Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Mroczny, porywający thriller polityczno-obyczajowy osadzony we współczesnej Polsce, bezlitośnie obnażający brutalne mechanizmy władzy, mediów i manipulacji.
Laura Krawiec, młoda prawniczka i medialna twarz prawicowej partii, z dnia na dzień staje się ofiarą systemu, który sama pomagała tworzyć. Gdy odkrywa, że za patriotycznymi hasłami kryją się korupcja, przemoc i handel ludźmi, rozpoczyna walkę o przetrwanie – i o zemstę.
Równolegle los splata jej drogę z komisarzem Andrzejem „Śniadym” Śniadeckim – byłym żołnierzem wrobionym w zbrodnię, której nie popełnił. Oboje zostali zniszczeni przez tych samych ludzi. Teraz łączy ich gniew, żądza sprawiedliwości i plan, który może doprowadzić do upadku potężnych. W grze, w której każdy ruch może być śmiertelny, Laura i Śniady muszą zdecydować, ile są gotowi poświęcić, by odzyskać siebie.
To opowieść o zdradzie i zemście, o cienkiej granicy między ofiarą a katem, o miłości, która stała się narzędziem, i władzy, za którą płaci się krwią.
Ta książka nie daje ukojenia i wciąga w mroczny świat, z którego nie sposób się wydostać...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 378
PROLOG
Laura Krawiec liczyła sobie dwadzieścia cztery lata i właśnie kończyła ostatni rok prawa na Uniwersytecie Warszawskim. Majowe wieczory wciąż potrafiły być chłodne. Tego dnia została dłużej na uczelni – prowadziła konsultacje z młodszymi studentami, pomagając im przed kolokwium z postępowania karnego. Wracając o późniejszej godzinie, czuła się już zmęczona nadmiarem przerobionego materiału, jednak zadowolenie z siebie dodawało jej energii. Szła pieszo, jak zwykle, z okolic kampusu w kierunku akademika na Grochowie – ze słuchawkami w uszach i torbą przewieszoną przez ramię.
Ulica, którą właśnie przechodziła, była niemal pusta, przerywana światłami sygnalizacji i reflektorami nielicznych aut snujących się z wolna w oddali. Kiedyś lubiła te prawie nocne spacery – Warszawa wydawała się jej wtedy mniej tłoczna, mniej głośna, jakby oddychała wolniej. Ale tego wieczora jej poczucie spokoju prysło. Dopiero po dobrych kilku minutach szybkiego marszu zorientowała się, że ktoś za nią idzie. Zwykle nie była paranoiczką, tym razem jednak coś ją wyraźnie zaniepokoiło w rytmie kroków postaci za jej plecami. Były zbyt nieregularne i stawały się coraz bliższe, więc przyspieszyła – a kiedy chwilę potem skręciła w boczną uliczkę, poczuła, że ten ktoś również skręca. Wtedy już nie miała wątpliwości.
Z mroku wyłoniła się pełna sylwetka mężczyzny zdecydowanie wyższego od Laury, o ciemniejszej karnacji i rysach twarzy zdradzających obce pochodzenie, którego nie potrafiła wtedy jednoznacznie określić. W tamtym momencie nie miało to jednak dla niej żadnego znaczenia, liczył się tylko instynkt. Facet złapał ją za rękę, a jego uścisk był silny, zdecydowany i nie pozostawiał wątpliwości co do zamiarów. Przez ułamek sekundy zamarło jej serce. Całe szczęście jednak ciało wiedziało, co ma robić, i zareagowało, zanim umysł w pełni ocenił powagę sytuacji. Lata treningów krav magi rozpoczętych jeszcze w liceum i litry potu przelane na salach gimnastycznych właśnie teraz okazały się bezcenne. Kiedyś Laura ćwiczyła systematycznie, z zawziętością, której nie potrafiła wytłumaczyć nawet sobie, bo przecież nie motywowała jej pasja ani chęć wygrywania zawodów, a raczej uporczywy, trudny do zdefiniowania wewnętrzny niepokój. Przed czym? Tego wtedy jeszcze nie potrafiła nazwać. Teraz jednak nadszedł idealny moment, żeby wykorzystać wszystko, czego się nauczyła.
W ułamku sekundy, gdy napięcie sięgnęło zenitu, podjęła decyzję. Ruszyła instynktownie, szybciej, niż zdążyła pomyśleć. Uderzyła agresora łokciem, prosto w splot słoneczny, celnie i z wyszkoloną precyzją, by zaraz potem wykonać płynny skręt bioder i zadać mu szybkie i brutalne kopnięcie w kolano. Zaskoczony mężczyzna, zupełnie nieprzygotowany na jakikolwiek opór z jej strony, zatoczył się do tyłu, wydając z siebie krótki, gardłowy jęk i odruchowo chwytając się za bok. Tego jednak Laura już nie widziała, bo zaraz po tym, co zrobiła, odwróciła się i ruszyła z miejsca szybkim krokiem, niemal biegiem. Zdecydowanie i bez paniki. Skierowała się w stronę głównej ulicy, tam, gdzie światła i obecność ludzi mogły zagwarantować jej przynajmniej iluzję bezpieczeństwa. Ani razu nie obejrzała się za siebie, nie musiała – bo wiedziała, że zrobiła dokładnie to, co należało.
Dopiero gdy znalazła się za drzwiami akademika, w pokoju zamkniętym na zasuwę i oparta o chłodną ścianę, dotarło do niej, co się właśnie wydarzyło. Jej ciałem mimowolnie wstrząsały dreszcze, dłonie drżały nie do opanowania, a gardło miała ściśnięte tak mocno, że nie byłaby w stanie wypowiedzieć ani słowa. Przeszła mechanicznie do łazienki, zrzucając po drodze buty. Pochyliła się nad umywalką i przemyła twarz lodowatą wodą, chociaż czuła, że to niczego nie zmieni. Wiedziała już, że coś w niej się przestawiło, pękło, przełączyło w inny tryb – taki, który jeszcze nie miał nazwy, lecz na pewno nie pozwoli jej wrócić do życia, które wiodła wcześniej.
Tamtej nocy Laura nie mogła zasnąć, więc leżała nieruchomo, tępo wpatrując się w sufit. Po jej głowie krążyło milion myśli, a jedna, szczególnie uporczywa, wracała raz za razem jak bumerang: „To nie jest normalne, żeby we własnym kraju, na dobrze sobie znanej ulicy, kobieta, idąc samotnie do domu, czuła się jak cel. Żeby szła ze ściśniętym żołądkiem, jakby stąpała po polu minowym. Nie dlatego, że coś już się wydarzyło, ale dlatego, że wszystko mogłoby się wydarzyć. W każdej chwili”.
Nieprzespana noc sprawiła, że Laura wstała znacznie wcześniej niż zwykle. Pośpiesznie przeszła przez miasteczko akademickie, w dresie i z niedbale związaną kitką, wyglądając tak, jakby wybierała się zaspana na poranne zajęcia. Tym razem jednak zmierzała w zupełnie inną stronę i w zupełnie innym celu. Na najbliższy komisariat policji.
Weszła do środka z głową uniesioną wyżej, niż czuła się na siłach, chcąc w ten sposób dodać sobie animuszu. Choć starała się zachować spokój, wiedziała, że to pierwszy raz, gdy znalazła się w sytuacji tak jednoznacznie wymagającej odwagi.
Kiedy poproszono ją o złożenie zeznań, mówiła spokojnie i rzeczowo, z dbałością o najdrobniejsze szczegóły. Laura bardziej niż czegokolwiek innego obawiała się, że zostanie potraktowana jak rozemocjonowana studentka – a nie jak osoba świadoma tego, co jej się wydarzyło, która nie zamierza tego przemilczeć.
Ku jej zaskoczeniu funkcjonariusz nie zlekceważył złożonych zeznań. Kilka godzin po ich spisaniu wezwał ją ponownie, by pokazać zapis z kamery przemysłowej zamontowanej nad wejściem do nocnego sklepu, którego witrynę minęła zaledwie kilkanaście sekund po napaści. Na początku nagrania widać było jedynie rozmazany cień i nieokreślony ruch. Dopiero chwilę później, gdy mężczyzna odchodził i na moment spojrzał przez ramię, kamera uchwyciła jego twarz na tyle wyraźnie, by można było go zidentyfikować.
