Układ milczenia - Kafir, B. East - ebook

Układ milczenia ebook

Kafir, B. East

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczny, porywający thriller polityczno-obyczajowy osadzony we współczesnej Polsce, bezlitośnie obnażający brutalne mechanizmy władzy, mediów i manipulacji.

Laura Krawiec, młoda prawniczka i medialna twarz prawicowej partii, z dnia na dzień staje się ofiarą systemu, który sama pomagała tworzyć. Gdy odkrywa, że za patriotycznymi hasłami kryją się korupcja, przemoc i handel ludźmi, rozpoczyna walkę o przetrwanie – i o zemstę.

Równolegle los splata jej drogę z komisarzem Andrzejem „Śniadym” Śniadeckim – byłym żołnierzem wrobionym w zbrodnię, której nie popełnił. Oboje zostali zniszczeni przez tych samych ludzi. Teraz łączy ich gniew, żądza sprawiedliwości i plan, który może doprowadzić do upadku potężnych. W grze, w której każdy ruch może być śmiertelny, Laura i Śniady muszą zdecydować, ile są gotowi poświęcić, by odzyskać siebie.

To opowieść o zdradzie i zemście, o cienkiej granicy między ofiarą a katem, o miłości, która stała się narzędziem, i władzy, za którą płaci się krwią.

Ta książka nie daje ukojenia i wciąga w mroczny świat, z którego nie sposób się wydostać...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 378

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

PRO­LOG

Laura Kra­wiec liczyła sobie dwa­dzie­ścia cztery lata i wła­śnie koń­czyła ostatni rok prawa na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim. Majowe wie­czory wciąż potra­fiły być chłodne. Tego dnia została dłu­żej na uczelni – pro­wa­dziła kon­sul­ta­cje z młod­szymi stu­den­tami, poma­ga­jąc im przed kolo­kwium z postę­po­wa­nia kar­nego. Wra­ca­jąc o póź­niej­szej godzi­nie, czuła się już zmę­czona nad­mia­rem prze­ro­bio­nego mate­riału, jed­nak zado­wo­le­nie z sie­bie doda­wało jej ener­gii. Szła pie­szo, jak zwy­kle, z oko­lic kam­pusu w kie­runku aka­de­mika na Gro­cho­wie – ze słu­chaw­kami w uszach i torbą prze­wie­szoną przez ramię.

Ulica, którą wła­śnie prze­cho­dziła, była nie­mal pusta, prze­ry­wana świa­tłami sygna­li­za­cji i reflek­to­rami nie­licz­nych aut snu­ją­cych się z wolna w oddali. Kie­dyś lubiła te pra­wie nocne spa­cery – War­szawa wyda­wała się jej wtedy mniej tłoczna, mniej gło­śna, jakby oddy­chała wol­niej. Ale tego wie­czora jej poczu­cie spo­koju pry­sło. Dopiero po dobrych kilku minu­tach szyb­kiego mar­szu zorien­to­wała się, że ktoś za nią idzie. Zwy­kle nie była para­no­iczką, tym razem jed­nak coś ją wyraź­nie zanie­po­ko­iło w ryt­mie kro­ków postaci za jej ple­cami. Były zbyt nie­re­gu­larne i sta­wały się coraz bliż­sze, więc przy­spie­szyła – a kiedy chwilę potem skrę­ciła w boczną uliczkę, poczuła, że ten ktoś rów­nież skręca. Wtedy już nie miała wąt­pli­wo­ści.

Z mroku wyło­niła się pełna syl­wetka męż­czy­zny zde­cy­do­wa­nie wyż­szego od Laury, o ciem­niej­szej kar­na­cji i rysach twa­rzy zdra­dza­ją­cych obce pocho­dze­nie, któ­rego nie potra­fiła wtedy jed­no­znacz­nie okre­ślić. W tam­tym momen­cie nie miało to jed­nak dla niej żad­nego zna­cze­nia, liczył się tylko instynkt. Facet zła­pał ją za rękę, a jego uścisk był silny, zde­cy­do­wany i nie pozo­sta­wiał wąt­pli­wo­ści co do zamia­rów. Przez uła­mek sekundy zamarło jej serce. Całe szczę­ście jed­nak ciało wie­działo, co ma robić, i zare­ago­wało, zanim umysł w pełni oce­nił powagę sytu­acji. Lata tre­nin­gów krav magi roz­po­czę­tych jesz­cze w liceum i litry potu prze­lane na salach gim­na­stycz­nych wła­śnie teraz oka­zały się bez­cenne. Kie­dyś Laura ćwi­czyła sys­te­ma­tycz­nie, z zawzię­to­ścią, któ­rej nie potra­fiła wytłu­ma­czyć nawet sobie, bo prze­cież nie moty­wo­wała jej pasja ani chęć wygry­wa­nia zawo­dów, a raczej upo­rczywy, trudny do zde­fi­nio­wa­nia wewnętrzny nie­po­kój. Przed czym? Tego wtedy jesz­cze nie potra­fiła nazwać. Teraz jed­nak nad­szedł ide­alny moment, żeby wyko­rzy­stać wszystko, czego się nauczyła.

W ułamku sekundy, gdy napię­cie się­gnęło zenitu, pod­jęła decy­zję. Ruszyła instynk­tow­nie, szyb­ciej, niż zdą­żyła pomy­śleć. Ude­rzyła agre­sora łok­ciem, pro­sto w splot sło­neczny, cel­nie i z wyszko­loną pre­cy­zją, by zaraz potem wyko­nać płynny skręt bio­der i zadać mu szyb­kie i bru­talne kop­nię­cie w kolano. Zasko­czony męż­czy­zna, zupeł­nie nie­przy­go­to­wany na jaki­kol­wiek opór z jej strony, zato­czył się do tyłu, wyda­jąc z sie­bie krótki, gar­dłowy jęk i odru­chowo chwy­ta­jąc się za bok. Tego jed­nak Laura już nie widziała, bo zaraz po tym, co zro­biła, odwró­ciła się i ruszyła z miej­sca szyb­kim kro­kiem, nie­mal bie­giem. Zde­cy­do­wa­nie i bez paniki. Skie­ro­wała się w stronę głów­nej ulicy, tam, gdzie świa­tła i obec­ność ludzi mogły zagwa­ran­to­wać jej przy­naj­mniej ilu­zję bez­pie­czeń­stwa. Ani razu nie obej­rzała się za sie­bie, nie musiała – bo wie­działa, że zro­biła dokład­nie to, co nale­żało.

Dopiero gdy zna­la­zła się za drzwiami aka­de­mika, w pokoju zamknię­tym na zasuwę i oparta o chłodną ścianę, dotarło do niej, co się wła­śnie wyda­rzyło. Jej cia­łem mimo­wol­nie wstrzą­sały dresz­cze, dło­nie drżały nie do opa­no­wa­nia, a gar­dło miała ści­śnięte tak mocno, że nie byłaby w sta­nie wypo­wie­dzieć ani słowa. Prze­szła mecha­nicz­nie do łazienki, zrzu­ca­jąc po dro­dze buty. Pochy­liła się nad umy­walką i prze­myła twarz lodo­watą wodą, cho­ciaż czuła, że to niczego nie zmieni. Wie­działa już, że coś w niej się prze­sta­wiło, pękło, prze­łą­czyło w inny tryb – taki, który jesz­cze nie miał nazwy, lecz na pewno nie pozwoli jej wró­cić do życia, które wio­dła wcze­śniej.

Tam­tej nocy Laura nie mogła zasnąć, więc leżała nie­ru­chomo, tępo wpa­tru­jąc się w sufit. Po jej gło­wie krą­żyło milion myśli, a jedna, szcze­gól­nie upo­rczywa, wra­cała raz za razem jak bume­rang: „To nie jest nor­malne, żeby we wła­snym kraju, na dobrze sobie zna­nej ulicy, kobieta, idąc samot­nie do domu, czuła się jak cel. Żeby szła ze ści­śnię­tym żołąd­kiem, jakby stą­pała po polu mino­wym. Nie dla­tego, że coś już się wyda­rzyło, ale dla­tego, że wszystko mogłoby się wyda­rzyć. W każ­dej chwili”.

Nie­prze­spana noc spra­wiła, że Laura wstała znacz­nie wcze­śniej niż zwy­kle. Pośpiesz­nie prze­szła przez mia­steczko aka­de­mic­kie, w dre­sie i z nie­dbale zwią­zaną kitką, wyglą­da­jąc tak, jakby wybie­rała się zaspana na poranne zaję­cia. Tym razem jed­nak zmie­rzała w zupeł­nie inną stronę i w zupeł­nie innym celu. Na naj­bliż­szy komi­sa­riat poli­cji.

Weszła do środka z głową unie­sioną wyżej, niż czuła się na siłach, chcąc w ten spo­sób dodać sobie ani­mu­szu. Choć sta­rała się zacho­wać spo­kój, wie­działa, że to pierw­szy raz, gdy zna­la­zła się w sytu­acji tak jed­no­znacz­nie wyma­ga­ją­cej odwagi.

Kiedy popro­szono ją o zło­że­nie zeznań, mówiła spo­koj­nie i rze­czowo, z dba­ło­ścią o naj­drob­niej­sze szcze­góły. Laura bar­dziej niż cze­go­kol­wiek innego oba­wiała się, że zosta­nie potrak­to­wana jak roz­e­mo­cjo­no­wana stu­dentka – a nie jak osoba świa­doma tego, co jej się wyda­rzyło, która nie zamie­rza tego prze­mil­czeć.

Ku jej zasko­cze­niu funk­cjo­na­riusz nie zlek­ce­wa­żył zło­żo­nych zeznań. Kilka godzin po ich spi­sa­niu wezwał ją ponow­nie, by poka­zać zapis z kamery prze­my­sło­wej zamon­to­wa­nej nad wej­ściem do noc­nego sklepu, któ­rego witrynę minęła zale­d­wie kil­ka­na­ście sekund po napa­ści. Na początku nagra­nia widać było jedy­nie roz­ma­zany cień i nie­okre­ślony ruch. Dopiero chwilę póź­niej, gdy męż­czy­zna odcho­dził i na moment spoj­rzał przez ramię, kamera uchwy­ciła jego twarz na tyle wyraź­nie, by można było go ziden­ty­fi­ko­wać.

