualnie sprowadziła do ogrodu kozę i chciała ją codziennie doić.

– To łowca posagów! – zawyrokowała na dzień dobry.

– Ale ja nie mam posagu – zauważyła trzeźwo Joanna.

– Wiesz, o co mi chodzi! – upierała się Betty. – Jaki jest inny powód, żeby ktoś, kto jeszcze parę lat temu sikał w pampersa, miał romansować z ryczącą czterdziestką?

– Po pierwsze, on ma dwadzieścia siedem lat, a po drugie, nie powiedziałam mu, ile ja mam – wyjaśniła niepewnie pisarka. – Trochę sobie odjęłam…

– Ile? – zaciekawiła się Betty.

– Odrobinkę…

– To znaczy?

– No dobrze, skoro musisz wiedzieć, powiedziałam mu, że mam dwadzieścia dziewięć – rzuciła gniewnie Joanna.

– Liczyłaś na to, że jest pacjentem zakładu dla ociemniałych w Laskach?! – parsknęła Betty. – Poza tym w dobie Wikipedii to żałosne…

– Powiedziałam, że tam jest przekłamanie, bo cyferki im się pozamieniały. Taki czeski błąd…

– Jasne. I wyszło z tego, że pierwszą książkę napisałaś w przedszkolu, pewnie w przerwie między leżakowaniem a zabawą w kółko graniaste…

– Myślisz, że nie wyglądam na dwadzieścia dziewięć? – zasmuciła się Joanna.

– Myślę, że wyglądasz na czterdzieści, a on na twojego syna, i powinnaś to jak najszybciej zakończyć – zawyrokowała Betty, mijając się mocno z prawdą, bo o Joannie można było powiedzieć wszystko, ale nie to, że prezentuje się jak kobieta w średnim wieku. Ze swoją perfekcyjną figurą, długimi blond włosami i idealnie gładką twarzą, na której nawet z lupą próżno było szukać jakiegokolwiek śladu ingerencji chirurga plastycznego, mogła spokojnie uchodzić za osobę, która ma jeszcze sporo czasu do zdmuchnięcia z tortu czterdziestu świeczek.

– Nic nie będę kończyła! – zbuntowała się pisarka. – Konrad to mój ideał, jest mi z nim fantastycznie, a poza tym mamy bossski seks!

– Jakby ci było jeszcze mało przygód… – mruknęła niechętnie Betty, z niesmakiem patrząc na pracodawczynię.

Joanna wzruszyła ramionami. Jak większość pisarek romansów uważała za swój zawodowy obowiązek nawiązywanie jak największej liczby kontaktów z płcią przeciwną. „Nie można uczyć jazdy samochodem, jeśli się nigdy wcześniej nie siedziało za kierownicą” – zwykła mawiać.

Niestety ilość miłosnych podbojów Szmidt w żaden sposób nie chciała iść w parze z ich jakością. Kiedy osiągała pierwsze sukcesy literackie, związana była ze starszym od siebie o kilka lat Karolem, jak jej się wydawało, znakomitym materiałem na męża i ojca jej dzieci. Jak się rychło okazało, zdanie Joanny w kwestii atrakcyjności jej partnera podzielały też inne panie, a Karolowi jakoś niezręcznie było którąkolwiek z nich rozczarować. W rezultacie w ciągu kilkunastu miesięcy, w czasie których mieszkał już z pisarką w jej odziedziczonym po babci warszawskim M3, został ojcem trojga dzieci różnych innych kobiet. Joanna dowiedziała się o tym przypadkiem, kiedy pewnego wieczoru, myśląc, że otwiera rachunek za prąd, przeczytała pismo z sądu wzywające Karola na rozprawę o ustalenie alimentów. Spakowała wtedy wszystkie jego rzeczy i grzecznie poczekała kilka godzin, aż jej ukochany wróci z pracy. W tym czasie doszła do wniosku, że zamiast przywitać go solidnym uderzeniem wałkiem kuchennym w potylicę albo zrzuceniem mu walizek z okna na głowę, co planowała pierwotnie, lepiej będzie zadziałać dyplomatycznie. Przygotowała więc kolację przy świecach, obficie dodając do ulubionej zupy swojego ukochanego senesu i lactulosum, kupionych jakiś czas temu, gdy jej kot cierpiał na zaparcia, a do sałatki użyła szynki parmeńskiej, która przeterminowała się miesiąc wcześniej i przez zapominalstwo przeleżała w lodówce, schowana za serami pleśniowymi.