Okazało się, że to obywatel Gruzji, który już dawno powinien był opuścić Polskę, bo jego wiza straciła ważność, a w przeszłości miał problemy z prawem. Wychodząc z budynku komisariatu, już po rozpoznaniu sprawcy i dopełnieniu wszystkich formalności związanych z okazaniem, Laura uświadomiła sobie, że na ekranie monitora nie zobaczyła jedynie zapisu napaści. Zobaczyła siebie samą – osobę, którą była jeszcze zaledwie kilka godzin wcześniej. Dziewczynę z książką pod pachą, z planami na przyszłość, z naiwną wiarą, że świat – choć skomplikowany – jest w gruncie rzeczy uczciwy. Że ludzie są z natury dobrzy, a jeśli ona nie zadaje nikomu bólu, to będzie bezpieczna.
To wtedy ta mrzonka się rozpadła.
Laura zrozumiała coś, czego przez długi czas nie potrafiła – albo nie chciała – przyjąć do wiadomości: że sama dobroć nie stanowi ochrony, a przyzwoitość, choćby najbardziej autentyczna, nie daje gwarancji bezpieczeństwa; że istnieją ludzie, którzy nie dostrzegają w drugim człowieka, lecz wyłącznie okazję do wykorzystania, do sięgnięcia po coś bez pytania, bez skrupułów. Straciła wiarę w sprawiedliwość świata i naiwną nadzieję, że jeśli nikogo się nie krzywdzi, to i samej jest się bezpieczną. Bo właśnie została skrzywdzona.
To w tamtej chwili zgasła jej dotychczasowa tolerancja – ta, którą pielęgnowała z nadzieją, że akceptacja świata takim, jaki jest, uczyni go lepszym. Przestała tłumaczyć, usprawiedliwiać, rozumieć za wszelką cenę. Przestała traktować swoją empatię jak obowiązek, a otwartość – jak cnotę. Od tego momentu nie ufała już ludziom bezwarunkowo i nie próbowała zrozumieć każdego. Stała się twardsza, cichsza, uważniejsza.
Choć dopełniła wszystkich formalności i podpisała protokół, nie poczuła ulgi. Zostawiając za sobą chłodne biurko w komisariacie i spojrzenia funkcjonariuszy, w których współczucie mieszało się z bezsilnością, poczuła jedynie, że coś się właśnie skończyło. Jeszcze dzień wcześniej wierzyła, że dobro rodzi dobro, a różnice między ludźmi to nie przeszkoda, tylko wielobarwność. Teraz miała w sobie ciszę, ciężką i bezwzględną. A świat, który znała z książek, wykładów i liberalnych rozmów przy winie, rozsypał się jak domek z kart.
W tamtym momencie pomyślała o nich.
O chłopakach, którzy snuli się po korytarzach różnych wydziałów uniwersytetu, zawsze rozpoznawalni, choćby po bluzach z godłem Polski na piersi i hasłami na ustach, które jeszcze niedawno bawiły ją patetycznością. „Bóg, Honor, Ojczyzna” – powtarzane przez nich z taką gorliwością, jakby każda z tych wartości wisiała na włosku i tylko oni mogli je ocalić. Nieraz żartowała, że gdyby zamknąć ich na bezludnej wyspie, prędzej czy później zatłukliby się o to, który z nich jest większym patriotą. Uważała ich za oszołomów, za ludzi zbyt głośnych i zbyt czarno-białych w dokonywaniu ocen. W jej oczach byli przesiąknięci niepewnością, którą ukrywali pod bojowym tonem i nadętą retoryką. Byli jak żywe pomniki narodowej dumy: spiżowi, nieugięci, a przez to zwyczajnie groteskowi. Nie rozumieli półcieni, nie znosili wątpliwości, bo dla nich wszystko było albo zdradą, albo przyczynkiem do chwały. Nie studiowali jednego, konkretnego kierunku. Byli rozsiani po różnych wydziałach i specjalizacjach: prawa, historii, politologii, a nawet tak abstrakcyjnych jak filozofia czy kulturoznawstwo.
Ale to nie oni stanowili centrum grupy, bo jej trzonem był ktoś inny. Starszy, około trzydziestopięcioletni doktorant z archiwistyki, prowadzący wykłady i ćwiczenia. Cieszył się opinią surowego, lecz kompetentnego wykładowcy. Tajemnicą poliszynela było, że na zajęciach przekazywał znacznie więcej niż tylko treści zaczerpnięte ze źródeł historycznych. Wplatał w wykłady słowa o wartościach, narodzie i wspólnocie, która zatraca się w nowoczesnym świecie. Oficjalnie nie można było mu nic zarzucić, nieoficjalnie prowadził ukrytą rekrutację do partii, która nazywała się Odrodzeniem Narodowym.
On nie chodził w krzykliwych bluzach ani nie wymachiwał flagą jak pozostali. Nigdy nawet nie podnosił głosu. A mimo to kiedy mówił, wszyscy słuchali, nawet ci z ostatniego roku, którzy z pogardą odnosili się do wszelkich pierwszaków i niedzielnych patriotów. Ów doktorant miał w sobie spokój i jakiś dziwny rodzaj intensywności. Laura słyszała o nim jeszcze przed tamtym pamiętnym, feralnym wieczorem, gdy doszło do napaści na nią. Mówiono, że archiwista znał na pamięć nie tylko fragmenty konstytucji czy przemówienia Piłsudskiego, to potrafiłoby wielu. On recytował z równą swobodą Dmowskiego i Norwida, przeplatając ich cytaty własnymi komentarzami, jakby słowa sprzed stuleci były nadal żywe i użyteczne. Jednocześnie, co wzbudzało niekłamaną zazdrość i szacunek nawet najbardziej krytycznych osób, potrafił jednym celnie postawionym pytaniem rozłożyć na łopatki wykładowcę z teorii państwa. Nie robił tego z potrzeby dyskusji ani z pasji do wiedzy, lecz z jasnym, choć nigdy niewyrażonym dosłownie zamiarem pokazania, że intelektualnie stoi wyżej, zarówno on sam, jak i to, co reprezentuje.
Ludzie o radykalnie prawicowych poglądach i nadętym ego, przekonani o własnej wyjątkowości i misji ratowania narodu, zawsze budzili w Laurze niepokój. Postrzegała ich jako skrajnych, jednowymiarowych, zamkniętych w swoich przekonaniach jak w pancerzu, z którego nie chcieli, a może nie potrafili wyjść. Często otaczali się symboliką, która ją raziła. Krzyże noszone jak oręż, różańce owinięte wokół przegubów jak kajdany, modlitwy wypowiadane tonem oskarżenia, a nie prośby. Msze, które powinny być chwilą ukojenia, zamieniali w spektakle, a kościoły w miejsca, gdzie mieszały się patriotyzm, gniew i poczucie oblężenia. Dla Laury to było za dużo. Religia miała być przecież azylem, a nie megafonem gniewu i ideologii.
Impulsem do jej mentalnej przemiany był pechowy majowy wieczór. To wówczas coś się zmieniło, coś pękło, przesunęło się, jakby jej wewnętrzny kompas nagle stracił dawną pewność. Zaczęła dopuszczać myśl, że może postawa tych „oszołomów”, jak ich wcześniej określała, to wcale nie szaleństwo, lecz desperacka próba przywrócenia porządku w świecie pozbawionym konturów. Może to nie nienawiść napędza głoszone przez nich hasła, ale głęboka, nieraz rozpaczliwa potrzeba określania granic. Granic wyraźnie wyznaczonych i chroniących to, co wspólne. Może trzeba w końcu zacząć mówić wprost o wartościach, których nie wolno rozmywać ani relatywizować, takich jak bezpieczeństwo, wspólnota, dom. Zrozumieć, że hasło „jesteśmy u siebie” to nie pusty slogan, a prawo, które powinno coś znaczyć – realnie i konkretnie.
Kościół, który wcześniej jawił się Laurze jako instytucja zbyt głęboko uwikłana w politykę i sytuująca się zbyt blisko władzy, teraz zaczął ukazywać się w innym świetle. Widziała go jako ostatni punkt oporu. Mimo że wciąż budził w niej ambiwalentne uczucia, zaczynała rozumieć, dlaczego dla wielu ludzi stanowił kotwicę. Bo w świecie, który się zmieniał i kruszył, gdzie tożsamość stała się towarem wymiennym, to właśnie w zapachu kadzidła, w melodiach psalmów, w ciszy tuż przed błogosławieństwem istniało coś trwałego, niepodlegającego negocjacjom.
Nie planowała nagle zakładać opaski z orłem na ramię ani chodzić na marsze, tym bardziej przysięgać na Ewangelię. O nie, do tego było Laurze bardzo daleko. Przestała natomiast patrzeć na takich ludzi z góry, z ironią i dystansem, który wcześniej wydawał się jej jedyną bezpieczną pozycją. Przestała kpić i po raz pierwszy próbowała naprawdę zrozumieć, co kryło się za ich poglądami.