Oka­zało się, że to oby­wa­tel Gru­zji, który już dawno powi­nien był opu­ścić Pol­skę, bo jego wiza stra­ciła waż­ność, a w prze­szło­ści miał pro­blemy z pra­wem. Wycho­dząc z budynku komi­sa­riatu, już po roz­po­zna­niu sprawcy i dopeł­nie­niu wszyst­kich for­mal­no­ści zwią­za­nych z oka­za­niem, Laura uświa­do­miła sobie, że na ekra­nie moni­tora nie zoba­czyła jedy­nie zapisu napa­ści. Zoba­czyła sie­bie samą – osobę, którą była jesz­cze zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej. Dziew­czynę z książką pod pachą, z pla­nami na przy­szłość, z naiwną wiarą, że świat – choć skom­pli­ko­wany – jest w grun­cie rze­czy uczciwy. Że ludzie są z natury dobrzy, a jeśli ona nie zadaje nikomu bólu, to będzie bez­pieczna.

To wtedy ta mrzonka się roz­pa­dła.

Laura zro­zu­miała coś, czego przez długi czas nie potra­fiła – albo nie chciała – przy­jąć do wia­do­mo­ści: że sama dobroć nie sta­nowi ochrony, a przy­zwo­itość, choćby naj­bar­dziej auten­tyczna, nie daje gwa­ran­cji bez­pie­czeń­stwa; że ist­nieją ludzie, któ­rzy nie dostrze­gają w dru­gim czło­wieka, lecz wyłącz­nie oka­zję do wyko­rzy­sta­nia, do się­gnię­cia po coś bez pyta­nia, bez skru­pu­łów. Stra­ciła wiarę w spra­wie­dli­wość świata i naiwną nadzieję, że jeśli nikogo się nie krzyw­dzi, to i samej jest się bez­pieczną. Bo wła­śnie została skrzyw­dzona.

To w tam­tej chwili zga­sła jej dotych­cza­sowa tole­ran­cja – ta, którą pie­lę­gno­wała z nadzieją, że akcep­ta­cja świata takim, jaki jest, uczyni go lep­szym. Prze­stała tłu­ma­czyć, uspra­wie­dli­wiać, rozu­mieć za wszelką cenę. Prze­stała trak­to­wać swoją empa­tię jak obo­wią­zek, a otwar­tość – jak cnotę. Od tego momentu nie ufała już ludziom bez­wa­run­kowo i nie pró­bo­wała zrozu­mieć każ­dego. Stała się tward­sza, cich­sza, uważ­niej­sza.

Choć dopeł­niła wszyst­kich for­mal­no­ści i pod­pi­sała pro­to­kół, nie poczuła ulgi. Zosta­wia­jąc za sobą chłodne biurko w komi­sa­ria­cie i spoj­rze­nia funk­cjo­na­riu­szy, w któ­rych współ­czu­cie mie­szało się z bez­sil­no­ścią, poczuła jedy­nie, że coś się wła­śnie skoń­czyło. Jesz­cze dzień wcze­śniej wie­rzyła, że dobro rodzi dobro, a róż­nice mię­dzy ludźmi to nie prze­szkoda, tylko wie­lo­barw­ność. Teraz miała w sobie ciszę, ciężką i bez­względną. A świat, który znała z ksią­żek, wykła­dów i libe­ral­nych roz­mów przy winie, roz­sy­pał się jak domek z kart.

W tam­tym momen­cie pomy­ślała o nich.

O chło­pa­kach, któ­rzy snuli się po kory­ta­rzach róż­nych wydzia­łów uni­wer­sy­tetu, zawsze roz­po­zna­walni, choćby po blu­zach z godłem Pol­ski na piersi i hasłami na ustach, które jesz­cze nie­dawno bawiły ją pate­tycz­no­ścią. „Bóg, Honor, Ojczy­zna” – powta­rzane przez nich z taką gor­li­wo­ścią, jakby każda z tych war­to­ści wisiała na wło­sku i tylko oni mogli je oca­lić. Nie­raz żar­to­wała, że gdyby zamknąć ich na bez­lud­nej wyspie, prę­dzej czy póź­niej zatłu­kliby się o to, który z nich jest więk­szym patriotą. Uwa­żała ich za oszo­ło­mów, za ludzi zbyt gło­śnych i zbyt czarno-bia­łych w doko­ny­wa­niu ocen. W jej oczach byli prze­siąk­nięci nie­pew­no­ścią, którą ukry­wali pod bojo­wym tonem i nadętą reto­ryką. Byli jak żywe pomniki naro­do­wej dumy: spi­żowi, nie­ugięci, a przez to zwy­czaj­nie gro­te­skowi. Nie rozu­mieli pół­cieni, nie zno­sili wąt­pli­wo­ści, bo dla nich wszystko było albo zdradą, albo przy­czyn­kiem do chwały. Nie stu­dio­wali jed­nego, kon­kret­nego kie­runku. Byli roz­siani po róż­nych wydzia­łach i spe­cja­li­za­cjach: prawa, histo­rii, poli­to­lo­gii, a nawet tak abs­trak­cyj­nych jak filo­zo­fia czy kul­tu­ro­znaw­stwo.

Ale to nie oni sta­no­wili cen­trum grupy, bo jej trzo­nem był ktoś inny. Star­szy, około trzy­dzie­sto­pię­cio­letni dok­to­rant z archi­wi­styki, pro­wa­dzący wykłady i ćwi­cze­nia. Cie­szył się opi­nią suro­wego, lecz kom­pe­tent­nego wykła­dowcy. Tajem­nicą poli­szy­nela było, że na zaję­ciach prze­ka­zy­wał znacz­nie wię­cej niż tylko tre­ści zaczerp­nięte ze źró­deł histo­rycz­nych. Wpla­tał w wykłady słowa o war­to­ściach, naro­dzie i wspól­no­cie, która zatraca się w nowo­cze­snym świe­cie. Ofi­cjal­nie nie można było mu nic zarzu­cić, nie­ofi­cjal­nie pro­wa­dził ukrytą rekru­ta­cję do par­tii, która nazy­wała się Odro­dze­niem Naro­do­wym.

On nie cho­dził w krzy­kli­wych blu­zach ani nie wyma­chi­wał flagą jak pozo­stali. Ni­gdy nawet nie pod­no­sił głosu. A mimo to kiedy mówił, wszy­scy słu­chali, nawet ci z ostat­niego roku, któ­rzy z pogardą odno­sili się do wszel­kich pierw­sza­ków i nie­dziel­nych patrio­tów. Ów dok­to­rant miał w sobie spo­kój i jakiś dziwny rodzaj inten­syw­no­ści. Laura sły­szała o nim jesz­cze przed tam­tym pamięt­nym, feral­nym wie­czo­rem, gdy doszło do napa­ści na nią. Mówiono, że archi­wi­sta znał na pamięć nie tylko frag­menty kon­sty­tu­cji czy prze­mó­wie­nia Pił­sud­skiego, to potra­fi­łoby wielu. On recy­to­wał z równą swo­bodą Dmow­skiego i Nor­wida, prze­pla­ta­jąc ich cytaty wła­snymi komen­ta­rzami, jakby słowa sprzed stu­leci były na­dal żywe i uży­teczne. Jed­no­cze­śnie, co wzbu­dzało nie­kła­maną zazdrość i sza­cu­nek nawet naj­bar­dziej kry­tycz­nych osób, potra­fił jed­nym cel­nie posta­wio­nym pyta­niem roz­ło­żyć na łopatki wykła­dowcę z teo­rii pań­stwa. Nie robił tego z potrzeby dys­ku­sji ani z pasji do wie­dzy, lecz z jasnym, choć ni­gdy nie­wy­ra­żo­nym dosłow­nie zamia­rem poka­za­nia, że inte­lek­tu­al­nie stoi wyżej, zarówno on sam, jak i to, co repre­zen­tuje.

Ludzie o rady­kal­nie pra­wi­co­wych poglą­dach i nadę­tym ego, prze­ko­nani o wła­snej wyjąt­ko­wo­ści i misji rato­wa­nia narodu, zawsze budzili w Lau­rze nie­po­kój. Postrze­gała ich jako skraj­nych, jed­no­wy­mia­ro­wych, zamknię­tych w swo­ich prze­ko­naniach jak w pan­ce­rzu, z któ­rego nie chcieli, a może nie potra­fili wyjść. Czę­sto ota­czali się sym­bo­liką, która ją raziła. Krzyże noszone jak oręż, różańce owi­nięte wokół prze­gu­bów jak kaj­dany, modli­twy wypo­wia­dane tonem oskar­że­nia, a nie prośby. Msze, które powinny być chwilą uko­je­nia, zamie­niali w spek­ta­kle, a kościoły w miej­sca, gdzie mie­szały się patrio­tyzm, gniew i poczu­cie oblę­że­nia. Dla Laury to było za dużo. Reli­gia miała być prze­cież azy­lem, a nie mega­fo­nem gniewu i ide­olo­gii.

Impul­sem do jej men­tal­nej prze­miany był pechowy majowy wie­czór. To wów­czas coś się zmie­niło, coś pękło, prze­su­nęło się, jakby jej wewnętrzny kom­pas nagle stra­cił dawną pew­ność. Zaczęła dopusz­czać myśl, że może postawa tych „oszo­ło­mów”, jak ich wcze­śniej okre­ślała, to wcale nie sza­leń­stwo, lecz despe­racka próba przy­wró­ce­nia porządku w świe­cie pozba­wio­nym kon­tu­rów. Może to nie nie­na­wiść napę­dza gło­szone przez nich hasła, ale głę­boka, nie­raz roz­pacz­liwa potrzeba okre­śla­nia gra­nic. Gra­nic wyraź­nie wyzna­czo­nych i chro­nią­cych to, co wspólne. Może trzeba w końcu zacząć mówić wprost o war­to­ściach, któ­rych nie wolno roz­my­wać ani rela­ty­wi­zo­wać, takich jak bez­pie­czeń­stwo, wspól­nota, dom. Zro­zu­mieć, że hasło „jeste­śmy u sie­bie” to nie pusty slo­gan, a prawo, które powinno coś zna­czyć – real­nie i kon­kret­nie.

Kościół, który wcze­śniej jawił się Lau­rze jako insty­tu­cja zbyt głę­boko uwi­kłana w poli­tykę i sytu­ująca się zbyt bli­sko wła­dzy, teraz zaczął uka­zy­wać się w innym świe­tle. Widziała go jako ostatni punkt oporu. Mimo że wciąż budził w niej ambi­wa­lentne uczu­cia, zaczy­nała rozu­mieć, dla­czego dla wielu ludzi sta­no­wił kotwicę. Bo w świe­cie, który się zmie­niał i kru­szył, gdzie toż­sa­mość stała się towa­rem wymien­nym, to wła­śnie w zapa­chu kadzi­dła, w melo­diach psal­mów, w ciszy tuż przed bło­go­sła­wień­stwem ist­niało coś trwa­łego, nie­pod­le­ga­ją­cego nego­cja­cjom.