– Myślisz, że bylibyśmy dobrymi rodzicami? – zagadnęła, gdy jej ukochany zasiadł do stołu i zaczął konsumować naszpikowaną niespodziankami zupę.

– A skąd takie pytanie? – Karol spojrzał na nią zdziwiony.

– Pomyślałam, że to dobry moment. Mieszkamy razem, tak bardzo się kochamy… – powiedziała Joanna, w duchu zastanawiając się, czy zamiast środków przeczyszczających nie powinna dodać do zupy kawałków szkła albo choć jednego małego gwoździka.

– Skarbie, dziecko to obowiązki, uwiązanie w domu – tłumaczył Karol. – A my przecież tak dobrze się bawimy…

„No, ja dopiero zaraz zacznę, ty smętny fiutku” – pomyślała Joanna, ale głośno powiedziała:

– Myślałam o chłopcu… – Po czym przypomniawszy sobie treść pozwu, dodała: – Dalibyśmy mu na imię… na przykład… Artur!

Karol zachłysnął się zupą, a w jego oczach mignęła panika. Szybko się jednak opanował.

– Artur? Skąd taki pomysł? – zapytał nieswoim głosem i ku uciesze partnerki przyspieszył konsumowanie zupy.

– To ładne imię… – Joanna nadała swojemu głosowi nieco rozmarzony ton. – Jak król Artur. Niezłomny rycerz, zawsze wierny swojej ukochanej Ginewrze…

– Nie rozumiem, co cię dzisiaj opętało – mruknął Karol. – Artur to beznadziejne imię.

– Rozumiem więc, że matka twojego syna wybrała je bez konsultacji z tobą?

– Że co?!

– Że to, ty zdradliwy, oślizgły sukinsynu! – wybuchła Joanna, tracąc cierpliwość. – Wynoś się z mojego domu i nigdy więcej nie pokazuj mi się na oczy! Ty gnido! Twoje walizki stoją w sypialni. Zabieraj je i spadaj!

– Kochanie… – powiedział Karol niepewnie. – Nie czuję się najlepiej…

– Nic mnie to nie obchodzi. Wynoś się!

– Ale ja naprawdę nie czuję się dobrze…

– Won, gadzie!

W obliczu furii w oczach Joanny Karol chwycił walizki i szybko opuścił jej mieszkanie. Pisarka przez okno zobaczyła, jak były ukochany pędem leci do samochodu, pospiesznie ładuje walizy do bagażnika i rusza z takim impetem, jakby był strażakiem i spieszył się do pożaru. Nieco później dowiedziała się, że jej zupa spełniła swoje zadanie i następnego dnia Karol musiał zmienić w samochodzie nie tylko tapicerkę, ale i cały fotel po stronie kierowcy, a wietrzenie auta trwało kilka kolejnych dni. Zdecydowanie poprawiło jej to humor.

Po Karolu przyszła pora na Dariusza. Miły i romantyczny na początku znajomości, osobnik ten okazał się psychopatycznym zazdrośnikiem. Granicę zdrowego rozsądku przekroczył, gdy przydybał Joannę na rodzinnym obiedzie z jej ciotecznym bratem i – nie słuchając żadnych wyjaśnień – oskarżył ich o romans, w ataku furii wylał na brata pół białego, na szczęście niezbyt ciepłego żurku i zelżył go mianem „wyrwidupa”, a Joannę – „cichodajki”.

Potem do galerii miłosnych pomyłek pisarki dołączyli jeszcze:

– zakompleksiony Tadzio („Ale naprawdę było ci dobrze? Wszystko ci się podobało? Nie jest ZA MAŁY?”),

– uzależniony od pornografii Michaś („Przysięgam ci, że te pliki wgrały się same. Ściągnąłem nową wersję programu antywirusowego i te gołe Murzynki wskoczyły mi automatycznie!”),

– kryptogej Marcin („Myślisz, że wyrobię sobie takie mięśnie jak ten wysoki blondyn, który leżał obok nas wczoraj na plaży?”), a także

– przystojny, ale za to kompletnie wyprany z poczucia humoru Waldek („Zupełnie nie rozumiem, co ludzie widzą w Przyjaciołach, to taki nudny serial i nic się tam nie dzieje…”).