W ich radykalizmie, nieoszlifowanym, surowym, pełnym ostrych kantów zaczynała dostrzegać coś, czego wcześniej nie chciała lub nie umiała zobaczyć: wściekłość, która nie bierze się z fanatyzmu, lecz z głębokiego poczucia niewysłuchania. To ten rodzaj gniewu, który rodzi się nie z ideologii, tylko z wieloletniego milczenia, z prób spokojnego mówienia, które nie przynosi żadnego echa. A kiedy człowiek traci nadzieję, że zostanie wysłuchany, nie prosi już, lecz zaczyna krzyczeć. Laura zaczynała się zastanawiać, czy przypadkiem nie odrzucała wszystkiego zbyt łatwo i zbyt szybko. Nie dlatego, że to wszystko było złe, ale dlatego, że tak ją nauczono: wszystko, co brzmi radykalnie, musi być toksyczne. A przecież niektóre granice istnieją po coś.
Dlatego z wrodzonej, może nawet nie do końca uświadomionej potrzeby zrozumienia wszystkiego, czym zaczynała się interesować, Laura zaczęła zagłębiać się w ideologie, które wcześniej budziły w niej jedynie niechęć lub obojętność. Powoli i z dystansem, bez potrzeby deklarowania się czy przynależności, zaczęła zanurzać się w to, co dotąd wydawało jej się obce, nieprzystające i zbyt intensywne, by mogło być prawdziwe. Nie szukała wspólnoty, bo ta kojarzyła jej się z gubieniem siebie w tłumie cudzych przekonań, ani tożsamości, która wymagałaby zamknięcia się w jakiejś nazwie, w jakimś „my”. Szukała sensu i odpowiedzi na pytanie, które przez długi czas próbowała zignorować, zagadać, wypchnąć z myśli, lecz ono powracało, coraz wyraźniejsze, coraz mniej wygodne.
A co, co jeśli to właśnie oni – niedoskonali, zbyt głośni, często zbyt radykalni – jako jedyni zadają pytania, których nikt inny nie ma odwagi wypowiedzieć na głos?
Laura jeszcze nie potrzebowała z nimi bezpośredniego kontaktu, raczej trwała w roli obserwatorki. To pozwalało jej czuć się bezpiecznie, jakby stała za szybą, przez którą można patrzeć, ale której nikt nie może przekroczyć. Przez długi czas to wystarczało. Wiedziała, że bliskość może wymagać odpowiedzialności, a może nawet zmiany, na którą nie była jeszcze gotowa.
Pewnego dnia natknęła się na niego. Przypadkiem, choć im dłużej o tym myślała, tym częściej dochodziła do wniosku, że to wcale nie był przypadek. Laura od dawna wierzyła, że nic nie dzieje się bez powodu i wszystko w życiu ma jakiś sens – nawet jeśli nie od razu da się go zrozumieć.
Stał sam, pod biblioteką, w długiej kurtce przypominającej wojskowy płaszcz. Był jak relikt innej epoki albo wspomnienie wyciągnięte z czyjejś pamięci. Nie palił, nie rozmawiał przez telefon. Nie sprawdzał powiadomień. Nie był zajęty sobą, jak większość ludzi, którzy udają, że gdzieś są, choć myślami dawno ich tam nie ma.
Po prostu był, jakby czekał, choć nie było wiadomo: na co albo na kogo.
Ich spojrzenia przecięły się na ułamek sekundy dłużej, niż wymagała tego uprzejma obojętność. A kilka zdań, które potem zamienili – zwyczajnych, neutralnych, pozbawionych haseł i ideologicznych masek – mimo pozornej banalności zostawiło w niej ten rodzaj niepokoju, który sprawia, że chcesz wrócić i usłyszeć więcej.
Laura słyszała już nie raz, jak wygłaszał swoje tezy, że „trzeba się bronić”, bo „oni” chcą zabrać wszystko: bezpieczeństwo, kobiety, dzieci, Boga. Wcześniej wydawało jej się to zwykłą brednią, głosem fanatyka. Jednak coś w niej zaczęło drgać. Może to nie była nienawiść, tylko desperacja? Może to, co brała za obłędne zacietrzewienie, było w istocie rozpaczliwym poszukiwaniem granic w świecie, który je niepostrzeżenie rozmywał?
Sama nigdy nie czuła się częścią takich środowisk. Światów utkanych z krzyży na murach, haseł o Bogu, Honorze i Ojczyźnie, narodowych świętych wyniesionych do rangi patronów tożsamości. Wszystko to było zdecydowanie zbyt intensywne, symboliczne, nacechowane historycznym ciężarem i budziło w niej raczej niepokój niż dumę. Kościół jawił jej się bardziej jako przestrzeń rytuałów, a nie życia. Bardziej jako narzędzie politycznego wpływu niż wspólnota oparta na miłości.
Ludzie, którzy modlili się na głos i równie głośno krzyczeli o wartościach, wydawali się jej przerysowani w swojej pewności, jednolici jak szeregi ideowych żołnierzy – nieustępliwi, zbyt prości w osądach, zamknięci w pancerzach przekonań, które raczej chroniły przed światem, niż go rozumiały. Widziała w nich przede wszystkim lęk, głęboko skrywany, ale przez to groźny, bo gotowy eksplodować przy pierwszym poczuciu zagrożenia.
A jednak on był inny. Choć poglądy, które wyrażał lub tylko sugerował, mogły mieścić się w tym samym spektrum ideowym, to sposób, w jaki to robił, był diametralnie różny. Nie było w nim hałasu ani teatralności. Nie narzucał się, nie próbował przekonywać. Był spokojny i uważny. To właśnie ten spokój w świecie krzyku uderzył ją najmocniej.
Po tym spotkaniu Laura długo nie mogła zasnąć. Przewracała się w łóżku, odtwarzając w myślach każde jego słowo, analizując ton głosu, gesty, pauzy między zdaniami. Choć w tej rozmowie nie padło nic wyjątkowego, nie dawała jej ona spokoju. Czuła w sobie zasiane przez nią ziarno. Jeszcze nie wiedziała, co tam dokładnie kiełkuje, ale była pewna, że nie stoi już w tym samym miejscu co wcześniej.
Od tamtej chwili zaczęła przyglądać się tej grupie uważniej. Jak badaczka, która zdejmuje rękawiczki i wchodzi w środek zjawiska. Bez entuzjazmu i bez lęku, a z nieskrywaną ciekawością.
To był pierwszy krok Laury ku Odrodzeniu Narodowemu. Jeszcze nie wybór czy deklaracja, ale z pewnością już nie neutralność. Strach, który pozostał w niej po tamtej nocy, powoli, niemal niezauważalnie, pchnął ją w stronę tych, którzy obiecywali bezpieczeństwo. Nie poprzez otwartość, lecz poprzez wykluczenie. Przemoc, której doświadczyła, stała się dla nich dowodem. Potwierdzeniem, że świat wymyka się spod kontroli, a obcy coraz śmielej wkraczają w to, co miało pozostać „nasze”.
Mówili o obronie, wartościach, porządku, o dobru narodowym. Dobru, w imię którego uczono się bać rzeczy prostych. Ciemniejszej skóry. Innego akcentu. Obcej modlitwy szeptanej w języku, którego dźwięki były nieznane, a słowa niezrozumiałe.
A jednak nie agresja tej grupy poruszyła Laurę, lecz pytanie. Dźwięczało w niej cicho, mimo to coraz bardziej natarczywie. Pytanie, którego nikt wcześniej jej nie zadał, a które on wypowiedział niemal obojętnym głosem.
Czy jeszcze wolno nam być u siebie?
I chociaż nadal bała się uproszczeń, nie ufała skrajnościom ani ideologicznym schematom, po raz pierwszy zrozumiała, że są tacy, którzy nie krzyczą z nienawiści, a dlatego, że nie mają już siły prosić. Bo jeśli coś trwa zbyt długo w ciszy, zaczyna gnić. A krzyk, choć brutalny, bywa ostatnią formą życia.
Bo cisza, ta prawdziwa i głucha, potrafi być gorsza niż błąd.
Miasto pachniało chłodem, wilgocią i czymś, co trudno było jednoznacznie nazwać, ale co nieodparcie przywodziło na myśl zapach starego grzechu – ciężkiego, tłustego, zakorzenionego głęboko w brukowanych ulicach i odpadających tynkach. Zalegał w powietrzu niczym dusza umarłego, którego nikt nie chciał opłakiwać.