Nie pla­no­wała nagle zakła­dać opa­ski z orłem na ramię ani cho­dzić na mar­sze, tym bar­dziej przy­się­gać na Ewan­ge­lię. O nie, do tego było Lau­rze bar­dzo daleko. Prze­stała nato­miast patrzeć na takich ludzi z góry, z iro­nią i dystan­sem, który wcze­śniej wyda­wał się jej jedyną bez­pieczną pozy­cją. Prze­stała kpić i po raz pierw­szy pró­bo­wała naprawdę zro­zu­mieć, co kryło się za ich poglą­dami.

W ich rady­ka­li­zmie, nie­oszli­fo­wa­nym, suro­wym, peł­nym ostrych kan­tów zaczy­nała dostrze­gać coś, czego wcze­śniej nie chciała lub nie umiała zoba­czyć: wście­kłość, która nie bie­rze się z fana­ty­zmu, lecz z głę­bo­kiego poczu­cia nie­wy­słu­cha­nia. To ten rodzaj gniewu, który rodzi się nie z ide­olo­gii, tylko z wie­lo­let­niego mil­cze­nia, z prób spo­koj­nego mówie­nia, które nie przy­nosi żad­nego echa. A kiedy czło­wiek traci nadzieję, że zosta­nie wysłu­chany, nie prosi już, lecz zaczyna krzy­czeć. Laura zaczy­nała się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie odrzu­cała wszyst­kiego zbyt łatwo i zbyt szybko. Nie dla­tego, że to wszystko było złe, ale dla­tego, że tak ją nauczono: wszystko, co brzmi rady­kal­nie, musi być tok­syczne. A prze­cież nie­które gra­nice ist­nieją po coś.

Dla­tego z wro­dzo­nej, może nawet nie do końca uświa­do­mio­nej potrzeby zro­zu­mie­nia wszyst­kiego, czym zaczy­nała się inte­re­so­wać, Laura zaczęła zagłę­biać się w ide­olo­gie, które wcze­śniej budziły w niej jedy­nie nie­chęć lub obo­jęt­ność. Powoli i z dystan­sem, bez potrzeby dekla­ro­wa­nia się czy przy­na­leż­no­ści, zaczęła zanu­rzać się w to, co dotąd wyda­wało jej się obce, nie­przy­sta­jące i zbyt inten­sywne, by mogło być praw­dziwe. Nie szu­kała wspól­noty, bo ta koja­rzyła jej się z gubie­niem sie­bie w tłu­mie cudzych prze­ko­nań, ani toż­sa­mo­ści, która wyma­ga­łaby zamknię­cia się w jakiejś nazwie, w jakimś „my”. Szu­kała sensu i odpo­wie­dzi na pyta­nie, które przez długi czas pró­bo­wała zigno­ro­wać, zaga­dać, wypchnąć z myśli, lecz ono powra­cało, coraz wyraź­niej­sze, coraz mniej wygodne.

A co, co jeśli to wła­śnie oni – nie­do­sko­nali, zbyt gło­śni, czę­sto zbyt rady­kalni – jako jedyni zadają pyta­nia, któ­rych nikt inny nie ma odwagi wypo­wie­dzieć na głos?

Laura jesz­cze nie potrze­bo­wała z nimi bez­po­śred­niego kon­taktu, raczej trwała w roli obser­wa­torki. To pozwa­lało jej czuć się bez­piecz­nie, jakby stała za szybą, przez którą można patrzeć, ale któ­rej nikt nie może prze­kro­czyć. Przez długi czas to wystar­czało. Wie­działa, że bli­skość może wyma­gać odpo­wie­dzial­no­ści, a może nawet zmiany, na którą nie była jesz­cze gotowa.

Pew­nego dnia natknęła się na niego. Przy­pad­kiem, choć im dłu­żej o tym myślała, tym czę­ściej docho­dziła do wnio­sku, że to wcale nie był przy­pa­dek. Laura od dawna wie­rzyła, że nic nie dzieje się bez powodu i wszystko w życiu ma jakiś sens – nawet jeśli nie od razu da się go zro­zu­mieć.

Stał sam, pod biblio­teką, w dłu­giej kurtce przy­po­mi­na­ją­cej woj­skowy płaszcz. Był jak relikt innej epoki albo wspo­mnie­nie wycią­gnięte z czy­jejś pamięci. Nie palił, nie roz­ma­wiał przez tele­fon. Nie spraw­dzał powia­do­mień. Nie był zajęty sobą, jak więk­szość ludzi, któ­rzy udają, że gdzieś są, choć myślami dawno ich tam nie ma.

Po pro­stu był, jakby cze­kał, choć nie było wia­domo: na co albo na kogo.

Ich spoj­rze­nia prze­cięły się na uła­mek sekundy dłu­żej, niż wyma­gała tego uprzejma obo­jęt­ność. A kilka zdań, które potem zamie­nili – zwy­czaj­nych, neu­tral­nych, pozba­wio­nych haseł i ide­olo­gicz­nych masek – mimo pozor­nej banal­no­ści zosta­wiło w niej ten rodzaj nie­po­koju, który spra­wia, że chcesz wró­cić i usły­szeć wię­cej.

Laura sły­szała już nie raz, jak wygła­szał swoje tezy, że „trzeba się bro­nić”, bo „oni” chcą zabrać wszystko: bez­pie­czeń­stwo, kobiety, dzieci, Boga. Wcze­śniej wyda­wało jej się to zwy­kłą bred­nią, gło­sem fana­tyka. Jed­nak coś w niej zaczęło drgać. Może to nie była nie­na­wiść, tylko despe­ra­cja? Może to, co brała za obłędne zacie­trze­wie­nie, było w isto­cie roz­pacz­li­wym poszu­ki­wa­niem gra­nic w świe­cie, który je nie­po­strze­że­nie roz­my­wał?

Sama ni­gdy nie czuła się czę­ścią takich śro­do­wisk. Świa­tów utka­nych z krzyży na murach, haseł o Bogu, Hono­rze i Ojczyź­nie, naro­do­wych świę­tych wynie­sio­nych do rangi patro­nów toż­sa­mo­ści. Wszystko to było zde­cy­do­wa­nie zbyt inten­sywne, sym­bo­liczne, nace­cho­wane histo­rycz­nym cię­ża­rem i budziło w niej raczej nie­po­kój niż dumę. Kościół jawił jej się bar­dziej jako prze­strzeń rytu­ałów, a nie życia. Bar­dziej jako narzę­dzie poli­tycz­nego wpływu niż wspól­nota oparta na miło­ści.

Ludzie, któ­rzy modlili się na głos i rów­nie gło­śno krzy­czeli o war­to­ściach, wyda­wali się jej prze­ry­so­wani w swo­jej pew­no­ści, jed­no­lici jak sze­regi ide­owych żoł­nie­rzy – nie­ustę­pliwi, zbyt pro­ści w osą­dach, zamknięci w pan­cer­zach prze­ko­nań, które raczej chro­niły przed świa­tem, niż go rozu­miały. Widziała w nich przede wszyst­kim lęk, głę­boko skry­wany, ale przez to groźny, bo gotowy eks­plo­do­wać przy pierw­szym poczu­ciu zagro­że­nia.

A jed­nak on był inny. Choć poglądy, które wyra­żał lub tylko suge­ro­wał, mogły mie­ścić się w tym samym spek­trum ide­owym, to spo­sób, w jaki to robił, był dia­me­tral­nie różny. Nie było w nim hałasu ani teatral­no­ści. Nie narzu­cał się, nie pró­bo­wał prze­ko­ny­wać. Był spo­kojny i uważny. To wła­śnie ten spo­kój w świe­cie krzyku ude­rzył ją naj­moc­niej.

Po tym spo­tka­niu Laura długo nie mogła zasnąć. Prze­wra­cała się w łóżku, odtwa­rza­jąc w myślach każde jego słowo, ana­li­zu­jąc ton głosu, gesty, pauzy mię­dzy zda­niami. Choć w tej roz­mo­wie nie padło nic wyjąt­ko­wego, nie dawała jej ona spo­koju. Czuła w sobie zasiane przez nią ziarno. Jesz­cze nie wie­działa, co tam dokład­nie kieł­kuje, ale była pewna, że nie stoi już w tym samym miej­scu co wcze­śniej.

Od tam­tej chwili zaczęła przy­glą­dać się tej gru­pie uważ­niej. Jak badaczka, która zdej­muje ręka­wiczki i wcho­dzi w śro­dek zja­wi­ska. Bez entu­zja­zmu i bez lęku, a z nie­skry­waną cie­ka­wo­ścią.

To był pierw­szy krok Laury ku Odro­dze­niu Naro­do­wemu. Jesz­cze nie wybór czy dekla­ra­cja, ale z pew­no­ścią już nie neu­tral­ność. Strach, który pozo­stał w niej po tam­tej nocy, powoli, nie­mal nie­zau­wa­żal­nie, pchnął ją w stronę tych, któ­rzy obie­cy­wali bez­pie­czeń­stwo. Nie poprzez otwar­tość, lecz poprzez wyklu­cze­nie. Prze­moc, któ­rej doświad­czyła, stała się dla nich dowo­dem. Potwier­dze­niem, że świat wymyka się spod kon­troli, a obcy coraz śmie­lej wkra­czają w to, co miało pozo­stać „nasze”.

Mówili o obro­nie, war­to­ściach, porządku, o dobru naro­do­wym. Dobru, w imię któ­rego uczono się bać rze­czy pro­stych. Ciem­niej­szej skóry. Innego akcentu. Obcej modli­twy szep­ta­nej w języku, któ­rego dźwięki były nie­znane, a słowa nie­zro­zu­miałe.

A jed­nak nie agre­sja tej grupy poru­szyła Laurę, lecz pyta­nie. Dźwię­czało w niej cicho, mimo to coraz bar­dziej natar­czy­wie. Pyta­nie, któ­rego nikt wcze­śniej jej nie zadał, a które on wypo­wie­dział nie­mal obo­jęt­nym gło­sem.

Czy jesz­cze wolno nam być u sie­bie?

I cho­ciaż na­dal bała się uprosz­czeń, nie ufała skraj­no­ściom ani ide­olo­gicz­nym sche­ma­tom, po raz pierw­szy zro­zu­miała, że są tacy, któ­rzy nie krzy­czą z nie­na­wi­ści, a dla­tego, że nie mają już siły pro­sić. Bo jeśli coś trwa zbyt długo w ciszy, zaczyna gnić. A krzyk, choć bru­talny, bywa ostat­nią formą życia.

Bo cisza, ta praw­dziwa i głu­cha, potrafi być gor­sza niż błąd.