Kiedy więc Joanna poznała Konrada, który:

a) nie oglądał się za innymi facetami,

b) nie złożył jej na pierwszej randce kuszącej propozycji „szybkiego numerka w samochodzie”,

c) nie zastanawiał się, czy Tołstoj to aby nie jakiś nowy gracz w drużynie Spartak Moskwa,

d) był miły, zadbany, męski i przystojny,

uznała, że małe kłamstewko dotyczące jej wieku będzie jedynie środkiem uświęcającym cel. A celem Joanny było oczywiście zakochać się, i to taką miłością, jaka zdarza się tylko w bajkach, ewentualnie co bardziej kiczowatych hollywoodzkich romansidłach. Od lat tworzyła swój ideał mężczyzny. A ponieważ każdy napotkany przez nią facet coraz bardziej od tego ideału się oddalał, w pewnym momencie straciła kontrolę i wymyśliła kogoś, kto nie miał prawa pojawić się na tym pełnym pomyłek padole. Miał to być mężczyzna o bezbłędnym ciele, twarzy młodego Brada Pitta i pasującej do tego umysłowości. Romantyczny, ale i zdolny jednym ciosem powalić każdego złoczyńcę. Kiedy trzeba, tryskający inteligentnym poczuciem humoru, a kiedy trzeba – z powagą i budzącą respekt władczością potrafiący rozstrzygnąć każdy konflikt. Oczytany, elegancki, znający się na tysiącu spraw, uwielbiający gotować, prać, prasować i sprzątać (bo do tych wszystkich czynności ona sama nie miała nabożeństwa), perfekcyjny kierowca, jeszcze lepszy kochanek, a w przyszłości odpowiedzialny ojciec ich wymarzonego dziecka (jednego, bo drugie ponoć psuje figurę). W dodatku miał ją nosić na rękach, być ślepym na jej – i tak przecież nieliczne i nieistotne – wady, świata poza nią nie widzieć i jak najczęściej zaskakiwać ją nowymi pomysłami. Swój ideał opisała na kartach czterdziestu powieści, traktując to jako coś w rodzaju sygnału SOS wysyłanego do tego jedynego, który, w co święcie wierzyła, gdzieś tam musiał istnieć. Niestety mężczyźni nie czytali jej książek, a jeśli już trafił się jakiś wyjątek, to – jak sama trzeźwo zauważała – był to najlepszy dowód na to, że nie nadawał się na jej partnera…

Kolejka chętnych po autograf Joanny nie zmniejszała się ani trochę. Z sąsiedniego stoiska zazdrosnym wzrokiem spoglądała na nią nudząca się jak mops autorka książek o hodowli pszczół. Szmidt uśmiechnęła się do niej przepraszająco.

– Jak myślisz, ile jeszcze to potrwa? – zapytała, kiedy Betty przyniosła jej wodę mineralną. – Już i tak musiałam odwołać Konrada, który miał ze mną wrócić do Milanówka. Jak zobaczyłam ten wściekły tłum, to od razu kazałam mu jechać tam samemu…

– To zależy od tempa, w jakim będziesz podpisywać – odpowiedziała Betty. – Ale na pewno jeszcze ze dwie godziny.

– Może powinnam na takie okazje zatrudniać sobowtóra? – zamyśliła się Joanna. – Ponoć w Kielcach jest jedna kobieta, która wygląda jak moja siostra bliźniaczka. Zdobyła za to nagrodę na jakimś zlocie klonów czy czymś takim. No dobrze, skoro to ma tyle trwać, to muszę skoczyć do toalety. Ogłoś, że nie uciekam na zawsze, bo ci ludzie gotowi są mnie rozszarpać po drodze.

Betty wzięła mikrofon i w imieniu Joanny zaczęła przepraszać za krótką przerwę. Autorka wykorzystała ten moment i szybkim krokiem podążyła w stronę toalet. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie uciec windą, która właśnie kusząco nadjechała, ewentualnie zatrzasnąć się w ubikacji i nie wyjść z niej do późnej nocy, ale zrezygnowała z tych pomysłów. Skoro jej wielbiciele zadali sobie tyle trudu, przejechali pewnie szmat drogi, karnie stoją w kolejce, to głupio byłoby im wywinąć taki numer. Nawet swoje naturalne potrzeby Joanna starała się załatwić jak najszybciej. Kiedy jednak już miała wyjść z kabiny, usłyszała, jak do toalety wchodzi ktoś jeszcze. Odruchowo cofnęła rękę z klamki.