Komisarz Andrzej Śniadecki miał czterdzieści lat i nosił swój wiek jak bliznę – z godnością i ciężarem człowieka, który wiele widział, a jeszcze więcej przemilczał. Mierzył sto osiemdziesiąt pięć centymetrów, choć wydawał się jeszcze wyższy. Być może przez sposób, w jaki się poruszał: pewnie, bez zbędnych gestów, jak ktoś, kto dawno temu ćwiczył regularnie i choć mięśnie już nie były tak sprężyste, nadal potrafił przywalić kiedy trzeba. Miał sylwetkę człowieka ukształtowanego przez doświadczenie, nie przez lustro – surową, ale sprawną, zdolną przetrwać, a jeśli trzeba, zniszczyć.
Zawsze ten sam strój: znoszone dżinsy, skórzana kurtka w stylu Gipsy, noszona jak pancerz – w tej kombinacji tkwił jakiś rodzaj uporczywej lojalności – może wobec przeszłości, może wobec siebie. Śniadecki doskonale pamiętał czasy, gdy jeszcze nosił mundur wojskowy. W 2013 roku, jako porucznik, mając zaledwie dwadzieścia osiem lat, już budził respekt i zwracał na siebie uwagę. Nie tylko ze względu na fakt, że w Afganistanie spędził trzy półroczne zmiany i miał naprawdę duże umiejętności bojowe, ale także z uwagi na swój wygląd, który natychmiast przykuwał uwagę. Chłopaki w wojsku ochrzcili go Śniadym, a ci bardziej złośliwi wołali za nim Lala – nie bez powodu. Wysoki, szczupły, twarz jak z okładki taniego romansu dla kobiet, taki, co to równie dobrze mógłby wjeżdżać czołgiem, jak i reklamować perfumy. Z taką aparycją nie dało się wtopić w tłum. Wyróżniał się zawsze, niezależnie od tego, czy chciał, czy nie.
Śniadecki pochodził z Bieszczad, z rodziny o polsko–greckich korzeniach. Po matce odziedziczył oliwkową karnację i włosy czarne jak atrament: gęste, uparte, niepokorne, które kontrastowały z jego jasnymi oczami, zimnymi i zmęczonymi. Miał w spojrzeniu coś twardego, surowego, ale pod spodem czaiła się melancholia – jakby nosił w sobie obrazy miejsc, o których wolał milczeć. Zanim trafił do policji, przeszedł kilka zmian w Afganistanie – dwa lata w piekle, które połamało na zawsze niejednego. Tam nauczył się, że wróg nie zawsze nosi mundur, a najcięższe bitwy toczą się po zmroku – nie z przeciwnikiem, ale z samym sobą. To właśnie wtedy coś w nim pękło. Śniady, jak wołali na niego koledzy, rzucił mundur oficera i wybrał ulicę. Policję. Wolał babrać się w brudzie codziennego zła, niż jeszcze raz patrzeć, jak rozkazy wydawane zza biurka kończą się śmiercią tych, którzy nie powinni nawet być w miejscu, w którym się znaleźli. Nie chciał już słuchać rozkazów. Chciał sam wybierać, komu pomoże, a komu nie. I ponosić za to odpowiedzialność sam – bez barw, bez sztandaru, bez złudzeń.
To był już trzeci wieczór z rzędu, kiedy gnił w swoim starym, wysłużonym gruchocie – aucie, które dawno powinno było trafić na złom, ale wciąż dawało mu to, czego potrzebował: anonimowość. Silnik dawno ostygł, a szyby, zaparowane i lepkie od wilgoci, zaczęły przepuszczać chłód, który wpełzał do środka jak bezczelny złodziej. Stał w bocznej uliczce, nieopodal klubu na Targówku, tak obskurnego, że nawet szczury omijały go szerokim łukiem. Wnętrze pojazdu przesiąkło zapachem starego tytoniu i kawy z termosu. Tej samej, którą pił nie dlatego, że jej potrzebował, ale dlatego, że od dawna nie znał innego rytuału. Budynek, który obserwował, wyglądał jak zakład pogrzebowy, który ktoś porzucił, gdy śmierć przestała przynosić zyski. Kto wie, może kiedyś ten obiekt mieścił taki zakład – teraz jednak wyglądał jak melina, w której handel i śmierć zwarły się w jednym, zgniłym uścisku.
Z doniesień, które udało mu się wyciągnąć od informatora, wynikało, że raz w miesiącu dochodziło tu do spotkania – transakcji pomiędzy lokalnymi handlarzami a kimś znacznie ważniejszym. Kimś, kto nie występował w policyjnych kartotekach pod własnym imieniem. Figuranci, z którymi Śniady do tej pory miał do czynienia, byli tylko pionkami, nędznymi marionetkami, które nie znały nawet imienia własnego szefa.
A on… on zamierzał w końcu dotrzeć do kogoś, kto pociąga za sznurki.
Informatorem Śniadeckiego też była zwykła płotka – narkotykowy diler, który wciskał dopalacze pod stadionem miejscowego klubu piłkarskiego Legion. Nisko w hierarchii i zbyt słaby, by aspirować wyżej. Ale to właśnie dlatego przeżył, a Śniady mógł zrobić z niego narzędzie do inwigilacji. To on mu sprzedał temat, że Boss to postać owiana tajemnicą, znana tylko trzem ludziom z góry. Ksywy tej trójki brzmiały zaś jak z taniego filmu: Ostry, Kat i Gering. Podobno na pierwszy rzut oka wyglądali jak typowi przywódcy kiboli: dresy, tatuaże, spojrzenia gotowe do bójki, ale to były tylko pozory, fasada dla naiwnych. Od dawna grali w inną grę. Całym tym zagonem kiboli sterowali z polecenia kogoś, kogo sami znali jedynie ze słyszenia pod pseudonimem Boss. I nikt nie miał wątpliwości, że to właśnie on wydawał w tym mieście rozkazy.
Oczywiście na pierwszy rzut oka zdawało się, że kibole to tylko zwykła stadionowa hołota – głośni, agresywni, nieobliczalni. Ale dla tych, którzy naprawdę znają miasto, ta grupa stanowiła znacznie więcej niż tylko hałas i race na Żylecie. To rekruci, mięso armatnie i żołnierze podziemia – ruchome zasoby dla świata, który nie pojawia się w gazetach, ale decyduje się w nim o tym, kto zniknie bez śladu, a kto zarobi miliony. Na ulicy kibol był szybki, lojalny i głodny adrenaliny, a takich właśnie ludzi potrzebował Boss. Ich naturalne środowisko przemocy, chora potrzeba dominacji, agresja i żelazna hierarchia sprawiały, że idealnie wpisywali się w strukturę przestępczą. Kibol nie pytał, kibol wykonywał, a kiedy było trzeba, bił, zastraszał, znikał na kilka dni, potem wracał jak gdyby nigdy nic – dla mafijnych struktur Bossa tacy ludzie byli idealni.
Wciągani stopniowo, najpierw jako obstawa dla dilerów, potem jako kierowcy, ściągacze długów, aż w końcu – zabójcy na telefon. Bo kto uwierzy, że chłopak z trybuny, znany z ustawek z kibicami innych klubów sportowych może z zimną krwią poderżnąć gardło byłemu policjantowi? A jednak to się działo i to nie raz.
W aglomeracjach stanowili też siłę polityczną – gotową zapchać każdy marsz, zrobić dym, wjechać w kontrmanifestację z zamaskowanymi twarzami, bejsbolami i żądzą rozróby. Nie pytali, kto zacz. Wystarczył znak. W zamian za lojalność dostawali parasol ochronny, dostęp do koksu, kobiet i pieniędzy. Najlepsi przechodzili na wyższy poziom tak jak ci trzej: Kat, Gering i Ostry. Zakładali własne kluby, agencje ochrony, siłownie, sklepy z odżywkami, studia tatuaży – legalne pralnie pieniędzy, fasady, za którymi szedł handel sterydami, narkotykami, a niekiedy nawet bronią. Najbrutalniejsi byli wykorzystywani do pacyfikowania konkurencji: napady na agencje towarzyskie, podpalenia, wymuszenia haraczu… Kibol robił to lepiej niż każdy bandzior, bo nie miał oporów, nie miał litości. Miał tylko lojalność wobec barw i przełożonego. Kibole byli także rezerwą kadrową, gdy trzeba było wystawić ludzi do konwoju, do zastraszenia świadka, do ochrony ważnego „transakcyjnego” spotkania w lesie. Milczeli. Nawet po zatrzymaniu. Bo kodeks szalikowca był prosty – zero współpracy z psami. Stąd tak bardzo cenili ich „biznesmeni” z lewej strony prawa. A jeśli coś poszło nie tak, kibice byli dla nich wymienni.