* * *

Mia­sto pach­niało chło­dem, wil­go­cią i czymś, co trudno było jed­no­znacz­nie nazwać, ale co nie­od­par­cie przy­wo­dziło na myśl zapach sta­rego grze­chu – cięż­kiego, tłu­stego, zako­rze­nio­nego głę­boko w bru­ko­wa­nych uli­cach i odpa­da­ją­cych tyn­kach. Zale­gał w powie­trzu niczym dusza umar­łego, któ­rego nikt nie chciał opła­ki­wać.

Komi­sarz Andrzej Śnia­decki miał czter­dzie­ści lat i nosił swój wiek jak bli­znę – z god­no­ścią i cię­ża­rem czło­wieka, który wiele widział, a jesz­cze wię­cej prze­mil­czał. Mie­rzył sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów, choć wyda­wał się jesz­cze wyż­szy. Być może przez spo­sób, w jaki się poru­szał: pew­nie, bez zbęd­nych gestów, jak ktoś, kto dawno temu ćwi­czył regu­lar­nie i choć mię­śnie już nie były tak sprę­ży­ste, na­dal potra­fił przy­wa­lić kiedy trzeba. Miał syl­wetkę czło­wieka ukształ­to­wa­nego przez doświad­cze­nie, nie przez lustro – surową, ale sprawną, zdolną prze­trwać, a jeśli trzeba, znisz­czyć.

Zawsze ten sam strój: zno­szone dżinsy, skó­rzana kurtka w stylu Gipsy, noszona jak pan­cerz – w tej kom­bi­na­cji tkwił jakiś rodzaj upo­rczy­wej lojal­no­ści – może wobec prze­szło­ści, może wobec sie­bie. Śnia­decki dosko­nale pamię­tał czasy, gdy jesz­cze nosił mun­dur woj­skowy. W 2013 roku, jako porucz­nik, mając zale­d­wie dwa­dzie­ścia osiem lat, już budził respekt i zwra­cał na sie­bie uwagę. Nie tylko ze względu na fakt, że w Afga­ni­sta­nie spę­dził trzy pół­roczne zmiany i miał naprawdę duże umie­jęt­no­ści bojowe, ale także z uwagi na swój wygląd, który natych­miast przy­ku­wał uwagę. Chło­paki w woj­sku ochrzcili go Śnia­dym, a ci bar­dziej zło­śliwi wołali za nim Lala – nie bez powodu. Wysoki, szczu­pły, twarz jak z okładki taniego romansu dla kobiet, taki, co to rów­nie dobrze mógłby wjeż­dżać czoł­giem, jak i rekla­mo­wać per­fumy. Z taką apa­ry­cją nie dało się wto­pić w tłum. Wyróż­niał się zawsze, nie­za­leż­nie od tego, czy chciał, czy nie.

Śnia­decki pocho­dził z Biesz­czad, z rodziny o pol­sko–grec­kich korze­niach. Po matce odzie­dzi­czył oliw­kową kar­na­cję i włosy czarne jak atra­ment: gęste, uparte, nie­po­korne, które kon­tra­sto­wały z jego jasnymi oczami, zim­nymi i zmę­czo­nymi. Miał w spoj­rze­niu coś twar­dego, suro­wego, ale pod spodem cza­iła się melan­cho­lia – jakby nosił w sobie obrazy miejsc, o któ­rych wolał mil­czeć. Zanim tra­fił do poli­cji, prze­szedł kilka zmian w Afga­ni­sta­nie – dwa lata w pie­kle, które poła­mało na zawsze nie­jed­nego. Tam nauczył się, że wróg nie zawsze nosi mun­dur, a naj­cięż­sze bitwy toczą się po zmroku – nie z prze­ciw­ni­kiem, ale z samym sobą. To wła­śnie wtedy coś w nim pękło. Śniady, jak wołali na niego kole­dzy, rzu­cił mun­dur ofi­cera i wybrał ulicę. Poli­cję. Wolał babrać się w bru­dzie codzien­nego zła, niż jesz­cze raz patrzeć, jak roz­kazy wyda­wane zza biurka koń­czą się śmier­cią tych, któ­rzy nie powinni nawet być w miej­scu, w któ­rym się zna­leźli. Nie chciał już słu­chać roz­ka­zów. Chciał sam wybie­rać, komu pomoże, a komu nie. I pono­sić za to odpo­wie­dzial­ność sam – bez barw, bez sztan­daru, bez złu­dzeń.

To był już trzeci wie­czór z rzędu, kiedy gnił w swoim sta­rym, wysłu­żo­nym gru­cho­cie – aucie, które dawno powinno było tra­fić na złom, ale wciąż dawało mu to, czego potrze­bo­wał: ano­ni­mo­wość. Sil­nik dawno ostygł, a szyby, zapa­ro­wane i lep­kie od wil­goci, zaczęły prze­pusz­czać chłód, który wpeł­zał do środka jak bez­czelny zło­dziej. Stał w bocz­nej uliczce, nie­opo­dal klubu na Tar­gówku, tak obskur­nego, że nawet szczury omi­jały go sze­ro­kim łukiem. Wnę­trze pojazdu prze­sią­kło zapa­chem sta­rego tyto­niu i kawy z ter­mosu. Tej samej, którą pił nie dla­tego, że jej potrze­bo­wał, ale dla­tego, że od dawna nie znał innego rytu­ału. Budy­nek, który obser­wo­wał, wyglą­dał jak zakład pogrze­bowy, który ktoś porzu­cił, gdy śmierć prze­stała przy­no­sić zyski. Kto wie, może kie­dyś ten obiekt mie­ścił taki zakład – teraz jed­nak wyglą­dał jak melina, w któ­rej han­del i śmierć zwarły się w jed­nym, zgni­łym uści­sku.

Z donie­sień, które udało mu się wycią­gnąć od infor­ma­tora, wyni­kało, że raz w mie­siącu docho­dziło tu do spo­tka­nia – trans­ak­cji pomię­dzy lokal­nymi han­dla­rzami a kimś znacz­nie waż­niej­szym. Kimś, kto nie wystę­po­wał w poli­cyj­nych kar­to­te­kach pod wła­snym imie­niem. Figu­ranci, z któ­rymi Śniady do tej pory miał do czy­nie­nia, byli tylko pion­kami, nędz­nymi mario­net­kami, które nie znały nawet imie­nia wła­snego szefa.

A on… on zamie­rzał w końcu dotrzeć do kogoś, kto pociąga za sznurki.

Infor­ma­to­rem Śnia­dec­kiego też była zwy­kła płotka – nar­ko­ty­kowy diler, który wci­skał dopa­la­cze pod sta­dio­nem miej­sco­wego klubu pił­kar­skiego Legion. Nisko w hie­rar­chii i zbyt słaby, by aspi­ro­wać wyżej. Ale to wła­śnie dla­tego prze­żył, a Śniady mógł zro­bić z niego narzę­dzie do inwi­gi­la­cji. To on mu sprze­dał temat, że Boss to postać owiana tajem­nicą, znana tylko trzem ludziom z góry. Ksywy tej trójki brzmiały zaś jak z taniego filmu: Ostry, Kat i Gering. Podobno na pierw­szy rzut oka wyglą­dali jak typowi przy­wódcy kiboli: dresy, tatu­aże, spoj­rze­nia gotowe do bójki, ale to były tylko pozory, fasada dla naiw­nych. Od dawna grali w inną grę. Całym tym zago­nem kiboli ste­ro­wali z pole­ce­nia kogoś, kogo sami znali jedy­nie ze sły­sze­nia pod pseu­do­ni­mem Boss. I nikt nie miał wąt­pli­wo­ści, że to wła­śnie on wyda­wał w tym mie­ście roz­kazy.

Oczy­wi­ście na pierw­szy rzut oka zda­wało się, że kibole to tylko zwy­kła sta­dio­nowa hołota – gło­śni, agre­sywni, nie­obli­czalni. Ale dla tych, któ­rzy naprawdę znają mia­sto, ta grupa sta­no­wiła znacz­nie wię­cej niż tylko hałas i race na Żyle­cie. To rekruci, mięso armat­nie i żoł­nie­rze pod­zie­mia – ruchome zasoby dla świata, który nie poja­wia się w gaze­tach, ale decy­duje się w nim o tym, kto znik­nie bez śladu, a kto zarobi miliony. Na ulicy kibol był szybki, lojalny i głodny adre­na­liny, a takich wła­śnie ludzi potrze­bo­wał Boss. Ich natu­ralne śro­do­wi­sko prze­mocy, chora potrzeba domi­na­cji, agre­sja i żela­zna hie­rar­chia spra­wiały, że ide­al­nie wpi­sy­wali się w struk­turę prze­stęp­czą. Kibol nie pytał, kibol wyko­ny­wał, a kiedy było trzeba, bił, zastra­szał, zni­kał na kilka dni, potem wra­cał jak gdyby ni­gdy nic – dla mafij­nych struk­tur Bossa tacy ludzie byli ide­alni.

Wcią­gani stop­niowo, naj­pierw jako obstawa dla dile­rów, potem jako kie­rowcy, ścią­ga­cze dłu­gów, aż w końcu – zabójcy na tele­fon. Bo kto uwie­rzy, że chło­pak z try­buny, znany z usta­wek z kibi­cami innych klu­bów spor­to­wych może z zimną krwią pode­rżnąć gar­dło byłemu poli­cjan­towi? A jed­nak to się działo i to nie raz.

W aglo­me­ra­cjach sta­no­wili też siłę poli­tyczną – gotową zapchać każdy marsz, zro­bić dym, wje­chać w kontr­ma­ni­fe­sta­cję z zama­sko­wa­nymi twa­rzami, bejs­bo­lami i żądzą roz­róby. Nie pytali, kto zacz. Wystar­czył znak. W zamian za lojal­ność dosta­wali para­sol ochronny, dostęp do koksu, kobiet i pie­nię­dzy. Naj­lepsi prze­cho­dzili na wyż­szy poziom tak jak ci trzej: Kat, Gering i Ostry. Zakła­dali wła­sne kluby, agen­cje ochrony, siłow­nie, sklepy z odżyw­kami, stu­dia tatu­aży – legalne pral­nie pie­nię­dzy, fasady, za któ­rymi szedł han­del ste­ry­dami, nar­ko­ty­kami, a nie­kiedy nawet bro­nią. Naj­bru­tal­niejsi byli wyko­rzy­sty­wani do pacy­fi­ko­wa­nia kon­ku­ren­cji: napady na agen­cje towa­rzy­skie, pod­pa­le­nia, wymu­sze­nia hara­czu… Kibol robił to lepiej niż każdy ban­dzior, bo nie miał opo­rów, nie miał lito­ści. Miał tylko lojal­ność wobec barw i prze­ło­żo­nego. Kibole byli także rezerwą kadrową, gdy trzeba było wysta­wić ludzi do kon­woju, do zastra­sze­nia świadka, do ochrony waż­nego „trans­ak­cyj­nego” spo­tka­nia w lesie. Mil­czeli. Nawet po zatrzy­ma­niu. Bo kodeks sza­li­kowca był pro­sty – zero współ­pracy z psami. Stąd tak bar­dzo cenili ich „biz­nes­meni” z lewej strony prawa. A jeśli coś poszło nie tak, kibice byli dla nich wymienni.