– Nieźle się trzyma jak na swoje lata – dobiegł ją niski, ale z pewnością damski głos.

– No… Musi mieć już jakoś pod pięćdziesiątkę, ale zupełnie tego po niej nie widać – odpowiedział drugi, dla odmiany wysoki damski głos.

– Jak nic botoks – zawyrokował głos pierwszy tonem znawcy – albo lifting. Pewnie jest tak naciągnięta, że jak się uśmiecha, to piersi jej się same unoszą.

– Hi, hi, hi, hi, hi…

„Ciekawe, o kim mówią. Pewnie o tej bidulce od książek o seksie. Faktycznie, wygląda tak, jakby cały czas jechała pod wiatr na motorze…” – zastanowiła się Joanna.

– Albo konserwuje ją ten nowy kochanek – powiedział głos pierwszy. – Przeczytałam w „Koktajlu”, że to jakiś dzieciak…

– Skądś musi czerpać pomysły do tych swoich marnych romansideł…

Joanna zamarła. Wstrętne baby najwyraźniej plotkowały o niej! Pięćdziesiątka… Matko pańska!

– Znam byłą dziewczynę tego jej Konrada – kontynuował cieńszy głos. – Ona nazywa go Kondzio. Byli w sobie bardzo zakochani. Ona już nawet zaczęła rozglądać się za suknią ślubną. Aż któregoś dnia powiedział jej, że wybiera się z kolegami na narty w góry, co było o tyle ponoć dziwne, że wcześniej miał jakieś inne plany i sporo pilnej roboty na głowie. Przez pierwszych kilka dni dzwonił, wysyłał esemesy, wszystko było w porządku. A potem któregoś dnia napisał jej, żeby o nim zapomniała, że nie jest jej wart i żeby poszukała sobie kogoś lepszego. Przestał odbierać od niej telefony, nie odpowiadał na wiadomości…

Joanna, którą opowieść pozbawiła tchu, poczuła, że za moment się udusi. Nic nie wiedziała o żadnej dziewczynie. Konrad, młody fotograf, którego faktycznie poznała na stoku w Zakopanem, przedstawił się jej jako singiel, od lat bezskutecznie szukający swojej drugiej połówki. Ich romans, skonsumowany piątego dnia znajomości w góralskiej chacie, którą od lat wynajmowała zimą, w mgnieniu oka nabrał zawrotnego tempa. Szybko padły wielkie deklaracje i kiedy wrócili do Warszawy, byli już w poważnym (na tyle, na ile można było po tygodniu znajomości) związku. Nigdy nie było mowy o żadnej trzeciej osobie…

– I co dalej? – Grubszy głos zadał dokładnie to samo pytanie, które kołatało się po głowie Joanny.

– Kiedy wrócił do Warszawy, próbowała się z nim spotkać, ale unikał jej, jak mógł – kontynuowała dama o wyższym głosie. – Dopadła go wreszcie kiedyś, jak wychodził z jednej redakcji. Była wielka scena, płacz, krzyki, aż wreszcie ją odepchnął, nakrzyczał, żeby się nie kompromitowała publicznie i dała mu święty spokój, bo ma teraz na oku dobry interes i nie zamierza zmarnować takiej okazji…

„Interes? Jaki znowu interes?” – pomyślała spłoszona Szmidt.

– Myślisz, że ten babsztyl mu płaci? – spytał z niekłamanym zainteresowaniem pierwszy głos.

– To chyba oczywiste! – prychnął drugi. – Widziałaś, jak on wygląda. Rewelacyjny chłopak, każda by na niego poleciała! Nie wierzę, że z własnej woli jest z kimś, kto powinien szukać partnera w domu spokojnej starości… Jak stąd wyjdziemy, to chodźmy jeszcze na kawę, bo to dłuższa historia. Wszystko ci opowiem. Skończ już wreszcie się lalunić! Bo przeleci nam kolejka i nie zdobędziemy autografu tej baby. Moja mama nigdy by mi tego nie darowała! Doprawdy nie wiem, czemu tak się zaczytuje w tych grafomaństwach. To pewnie pierwszy objaw demencji…

– Jeszcze tylko odrobina błyszczyku… Voilà, gotowe!