I tanio zastępowalni, jak niedroga partia podrabianych adidasów z Azji.
Kibole nie byli więc tylko hołotą. W rękach odpowiednich ludzi stawali się doskonałym narzędziem – niepozornym, brutalnym i oddanym. Armią bez sztandaru, ostatecznym dowodem na to, że chaos można kontrolować. Wystarczy dać mu cel i numer konta.
Śniadecki wiedział, że kręgosłup kryminalnej organizacji skrytej pod wygodnym płaszczykiem działalności w klubach kibica tworzyli właśnie ci trzej z góry: Ostry, Kat i Gering. Tajemniczy Boss zrobił z nich broń – prostą, brutalną, skuteczną, żywy taran używany wtedy, gdy trzeba było coś rozbić, zastraszyć albo przykryć hukiem ulicy brudne interesy. Najczęściej na zlecenie polityków z prawej strony, czasem służb, czasem dużych gangów.
Śniady, który miesiącami śledził grupę, wiedział o Bossie niewiele poza garścią sprzecznych plotek: jedni twierdzili, że wywodził się z blokersów-kibiców warszawskiego klubu, gdzie nauczył się, jak przetrwać na dzielni i zarabiać na wszystkim, w tym na cudzym cierpieniu; drudzy szeptali, że to rozkapryszone dziecko zamożnego Konstancina, któremu znudziły się legalne interesy; jeszcze inni byli przekonani, że to Ukrainiec z Kijowa, który wypłynął na wojennym chaosie. Prawdy nie znał nikt poza triadą wykonawców, a sam Boss operował z tylnego siedzenia jak dyrygent, który nie musi wychodzić przed publiczność, by kontrolować każdy dźwięk orkiestry.
To właśnie Boss zgromadził kapitał, kontakty i know-how potrzebne do stworzenia transkontynentalnego imperium. Kokaina wyruszała z portów Wenezueli i Kolumbii, heroinę pakowano do kontenerów w afgańskim Kandaharze, a oba strumienie zlewały się w Europie w jeden ocean pieniędzy. Szlak wiódł przez senegalski Dakar, libijską Misratę albo albańską Wlorę, a nawet Trójmiasto, zależnie od sezonu, politycznej pogody i wysokości łapówek potrzebnych do uśpienia strażników. Tam ładunek przejmowały ciężarówki, z których każda miała podwójne dno i kierowcę z alibi odpornym na weryfikację.
Organizacja była złożona z fachowców dobranych równie starannie, co bezwzględnie. Poza trójką nadzorców działało dwóch chemików gdzieś pod Puławami, którzy przetwarzali kilogramy surowej amfetaminy w granulat o czystości farmaceutycznej. Był też własny dział prawny z dwoma estońskimi doradcami podatkowymi – to właśnie oni, za pomocą sieci fundacji w Estonii i kryptowalutowych mikserów, prali pieniądze szybciej, niż fiskus był w stanie rejestrować przelewy.
Była też „kancelaria” – chociaż to słowo brzmiało jak żart, kiedy się znało prawdziwy rozkład jazdy tej firmy. Oficjalnie: „nowoczesna obsługa prawna dla biznesu i klienta indywidualnego”, w praktyce: pralnia tog i sumienia, całodobowy serwis ratunkowy dla bandziorów w potrzebie. Za jej plecami stała rozgałęziona sieć kancelarii działających pod różnymi nazwami w całej Europie i obu Amerykach – powiązanych finansowo, kadrowo i ideologicznie. Wszystko pod parasolem znanej organizacji kościelnej, funkcjonującej pod łacińską nazwą, której członkowie bardziej niż w Ewangelię wierzyli w tajemnicę spowiedzi i siłę szantażu.
Nie mieli neonu nad drzwiami – reklamą byli ich zleceniodawcy: z jednej strony ludzie Bossa, z drugiej wyznawcy Kościoła. Biuro mieściło się na ósmym piętrze szklanego wieżowca z widokiem na tę samą Warszawę, którą ich klienci rozkładali jak nogi prostytutce na tylnej kanapie bmw. Lśniące marmury, dębowe stoły i kawa z ekspresu droższego niż roczna pensja posterunkowego służyły tylko temu, by gangster z tłustym łańcuchem i wytatuowanym na szyi Jezusem poczuł się jak biznesmen z LinkedIna. Kancelarię prowadził osobliwy skład: kilka bardzo młodych prawniczek i jeden stary adwokat. Co ciekawe, budynkiem siedziby był ten sam, w którym rezydowała także pewna prawicowa partia.
– Sprawa pilna, jest trup – mówił w słuchawkę jeden z triady Bossa.
– Jaki trup?
– Żywy, ale nie na długo, jak się nie ogarnie – rzucał i rozłączał.
I co? W trzydzieści minut pojawiała się młoda pani mecenas – zawsze pachnąca, zawsze w garsonce z najnowszej kolekcji znanego projektanta, z włosami jak z reklamy drogiego szamponu, specjalistka od „wizerunku zatrzymanego”. Potrafiła w dwie godziny z napierdalania bronią maszynową zrobić „spontaniczną reakcję na prowokację policyjną”. Znała więcej alibi niż niejedna matka w sądzie rodzinnym, z noża kuchennego robiła „element kolekcji artystycznej”, a z magazynu narkotyków – „rekreacyjny zapas witamin ziołowych”. Te prawniczki nie broniły, one wymazywały zeznania, dowody, nagrania z monitoringu, a gdy była taka potrzeba – także sumienia świadków.
Miały swoje wejścia, swoje dziury w systemie. Jedna podobno sypiała z sędzią sądu apelacyjnego, druga miała romans z księżulkiem z kurii. Prawniczki przez czysty przypadek zawsze myliły akta albo akurat te, które przeglądały w archiwum sądowym, rozmywały się w wodzie po niecelowym uruchomieniu systemu przeciwpożarowego. Policjanci i żołnierze, którzy bronili państwa, mogli tylko pomarzyć o takiej ochronie w sądzie, jaką mieli brutalni pedofile w sutannach czy mordercy pracujący dla Bossa. Tamtym zapewniano top adwokatów, medialną ciszę i uniewinnienia. Tych pierwszych często zostawiano na pastwę systemu.
Kancelaria była jak apteczka pierwszej pomocy dla „czarnej mafii” i przestępców z aspiracjami – działała dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu, z tą różnicą, że zamiast plastrów i opatrunków rozdawała fałszywe alibi, gotowe linie obrony i wpływy na najwyższych szczeblach. Funkcjonowała jak ekskluzywny burdel, w którym strojono się w togi. W środowisku nikt nie udawał, że nie wie – tajemnicą poliszynela było, że kiedy trzeba było dogadać się z klientem zza krat, wzięte młode adwokatki zamieniały czarne teczki na pończochy i robiły godzinne wizyty nie po to, by rozmawiać o apelacji.
Zawsze uprzejme, zawsze opanowane. Nawet kiedy na komisariacie trzymali gościa z widocznymi śladami po sadystycznym przesłuchaniu w piwnicy, pani mecenas wchodziła i z uśmiechem mówiła:
– Prosimy nie zadawać pytań, klient nie pamięta. A pan aspirant? Może już przestać się pocić. To i tak skończy się umorzeniem.
Papugi Bossa nie były tylko jego tarczą. Były jego kurwami w togach – z uśmiechem podającymi paragrafy, które dało się rozciągnąć jak gumę w starych gaciach. Za gruby hajs, za święty spokój, za zaproszenia na zamknięte kolacje z ludźmi, którzy nie pojawiali się w aktach. Robiono to sprawnie, czysto, bez drgnięcia powieki, a może – kto wie – robiono to też ze strachu, że przyjdzie dzień, w którym to oni będą błagać o „umorzenie z braku przesłanek” i modlić się, by ktoś odebrał telefon.
Cała ta struktura działała jak pieprzona sieć nerwowa – elastyczna, zaprogramowana na przetrwanie. Pieniądze i towar płynęły przez nią kanałami, których nikt nie był w stanie w całości rozpracować. Gdy jedna nitka pękała, reszta po prostu przejmowała ciężar, jakby nic się nie stało. Nawet zmasowane akcje służb były dla niej co najwyżej chwilowym zakłóceniem, jak kichnięcie, potem wszystko wracało na swoje miejsce – szybciej, niż zdążyli się pochwalić w mediach sukcesem.
Ktokolwiek próbował rozgryźć ten układ, kończył w ślepym zaułku. Księgowość z firmy-widma z Tallinna znikała w cyfrowej mgle, potencjalni świadkowie – „konsultanci” – albo wypierdalali z okien, albo rozmywali się gdzieś między polami a lasem w ukraińskiej wiosce, gdzie nikt nie miał zwyczaju dzwonić na policję.
Tak właśnie funkcjonowało imperium zła. Hermetyczne, bezlitosne, kierowane przez kogoś, kogo nikt nie widział, ale każdy tańczył, jak zagrał tajemniczy Boss. A Śniady, jeśli chciał się do niego zbliżyć, musiał najpierw rozpracować jego trzy najbardziej toksyczne odnogi. Zajęło mu to prawie rok. Rok grzebania w śmieciach, podsłuchów, cieni i przekupionych informatorów. Ale w końcu miał ich dossier. W tym brutalnym ekosystemie Ostry, Kat i Gering pełnili konkretne funkcje. Jeden myślał, drugi karał, trzeci zabijał. Mózg, bicz i ostrze organizacji. Trójgłowy pies pilnujący piekła, Cerber, ale już nie w służbie bogów.
Adam Zawadowski, ps. „Ostry”. Informatyk po politechnice, wysoki, z lekką nadwagą, choć spędzał godziny na siłowni. Gładko ogolony, patrzył jak zły technokrata z przyszłości. Miał problem z wymową, ale jego mózg działał szybciej niż system operacyjny. Opanował darknet do perfekcji, wiedział, jak zniknąć w sieci i jak w niej zabić. Dwa lata siedział za narkotyki i ciężkie pobicie. Zachłanny, bezwzględny, sadystyczny. Tacy jak on nie mieli sumienia, tylko algorytmy zysku.
Adam Zawiślak, ps. „Kat”. Najstarszy z trójki. Dwa wyroki, pięć lat odsiadki, podejrzany o podwójne morderstwo. Dowody nie wiadomo jak zniknęły z depozytu po wizycie jego pięknej adwokatki, a dwóch świadków wycofało zeznania, twierdząc, że w opisie sprawcy się mylili. Wiecznie na dopalaczach, z wyżyłowanym ciałem i pustką w oczach. Typowy bywalec siłowni i policyjnych kartotek. W organizacji odpowiadał za dystrybucję towaru i dyscyplinę. Jego dilerzy nie śmieli mu spojrzeć w oczy, jeśli nie mieli pełnej kasy.
Bartek Żukowski, ps. „Gering”. Wysoki, szczupły, były bokser, karany za pobicie i kradzież. Sąd zawiesił mu wyrok, ale miasto już dawno go skazało. Znał niemiecki jak drugi ojczysty. Boks trenował w Berlinie, ale życie przegrał na ringu. Był prawą ręką Ostrego, jeśli chodzi o handel żywym towarem, głównie kobiety z Ukrainy, czasem z Mołdawii. Zajmował się także przemytem narkotyków i robił to z niezwykłą dokładnością.
Większość zysków szła do Bossa i znikała, ale nikt nie narzekał, bo tego, co zostawało do podziału, było aż nadto.
Śniadecki spojrzał na zegarek. 22:41.
Noc dopiero się zaczynała, a miasto – jak zwykle o tej porze – budziło się do swoich własnych, podziemnych harców. Policjant nalał sobie kawy z termosu – ciemna ciecz sączyła się powoli, sycząc w styczności z metalem kubka. Sięgnął po kolejnego papierosa, zapalił go mechanicznie, bez większego namysłu, jakby palenie było integralną częścią nocnego rytuału. Spojrzał ponownie na tarczę zegarka. 22:47.
Gdzieś w oddali zawarczał silnik motocykla – niski, agresywny dźwięk niósł się echem po pustym parkingu, wibrując jak rozwścieczony pies tuż przed skokiem. Z ciemności wyłonił się młody chłopak, góra dwadzieścia pięć lat, w czarnej, przyciasnej kurtce i z barwami gangu motocyklowego Żelazne Wilki wyszytymi na plecach. Zeskoczył z maszyny z przesadną pewnością siebie, z tym rodzajem nonszalancji, która rzadko kończyła się dobrze. Postawił nogę na mokrym betonie, rozejrzał się szybkim ruchem, jakby chciał ocenić sytuację, ale zrobił to zbyt powierzchownie. Za głośno wjechał, za wolno sięgnął po papierosa.
To nie było miejsce na pokazówki. Targówek nie wybaczał błędów, zwłaszcza tym, których nie znał.
Z cienia wysunęli się trzej mężczyźni – bez słowa, bez zawahania, z precyzją, która wskazywała na doświadczenie. Ich ruchy były ciche, płynne, niemal zsynchronizowane – jakby wielokrotnie ćwiczyli ten taniec przemocy. Pierwszy uderzył w żebra – suchy trzask, jakby złamał kij bejsbolowy, a zaraz potem łomot powietrza uciekającego z płuc chłopaka, drugi dopełnił cios kolanem w twarz – brutalny, pewny, pozbawiony emocji. Chłopak runął na plecy, próbując się jeszcze podnieść, ale już było za późno. Gering był nad nim. Bez słowa, bez litości.
– Szef powiedział, że nie robi interesów z przegrywami – syknął bokser i wbił nóż.
Ostrze weszło głęboko, bez oporu, aż po samą rękojeść. Metal zatopił się w ciele, przecinając skórę, mięśnie i wszystko, co napotkał po drodze. T-shirt chłopaka, chwilę wcześniej biały, teraz przylgnął do rany. Splątany, przemoczony krwią, jakby próbował zatamować coś, czego nie dało się już powstrzymać.
Ciało zadrżało – nie jak w filmach, gdzie ludzie padają od razu, tylko jak u kogoś, kto jeszcze nie rozumie, że umiera. Oczy chłopaka przewróciły się do tyłu, białka zamigotały pod powiekami, usta poruszyły się, jakby próbował coś powiedzieć, może przekleństwo, może błaganie. Ale nie było już słów, z jego ust wypłynęła jedynie gęsta, ciemna krew, a wraz z nią cichy bąbel powietrza – ostatni oddech. Ledwie słyszalny syk, jakby ktoś wypuścił powietrze z przebitego balonu.
W tym samym momencie zza rogu wyłonił się stary, ciemnozielony ford mondeo – wysłużony, noszący ślady wielu pościgów i kolizji, ale wciąż gotowy do gry. Na dachu błysnęła niebieska syrena, która zawyła przeciągle, rozwścieczonym dźwiękiem, niosącym się echem po mokrym betonie jak zapowiedź nadciągającej kary.
Śniadecki nie czekał na wezwanie, już był w ruchu. Zaciśnięte usta, wzrok wbity w epicentrum bójki, mięśnie napięte do granic – ciało wyprzedzało myśl.
Auto zaryło o krawężnik, tylne koła zerwały przyczepność, a cała bryła niemal przeszła w kontrolowany dryf. Opony zawyły, w powietrze poszła kaskada brudnej wody, drzwi kierowcy otworzyły się, zanim samochód zdążył się całkiem zatrzymać.
Czas przyspieszył. A może to tylko adrenalina wyostrzyła każdy szczegół – dźwięk metalu, syk opon, rozbryzg wody, chłód kabury przy biodrze. Targówek miał swój rytm, a Śniady właśnie wszedł w jego bit.
Trójka kiboli zamarła na ułamek sekundy. Ta jedna chwila zawahania miała w sobie coś zwierzęcego, jakby instynkt podpowiadał im, że zrobiło się naprawdę źle. Potem zerwali się do biegu jak szczury z zalewanego kanału, sypnęli w różne strony, znikając pomiędzy bramami i ciemnymi przejściami Targówka.
Gering rzucił jeszcze spojrzenie przez ramię, krótkie, szybkie i wymowne. To wystarczyło, by w jednej sekundzie poznał, kto wyskoczył z samochodu. Nie potrzebował widzieć twarzy. Wystarczył ruch, sylwetka, sposób poruszania się. Wiedział, kim był ten gliniarz.
Śniady!
Z tym facetem nikt normalny nie chciał się mierzyć. Nie dzisiaj. Nie bez planu. Bo Śniadecki nie rzucał gróźb, nie wdawał się w pokazówki. On po prostu dopadał cię wtedy, gdy myślałeś, że już jesteś bezpieczny. Nie czytał praw, tylko walił rękojeścią służbowej giwery jak leci i gdzie popadnie, aż krew farbowała podłogę.
Tymczasem policjant jednym sprężystym ruchem wyskoczył z wozu, nawet nie zamknął drzwi. Skrzypnęły jedynie, odbijając się od nadwozia, ale nie zwrócił na to uwagi. Nie było na to czasu. Podbiegł i klęknął przy zakrwawionym chłopaku.
Nóż sterczał spod jego żeber, wbity głęboko. Stal połyskiwała jeszcze od ciepłej krwi, a ostrze drgało lekko, zsynchronizowane z resztką impulsów w ciele. Śniadecki nie raz widział podobne „obrazki”, ale to niczego nie ułatwiało. Chłopak był blady, niemal przezroczysty, z szeroko otwartymi oczami, jakby próbował jeszcze coś zrozumieć, ale tam już nie było świadomości – tylko odchodzenie.
– Trzymaj się, gówniarzu, i nie wyciągaj noża, bo, kurwa, zejdziesz szybciej, niż do trzech policzysz – syknął Śniady, ładując ciało chłopaka na boczne siedzenie z przodu. Silnik zawył, jakby samochód czuł, że jedzie na ostatnim tchnieniu.
– Ty jesteś gliniarz… – wystękał chłopak, spoglądając na odznakę leżącą na desce rozdzielczej.
– A ty jesteś, kurwa, półżywy – odparł policjant beznamiętnie.
– Ja nie sypię… nie jestem sześćdziesioną…
– A czy ja cię o coś, kurwa, pytam. Ratuję twoją dupę. Jak będziesz chciał podziękować, to masz wizytówkę, pajacu.
Śniady puścił na moment kierownicę, drugą ręką sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął wymiętą wizytówkę. Bez nazwiska, tylko numer telefonu i jedno imię: Andrzej.
– Dojeżdżamy – rzucił chłodno, po czym z piskiem opon zahamował na wjeździe dla taksówek.
Kiedy na dwie minuty przed jedenastą dojechali przed budynek praskiego pogotowia, drzwi auta otworzyły się z trzaskiem. Policjant wyskoczył jak z procy – nie czekał na pomoc, nie krzyczał o nosze, tylko objął zakrwawionego chłopaka i uniósł go bez wysiłku, jakby dźwigał worek kartofli, nie człowieka na granicy życia. Krew ściekała mu po przedramieniu, wsiąkała w rękaw bluzy, kapała na beton.
Rejestratorka aż krzyknęła, zrywając się z krzesła, gdy tylko zobaczyła, co wnosi do środka. Pielęgniarze wybiegli z zaplecza z noszami, ale było już jasne, że to nie będzie zwykłe przyjęcie. Śniady nie zwalniał. Szedł jak taran. Zdeterminowany, skupiony, mając w oczach ten sam chłód co ludzie, którzy już za dużo widzieli.
– Co się stało?! – zapytał któryś.
– Wypadek. Ulica – odparł krótko gliniarz. – Żyje, ale pożyje niedługo, jak nie zrobicie co trzeba.
Nie podawał nazwiska. Nie mówił, skąd zna chłopaka. Nie pokazał odznaki. Kiedy sanitariusze zniknęli z tamtym za drzwiami izby przyjęć, odwrócił się na pięcie i wyszedł bez słowa. W kieszeni zawibrował jego telefon. SMS od informatora: „Boss dziś nie przyjedzie. Ktoś go ostrzegł”.
Na Targówku ktoś właśnie rozdał nowe karty. Coś się przesunęło. Jakiś pionek spadł z planszy, a inni zaczęli zmieniać pozycje. Ale Śniady wiedział jedno: w tej grze nie ma przypadków, każdy ruch ma autora, każdy blef ma cenę. I nikt nie ucieka na zawsze.
Wsiadł do samochodu i wyjął z kieszeni portfel, który sprawnie zgarnął z kieszeni w kurtce chłopaka, gdy go odstawiał na pogotowie. Jarosław Barski – przeczytał na głos dane rannego.
– Skądś, kurwa, znam to nazwisko – mruknął do siebie pod nosem i spojrzał ponownie na pękaty portfel. Gotówki było zdecydowanie za dużo jak na takiego gówniarza. Na oko z dziesięć tysięcy złotych i trzy tysiące euro, wymiętych, poskładanych byle jak, noszonych jakby były paczką fajek. Śniady przesunął wzrokiem po banknotach, parsknął cicho pod nosem i bez wahania wyjął połowę, po czym wsunął je do kieszeni.
– Za fatygę – mruknął. – Bo „dziękuję” to się raczej jutro nie doczekam. I na sensowne zeznania też nie bardzo się zanosi.
Zaciągnął się papierosem. Był zmęczony, brudny od cudzej krwi i prawdopodobnie już dawno powinien być po służbie. Ale kogo to teraz obchodziło.
1
Film
Gruby mężczyzna w szarym przyciasnym garniturze, z czołem błyszczącym od lepkiego potu, wcisnął klawisz Enter. Ekran zamigotał. Otworzyło się nagranie z monitoringu – plik oznaczony numerem sprawy i datą. Z głośników sączyła się przytłumiona, niepokojąca muzyka z wnętrza warszawskiego lokalu.
Otyły jegomość pochylił się do przodu, a z jego karku dobiegł cichy trzask, jakby coś chrupnęło w stawie. Jego masywne palce rytmicznie uderzały w blat biurka, wydając głuche, nerwowe dźwięki, lecz wzrok pozostał niezmiennie skupiony. Nie mrugał. Cały zdawał się pochłonięty przez to, co działo się na ekranie monitora, jakby obraz wciągnął go w siebie, zniewolił, zagarnął bez reszty. Czoło marszczyło się coraz głębiej, jakby człowiek ten próbował zrozumieć coś, co wymykało się logice. Jego oddech przyspieszał, ledwie słyszalny pośród ciszy przerywanej jedynie stukotem palców.
Na nagraniu ukazało się wnętrze lokalu, który dawno przestał zabiegać o uwagę przechodniów, a mimo to wciąż tętnił własnym, cichym życiem. Półmrok sączył się ze ściennych kinkietów, rozlewając się po ścianach ciepłymi smugami światła, zbyt słabymi, by rozproszyć cień, lecz wystarczającymi, by nadać miejscu intymny charakter.
Krzesła przy kilku stolikach stały nieco odchylone, jakby ktoś podniósł się w pośpiechu, ale bez dramatyzmu. Raczej z zamiarem powrotu. Jedno z nich chybotliwe, z wytartą tapicerką, zdawało się poruszać przy każdym przeciągu. Stoły miały nierówne nogi podklinowane tekturą albo kapslami po piwie owiniętymi w serwetki. Drewno mebli było ciemne, lepkie miejscami, z wżerami po papierosach gaszonych bezwiednie, jakby z rozmachem lub w zamyśleniu.
W kącie wciąż paliła się lampka z plastikowym abażurem, dając światło o barwie starego bursztynu. Migotała delikatnie, jakby instalacja nie ufała już sama sobie. Obok niej wisiał zegar, który zatrzymał się o godzinie 2:17, nie wiadomo którego dnia. Nikt go nie ruszał.
Podłoga była pokryta kaflami, z których część już dawno popękała. W fugach zalegał kurz i coś, co mogło być piaskiem albo drobnymi resztkami szkła. Prowizoryczny dywanik przy wejściu był zrolowany na jednym końcu, ale nikt go nie poprawił. W tle grało coś z magnetofonu. Może radio, może stara kaseta, trudno powiedzieć. Słychać było więcej szumu niż muzyki.
Za barem, jak duch, krzątał się barman. Chudy, o ostrych rysach i wygolonej czaszce. W ruchu jego ramienia było coś metodycznego: przecieranie kieliszków powtarzało się z niemal identycznym tempem. Po każdym kieliszku sięgał po kolejny, jakby chciał wyczyścić wszystkie wspomnienia z ich wnętrz. Blat baru był porysowany, z resztkami zaschniętego piwa, które rozlano dawno temu i nie do końca wytarto.
Za plecami barmana wisiało lustro, pęknięte w jednym rogu. Odbijało półki z butelkami. Niektóre zupełnie puste, inne do połowy, wszystkie ustawione nierówno. Na dolnej półce leżała plastikowa tacka z resztkami drobnych monet, pokryta cienką warstwą popiołu. Obok stała popielniczka, pełna niedopałków, przepełniona właściwie, z nadtopionym brzegiem.
W kącie sali kurzył się stary telewizor kineskopowy. Ktoś zostawił na nim zmiętoloną gazetę z ubiegłego miesiąca, a może nawet roku. Obok od dawna już usychała roślinka w doniczce, której nikt jeszcze nie wyrzucił. Doniczka była pęknięta i zabezpieczona taśmą klejącą.
Całość sprawiała wrażenie miejsca zawieszonego w czasie. Jakby wszystko, co miało tu kiedyś znaczenie, zostało porzucone nie przypadkiem, lecz z cichym przyzwoleniem.
Wtedy na nagraniu pojawiła się ona.
Wysoka brunetka, na oko z trzydzieści pięć lat, stanęła w progu i od razu dało się zauważyć cień zawahania. Przez ułamek sekundy wyglądała, jakby chciała się wycofać, jakby drzwi za jej plecami były ostatnią bezpieczną granicą. Ruchy miała nerwowe, spłoszone. Przeszła szybkim krokiem obok baru, skinięciem głowy dając znak facetowi za nim – był to znajomy gest, może prośba o czujność lub zwykłe przywitanie się bądź sygnał, by obsługa się nią zajęła. Barman odwzajemnił skinienie.
Ubrana była w doskonale uszyty ciemny garnitur. Krój klasyczny, tkanina wysokiej jakości, o dyskretnym połysku, który odbijał się w matowych taflach zniszczonego lustra nad barem. Biała koszula pod marynarką była lekko rozpięta pod szyją, jakby powietrze w barze już kobietę dławiło. Sama marynarka zaś układała się idealnie na ramionach, jakby dopasowano ją ręcznie, a materiał zdawał się niemal obcy tej przestrzeni: zbyt gładki, zbyt czysty, by współistnieć z lepkim drewnem stołów i porysowanym blatem baru. Do tego wzrost brunetki, jej wyprostowana sylwetka, długie, proste, luźno rozpuszczone włosy, które opadały na ramiona swobodnie, acz elegancko, bez przesadnego pietyzmu. Wszystko to sprawiało, że w tej scenerii wyglądała, jakby ktoś wyrwał ją z innego świata i wstawił tutaj przez pomyłkę lub z konieczności, bo nie miał nikogo innego do dyspozycji.
Kobieta usiadła w najciemniejszym rogu sali, najbardziej odizolowanym od reszty. Wybrała to miejsce, jakby instynktownie szukała schronienia. Przez moment kręciła się nerwowo na krześle, po czym zerknęła na zegarek. Była wyraźnie rozbita. Dłonie drżały jej lekko, wzrok miała rozbiegany. Po jej zachowaniu można było wnosić, że jest z kimś umówiona, a nerwowość mogła oznaczać, że obawiała się tego spotkania. Gdy barman odszedł zrealizować zamówienie, kobieta zaczęła gorączkowo grzebać w torebce, sprawdzając zawartość z maniakalną dokładnością, jakby potrzebowała się upewnić, że wciąż ma przy sobie cokolwiek dającego poczucie bezpieczeństwa. Telefon, może coś do obrony, dokumenty?
Po niecałej minucie barman wrócił do stolika, niosąc na tacy dwie duże szklanki z piwem. Złocisty, spieniony trunek lśnił w słabym świetle lamp.
Przez chwilę, może pół minuty, barman stanął przy stoliku plecami do kamery monitoringu, zasłaniając dziewczynę własnym ciałem. Wyglądało to tak, jakby przyjmował od niej kolejne dyskretne zamówienie… lub wysłuchiwał czegoś więcej.
Gdy skończył, skinął jej głową, automatycznie wsadził pod pachę tacę, na której wcześniej przyniósł szklanki, i bez pośpiechu oddalił się w stronę baru. Tam podszedł do dużego ekspresu i zaczął przygotowywać kawę. Najpewniej kobieta o nią właśnie poprosiła.
Po kilku minutach obiektyw kamery zarejestrował kolejną postać.
Mężczyznę. Bruneta, lekko po czterdziestce, z wciąż imponującą sylwetką, choć niebudowaną już przez codzienne treningi, a raczej utrzymaną siłą przyzwyczajeń i niepokoju. Po ruchach widać było, że matka natura ukształtowała go tak, by nie mógł długo usiedzieć w miejscu. Miał w sobie coś z byłego sportowca, który kiedyś podporządkowywał ciało dyscyplinie, a dziś nosił je jak narzędzie. Narzędzie dalej sprawne, szybkie, gotowe do działania bez ostrzeżenia.
Wszedł bez zawahania, jak do miejsca, które zna doskonale i nie ma tu przed nim nic do ukrycia. Sprawiał wrażenie typa, który nie potrzebuje zaproszenia. W jego ruchach tkwiła energia trudna do zdefiniowania, za szybka, podszyta pewnością siebie, jakby świat był polem walki, a każdy stół czy krzesło przeszkodą do ewentualnego starcia. Ubrany był w skórzaną kurtkę Gipsy, lekko popękaną na łokciach, dopasowaną jak druga skóra. Całość stroju dopełniały sprane dżinsy, które mówiły więcej niż jakikolwiek stopień służbowy. Facet brał się z ulicznej rzeczywistości, był jednym z tych, co nie pytają o pozwolenie, nie uśmiechają się na prawo i lewo i nie noszą serduszka w klapie na znak, że grają z Wielką Orkiestrą Świątecznej Pomocy. Ciemniejsza karnacja mogła świadczyć o południowych korzeniach albo o zamiłowaniu do solarium, choć sądząc po jego stroju i tym, jak się nosił, to raczej nie był typ gościa, który spędzał godziny w kabinie UV.
Twarz miał jakby wyrzeźbioną przez doświadczenie, nie geny. Ciemne włosy przycięte krótko, na tyle niedbale, że wyglądało to celowo. W oczach skrywał się niepokój. Nie ten łagodny, codzienny, ale głęboki, nerwowy błysk, który zdradzał, że ten mężczyzna przeszedł przez coś więcej, niż chciałby pamiętać. I nie zamierzał o tym mówić. Patrzył w sposób, który sprawiał, że człowiek czuł się nagle bardziej trzeźwy. Jakby wiedział, gdzie kończą się żarty, a zaczyna rzeczywistość.
Stanął w progu, zlustrował salę jednym szybkim spojrzeniem i ruszył prosto do stolika brunetki.
Na nagraniu widać było, jak kobieta z trudem ukrywała narastające napięcie. Wstała, wyciągnęła rękę. Gest był niepewny, jakby tylko uprzejmość zmusiła ją do tej formy powitania. On chwycił ją natychmiast, zbyt pewnie, zbyt mocno, nachylając się do niej tak blisko, że niemal naruszył jej przestrzeń. Kobieta lekko się cofnęła, niezbyt daleko, lecz z wyraźnym oporem w oczach. Była spięta, jakby walczyła z własnym ciałem, aby nie dać się ponieść panice. Po krótkim, wyraźnie wymuszonym powitaniu usiedli. Ona z ramionami przyciągniętymi do ciała, jakby próbowała się ochronić. On z nonszalanckim spokojem, jak drapieżnik czający się do ruchu.
Rozmawiali. Kobieta mówiła nerwowo, gestykulując przy tym nieskładnie, jakby nie mogła znaleźć słów, które oddałyby jej stan. Postawa jej ciała wyrażała ogrom napięcia i desperację. Każdy ruch wydawał się wymuszony, kontrolowany, jakby walczyła z narastającym lękiem. Co chwila spoglądała na przegub ręki, jakby sprawdzała godzinę, chociaż bardziej przypominało to obsesyjne kontrolowanie czasu niż zwykłe zerkanie na zegarek. Jej wzrok często błądził po sali, zatrzymywał się na drzwiach, jakby liczyła, że ktoś wejdzie i przerwie tę scenę.
Jej towarzysz natomiast siedział wygodnie, rozparty, z nonszalancką pewnością siebie. Spokojnie pił złocisty alkohol, patrząc na kobietę intensywnie, niemal hipnotyzująco, jak myśliwy obserwujący ofiarę. Jego oczy były szeroko otwarte, pełne natarczywego błysku, nieustannie śledziły każdy jej ruch. Uśmiechał się od czasu do czasu, ale był to uśmiech pozbawiony ciepła, bardziej grymas, który miał przypominać, kto w tej rozmowie dominuje. Z każdą minutą jego zachowanie przybierało coraz bardziej niepokojący charakter. Napięcie między nimi narastało, a kobieta sprawiała wrażenie coraz bardziej zdezorientowanej i przygniecionej sytuacją.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