I tanio zastę­po­walni, jak nie­droga par­tia pod­ra­bia­nych adi­da­sów z Azji.

Kibole nie byli więc tylko hołotą. W rękach odpo­wied­nich ludzi sta­wali się dosko­na­łym narzę­dziem – nie­po­zor­nym, bru­tal­nym i odda­nym. Armią bez sztan­daru, osta­tecz­nym dowo­dem na to, że chaos można kon­tro­lo­wać. Wystar­czy dać mu cel i numer konta.

Śnia­decki wie­dział, że krę­go­słup kry­mi­nal­nej orga­ni­za­cji skry­tej pod wygod­nym płasz­czy­kiem dzia­łal­no­ści w klu­bach kibica two­rzyli wła­śnie ci trzej z góry: Ostry, Kat i Gering. Tajem­ni­czy Boss zro­bił z nich broń – pro­stą, bru­talną, sku­teczną, żywy taran uży­wany wtedy, gdy trzeba było coś roz­bić, zastra­szyć albo przy­kryć hukiem ulicy brudne inte­resy. Naj­czę­ściej na zle­ce­nie poli­ty­ków z pra­wej strony, cza­sem służb, cza­sem dużych gan­gów.

Śniady, który mie­sią­cami śle­dził grupę, wie­dział o Bos­sie nie­wiele poza gar­ścią sprzecz­nych plo­tek: jedni twier­dzili, że wywo­dził się z blo­ker­sów-kibi­ców war­szaw­skiego klubu, gdzie nauczył się, jak prze­trwać na dzielni i zara­biać na wszyst­kim, w tym na cudzym cier­pie­niu; dru­dzy szep­tali, że to roz­ka­pry­szone dziecko zamoż­nego Kon­stan­cina, któ­remu znu­dziły się legalne inte­resy; jesz­cze inni byli prze­ko­nani, że to Ukra­iniec z Kijowa, który wypły­nął na wojen­nym cha­osie. Prawdy nie znał nikt poza triadą wyko­naw­ców, a sam Boss ope­ro­wał z tyl­nego sie­dze­nia jak dyry­gent, który nie musi wycho­dzić przed publicz­ność, by kon­tro­lo­wać każdy dźwięk orkie­stry.

To wła­śnie Boss zgro­ma­dził kapi­tał, kon­takty i know-how potrzebne do stwo­rze­nia trans­kon­ty­nen­tal­nego impe­rium. Koka­ina wyru­szała z por­tów Wene­zu­eli i Kolum­bii, hero­inę pako­wano do kon­te­ne­rów w afgań­skim Kan­da­ha­rze, a oba stru­mie­nie zle­wały się w Euro­pie w jeden ocean pie­nię­dzy. Szlak wiódł przez sene­gal­ski Dakar, libij­ską Misratę albo albań­ską Wlorę, a nawet Trój­mia­sto, zależ­nie od sezonu, poli­tycz­nej pogody i wyso­ko­ści łapó­wek potrzeb­nych do uśpie­nia straż­ni­ków. Tam ładu­nek przej­mo­wały cię­ża­rówki, z któ­rych każda miała podwójne dno i kie­rowcę z alibi odpor­nym na wery­fi­ka­cję.

Orga­ni­za­cja była zło­żona z fachow­ców dobra­nych rów­nie sta­ran­nie, co bez­względ­nie. Poza trójką nad­zor­ców dzia­łało dwóch che­mi­ków gdzieś pod Puła­wami, któ­rzy prze­twa­rzali kilo­gramy suro­wej amfe­ta­miny w gra­nu­lat o czy­sto­ści far­ma­ceu­tycz­nej. Był też wła­sny dział prawny z dwoma estoń­skimi dorad­cami podat­ko­wymi – to wła­śnie oni, za pomocą sieci fun­da­cji w Esto­nii i kryp­to­wa­lu­to­wych mik­se­rów, prali pie­nią­dze szyb­ciej, niż fiskus był w sta­nie reje­stro­wać prze­lewy.

Była też „kan­ce­la­ria” – cho­ciaż to słowo brzmiało jak żart, kiedy się znało praw­dziwy roz­kład jazdy tej firmy. Ofi­cjal­nie: „nowo­cze­sna obsługa prawna dla biz­nesu i klienta indy­wi­du­al­nego”, w prak­tyce: pral­nia tog i sumie­nia, cało­do­bowy ser­wis ratun­kowy dla ban­dzio­rów w potrze­bie. Za jej ple­cami stała roz­ga­łę­ziona sieć kan­ce­la­rii dzia­ła­ją­cych pod róż­nymi nazwami w całej Euro­pie i obu Ame­ry­kach – powią­za­nych finan­sowo, kadrowo i ide­olo­gicz­nie. Wszystko pod para­so­lem zna­nej orga­ni­za­cji kościel­nej, funk­cjo­nu­ją­cej pod łaciń­ską nazwą, któ­rej człon­ko­wie bar­dziej niż w Ewan­ge­lię wie­rzyli w tajem­nicę spo­wie­dzi i siłę szan­tażu.

Nie mieli neonu nad drzwiami – reklamą byli ich zle­ce­nio­dawcy: z jed­nej strony ludzie Bossa, z dru­giej wyznawcy Kościoła. Biuro mie­ściło się na ósmym pię­trze szkla­nego wie­żowca z wido­kiem na tę samą War­szawę, którą ich klienci roz­kła­dali jak nogi pro­sty­tutce na tyl­nej kana­pie bmw. Lśniące mar­mury, dębowe stoły i kawa z eks­presu droż­szego niż roczna pen­sja poste­run­ko­wego słu­żyły tylko temu, by gang­ster z tłu­stym łań­cu­chem i wyta­tu­owa­nym na szyi Jezu­sem poczuł się jak biz­nes­men z Lin­ke­dIna. Kan­ce­la­rię pro­wa­dził oso­bliwy skład: kilka bar­dzo mło­dych praw­ni­czek i jeden stary adwo­kat. Co cie­kawe, budyn­kiem sie­dziby był ten sam, w któ­rym rezy­do­wała także pewna pra­wi­cowa par­tia.

– Sprawa pilna, jest trup – mówił w słu­chawkę jeden z triady Bossa.

– Jaki trup?

– Żywy, ale nie na długo, jak się nie ogar­nie – rzu­cał i roz­łą­czał.

I co? W trzy­dzie­ści minut poja­wiała się młoda pani mece­nas – zawsze pach­nąca, zawsze w gar­sonce z naj­now­szej kolek­cji zna­nego pro­jek­tanta, z wło­sami jak z reklamy dro­giego szam­ponu, spe­cja­listka od „wize­runku zatrzy­ma­nego”. Potra­fiła w dwie godziny z napier­da­la­nia bro­nią maszy­nową zro­bić „spon­ta­niczną reak­cję na pro­wo­ka­cję poli­cyjną”. Znała wię­cej alibi niż nie­jedna matka w sądzie rodzin­nym, z noża kuchen­nego robiła „ele­ment kolek­cji arty­stycz­nej”, a z maga­zynu nar­ko­ty­ków – „rekre­acyjny zapas wita­min zio­ło­wych”. Te praw­niczki nie bro­niły, one wyma­zy­wały zezna­nia, dowody, nagra­nia z moni­to­ringu, a gdy była taka potrzeba – także sumie­nia świad­ków.

Miały swoje wej­ścia, swoje dziury w sys­te­mie. Jedna podobno sypiała z sędzią sądu ape­la­cyj­nego, druga miała romans z księ­żul­kiem z kurii. Praw­niczki przez czy­sty przy­pa­dek zawsze myliły akta albo aku­rat te, które prze­glą­dały w archi­wum sądo­wym, roz­my­wały się w wodzie po nie­ce­lo­wym uru­cho­mie­niu sys­temu prze­ciw­po­ża­ro­wego. Poli­cjanci i żoł­nie­rze, któ­rzy bro­nili pań­stwa, mogli tylko poma­rzyć o takiej ochro­nie w sądzie, jaką mieli bru­talni pedo­file w sutan­nach czy mor­dercy pra­cu­jący dla Bossa. Tam­tym zapew­niano top adwo­ka­tów, medialną ciszę i unie­win­nie­nia. Tych pierw­szych czę­sto zosta­wiano na pastwę sys­temu.

Kan­ce­la­ria była jak apteczka pierw­szej pomocy dla „czar­nej mafii” i prze­stęp­ców z aspi­ra­cjami – dzia­łała dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę, sie­dem dni w tygo­dniu, z tą róż­nicą, że zamiast pla­strów i opa­trun­ków roz­da­wała fał­szywe alibi, gotowe linie obrony i wpływy na naj­wyż­szych szcze­blach. Funk­cjo­no­wała jak eks­klu­zywny bur­del, w któ­rym stro­jono się w togi. W śro­do­wi­sku nikt nie uda­wał, że nie wie – tajem­nicą poli­szy­nela było, że kiedy trzeba było doga­dać się z klien­tem zza krat, wzięte młode adwo­katki zamie­niały czarne teczki na poń­czo­chy i robiły godzinne wizyty nie po to, by roz­ma­wiać o ape­la­cji.

Zawsze uprzejme, zawsze opa­no­wane. Nawet kiedy na komi­sa­ria­cie trzy­mali gościa z widocz­nymi śla­dami po sady­stycz­nym prze­słu­cha­niu w piw­nicy, pani mece­nas wcho­dziła i z uśmie­chem mówiła:

– Pro­simy nie zada­wać pytań, klient nie pamięta. A pan aspi­rant? Może już prze­stać się pocić. To i tak skoń­czy się umo­rze­niem.

Papugi Bossa nie były tylko jego tar­czą. Były jego kur­wami w togach – z uśmie­chem poda­ją­cymi para­grafy, które dało się roz­cią­gnąć jak gumę w sta­rych gaciach. Za gruby hajs, za święty spo­kój, za zapro­sze­nia na zamknięte kola­cje z ludźmi, któ­rzy nie poja­wiali się w aktach. Robiono to spraw­nie, czy­sto, bez drgnię­cia powieki, a może – kto wie – robiono to też ze stra­chu, że przyj­dzie dzień, w któ­rym to oni będą bła­gać o „umo­rze­nie z braku prze­sła­nek” i modlić się, by ktoś ode­brał tele­fon.