Kobiety opuściły toaletę. Joanna przez chwilę nie umiała zebrać myśli. Z jednej strony wiedziała, że mogły to być zwykłe plotki, które niekoniecznie muszą się pokrywać z rzeczywistością. Ale z drugiej – to, co usłyszała, wypowiedziane było tak pewnym siebie tonem, że aż niemożliwe, żeby nie było w tym choć odrobiny prawdy. A już i ta odrobina wystarczyła, żeby na jej idealny romans padł cień. Ciekawe, swoją drogą, kim były te dwie wścibskie baby. Pisarka, ogarnięta nagłą potrzebą dokonania konfrontacji z nimi, czym prędzej opuściła toaletę. Niestety nie zrealizowała swojego zamierzenia. Za progiem czyhał bowiem na nią Sergiusz Zwierz, redaktor naczelny portalu Horyzonty Literatury.

– Pani Joanno, jakże miło mi panią widzieć! – Dopadł do niej, po czym chwycił jej rękę i złożył na niej pocałunek, przy okazji ozdabiając ją jakąś tajemniczą kremową wydzieliną, którą pisarka po chwili namysłu zidentyfikowała jako nieświeżą śmietanę. Zważywszy na to, że godzinę wcześniej widziała, jak Sergiusz pałaszuje w barze „tradycyjny polski obiad”, składający się ze schabowego, ziemniaków i tony mizerii, nawet się nie zdziwiła. Za każdym razem, kiedy widziała Zwierza, obdarzonego zarostem godnym wikinga, była pewna, że jego potwornie zaniedbana broda musi kryć wiele niespodzianek. Nie myślała tylko, że jedna z nich wyląduje na jej dłoni. – Mam dla pani nagrodę od naszych czytelników!

Joanna popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

– Jaką nagrodę?! – zapytała, rozglądając się dokoła i zastanawiając, które ze spacerujących po stadionie kobiet obgadywały ją chwilę wcześniej w wychodku. Stanowczo na targach kręciło się zbyt dużo osób! Niech to jasna cholera…

– Za najlepszą książkę wiosny – wyjaśnił jej Sergiusz. – Miło mi poinformować, że czytelnicy naszego portalu zadecydowali, że tytuł ten zdobędzie pani powieść Serce żądzą płonące. Chciałbym wręczyć pani tę oto statuetkę… – Otworzył trzymany w rękach plecak i zaczął gorączkowo w nim grzebać. – Pani mi to z łaski swojej potrzyma – rzekł do Joanny, wręczając jej po chwili jakiś niewielki walcowaty przedmiot zawinięty szczelnie w srebrzystą folię. – To jeszcze nie nagroda.

– A co? – spytała podejrzliwie pisarka, przejmując od niego pakunek.

– Kebab – odpowiedział Zwierz, nadal penetrując zawzięcie, acz i po omacku wnętrze plecaka. – Se go kupiłem na dworcu i zostawiłem na później. Bo restauracja działa tutaj tylko do czwartej, a ja muszę zostać do samego końca i potem będę głodny. O, mam!

Wyciągnął z plecaka niewielki pseudozłotawy, plastikowy koszmarek przedstawiający coś, co zdaniem Joanny wyglądało jak Quasimodo trzymający w rękach gofrownicę.

– To nasza statuetka – poinformował ją szalenie dumny Zwierz. – Złoty Henryk czytający książkę, na której, jak pani zauważy, wygrawerowaliśmy tytuł pani powieści.

Joanna w ostatniej chwili ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć, że z dwojga złego wolałaby zatrzymać kebab. Zastanowiła się za to, czy zna jakichś potomków Sienkiewicza, którzy mogliby pozwać do sądu twórców tego szkaradztwa oraz na wszelki wypadek też wręczającego je Zwierza. 

– A teraz musimy uwiecznić moment wręczenia na zdjęciu… – rzekł Sergiusz, wyciągając z kieszeni spodni mały aparat fotograficzny.

– Czy pan oszalał?! – Gniewny okrzyk Betty przywrócił Joannie odrobinę przytomności. – Można wiedzieć, co pan robi?

Sergiusz na widok wściekłego wzroku agentki wyraźnie się spłoszył.

– Zdjęcie ze statu… – zaczął tłumaczyć, ale Betty nie dała mu dokończyć.

– Naprawdę uważa pan, że najlepszym miejscem na wręczenie nagrody jest wejście do kibla? – fuknęła z wściekłością. – Dobrze, że w ogóle nie zrobił pan tego w środku! Na tle kabin!

– Ale… Ja… To znaczy… – Czerwony na twarzy Zwierz z przejęcia zaczął się jąkać.

– Żadnego ale! – warknęła Betty. – Niech pan zabiera tego złotego pokurcza…

– Henryka…

– Jak zwał, tak zwał. Niech pan go zabiera i zastanowi się nad tym, co wyprawia! Naprawdę uważa pan, że czytelnicy pana portalu ucieszą się ze zdjęcia Joanny na tle napisu „Papier toaletowy dwa złote pięćdziesiąt groszy, płatne z góry”? Serio?! Niech pan mi zniknie z oczu. I to w te pędy!

Sergiusz zrobił w tył zwrot. Joanna popukała go w ramię, a kiedy się odwrócił, oddała mu kebab. Zwierz skinął głową z wdzięcznością, po czym szybkim krokiem oddalił się z miejsca swojej hańby.

– A ty – Betty popatrzyła z wściekłością na pisarkę – jesteś tu już chyba z pół godziny! Ile można?! Chcesz, żeby Sensatek znów napisał, że cierpisz na zapalenie pęcherza, jak tydzień temu, kiedy musiałaś cztery raz wyjść do toalety w czasie konferencji na temat owrzodzenia dwunastnicy? I żeby pod tym newsem wyświetliła się reklama środków na nietrzymanie moczu?!

– Już ci tłumaczyłam, że Konrad wybierał wtedy lampy do salonu na dole i musiał się ze mną konsultować – wyjaśniła Joanna. – Poza tym nie rozumiem, po co ty mnie wrabiasz w takie nudziarstwa.

– Sprzęt do szpitali funduje…

– …firma, której właściciel jest też prezesem mojego wydawnictwa – dokończyła Joanna. – Bla, bla, bla… I co z tego? Nadal uważam, że są granice podlizywania się wydawcom. Przecież oni ze mnie żyją!

– A ty z nich – powiedziała Betty, która zawsze lubiła mieć ostatnie słowo. – No już! Wracamy na miejsce, bo ludzie są tak nabuzowani, że zaraz rozniosą stoisko.

Joanna posłusznie podreptała za nią, po czym dokończyła składanie autografów.

Zmierzchało, kiedy wreszcie wyszła z Narodowego. Pożegnała się z Betty mieszkającą w centrum Warszawy, wsiadła do swojego ferrari i zanim ruszyła, wybrała numer Konrada. Wiedząc, że jej ukochany jutro od wczesnego świtu ma sesję z jedną z kapryśnych polskich diw, chciała go uprzedzić, żeby mimo wszystko nie kładł się zbyt wcześnie spać. „Muszę z nim wyjaśnić te plotki jeszcze dzisiaj, bo inaczej pęknę” – pomyślała. Cierpliwość nigdy nie była jej mocną stroną. Niestety Konrad nie odbierał i najpewniej miał wyłączoną komórkę, bo od razu odzywała się poczta głosowa z prośbą o nagranie wiadomości. Joanna spróbowała połączyć się trzy razy i wreszcie zniecierpliwiona rzuciła z furią telefon na tylne siedzenie wozu. „Już ja mu pokażę wczesne pójście spać!” – pomyślała mściwie, ruszając w kierunku Milanówka.

Traf chciał, że tego wieczoru z reguły zatłoczona droga do jej miasteczka była prawie pusta. Pisarka docisnęła gaz i dotarła do celu w niecałe trzy kwadranse. Milanówek, o tej porze niemal zupełnie opustoszały, przywitał ją jak zawsze sielskim widokiem. Joanna kochała tę mieścinę, odkąd przyjechała tu po raz pierwszy jako mała dziewczynka wraz z dziadkami. Pamiętała, jak babcia opowiadała jej w pociągu, że jadą zobaczyć „miasto ogród”, a potem jak spacerowali po zielonych alejkach wśród pięknych willi. I choć od tamtego czasu minęło ponad trzydzieści lat, Milanówek nadal kojarzył się jej z bajką. Kiedy więc zaczęła się rozglądać za własnym miejscem na ziemi, odrzucała – być może podświadomie – wszystkie oferty, aż znalazła tę ze swojego wymarzonego miasteczka.