Cała ta struk­tura dzia­łała jak pie­przona sieć ner­wowa – ela­styczna, zapro­gra­mo­wana na prze­trwa­nie. Pie­nią­dze i towar pły­nęły przez nią kana­łami, któ­rych nikt nie był w sta­nie w cało­ści roz­pra­co­wać. Gdy jedna nitka pękała, reszta po pro­stu przej­mo­wała cię­żar, jakby nic się nie stało. Nawet zma­so­wane akcje służb były dla niej co naj­wy­żej chwi­lo­wym zakłó­ce­niem, jak kich­nię­cie, potem wszystko wra­cało na swoje miej­sce – szyb­ciej, niż zdą­żyli się pochwa­lić w mediach suk­ce­sem.

Kto­kol­wiek pró­bo­wał roz­gryźć ten układ, koń­czył w śle­pym zaułku. Księ­go­wość z firmy-widma z Tal­linna zni­kała w cyfro­wej mgle, poten­cjalni świad­ko­wie – „kon­sul­tanci” – albo wypier­da­lali z okien, albo roz­my­wali się gdzieś mię­dzy polami a lasem w ukra­iń­skiej wio­sce, gdzie nikt nie miał zwy­czaju dzwo­nić na poli­cję.

Tak wła­śnie funk­cjo­no­wało impe­rium zła. Her­me­tyczne, bez­li­to­sne, kie­ro­wane przez kogoś, kogo nikt nie widział, ale każdy tań­czył, jak zagrał tajem­ni­czy Boss. A Śniady, jeśli chciał się do niego zbli­żyć, musiał naj­pierw roz­pra­co­wać jego trzy naj­bar­dziej tok­syczne odnogi. Zajęło mu to pra­wie rok. Rok grze­ba­nia w śmie­ciach, pod­słu­chów, cieni i prze­ku­pio­nych infor­ma­to­rów. Ale w końcu miał ich dossier. W tym bru­tal­nym eko­sys­te­mie Ostry, Kat i Gering peł­nili kon­kretne funk­cje. Jeden myślał, drugi karał, trzeci zabi­jał. Mózg, bicz i ostrze orga­ni­za­cji. Trój­głowy pies pil­nu­jący pie­kła, Cer­ber, ale już nie w służ­bie bogów.

Adam Zawa­dow­ski, ps. „Ostry”. Infor­ma­tyk po poli­tech­nice, wysoki, z lekką nad­wagą, choć spę­dzał godziny na siłowni. Gładko ogo­lony, patrzył jak zły tech­no­krata z przy­szło­ści. Miał pro­blem z wymową, ale jego mózg dzia­łał szyb­ciej niż sys­tem ope­ra­cyjny. Opa­no­wał dark­net do per­fek­cji, wie­dział, jak znik­nąć w sieci i jak w niej zabić. Dwa lata sie­dział za nar­ko­tyki i cięż­kie pobi­cie. Zachłanny, bez­względny, sady­styczny. Tacy jak on nie mieli sumie­nia, tylko algo­rytmy zysku.

Adam Zawi­ślak, ps. „Kat”. Naj­star­szy z trójki. Dwa wyroki, pięć lat odsiadki, podej­rzany o podwójne mor­der­stwo. Dowody nie wia­domo jak znik­nęły z depo­zytu po wizy­cie jego pięk­nej adwo­katki, a dwóch świad­ków wyco­fało zezna­nia, twier­dząc, że w opi­sie sprawcy się mylili. Wiecz­nie na dopa­la­czach, z wyży­ło­wa­nym cia­łem i pustką w oczach. Typowy bywa­lec siłowni i poli­cyj­nych kar­to­tek. W orga­ni­za­cji odpo­wia­dał za dys­try­bu­cję towaru i dys­cy­plinę. Jego dile­rzy nie śmieli mu spoj­rzeć w oczy, jeśli nie mieli peł­nej kasy.

Bar­tek Żukow­ski, ps. „Gering”. Wysoki, szczu­pły, były bok­ser, karany za pobi­cie i kra­dzież. Sąd zawie­sił mu wyrok, ale mia­sto już dawno go ska­zało. Znał nie­miecki jak drugi ojczy­sty. Boks tre­no­wał w Ber­li­nie, ale życie prze­grał na ringu. Był prawą ręką Ostrego, jeśli cho­dzi o han­del żywym towa­rem, głów­nie kobiety z Ukra­iny, cza­sem z Moł­da­wii. Zaj­mo­wał się także prze­my­tem nar­ko­ty­ków i robił to z nie­zwy­kłą dokład­no­ścią.

Więk­szość zysków szła do Bossa i zni­kała, ale nikt nie narze­kał, bo tego, co zosta­wało do podziału, było aż nadto.

Śnia­decki spoj­rzał na zega­rek. 22:41.

Noc dopiero się zaczy­nała, a mia­sto – jak zwy­kle o tej porze – budziło się do swo­ich wła­snych, pod­ziem­nych har­ców. Poli­cjant nalał sobie kawy z ter­mosu – ciemna ciecz sączyła się powoli, sycząc w stycz­no­ści z meta­lem kubka. Się­gnął po kolej­nego papie­rosa, zapa­lił go mecha­nicz­nie, bez więk­szego namy­słu, jakby pale­nie było inte­gralną czę­ścią noc­nego rytu­ału. Spoj­rzał ponow­nie na tar­czę zegarka. 22:47.

Gdzieś w oddali zawar­czał sil­nik moto­cy­kla – niski, agre­sywny dźwięk niósł się echem po pustym par­kingu, wibru­jąc jak roz­wście­czony pies tuż przed sko­kiem. Z ciem­no­ści wyło­nił się młody chło­pak, góra dwa­dzie­ścia pięć lat, w czar­nej, przy­cia­snej kurtce i z bar­wami gangu moto­cy­klo­wego Żela­zne Wilki wyszy­tymi na ple­cach. Zesko­czył z maszyny z prze­sadną pew­no­ścią sie­bie, z tym rodza­jem non­sza­lan­cji, która rzadko koń­czyła się dobrze. Posta­wił nogę na mokrym beto­nie, rozej­rzał się szyb­kim ruchem, jakby chciał oce­nić sytu­ację, ale zro­bił to zbyt powierz­chow­nie. Za gło­śno wje­chał, za wolno się­gnął po papie­rosa.

To nie było miej­sce na poka­zówki. Tar­gó­wek nie wyba­czał błę­dów, zwłasz­cza tym, któ­rych nie znał.

Z cie­nia wysu­nęli się trzej męż­czyźni – bez słowa, bez zawa­ha­nia, z pre­cy­zją, która wska­zy­wała na doświad­cze­nie. Ich ruchy były ciche, płynne, nie­mal zsyn­chro­ni­zo­wane – jakby wie­lo­krot­nie ćwi­czyli ten taniec prze­mocy. Pierw­szy ude­rzył w żebra – suchy trzask, jakby zła­mał kij bejs­bo­lowy, a zaraz potem łomot powie­trza ucie­ka­ją­cego z płuc chło­paka, drugi dopeł­nił cios kola­nem w twarz – bru­talny, pewny, pozba­wiony emo­cji. Chło­pak runął na plecy, pró­bu­jąc się jesz­cze pod­nieść, ale już było za późno. Gering był nad nim. Bez słowa, bez lito­ści.

– Szef powie­dział, że nie robi inte­re­sów z prze­gry­wami – syk­nął bok­ser i wbił nóż.

Ostrze weszło głę­boko, bez oporu, aż po samą ręko­jeść. Metal zato­pił się w ciele, prze­ci­na­jąc skórę, mię­śnie i wszystko, co napo­tkał po dro­dze. T-shirt chło­paka, chwilę wcze­śniej biały, teraz przy­lgnął do rany. Splą­tany, prze­mo­czony krwią, jakby pró­bo­wał zata­mo­wać coś, czego nie dało się już powstrzy­mać.

Ciało zadrżało – nie jak w fil­mach, gdzie ludzie padają od razu, tylko jak u kogoś, kto jesz­cze nie rozu­mie, że umiera. Oczy chło­paka prze­wró­ciły się do tyłu, białka zami­go­tały pod powie­kami, usta poru­szyły się, jakby pró­bo­wał coś powie­dzieć, może prze­kleń­stwo, może bła­ga­nie. Ale nie było już słów, z jego ust wypły­nęła jedy­nie gęsta, ciemna krew, a wraz z nią cichy bąbel powie­trza – ostatni oddech. Led­wie sły­szalny syk, jakby ktoś wypu­ścił powie­trze z prze­bi­tego balonu.

W tym samym momen­cie zza rogu wyło­nił się stary, ciem­no­zie­lony ford mon­deo – wysłu­żony, noszący ślady wielu pości­gów i koli­zji, ale wciąż gotowy do gry. Na dachu bły­snęła nie­bie­ska syrena, która zawyła prze­cią­gle, roz­wście­czo­nym dźwię­kiem, nio­są­cym się echem po mokrym beto­nie jak zapo­wiedź nad­cią­ga­ją­cej kary.

Śnia­decki nie cze­kał na wezwa­nie, już był w ruchu. Zaci­śnięte usta, wzrok wbity w epi­cen­trum bójki, mię­śnie napięte do gra­nic – ciało wyprze­dzało myśl.

Auto zaryło o kra­węż­nik, tylne koła zerwały przy­czep­ność, a cała bryła nie­mal prze­szła w kon­tro­lo­wany dryf. Opony zawyły, w powie­trze poszła kaskada brud­nej wody, drzwi kie­rowcy otwo­rzyły się, zanim samo­chód zdą­żył się cał­kiem zatrzy­mać.

Czas przy­spie­szył. A może to tylko adre­na­lina wyostrzyła każdy szcze­gół – dźwięk metalu, syk opon, roz­bryzg wody, chłód kabury przy bio­drze. Tar­gó­wek miał swój rytm, a Śniady wła­śnie wszedł w jego bit.

Trójka kiboli zamarła na uła­mek sekundy. Ta jedna chwila zawa­ha­nia miała w sobie coś zwie­rzę­cego, jakby instynkt pod­po­wia­dał im, że zro­biło się naprawdę źle. Potem zerwali się do biegu jak szczury z zale­wa­nego kanału, syp­nęli w różne strony, zni­ka­jąc pomię­dzy bra­mami i ciem­nymi przej­ściami Tar­gówka.

Gering rzu­cił jesz­cze spoj­rze­nie przez ramię, krót­kie, szyb­kie i wymowne. To wystar­czyło, by w jed­nej sekun­dzie poznał, kto wysko­czył z samo­chodu. Nie potrze­bo­wał widzieć twa­rzy. Wystar­czył ruch, syl­wetka, spo­sób poru­sza­nia się. Wie­dział, kim był ten gli­niarz.

Śniady!