Stara willa, leżąca nieco na uboczu, należała kiedyś do znanej śpiewaczki operowej. Kiedy kobieta zmarła, jej spadkobiercy, porozsiewani po różnych zakątkach globu, nie wykazali specjalnego zainteresowania nieruchomością, która w związku z tym z roku na rok coraz bardziej podupadała. Gdy wreszcie trzy lata temu wnuczka śpiewaczki zdecydowała się wystawić posiadłość na sprzedaż, z niegdyś zapierającego dech w piersiach budynku zostało kilka smutnych i straszących z daleka ścian, po których hulał wiatr i buszowały koty. Nic więc dziwnego, że choć willę wystawiono w wyjątkowo okazyjnej cenie, oferta nie cieszyła się specjalnym wzięciem. Joanna też na początku nie była nastawiona zbyt optymistycznie, tym bardziej że na zadane przez telefon pytanie: „Jak pani myśli, ile trzeba wyłożyć na remont?”, wnuczka śpiewaczki odpowiedziała wprost: „Remont? Lepiej będzie to zburzyć i postawić coś nowego!”. Mimo to Joanna pojechała na oględziny i od razu się w tym miejscu zakochała. To prawda, że w ogrodzie rosły jedynie chwasty, a sam dom wyglądał tak, jakby ktoś go przed chwilą zbombardował. Było jednak w tym wszystkim coś magicznego, czego sama pisarka nie umiała do końca sprecyzować. Chodziła po posiadłości jak zauroczona, a towarzyszący jej agent myślał w tym czasie, że różne już miewał klientki, ale tak zidiociałej to jeszcze chyba nigdy.

– To wszystko prawda, co brukowce piszą o artystach – zwierzył się wieczorem żonie. – Ta Szmidt to chyba była pijana albo naćpana. Nie dość, że łaziła po tej ruinie tak, jakby oglądała pałac w Wersalu, to jeszcze zapłaciła cenę wywoławczą. Kretynka!

Tymczasem kretynka dzwoniła już do znajomej architektki, żeby przekazać jej wizję tego, jak posiadłość ma wyglądać w przyszłości. Kiedy pół roku później ten sam agent przez przypadek przejeżdżał obok willi Joanny, aż cofnął samochód, żeby zobaczyć, czy nie śni. Zamiast scenerii odpowiedniej do kręcenia horroru zobaczył piękny ogród i lśniący nowością dom, którego nie powstydziłaby się angielska królowa. Zszokowany wgapiał się w niego kilka minut, a kiedy ruszył, z wrażenia o mało nie wpakował się pod ciężarówkę przewożącą na miejsce meble pisarki.

Joanna dojechała do bramy swojej posiadłości. Mogła ją otworzyć sama, ale postanowiła obudzić ukochanego. Zamiast wybrać na szyfrowym zamku odpowiedni kod, przycisnęła dzwonek. Przeczekała kilka sygnałów, po czym powtórzyła czynność. Bez skutku. „Może go gdzieś wyniosło? Dziwne…” – pomyślała. Wystukała kod. Brama otworzyła się natychmiast i prawie bez hałasu. Pisarka od razu zauważyła, że motor jej chłopaka stoi tuż przed wejściem do domu. W żadnym oknie jednak nie paliło się światło. Co dziwniejsze, wyłączona była nawet lampa mająca oświetlać ganek, przy okazji ułatwiająca też poruszanie się po terenie. Zgodnie z umową miała ona działać do chwili, aż wszyscy domownicy znajdą się w środku.

„Postanowienia swoje, a praktyka swoje” – pomyślała z goryczą Szmidt. Pilotem otworzyła garaż i zaparkowała samochód. Brak światła na ganku powodował, że cała okolica domu tonęła w ciemności. Joanna potknęła się o jakąś gałąź. W duchu pomyślała dość wulgarnie o swoim ogrodniku, który przychodził do niej dwa razy w tygodniu tylko po to, aby – jak coraz częściej podejrzewała – pomalutku, acz skutecznie opróżniać zawartość jej szafki z alkoholami. Doszła do drzwi i na wszelki wypadek przycisnęła dzwonek. Po kilku sygnałach, które nie wywołały wewnątrz domu żadnej reakcji, zaczęła grzebać w torebce. Jak większość kobiet Joanna miała tam wszystko. Kolejno domacała się kalendarzyka, długopisu, USB, na którym trzymała elektroniczną wersję swojej nowej powieści, błyszczyku, szminki do ust, pudru, telefonu komórkowego, małego flakonu perfum, gumy do żucia i lakieru do paznokci. Kluczy ani śladu!

I w tym momencie