Z tym face­tem nikt nor­malny nie chciał się mie­rzyć. Nie dzi­siaj. Nie bez planu. Bo Śnia­decki nie rzu­cał gróźb, nie wda­wał się w poka­zówki. On po pro­stu dopa­dał cię wtedy, gdy myśla­łeś, że już jesteś bez­pieczny. Nie czy­tał praw, tylko walił ręko­je­ścią służ­bo­wej giwery jak leci i gdzie popad­nie, aż krew far­bo­wała pod­łogę.

Tym­cza­sem poli­cjant jed­nym sprę­ży­stym ruchem wysko­czył z wozu, nawet nie zamknął drzwi. Skrzyp­nęły jedy­nie, odbi­ja­jąc się od nad­wo­zia, ale nie zwró­cił na to uwagi. Nie było na to czasu. Pod­biegł i klęk­nął przy zakrwa­wio­nym chło­paku.

Nóż ster­czał spod jego żeber, wbity głę­boko. Stal poły­ski­wała jesz­cze od cie­płej krwi, a ostrze drgało lekko, zsyn­chro­ni­zo­wane z resztką impul­sów w ciele. Śnia­decki nie raz widział podobne „obrazki”, ale to niczego nie uła­twiało. Chło­pak był blady, nie­mal prze­zro­czy­sty, z sze­roko otwar­tymi oczami, jakby pró­bo­wał jesz­cze coś zro­zu­mieć, ale tam już nie było świa­do­mo­ści – tylko odcho­dze­nie.

– Trzy­maj się, gów­nia­rzu, i nie wycią­gaj noża, bo, kurwa, zej­dziesz szyb­ciej, niż do trzech poli­czysz – syk­nął Śniady, ładu­jąc ciało chło­paka na boczne sie­dze­nie z przodu. Sil­nik zawył, jakby samo­chód czuł, że jedzie na ostat­nim tchnie­niu.

– Ty jesteś gli­niarz… – wystę­kał chło­pak, spo­glą­da­jąc na odznakę leżącą na desce roz­dziel­czej.

– A ty jesteś, kurwa, pół­żywy – odparł poli­cjant bez­na­mięt­nie.

– Ja nie sypię… nie jestem sześć­dzie­sioną…

– A czy ja cię o coś, kurwa, pytam. Ratuję twoją dupę. Jak będziesz chciał podzię­ko­wać, to masz wizy­tówkę, pajacu.

Śniady puścił na moment kie­row­nicę, drugą ręką się­gnął do kie­szeni kurtki i wyjął wymiętą wizy­tówkę. Bez nazwi­ska, tylko numer tele­fonu i jedno imię: Andrzej.

– Dojeż­dżamy – rzu­cił chłodno, po czym z piskiem opon zaha­mo­wał na wjeź­dzie dla tak­só­wek.

Kiedy na dwie minuty przed jede­na­stą doje­chali przed budy­nek pra­skiego pogo­to­wia, drzwi auta otwo­rzyły się z trza­skiem. Poli­cjant wysko­czył jak z procy – nie cze­kał na pomoc, nie krzy­czał o nosze, tylko objął zakrwa­wio­nego chło­paka i uniósł go bez wysiłku, jakby dźwi­gał worek kar­to­fli, nie czło­wieka na gra­nicy życia. Krew ście­kała mu po przed­ra­mie­niu, wsią­kała w rękaw bluzy, kapała na beton.

Reje­stra­torka aż krzyk­nęła, zry­wa­jąc się z krze­sła, gdy tylko zoba­czyła, co wnosi do środka. Pie­lę­gnia­rze wybie­gli z zaple­cza z noszami, ale było już jasne, że to nie będzie zwy­kłe przy­ję­cie. Śniady nie zwal­niał. Szedł jak taran. Zde­ter­mi­no­wany, sku­piony, mając w oczach ten sam chłód co ludzie, któ­rzy już za dużo widzieli.

– Co się stało?! – zapy­tał któ­ryś.

– Wypa­dek. Ulica – odparł krótko gli­niarz. – Żyje, ale pożyje nie­długo, jak nie zro­bi­cie co trzeba.

Nie poda­wał nazwi­ska. Nie mówił, skąd zna chło­paka. Nie poka­zał odznaki. Kiedy sani­ta­riu­sze znik­nęli z tam­tym za drzwiami izby przy­jęć, odwró­cił się na pię­cie i wyszedł bez słowa. W kie­szeni zawi­bro­wał jego tele­fon. SMS od infor­ma­tora: „Boss dziś nie przy­je­dzie. Ktoś go ostrzegł”.

Na Tar­gówku ktoś wła­śnie roz­dał nowe karty. Coś się prze­su­nęło. Jakiś pio­nek spadł z plan­szy, a inni zaczęli zmie­niać pozy­cje. Ale Śniady wie­dział jedno: w tej grze nie ma przy­pad­ków, każdy ruch ma autora, każdy blef ma cenę. I nikt nie ucieka na zawsze.

Wsiadł do samo­chodu i wyjął z kie­szeni port­fel, który spraw­nie zgar­nął z kie­szeni w kurtce chło­paka, gdy go odsta­wiał na pogo­to­wie. Jaro­sław Bar­ski – prze­czy­tał na głos dane ran­nego.

– Skądś, kurwa, znam to nazwi­sko – mruk­nął do sie­bie pod nosem i spoj­rzał ponow­nie na pękaty port­fel. Gotówki było zde­cy­do­wa­nie za dużo jak na takiego gów­nia­rza. Na oko z dzie­sięć tysięcy zło­tych i trzy tysiące euro, wymię­tych, poskła­da­nych byle jak, noszo­nych jakby były paczką fajek. Śniady prze­su­nął wzro­kiem po bank­no­tach, par­sk­nął cicho pod nosem i bez waha­nia wyjął połowę, po czym wsu­nął je do kie­szeni.

– Za fatygę – mruk­nął. – Bo „dzię­kuję” to się raczej jutro nie docze­kam. I na sen­sowne zezna­nia też nie bar­dzo się zanosi.

Zacią­gnął się papie­ro­sem. Był zmę­czony, brudny od cudzej krwi i praw­do­po­dob­nie już dawno powi­nien być po służ­bie. Ale kogo to teraz obcho­dziło.

1. Film

1

Film

Gruby męż­czy­zna w sza­rym przy­cia­snym gar­ni­tu­rze, z czo­łem błysz­czą­cym od lep­kiego potu, wci­snął kla­wisz Enter. Ekran zami­go­tał. Otwo­rzyło się nagra­nie z moni­to­ringu – plik ozna­czony nume­rem sprawy i datą. Z gło­śni­ków sączyła się przy­tłu­miona, nie­po­ko­jąca muzyka z wnę­trza war­szaw­skiego lokalu.

Otyły jego­mość pochy­lił się do przodu, a z jego karku dobiegł cichy trzask, jakby coś chrup­nęło w sta­wie. Jego masywne palce ryt­micz­nie ude­rzały w blat biurka, wyda­jąc głu­che, ner­wowe dźwięki, lecz wzrok pozo­stał nie­zmien­nie sku­piony. Nie mru­gał. Cały zda­wał się pochło­nięty przez to, co działo się na ekra­nie moni­tora, jakby obraz wcią­gnął go w sie­bie, znie­wo­lił, zagar­nął bez reszty. Czoło marsz­czyło się coraz głę­biej, jakby czło­wiek ten pró­bo­wał zro­zu­mieć coś, co wymy­kało się logice. Jego oddech przy­spie­szał, led­wie sły­szalny pośród ciszy prze­ry­wa­nej jedy­nie stu­ko­tem pal­ców.

Na nagra­niu uka­zało się wnę­trze lokalu, który dawno prze­stał zabie­gać o uwagę prze­chod­niów, a mimo to wciąż tęt­nił wła­snym, cichym życiem. Pół­mrok sączył się ze ścien­nych kin­kie­tów, roz­le­wa­jąc się po ścia­nach cie­płymi smu­gami świa­tła, zbyt sła­bymi, by roz­pro­szyć cień, lecz wystar­cza­ją­cymi, by nadać miej­scu intymny cha­rak­ter.

Krze­sła przy kilku sto­li­kach stały nieco odchy­lone, jakby ktoś pod­niósł się w pośpie­chu, ale bez dra­ma­ty­zmu. Raczej z zamia­rem powrotu. Jedno z nich chy­bo­tliwe, z wytartą tapi­cerką, zda­wało się poru­szać przy każ­dym prze­ciągu. Stoły miały nie­równe nogi pod­kli­no­wane tek­turą albo kap­slami po piwie owi­nię­tymi w ser­wetki. Drewno mebli było ciemne, lep­kie miej­scami, z wże­rami po papie­ro­sach gaszo­nych bez­wied­nie, jakby z roz­ma­chem lub w zamy­śle­niu.

W kącie wciąż paliła się lampka z pla­sti­ko­wym aba­żu­rem, dając świa­tło o bar­wie sta­rego bursz­tynu. Migo­tała deli­kat­nie, jakby insta­la­cja nie ufała już sama sobie. Obok niej wisiał zegar, który zatrzy­mał się o godzi­nie 2:17, nie wia­domo któ­rego dnia. Nikt go nie ruszał.

Pod­łoga była pokryta kaflami, z któ­rych część już dawno popę­kała. W fugach zale­gał kurz i coś, co mogło być pia­skiem albo drob­nymi reszt­kami szkła. Pro­wi­zo­ryczny dywa­nik przy wej­ściu był zro­lo­wany na jed­nym końcu, ale nikt go nie popra­wił. W tle grało coś z magne­to­fonu. Może radio, może stara kaseta, trudno powie­dzieć. Sły­chać było wię­cej szumu niż muzyki.

Za barem, jak duch, krzą­tał się bar­man. Chudy, o ostrych rysach i wygo­lo­nej czaszce. W ruchu jego ramie­nia było coś meto­dycz­nego: prze­cie­ra­nie kie­lisz­ków powta­rzało się z nie­mal iden­tycz­nym tem­pem. Po każ­dym kie­liszku się­gał po kolejny, jakby chciał wyczy­ścić wszyst­kie wspo­mnie­nia z ich wnętrz. Blat baru był pory­so­wany, z reszt­kami zaschnię­tego piwa, które roz­lano dawno temu i nie do końca wytarto.

Za ple­cami bar­mana wisiało lustro, pęk­nięte w jed­nym rogu. Odbi­jało półki z butel­kami. Nie­które zupeł­nie puste, inne do połowy, wszyst­kie usta­wione nie­równo. Na dol­nej półce leżała pla­sti­kowa tacka z reszt­kami drob­nych monet, pokryta cienką war­stwą popiołu. Obok stała popiel­niczka, pełna nie­do­pał­ków, prze­peł­niona wła­ści­wie, z nad­to­pio­nym brze­giem.

W kącie sali kurzył się stary tele­wi­zor kine­sko­powy. Ktoś zosta­wił na nim zmię­to­loną gazetę z ubie­głego mie­siąca, a może nawet roku. Obok od dawna już usy­chała roślinka w doniczce, któ­rej nikt jesz­cze nie wyrzu­cił. Doniczka była pęk­nięta i zabez­pie­czona taśmą kle­jącą.

Całość spra­wiała wra­że­nie miej­sca zawie­szo­nego w cza­sie. Jakby wszystko, co miało tu kie­dyś zna­cze­nie, zostało porzu­cone nie przy­pad­kiem, lecz z cichym przy­zwo­le­niem.

Wtedy na nagra­niu poja­wiła się ona.

Wysoka bru­netka, na oko z trzy­dzie­ści pięć lat, sta­nęła w progu i od razu dało się zauwa­żyć cień zawa­ha­nia. Przez uła­mek sekundy wyglą­dała, jakby chciała się wyco­fać, jakby drzwi za jej ple­cami były ostat­nią bez­pieczną gra­nicą. Ruchy miała ner­wowe, spło­szone. Prze­szła szyb­kim kro­kiem obok baru, ski­nię­ciem głowy dając znak face­towi za nim – był to zna­jomy gest, może prośba o czuj­ność lub zwy­kłe przy­wi­ta­nie się bądź sygnał, by obsługa się nią zajęła. Bar­man odwza­jem­nił ski­nie­nie.

Ubrana była w dosko­nale uszyty ciemny gar­ni­tur. Krój kla­syczny, tka­nina wyso­kiej jako­ści, o dys­kret­nym poły­sku, który odbi­jał się w mato­wych taflach znisz­czo­nego lustra nad barem. Biała koszula pod mary­narką była lekko roz­pięta pod szyją, jakby powie­trze w barze już kobietę dła­wiło. Sama mary­narka zaś ukła­dała się ide­al­nie na ramio­nach, jakby dopa­so­wano ją ręcz­nie, a mate­riał zda­wał się nie­mal obcy tej prze­strzeni: zbyt gładki, zbyt czy­sty, by współ­ist­nieć z lep­kim drew­nem sto­łów i pory­so­wa­nym bla­tem baru. Do tego wzrost bru­netki, jej wypro­sto­wana syl­wetka, dłu­gie, pro­ste, luźno roz­pusz­czone włosy, które opa­dały na ramiona swo­bod­nie, acz ele­gancko, bez prze­sad­nego pie­ty­zmu. Wszystko to spra­wiało, że w tej sce­ne­rii wyglą­dała, jakby ktoś wyrwał ją z innego świata i wsta­wił tutaj przez pomyłkę lub z koniecz­no­ści, bo nie miał nikogo innego do dys­po­zy­cji.

Kobieta usia­dła w naj­ciem­niej­szym rogu sali, naj­bar­dziej odizo­lo­wa­nym od reszty. Wybrała to miej­sce, jakby instynk­tow­nie szu­kała schro­nie­nia. Przez moment krę­ciła się ner­wowo na krze­śle, po czym zer­k­nęła na zega­rek. Była wyraź­nie roz­bita. Dło­nie drżały jej lekko, wzrok miała roz­bie­gany. Po jej zacho­wa­niu można było wno­sić, że jest z kimś umó­wiona, a ner­wowość mogła ozna­czać, że oba­wiała się tego spo­tka­nia. Gdy bar­man odszedł zre­ali­zo­wać zamó­wie­nie, kobieta zaczęła gorącz­kowo grze­bać w torebce, spraw­dza­jąc zawar­tość z mania­kalną dokład­no­ścią, jakby potrze­bo­wała się upew­nić, że wciąż ma przy sobie cokol­wiek dają­cego poczu­cie bez­pie­czeń­stwa. Tele­fon, może coś do obrony, doku­menty?

Po nie­ca­łej minu­cie bar­man wró­cił do sto­lika, nio­sąc na tacy dwie duże szklanki z piwem. Zło­ci­sty, spie­niony tru­nek lśnił w sła­bym świe­tle lamp.

Przez chwilę, może pół minuty, bar­man sta­nął przy sto­liku ple­cami do kamery moni­to­ringu, zasła­nia­jąc dziew­czynę wła­snym cia­łem. Wyglą­dało to tak, jakby przyj­mo­wał od niej kolejne dys­kretne zamó­wie­nie… lub wysłu­chi­wał cze­goś wię­cej.

Gdy skoń­czył, ski­nął jej głową, auto­ma­tycz­nie wsa­dził pod pachę tacę, na któ­rej wcze­śniej przy­niósł szklanki, i bez pośpie­chu odda­lił się w stronę baru. Tam pod­szedł do dużego eks­presu i zaczął przy­go­to­wy­wać kawę. Naj­pew­niej kobieta o nią wła­śnie popro­siła.

Po kilku minu­tach obiek­tyw kamery zare­je­stro­wał kolejną postać.

Męż­czy­znę. Bru­neta, lekko po czter­dzie­stce, z wciąż impo­nu­jącą syl­wetką, choć nie­bu­do­waną już przez codzienne tre­ningi, a raczej utrzy­maną siłą przy­zwy­cza­jeń i nie­po­koju. Po ruchach widać było, że matka natura ukształ­to­wała go tak, by nie mógł długo usie­dzieć w miej­scu. Miał w sobie coś z byłego spor­towca, który kie­dyś pod­po­rząd­ko­wy­wał ciało dys­cy­pli­nie, a dziś nosił je jak narzę­dzie. Narzę­dzie dalej sprawne, szyb­kie, gotowe do dzia­ła­nia bez ostrze­że­nia.

Wszedł bez zawa­ha­nia, jak do miej­sca, które zna dosko­nale i nie ma tu przed nim nic do ukry­cia. Spra­wiał wra­że­nie typa, który nie potrze­buje zapro­sze­nia. W jego ruchach tkwiła ener­gia trudna do zde­fi­nio­wa­nia, za szybka, pod­szyta pew­no­ścią sie­bie, jakby świat był polem walki, a każdy stół czy krze­sło prze­szkodą do ewen­tu­al­nego star­cia. Ubrany był w skó­rzaną kurtkę Gipsy, lekko popę­kaną na łok­ciach, dopa­so­waną jak druga skóra. Całość stroju dopeł­niały sprane dżinsy, które mówiły wię­cej niż jaki­kol­wiek sto­pień służ­bowy. Facet brał się z ulicz­nej rze­czy­wi­sto­ści, był jed­nym z tych, co nie pytają o pozwo­le­nie, nie uśmie­chają się na prawo i lewo i nie noszą ser­duszka w kla­pie na znak, że grają z Wielką Orkie­strą Świą­tecz­nej Pomocy. Ciem­niej­sza kar­na­cja mogła świad­czyć o połu­dnio­wych korze­niach albo o zami­ło­wa­niu do sola­rium, choć sądząc po jego stroju i tym, jak się nosił, to raczej nie był typ gościa, który spę­dzał godziny w kabi­nie UV.

Twarz miał jakby wyrzeź­bioną przez doświad­cze­nie, nie geny. Ciemne włosy przy­cięte krótko, na tyle nie­dbale, że wyglą­dało to celowo. W oczach skry­wał się nie­po­kój. Nie ten łagodny, codzienny, ale głę­boki, ner­wowy błysk, który zdra­dzał, że ten męż­czy­zna prze­szedł przez coś wię­cej, niż chciałby pamię­tać. I nie zamie­rzał o tym mówić. Patrzył w spo­sób, który spra­wiał, że czło­wiek czuł się nagle bar­dziej trzeźwy. Jakby wie­dział, gdzie koń­czą się żarty, a zaczyna rze­czy­wi­stość.

Sta­nął w progu, zlu­stro­wał salę jed­nym szyb­kim spoj­rze­niem i ruszył pro­sto do sto­lika bru­netki.

Na nagra­niu widać było, jak kobieta z tru­dem ukry­wała nara­sta­jące napię­cie. Wstała, wycią­gnęła rękę. Gest był nie­pewny, jakby tylko uprzej­mość zmu­siła ją do tej formy powi­ta­nia. On chwy­cił ją natych­miast, zbyt pew­nie, zbyt mocno, nachy­la­jąc się do niej tak bli­sko, że nie­mal naru­szył jej prze­strzeń. Kobieta lekko się cof­nęła, nie­zbyt daleko, lecz z wyraź­nym opo­rem w oczach. Była spięta, jakby wal­czyła z wła­snym cia­łem, aby nie dać się ponieść panice. Po krót­kim, wyraź­nie wymu­szo­nym powi­ta­niu usie­dli. Ona z ramio­nami przy­cią­gnię­tymi do ciała, jakby pró­bo­wała się ochro­nić. On z non­sza­lanc­kim spo­ko­jem, jak dra­pież­nik cza­jący się do ruchu.

Roz­ma­wiali. Kobieta mówiła ner­wowo, gesty­ku­lu­jąc przy tym nie­skład­nie, jakby nie mogła zna­leźć słów, które odda­łyby jej stan. Postawa jej ciała wyra­żała ogrom napię­cia i despe­ra­cję. Każdy ruch wyda­wał się wymu­szony, kon­tro­lo­wany, jakby wal­czyła z nara­sta­ją­cym lękiem. Co chwila spo­glą­dała na prze­gub ręki, jakby spraw­dzała godzinę, cho­ciaż bar­dziej przy­po­mi­nało to obse­syjne kon­tro­lo­wa­nie czasu niż zwy­kłe zer­ka­nie na zega­rek. Jej wzrok czę­sto błą­dził po sali, zatrzy­my­wał się na drzwiach, jakby liczyła, że ktoś wej­dzie i prze­rwie tę scenę.

Jej towa­rzysz nato­miast sie­dział wygod­nie, roz­party, z non­sza­lancką pew­no­ścią sie­bie. Spo­koj­nie pił zło­ci­sty alko­hol, patrząc na kobietę inten­syw­nie, nie­mal hip­no­ty­zu­jąco, jak myśliwy obser­wu­jący ofiarę. Jego oczy były sze­roko otwarte, pełne natar­czy­wego bły­sku, nie­ustan­nie śle­dziły każdy jej ruch. Uśmie­chał się od czasu do czasu, ale był to uśmiech pozba­wiony cie­pła, bar­dziej gry­mas, który miał przy­po­mi­nać, kto w tej roz­mo­wie domi­nuje. Z każdą minutą jego zacho­wa­nie przy­bie­rało coraz bar­dziej nie­po­ko­jący cha­rak­ter. Napię­cie mię­dzy nimi nara­stało, a kobieta spra­wiała wra­że­nie coraz bar­dziej zdez­o­rien­to­wa­nej i przy­gnie­cio­nej sytu­acją.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki