Dryfter - Kafir, Kaczor - ebook

Dryfter ebook

Kafir, Kaczor

0,0
35,92 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Świat, który znaliśmy, przestał istnieć. Żadnych zasad. Tylko przetrwanie.

Witaj na Dzikich Ziemiach — w postapokaliptycznym świecie mutantów, anomalii czasowych i bezwzględnej walki o każdy oddech. Ludzkość cofnęła się do mrocznych czasów przypominających średniowiecze, a dawna cywilizacja to tylko mgliste wspomnienie, którym karmią się ludzie za Murem Ocalenia. Tam rządzi Unia Miast Ocalonych i jej żelazne ramię – Zakon Czarnego Krzyża.

Prawo? Drakońskie. Kary? Bezlitosne.

Za Murem Ocalenia na spustoszonych terenach wschodnioeuropejskich, z dala od „bezpiecznych” enklaw, dryfterzy ryzykują życie w poszukiwaniu artefaktów sprzed katastrofy. To wyrzutki systemu. Tropieni przez Dragonów, ścigani przez Gwardzistów, na wiecznej wojnie z potworami Dzikich Ziem. Ale to, co czyha w cieniach świata po zagładzie, jest znacznie groźniejsze niż wszystko, co znali do tej pory…

„Dryfter” to brutalna, mroczna opowieść o świecie, w którym nie ma bohaterów — są tylko ci, którzy przetrwają dłużej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



LACEFORT SALIS_OC

LACE­FORT SALIS_OC

Po wyj­ściu z dłu­giego tunelu na wewnętrzny dzie­dzi­niec Kent skrę­cił w prawo. Jesz­cze z poprzed­niego pobytu tutaj dosko­nale pamię­tał, że w potęż­nej łuko­wa­tej arce pro­wa­dzą­cej do dal­szych czę­ści fortu było wej­ście do żoł­nier­skich kibli. Stary austro-węgier­ski patent z dziurą w beto­no­wym sie­dzi­sku, pod które pod­sta­wiało się beczkę na nie­czy­sto­ści, był w obec­nej sytu­acji nie­zwy­kłym luk­su­sem – zwłasz­cza na tych zdzi­cza­łych tere­nach. Choć Kenta mocno cisnęło, wro­dzona ostroż­ność naka­zy­wała wcze­śniej­sze spraw­dze­nie całego terenu.

Gdy był tu poprzed­nio, nie do końca spe­ne­tro­wał tę oko­licę, więc teraz chciał to zro­bić dokład­nie. Ludzi się nie spo­dzie­wał, ale śle­paki, pogro­bowcy, żer­łaki, a nawet tru­chlaki i zmo­raki lubiły prze­by­wać w tego typu miej­scach. W takich sytu­acjach naj­le­piej było naro­bić tro­chę hałasu i zoba­czyć, co zare­aguje. Krzyk lub wystrzał nie wcho­dziły w rachubę, gdyż od razu byłoby wia­domo, że przy­czyną zamie­sza­nia jest czło­wiek. Obsy­pu­jące się kawałki betonu dawały jed­nak zna­ko­mitą oka­zję do uzy­ska­nia dźwięku mogą­cego ucho­dzić za natu­ralny. Zresztą sądząc po ilo­ści, z fortu regu­lar­nie odpa­dały więk­sze lub mniej­sze frag­menty kon­struk­cji. Nie­wiele myśląc, Kent pod­szedł do naj­bliż­szej kupy gruzu i wybrał ważący około dwu­dzie­stu kilo­gra­mów blok. Pod­niósł go nad głowę i z całym impe­tem roz­bił o frag­ment beto­no­wej posadzki. Huk był mocny, ale znacz­nie lep­szy efekt pło­szący przy­nio­sły drga­nia gruntu. Nie­malże natych­miast z jed­nej z kaza­mat wyle­ciało z dzi­kim wrza­skiem kilka pta­ków. Kent cze­kał jed­nak dalej. W końcu wprawne ucho dry­ftera wyło­wiło ciche stą­pa­nie. To nie mogły być ani śle­paki, ani tru­chlaki. Te pierw­sze wysko­czy­łyby na zewnątrz zaraz za pta­kami, żeby spró­bo­wać je pożreć. Z kolei te dru­gie nie zwa­żały na hałas, który same powo­do­wały, ale za to każdy inny przy­cią­gał je jak magnes.

„Byle nie zmo­rak”, prze­mknęło przez głowę Ken­towi, który zamarł z zaci­śniętą dło­nią na ręko­je­ści krót­kiego mie­cza niczym posąg na postu­men­cie.

W końcu w ciem­nym otwo­rze wej­ścio­wym do jed­nej z kaza­mat mignęła przy­gar­biona syl­wetka, a zaraz za nią druga i trze­cia. Posta­cie były odziane w grube lniane worki z wycię­tymi otwo­rami na głowę i ręce oraz nie­wy­pra­wione dobrze skóry zabi­tych śle­pa­ków.

Dry­fter uznał, że to pogro­bowcy. Z doświad­cze­nia wie­dział, że zawsze dzia­łają w gru­pie, a miej­sca takie jak te są wręcz ich wyma­rzo­nym sie­dli­skiem. „Ale że te pokur­wieńce pode­szły tak bli­sko Prze­my­śla…”, zasta­na­wiał się. Tak czy siak, czasu na odwrót już nie miał.

Powoli prze­ło­żył miecz do lewej ręki. W tym samym momen­cie się­gnął pod połę kurtki po pisto­let. W prze­ci­wień­stwie do mutan­tów pogro­bowcy byli zdzi­cza­łymi ludźmi lub, jak mawiano wśród dry­fte­rów, gatun­kiem zbli­żo­nym do czło­wieka rozum­nego. W przy­padku mutan­tów broń palna, zwłasz­cza krótka, była prak­tycz­nie bez­war­to­ściowa. Wystrze­lony pocisk musiał tra­fić w głowę, a i tak u więk­szo­ści gatun­ków nie­wiele to dawało. Nawet kilka tra­fień jedy­nie roz­wście­czało bestie i zachę­cało je do bar­dziej zawzię­tego ataku. W takich sytu­acjach znacz­nie sku­tecz­niej­sza była broń biała. Dobre cię­cie sku­tecz­nie zabi­jało lub przy­naj­mniej unie­ru­cha­miało potwora. Na szczę­ście Kent tym razem miał szansę sko­rzy­stać ze zdo­by­czy daw­nej cywi­li­za­cji.

Odgłos prze­ła­do­wa­nia broni natych­miast przy­kuł uwagę napast­ni­ków. Nie było na co cze­kać. Kent wyce­lo­wał w kor­pus pierw­szego z pogro­bow­ców i pocią­gnął za spust. W nie­całą sekundę roz­grz­miały kolejne dwa wystrzały. Pierw­szy z napast­ni­ków padł na zie­mię, drugi chwy­cił się za prze­strze­lone ramię, ale trzeci zdo­łał zejść z linii celo­wa­nia i szyb­kimi susami skró­cić dystans. Nim dry­fter czwarty raz naci­snął na spust, w jego stronę pole­ciała pry­mi­tywna włócz­nia z gro­tem wyko­na­nym z zaostrzo­nego pręta zbro­je­nio­wego. Ostrze świ­snęło, prze­ci­na­jąc powie­trze, i prze­szyło połę skó­rza­nej kurtki, w którą ubrany był Kent. W ślad za włócz­nią do dry­ftera dole­ciał rów­nież pogro­bo­wiec i zwie­rzę­cym sko­kiem rzu­cił się na swoją ofiarę. W tym momen­cie zadzia­łała pamięć mię­śniowa – trzy­many w lewej ręce krótki miecz zna­lazł się na wyso­ko­ści gar­dła lecą­cego napast­nika. Siła roz­pędu pogro­bowca była tak duża, że ostrze wbiło się w jego szyję pra­wie po ręko­jeść. Chro­bot metalu o prze­ci­nane kręgi świad­czył, że tra­fie­nie było cen­tralne. Kent wyszarp­nął miecz z trupa i dobiegł do wiją­cego się kilka metrów dalej pogro­bowca z prze­strze­lo­nym bar­kiem. Na tego typu akcje szkoda było amu­ni­cji. Szyb­kie cię­cie mie­czem zakoń­czyło potyczkę.

Nad pobo­jo­wi­skiem zapa­no­wała głę­boka cisza. Kent nie ruszył się jed­nak z miej­sca, tylko dalej nasłu­chi­wał. Odgłosy walki, a przede wszyst­kim gromki huk wystrza­łów, mogły ścią­gnąć na for­teczny dzie­dzi­niec innych dzi­ku­sów bądź mutanty. Po dobrych pię­ciu minu­tach dry­fter ruszył w końcu w kie­runku arki pro­wa­dzą­cej do dal­szych czę­ści fortu.

Po ostroż­nym spraw­dze­niu for­tecz­nego kibla Kent skie­ro­wał kroki w stronę potęż­nych kaza­mat, w któ­rych nie­gdyś mie­ściły się maga­zyny i pomiesz­cze­nia miesz­kalne dla załogi. Meto­dyczne spraw­dza­nie kolej­nych sal nie przy­no­siło żad­nych prak­tycz­nych odkryć. Dopiero w ostat­niej kaza­ma­cie oczom Kenta uka­zał się mocno zde­kom­ple­to­wany wrak dostaw­czego busa. Tak naprawdę była to sama pordze­wiała karo­se­ria. Koła, resory i sil­nik zostały ukra­dzione wiele lat temu. Wymon­to­wane sie­dze­nia stały kawa­łek dalej. Pora­stała je pokaźna war­stwa mchu. Na jed­nym z nich wyro­sła nawet nie­wielka brzózka. Nieco dalej w głębi kaza­maty stały poroz­bi­jane skrzy­nie, pomię­dzy któ­rymi walały się nieco nad­ple­śniałe, ale na­dal mocne par­ciane worki. Część z nich miała biało-czer­wone pasy, część zaś była ozna­czona napi­sem POSTE DIPLO­MA­TI­QUE.

– O, takich jesz­cze nie widzia­łem – mruk­nął Kent z lek­kim uśmie­chem.

„Może w środku będzie coś bar­dziej war­to­ścio­wego niż kilka wymię­to­lo­nych kar­tek z wypło­wia­łym dru­kiem, okra­szo­nych czer­wo­nym napi­sem »ści­śle tajne«, a w obec­nych cza­sach nada­ją­cych się tylko do pod­cie­ra­nia dupy”, pomy­ślał.

Kent, jako wpra­wiony dry­fter, miał doświad­cze­nie w plą­dro­wa­niu opusz­czo­nych urzę­dów. Zaj­mo­wał się tym od dobrych pię­ciu sezo­nów, czyli od momentu, gdy zde­zer­te­ro­wał z Armii Unii Miast Oca­lo­nych. Tu, w stre­fie bufo­ro­wej, gdzie wpływy UMO i Zakonu Czar­nego Krzyża były znacz­nie mniej­sze niż za Ścianą Oca­le­nia, miał przy­naj­mniej szansę na prze­ży­cie.

Po odsu­nię­ciu kilku skrzy­nek i zdję­ciu z nich pustych wor­ków oczom Kenta uka­zał się nie­zbyt przy­jemny widok. Na beto­no­wej posadzce leżały obok sie­bie dwa mocno zde­kom­ple­to­wane szkie­lety. Kości były ewi­dent­nie ponad­gry­zane przez zwie­rzęta. Jeden z nie­szczę­śni­ków, a raczej to, co z niego zostało, był ubrany w zimową kurtkę, która choć leżała tu wiele lat razem z tru­pem, na­dal wyglą­dała cał­kiem dobrze. Kent zda­wał sobie jed­nak sprawę, że odzieży po umar­la­kach pod żad­nym pozo­rem nie wolno uży­wać, gdyż jest zara­żona tak zwa­nym tru­pim jadem oraz poro­śnięta śmier­tel­nie nie­bez­piecz­nymi gatun­kami ple­śni. W nor­mal­nych warun­kach zosta­wiłby szkie­lety w spo­koju, ale tym razem dała o sobie znać żyłka kolek­cjo­nera. Zwłasz­cza że z kap­tura prze­świ­ty­wał uwią­zany na szyi nie­bosz­czyka kra­wat i dość cie­kawa smycz do iden­ty­fi­ka­tora…

Po chwili namy­słu Kent wyjął z ple­caka apteczkę i wycią­gnął z niej gumowe ręka­wiczki. Na twarz nało­żył maseczkę. Doświad­cze­nie nauczyło go, że obco­wa­nie z roz­ło­żo­nymi przed laty tru­pami wymaga kom­pletu środ­ków bez­pie­czeń­stwa. Kole­dzy, któ­rzy śmiali się z jego nad­mier­nej ostroż­no­ści, już dawno nie żyli… Po dokład­nym obej­rze­niu trupa Kent ostroż­nie prze­ciął nożem mate­riał wzdłuż suwaka. W trak­cie tej niby-ope­ra­cji przy­schnięte do kurtki żebra odpa­dły, wyda­jąc wyjąt­kowo nie­przy­jemny dźwięk. Po chwili udało mu się oddzie­lić wierzch­nią war­stwę kurtki od pod­pinki. Kilka ostroż­nych ruchów ręką pozwo­liło wyma­cać wewnętrzną kie­szeń. Na szczę­ście była pełna – znaj­do­wał się w niej wodosz­czelny pokro­wiec.

– No, wresz­cie jakieś cie­kawe zna­le­zi­sko – mruk­nął do sie­bie dry­fter.

Jako że w kaza­ma­cie było dość ciemno, wyszedł na dzie­dzi­niec. Pochmurne jesienne niebo nie dawało zbyt wiele świa­tła, ale i tak było zde­cy­do­wa­nie lepiej niż w środku. Po otwar­ciu pokrowca jako pierw­szy uka­zał się plik bank­no­tów. Tro­chę sta­rych hry­wien, zło­tó­wek i euro.

– Że też ludzie kie­dyś w to wie­rzyli – burk­nął Kent pod nosem. – Jak można było pła­cić kawał­kiem papieru… Prze­cież w to się nawet nosa nie da wytrzeć, bo śli­skie i mało chłonne…

Dal­sze grze­ba­nie w pokrowcu spra­wiło, że w oku Kenta poja­wił się błysk. Pasz­port – i to nie byle jaki, dyplo­ma­tyczny! Takiego jesz­cze w kolek­cji nie miał. Kim byli dyplo­maci, wie­dział z opo­wie­ści ojca. Podobno nikt ich tu, na daw­nej gra­nicy, nie lubił…

– No to spraw­dzimy, kogo myśmy tu zna­leźli… Mare­czek… Drugi sekre­tarz w Mini­ster­stwie Spraw Zagra­nicz­nych… Pasz­port ważny do dwa tysiące trzy­dzie­stego dzie­wią­tego roku…

Kent powoli prze­czy­tał na głos krótką notkę w języku, któ­rego w jego wła­ści­wej for­mie już dawno nie uży­wał: „Mini­ster Spraw Zagra­nicz­nych poleca wszel­kim pol­skim wła­dzom cywil­nym i woj­sko­wym oraz prosi wła­dze zagra­niczne o umoż­li­wie­nie swo­bod­nego prze­jazdu i obję­cie nie­zbędną opieką…”.

Po prze­czy­ta­niu spoj­rzał na resztki wła­ści­ciela w pucho­wej kurtce.

– No i co, chujku zła­many? Pomo­gły ci te doku­menty? Wszystko działa, ale do czasu… – sark­nął z krzy­wym uśmie­chem, nie­jako poucza­jąc nie­bosz­czyka.

Po opróż­nie­niu pokrowca Kent wró­cił do środka kaza­maty, żeby dokoń­czyć poszu­ki­wa­nia. Zawar­tość wor­ków w postaci nad­gni­łych papie­rów walała się pomię­dzy skrzy­niami. W prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści dry­fte­rów Kent był czło­wie­kiem nie­źle wykształ­co­nym. Bie­gle wła­dał języ­kiem angiel­skim, pol­skim i ukra­iń­skim, choć naj­czę­ściej posłu­gi­wał się uży­waną na tere­nach roz­le­głej strefy bufo­ro­wej mie­szanką tych dwóch ostat­nich, popu­lar­nie okre­ślaną jako hawor. Hawor z roku na rok był coraz bar­dziej roz­po­wszech­nio­nym spo­so­bem poro­zu­mie­wa­nia się na Dzi­kiej Ziemi.

Dry­fter zda­wał sobie sprawę, że stare doku­menty i książki nadają się jed­nak do cze­goś wię­cej niż pod­cie­ra­nia dupy i roz­pa­la­nia ogni­ska. Z cza­sem nauczył się zbie­rać war­to­ściowe kwity i, co waż­niej­sze, zna­lazł ludzi, któ­rzy byli w sta­nie zapła­cić za nie o wiele wię­cej niż za zwy­kłe przed­mioty przy­datne w życiu codzien­nym. Po przej­rze­niu pra­wie całej zawar­to­ści skrzyń Ken­towi spo­chmur­niała twarz.

– Co to za gówno… Zwy­kłe wydruki w for­ma­cie A cztery – powie­dział do sie­bie.

Kiedy miał już się zbie­rać, jego wzrok przy­kuł nie­wielki paku­nek leżący pod roz­grze­by­waną stertą. Po chwili wywra­ca­nia góry papie­rów i śmieci udało mu się jed­nak wycią­gnąć worek bez zerwa­nych plomb.

„Mam nadzieję, że cho­ciaż to ma jakąś war­tość”, pomy­ślał. W tym momen­cie dopadł go jed­nak ostry ból w oko­licy brzu­cha. Pro­blemy z ukła­dem tra­wien­nym miał już od kilku lat, a wyprawy w dzi­kie pola strefy bufo­ro­wej nie poma­gały, bo jedze­nie suchych racji lub sta­rych puszek dzia­łało nań zabój­czo.

– Kurwa, znowu… – stęk­nął. Przez grze­ba­nie w śmie­ciach histo­rii zapo­mniał, że miał zamiar się tu kul­tu­ral­nie wysrać w kiblu, a nie urzą­dzać sobie histo­ryczną czy­tel­nię.

Nie­wiele myśląc, pocią­gnął ze sobą nie­roz­pie­czę­to­wany worek do for­tecz­nego kibla. Zgod­nie z zasa­dami powi­nien jak naj­szyb­ciej zała­twić swoją sprawę i w celu spraw­dze­nia łupu udać się w bez­piecz­niej­sze miej­sce, jed­nakże tym razem cie­ka­wość wzięła górę. Po pierw­szym zrzu­cie Kent, nie pod­cią­ga­jąc nawet spodni i dalej kuca­jąc, zerwał plomby i wycią­gnął jedną z teczek. Była lekko pożół­kła i prze­mo­czona na tyle, że papier z pra­wego boku uległ roz­kła­dowi. Spora część doku­men­tów była jed­nak czy­telna.

Cla­ris nr 47/2035

W związku z cał­ko­wi­tym zerwa­niem łącz­no­ści elek­tro­nicz­nej, tele­fo­nicz­nej i radio­wej jestem zmu­szony pod­jąć decy­zję o czę­ścio­wej ewa­ku­acji pla­cówki. Bie­żącą kore­spon­den­cję oraz new­ral­giczne doku­menty nie­pod­le­ga­jące znisz­cze­niu wysy­łam kurie­rem do cen­trali. W przy­padku nie­moż­no­ści nawią­za­nia łącz­no­ści pro­szę o jak naj­szyb­sze prze­ka­za­nie pole­ceń co do dal­szego postę­po­wa­nia poprzez pocztę kurier­ską.

Kon­sul RP we Lwo­wie Marian Psi­kuta

Kent

„No to se gościu wysłał kuriera… Na chuj było się pchać na Medykę… Jakby nie wie­dzieli, że tu dzikcy ludzie miesz­kali…”. Myśląc o tym, Kent zgniótł raport kon­sula w kulkę, po czym odło­żył ją na beto­no­wym sie­dzi­sku latryny.

– Zobaczmy, co tu jesz­cze mamy… – powie­dział tym razem na głos. – Prze­gląd prasy lokal­nej…

Ogól­no­świa­towe pro­blemy z łącz­no­ścią sate­li­tarną i sie­cią inter­ne­tową

Jak donosi por­tal PRAWDY.NET, sta­jemy obec­nie na progu naj­więk­szego od sze­ściu lat kry­zysu w łącz­no­ści radio­wej i inter­ne­to­wej. Zda­niem eks­per­tów obecny kry­zys z funk­cjo­no­wa­niem sys­te­mów łącz­no­ści jest naj­więk­szym tego typu wyda­rze­niem od momentu wybu­chu super­wul­kanu na Polach Fle­grej­skich we Wło­szech. Przy­po­mnijmy, że erup­cja była tysiąc razy sil­niej­sza od naj­więk­szych wybu­chów zwy­kłych wul­ka­nów. Obję­tość wyrzu­co­nego mate­riału wul­ka­nicz­nego prze­kro­czyła 1000 km3. Super­wul­kan wpro­wa­dził 370 giga­ton popiołu wul­ka­nicz­nego do atmos­fery, powo­du­jąc naj­więk­szy kry­zys w naszych cza­sach. Mróz w Euro­pie, Azji i Ame­ryce Pół­noc­nej znisz­czył więk­szość plo­nów, a wiel­kie burze śnieżne prze­ta­cza­jące się prak­tycz­nie przez całe kon­ty­nenty poskut­ko­wały milio­nami ofiar śmier­tel­nych. Utrzy­mu­jąca się przez kil­ka­na­ście mie­sięcy pra­wie 40-cen­ty­me­trowa war­stwa śniegu dopro­wa­dziła do wymro­że­nia ziemi i znisz­cze­nia roślin wie­lo­let­nich. Olbrzy­mie ilo­ści uwal­nia­nych do atmos­fery tlen­ków siarki stwo­rzyły wokół pla­nety odbi­ja­jący świa­tło sło­neczne welon kwasu siar­ko­wego, co w połą­cze­niu z pyłem wul­ka­nicz­nym wywo­łało trwa­jącą wiele lat zimę wul­ka­niczną. W efek­cie dra­ma­tycz­nego braku żyw­no­ści doszło do maso­wych wojen i cał­ko­wi­tego roz­padu więk­szo­ści państw na świe­cie. Kry­zys w szcze­gól­no­ści dotknął pań­stwa połu­dniowe, gdzie lud­ność nie tylko nie dys­po­no­wała odpo­wied­nimi urzą­dze­niami grzew­czymi i zapa­sami opału, ale nawet domami dają­cymi osłonę przed chło­dem.

Oca­la­łej czę­ści ludz­ko­ści udało się prze­trwać dzięki nowej tech­no­lo­gii ANO­MAL, która umoż­li­wiła walkę o ocie­ple­nie kli­matu. Na sku­tek zasto­so­wa­nia dzie­sią­tek tysięcy inno­wa­cyj­nych dro­nów ste­ro­wa­nych przez algo­rytmy sztucz­nej inte­li­gen­cji w sto­sun­kowo krót­kim cza­sie udało się nie­malże w cało­ści zli­kwi­do­wać war­stwę pyłów zawie­szo­nych w atmos­fe­rze oraz zneu­tra­li­zo­wać zawie­sinę kwasu siar­ko­wego. W efek­cie, po nie­spełna pię­ciu latach wytę­żo­nej pracy, dało się przy­wró­cić na więk­szo­ści obsza­rów kuli ziem­skiej nor­malną eks­po­zy­cję na świa­tło sło­neczne. Skutki spo­łeczno-poli­tyczne owego „skoku tech­no­lo­gicz­nego” oka­zały się jed­nak nie­zwy­kle trudne do zaak­cep­to­wa­nia dla oca­la­łej czę­ści ludz­ko­ści. Potężne roje auto­no­micz­nych dro­nów nale­żą­cych do kor­po­ra­cji TUMORO stały się kom­plet­nie bez­u­ży­teczne. Co gor­sza, rządy odmó­wiły reali­za­cji pod­ję­tych wcze­śniej zobo­wią­zań finan­so­wych, co z kolei wywo­łało poważne napię­cia pomię­dzy odbu­do­wu­ją­cymi się po kata­stro­fie pań­stwami a ogól­no­świa­tową kor­po­ra­cją. […]

Jak wynika z donie­sień medial­nych z kra­jów ościen­nych, coraz czę­ściej docho­dzi do ata­ków dro­nów wymie­rzo­nych w obiekty infra­struk­tury kry­tycz­nej i budynki rzą­dowe. Pre­zes TUMORO Tho­mas Taler­man sta­now­czo odcina się od zarzu­tów, jakoby ostat­nie wyda­rze­nia były inspi­ro­wane przez jego firmę. – Pro­blem jest natury tech­nicz­nej. Część dro­nów zarzą­dzana przez AI dosłow­nie zbun­to­wała się prze­ciwko swoim ope­ra­to­rom i nie tylko unie­moż­li­wia ich wyłą­cze­nie, ale także ata­kuje obsłu­gu­ją­cych je tech­ni­ków – stwier­dził Taler­man. Na zakoń­cze­nie wywiadu szef TUMORO zapew­nił, że nad roz­wią­za­niem pro­blemu pra­cuje mię­dzy­na­ro­dowy zespół spe­cja­li­stów.

Czy w świe­tle powyż­szych infor­ma­cji ostat­nie pro­blemy z łącz­no­ścią są tylko próbą szan­tażu ze strony kor­po­ra­cji zagro­żo­nej utratą gigan­tycz­nych zysków? Czy może sto­imy przed nowym, nie­zna­nym kry­zy­sem?

Tłu­ma­cze­nie robo­cze spo­rzą­dził…

Po skoń­czo­nej lek­tu­rze Kent zro­bił kolejną kulkę… Pod­cie­ra­jąc dup­sko, stwier­dził filo­zo­ficz­nie:

– Kurwa, za co oni brali tyle pie­nię­dzy, prze­cież tym się nawet dupy pode­trzeć dobrze nie da.

Po pod­cią­gnię­ciu spodni się­gnął jesz­cze do wnę­trza worka, aby spraw­dzić do końca jego zawar­tość – może już nie pod wzglę­dem mery­to­rycz­nym, ale czy­sto użyt­ko­wym. Wbrew pozo­rom papier zaczy­nał dro­żeć. Za plik kilku–kil­ku­na­stu czy­stych kar­tek można było dostać rów­no­war­tość solid­nego obiadu. Nie­stety wszyst­kie strony tego były zadru­ko­wane. Nie­mniej jed­nak nawet one przed­sta­wiały pewną war­tość jako roz­pałka i poten­cjalny mate­riał higie­niczny. Pod­czas pako­wa­nia naj­le­piej zacho­wa­nych kar­tek uwagę Kenta zwró­ciła odręcz­nie napi­sana na kawałku cien­kiej bibuły notatka.

Dziś w nocy roje dro­nów ANO­MAL zaata­ko­wały elek­trow­nie jądrowe w Chmiel­nic­kim, Kuznie­cow­sku i Już­no­ukra­jiń­sku. Celem ataku stały się rów­nież oca­lałe po woj­nie z pierw­szej połowy lat 20. XXI wieku elek­trow­nie węglowe. Z nie­po­twier­dzo­nych danych uzy­ska­nych od szefa miej­skiej obrony cywil­nej wynika, że do ataku na elek­trow­nie jądrowe doszło też w Euro­pie, Azji i na kon­ty­nen­cie ame­ry­kań­skim. Poziom pro­mie­nio­wa­nia stale rośnie. Podobno drony zaata­ko­wały także maga­zyny broni jądro­wej w Rosji, USA i Chi­nach, co spo­wo­do­wało serię wybu­chów nukle­ar­nych. Według nie­po­twier­dzo­nych infor­ma­cji drony ANO­MAL zaczęły ata­ko­wać każde, nawet naj­mniej­sze źró­dło ener­gii elek­trycz­nej, jak zegarki czy choćby zabawki na bate­rie. Dal­szych infor­ma­cji brak ze względu na prze­rwa­nie łącz­no­ści oraz cał­ko­wite odcię­cie od ener­gii elek­trycz­nej.

Jeżeli powyż­sze infor­ma­cje się potwier­dzą, to wkra­czamy w nową mroczną erę – znacz­nie gor­szą od tego, co spo­tkało nas po erup­cji wul­kanu, bez ener­gii ludz­kość cof­nie się w roz­woju o setki lat…

– A to dobre! – rzu­cił ze wzgardą dry­fter. – Widać, że chu­jek wie­dział, co go czeka… Grunt, że chciało mu się te swoje wypo­ciny prze­nieść na papier, a raczej na bibułę. Ponad sto lat w worze obok tru­pów prze­le­żała, ale do skrę­tów będzie prima sort…

* * *

– Zakon! – zdą­żyła krzyk­nąć prze­ra­żona zie­larka o imie­niu Sara. W tym momen­cie czarna ręka­wica bru­tal­nie zasło­niła jej usta, a sta­lowe ostrze zanu­rzyło się w piersi.

Nie trzeba było wię­cej tłu­ma­czyć. Tu, w chu­to­rze zie­la­rek, wysłan­nicy Zakonu byli niczym powiew śmierci. Samo prze­by­wa­nie w tym miej­scu było już wyro­kiem. Wła­dze pod groźbą spa­le­nia na sto­sie zaka­zały lecze­nia i spo­rzą­dza­nia mik­stur zio­ło­wych. Jakby tego było mało, ich roz­po­rzą­dze­nia nie doty­czyły jedy­nie tery­to­rium pań­stwa zakon­nego, ale także całej strefy bufo­ro­wej, którą mnisi uwa­żali za swój wyłączny pro­tek­to­rat. Mono­pol na wie­dzę, pro­duk­cję i dys­try­bu­cję lekarstw miał tylko Zakon Czar­nego Krzyża – i nikt wię­cej.

Klara momen­tal­nie wysko­czyła z łóżka, dosłow­nie wska­ku­jąc w płó­cienne spodnie i stare wyso­kie skó­rzane buty. Po chwili stała przy oknie i wyglą­dała ukrad­kiem na zewnątrz. W pra­wej dłoni ści­skała swój krótki miecz. Podwó­rze roiło się od zbroj­nych w czar­nych uni­for­mach. Byli to gwar­dzi­ści – zbrojne ramię Zakonu Czar­nego Krzyża. For­mal­nie nie nale­żeli do grupy mni­chów, ale w zamian za żołd i przy­wi­leje peł­nili służbę woj­skową. Młoda zie­larka pomię­dzy czar­nymi posta­ciami wypa­trzyła trzech mni­chów. Od najem­ni­ków róż­nili się nie tylko cha­rak­te­ry­stycz­nym umun­du­ro­wa­niem – nosili dłu­gie pele­ryny z czar­nymi krzy­żami – ale także posturą i uzbro­je­niem. Naj­więk­szy z zakon­ni­ków z zakrwa­wio­nym mie­czem stał nad cia­łem Sary, która leżała w bło­cie z pode­rżnię­tym gar­dłem. Nie było czasu na prze­ra­że­nie. Klara rzu­ciła się do okna po prze­ciw­le­głej stro­nie izby. Nie­stety nie zdą­żyła. Drzwi wypa­dły z zawia­sów pod wpły­wem sil­nego kop­nię­cia. Do pomiesz­cze­nia wbie­gli gwar­dzi­ści. Byli wysocy, o sze­ro­kich barach i masyw­nej budo­wie ciała. Nie musieli być inte­li­gentni – od myśle­nia i dowo­dze­nia byli bra­cia zakonni.

– Kurt! Zobacz, jaka nam się młódka tra­fiła – zare­cho­tał naj­więk­szy, w uśmie­chu odsła­nia­jąc brak gór­nej jedynki.

– Pamię­tasz, co mówili bra­cia? Mają być całe i żywe! – prze­rwał sto­jący przy drzwiach.

– Set­nik nic nie mówił, że mają być nie­tknięte – dodał drugi, prze­su­wa­jąc się do okna, by odciąć ofie­rze drogę ucieczki. – Tro­chę się zaba­wimy i ją oddamy.

Klara trzy­mała ręce z tyłu. Ści­skała w nich krótki miecz przy­po­mi­na­jący kon­struk­cją tra­dy­cyjny rzym­ski gla­dius. Ostrze było usta­wione w pio­nie, wzdłuż krę­go­słupa, tak by gwar­dzi­ści go nie widzieli. Gorącz­kowo ich oce­niała. W pomiesz­cze­niu było ich trzech, czwarty mignął gdzieś za drzwiami. Wszy­scy uzbro­jeni w mie­cze. Mieli na sobie meta­lowe ochra­nia­cze przy­po­mi­na­jące dawne zbroje, ale o dziwo dwóch było bez heł­mów – być może czuli się zbyt pewni sie­bie. Widać było, że nocny atak na chu­tor trak­tują jak roz­rywkę. Ewi­dent­nie byli roz­prę­żeni, tak jakby cał­ko­wi­cie nie spo­dzie­wali się oporu.

– For­tes for­tuna adiu­vat1 – wysy­czała przez zaci­śnięte zęby.

– Co tam, dzie­cinko, mam­ro­czesz? – zapy­tał Kurt.

Dziew­czyna nie odpo­wie­działa, zaczęła się zacho­wy­wać tak, jakby ktoś prze­łą­czył ją na tryb walki. Szep­tunka bły­ska­wicz­nie ruszyła do przodu. Stal mie­cza bły­snęła w bla­sku świecy sto­ją­cej na komo­dzie przy ścia­nie. Ostrze prze­cięło powie­trze ze świ­stem i nim szy­der­cze uśmie­chy zdą­żyły znik­nąć z twa­rzy gwar­dzi­stów, sto­jący naj­bli­żej miał już roz­łu­paną czaszkę. Ten, któ­rego nazy­wali Kurt, pró­bo­wał nie­po­rad­nie zablo­ko­wać kolejny cios swoim mie­czem. Klara była o pół sekundy i o jeden krok szyb­sza. Ostrze minęło blok gwar­dzi­sty i prze­cięło mu tęt­nicę szyjną. Tak szybko, jak wyko­nała cię­cie, zro­biła obrót i płyn­nym ruchem, niczym u balet­nicy, zablo­ko­wała ude­rze­nie mie­cza trze­ciego napast­nika, pozwa­la­jąc, by jego ostrze ze zgrzy­tem ześli­zgnęło się po jej mie­czu w kie­runku pod­łogi. Gwar­dzi­sta z bra­ku­jącą jedynką na chwilę stra­cił rów­no­wagę. To wystar­czyło. Szep­tunka wypro­wa­dziła kolejny cios, który dosłow­nie odciął mu głowę. W tym momen­cie w drzwiach poja­wił się czwarty z napast­ni­ków. Klara nie mogła pozwo­lić, by uciekł i wsz­czął alarm. W odru­chu wyćwi­czo­nym przez lata mor­der­czych tre­nin­gów rzu­ciła z całej siły mie­czem w jego stronę. Gwar­dzi­sta aku­rat się pochy­lał, prze­cho­dząc przez niską futrynę. Rzut był o tyle nie­sku­teczny, że zamiast ostrzem dostał on ciężką głow­nią pro­sto w czoło. Ude­rze­nie było jed­nak na tyle silne, że tra­fiony padł bez przy­tom­no­ści. Dziew­czyna pod­bie­gła do drzwi i pod­nio­sła miecz. Ogłu­sze­nie mogło być jedy­nie chwi­lowe, więc wpraw­nym ruchem wyćwi­czo­nej zabój­czyni wbiła ostrze pomię­dzy łopatki leżą­cego. Kilka metrów przed wej­ściem do chaty stał kolejny żoł­nierz czar­nej gwar­dii, zwró­cony do niej ple­cami. W rękach trzy­mał koń­skie uzdy. Zupeł­nie nie inte­re­so­wały go hałasy docho­dzące z wnę­trza budynku. Widocz­nie był przy­zwy­cza­jony do tego, że kole­dzy w środku chat poczy­nali sobie dość gło­śno. Ponadto na podwó­rzu pano­wał spory hałas – jęki kona­ją­cych mie­szały się z roz­pacz­li­wymi krzy­kami zie­la­rek łado­wa­nych do meta­lo­wych kla­tek zamo­co­wa­nych na spe­cjal­nie skon­stru­owa­nych na takie oka­zje wozach.

To, co Klara zamie­rzała zro­bić, nie było zbyt hono­rowe, ale sku­teczne. Poza tym ci ludzie w jej oczach nie zasłu­gi­wali ani na litość, ani tym bar­dziej na uczciwe trak­to­wa­nie. Pode­szła cicho i z zimną krwią zato­piła ostrze mie­cza w ple­cach gwar­dzi­sty. Ostrze weszło wyjąt­kowo gładko. Ciało wnet zwiot­czało. Nim pozo­sta­wiony przy koniach osi­łek upadł, zła­pała go pod pachy i wcią­gnęła do środka. Gdy ukryła już nie­bosz­czyka wewnątrz chaty, wsko­czyła na pierw­szego z brzegu wierz­chowca, dając mu pię­tami po bokach. Koń zerwał się do biegu.

– Stać! – krzyk­nął wyła­nia­jący się z ciem­no­ści nocy gwar­dzi­sta. W akcie despe­ra­cji rzu­cił się z roz­po­star­tymi rękoma wprost przed konia. Zwie­rzę nie zamie­rzało się jed­nak zatrzy­my­wać. Dobra tre­sura spra­wiła, że skrę­ciło tylko lekko w lewo, tak aby wysta­wić tara­su­ją­cego drogę pod ude­rze­nie mie­cza. Cios zadany z wyso­ko­ści koń­skiego grzbietu był potężny – nawet jak na tak drobną dziew­czynę. Nie­stety ręka Klary była zbyt krótka i miecz dosię­gnął jedy­nie odzia­nej w meta­lowy hełm głowy gwar­dzi­sty. Zie­larka nawet się nie obej­rzała, tylko moc­niej wtu­liła się w grzywę potęż­nego konia. Wierz­cho­wiec zarżał i ocho­czo rzu­cił się do galopu. Po chwili Klara roz­to­piła się w mro­kach nocy. Z oddali dobie­gały jedy­nie krzyki i bla­ski pożaru z pod­pa­la­nych chat…

* * *

Mia­steczko Kamie­niec, będące zara­zem sie­dzibą naj­da­lej wysu­nię­tej Gil­dii Kupiec­kiej Unii Miast Oca­lo­nych, było znane z naj­więk­szego bazaru na pery­fe­riach strefy bufo­ro­wej. To wła­śnie tu przy­by­wali dry­fte­rzy i kupcy z róż­nych kie­run­ków. W dni, a raczej tygo­dnie han­dlowe można tu było sprze­dać arte­fakty przy­cią­gnięte z zon i odle­głych krain, uzu­peł­nić zapasy, zaopa­trzyć się w nową broń i odzież, a także dobrze zaba­wić.

Według władz Unii Miast Oca­lo­nych oraz Zakonu Czar­nego Krzyża Kamie­niec był sku­pi­skiem wszel­kiego tała­taj­stwa, inno­wier­ców i ucie­ki­nie­rów – jed­nym sło­wem, typów spod ciem­nej gwiazdy. Ofi­cjal­nie osada pod­le­gała wła­dzy UMO i wcho­dziła w skład Pro­tek­to­ratu Bufo­ro­wego, znaj­du­ją­cego się mię­dzy tajem­ni­czymi zonami ze stre­fami ska­żeń i ano­ma­liami cza­so­wymi a Ścianą Oca­le­nia, za którą kryły się resztki euro­pej­skiej cywi­li­za­cji, a raczej tego, co z niej zostało po wiel­kiej emi­sji i póź­niej­szym bun­cie dro­nów. Ogól­nie rzecz bio­rąc, Pro­tek­to­rat Bufo­rowy, zwany potocz­nie przez miesz­kań­ców Dziką Zie­mią, był nazwą z dupy, bo za Ścianą Oca­le­nia, czyli na Dzi­kiej Ziemi, urzęd­ni­ków UMO pra­wie nie było, a woj­sko poja­wiało się spo­ra­dycz­nie. Ludzie, któ­rzy te tereny zamiesz­ki­wali, nie uzna­wali ani Unii, ani żad­nej innej wła­dzy. Pod jako taką kon­trolą znaj­do­wały się jedy­nie więk­sze miej­sco­wo­ści, w któ­rych dzia­łały Gil­die Kupiec­kie Unii, mające patenty na han­del lekar­stwami i obrót towa­rami spro­wa­dza­nymi zza Ściany Oca­le­nia. Z punktu widze­nia ofi­cjal­nych władz pro­blem pole­gał jed­nak na tym, że do owych mia­ste­czek trzeba było jesz­cze doje­chać. Co prawda główne szlaki komu­ni­ka­cyjne patro­lo­wali regu­lar­nie żoł­nie­rze Czar­nej Gwar­dii, życie jed­nak pisało swoje sce­na­riu­sze – jak przy­cho­dziło co do czego, decy­du­jące zda­nie miał ten, kto w danym momen­cie był sil­niej­szy. Miesz­kańcy Dzi­kiej Ziemi Gil­die Kupiec­kie trak­to­wali scep­tycz­nie, dosko­nale zda­jąc sobie sprawę, że sta­no­wią one oczy i uszy UMO i Zakonu.

Osady poło­żone poza głów­nymi dro­gami żyły wła­snym ryt­mem. Oddziały Czar­nej Gwar­dii i oddziały najem­ni­ków, nie wspo­mi­na­jąc już o znacz­nie gorzej zorien­to­wa­nych w tere­nie regu­lar­nych jed­nost­kach Unii Miast Oca­lo­nych, od wielu lat nie zapusz­czały się na odle­głość więk­szą niż pół dnia mar­szu od głów­nych szla­ków. Nie ozna­czało to jed­nak spo­koju – zie­mie te były stale nara­żone na napady wszel­kiej maści ban­dy­tów, poszu­ki­wa­czy sil­nych wra­żeń oraz pogro­bow­ców i innej zmu­to­wa­nej swo­ło­czy. To wła­śnie brak bez­pie­czeń­stwa powo­do­wał, że Unia Miast Oca­lo­nych wspie­rana, a raczej po cichu zarzą­dzana przez Zakon Czar­nego Krzyża nie mogła w pełni zapa­no­wać nad strefą bufo­rową zwaną przez jej miesz­kań­ców zie­mią niczyją bądź Dziką Zie­mią.

Świat, który powstał po Wiel­kiej Kata­stro­fie, nie był ani miły, ani bez­pieczny. Życie jed­nak toczyło się dalej, a oca­lali ludzie z zadzi­wia­jącą wręcz zręcz­no­ścią dosto­so­wali się do nowych warun­ków. Powia­dano, że zadzia­łały prawa ewo­lu­cji – kto nie był się w sta­nie dosto­so­wać, ten nie prze­trwał. A ci, któ­rym się udało, zyskali nowe, nie­malże niczym nie­ogra­ni­czone moż­li­wo­ści. Przy­naj­mniej w począt­ko­wym okre­sie o suk­ce­sie nie decy­do­wały pozy­cja spo­łeczna, układy czy bogac­two. Wygry­wał ten, kto był sil­niej­szy, spryt­niej­szy i bar­dziej bez­względny. Z cza­sem wszystko zaczy­nało jed­nak wra­cać na dawne tory. Było to szcze­gól­nie widoczne w takich miej­scach jak Kamie­niec, gdzie mimo­wol­nie prze­ci­nały się różne, for­mal­nie wal­czące ze sobą światy.

Uoso­bie­niem wyku­wa­ją­cego się w walce nowego ładu był przed­sta­wi­ciel Gil­dii Kupiec­kiej o imie­niu Ruben. Dzięki ofi­cjal­nej pro­tek­cji Unii Miast Oca­lo­nych i nieofi­cjal­nej kura­teli Zakonu Czar­nego Krzyża miał on wraz z pod­le­głymi sobie kup­cami mono­pol na pro­wa­dze­nie dzia­łal­no­ści ban­ko­wej i han­del lekami. W imie­niu władz wyda­wał rów­nież pro­mesy na eks­plo­ra­cję strefy bufo­ro­wej przez dry­fte­rów. Tajem­nicą poli­szy­nela było to, że kupcy inwi­gi­lo­wali na rzecz Unii wszyst­kich miesz­kań­ców tych ziem. Z jed­nej strony ludzi pokroju Rubena nie­na­wi­dzono, głów­nie za lichwiar­skie stawki kre­dy­tów i zdzie­ra­nie ostat­niego gro­sza z osób potrze­bu­ją­cych leków, z dru­giej zaś sta­rano się nie wcho­dzić im w drogę – w końcu ni­gdy nie było wia­domo, czy Zakon nie sta­nie w ich obro­nie.

Ruben, pocho­dzący ze sta­rego ormiań­skiego rodu od wie­ków osia­dłego na Podolu, był niskim, łysym, oty­łym męż­czy­zną w wieku trud­nym do okre­śle­nia. Jego małe prze­krwione oczy były wiecz­nie przy­mru­żone, a z twa­rzy ni­gdy nie scho­dził mu oble­śny uśmie­szek. Sła­bo­ściami tłu­ścio­cha były alko­hol i dziwki z czer­wo­nych karczm, jak popu­lar­nie okre­ślano zaka­zane przez prawo bur­dele. Unia przy­my­kała oczy na ich dzia­łal­ność, nawet na swoim wła­ści­wym tery­to­rium, gdyż zda­wano sobie sprawę, że spo­łe­czeń­stwo musi gdzieś dawać upust żądzom i nało­gom.

Kupiec oprócz pro­wa­dze­nia inte­re­sów Gil­dii słu­żył także jako infor­ma­tor Zako­nowi Czar­nego Krzyża. Do jego obo­wiąz­ków nale­żało aktu­ali­zo­wa­nie listy wszyst­kich podej­rza­nych poja­wia­ją­cych się w Kamieńcu i oko­li­cach. Jako wpra­wiony kon­fi­dent nie ogra­ni­czał się do two­rze­nia banal­nych spi­sów, lecz z zapa­łem god­nym lep­szej sprawy spi­sy­wał dokładne cha­rak­te­ry­styki wyty­po­wa­nych osób. To wła­śnie na pod­sta­wie jego dono­sów przed­sta­wi­ciele Zakonu doko­ny­wali zatrzy­mań i kon­fi­skat mająt­ków. Na początku swo­jej współ­pracy Ruben pobie­rał od braci skromne wyna­gro­dze­nie pie­niężne, jed­nakże z cza­sem roz­wi­nął swój biz­nes i znacz­nie lep­szym moty­wa­to­rem do dzia­ła­nia stała się nie­wi­dzialna pro­tek­cja, a raczej przy­my­ka­nie oczu na jego szem­rane inte­resy.

Dziś Ruben miał jeden z tych dni, któ­rych ser­decz­nie nie­na­wi­dził i które spra­wiały, że po jego tłu­stym dup­sku spły­wały strużki potu. Ocze­ki­wał dorocz­nej wizy­ta­cji kom­tura. O ile z przed­sta­wi­cie­lami UMO mógł w miarę bez­piecz­nie pogry­wać w swoje gierki, o tyle roz­mowa z fana­ty­kami reli­gij­nymi bar­dziej przy­po­mi­nała taniec na polu mino­wym… a on był cho­ler­nie cięż­kim i nie­zręcz­nym tan­ce­rzem.

Przy­go­to­wu­jąc się na spo­tka­nie, Ruben wdział spe­cjal­nie wyszy­ko­wane na tę oka­zję pro­ste szaty. Po tylu latach współ­pracy dosko­nale wie­dział, że lepiej nie draż­nić waż­nych braci zbyt­nim bogac­twem czy wręcz prze­py­chem. Nie­stety blady ślad po zegarku na opa­lo­nym nad­garstku był nie­moż­liwy do ukry­cia. Nie­mniej trzeba było iść.

Zgod­nie z otrzy­ma­nym przez gońca pole­ce­niem Ruben zja­wił się przed bramą wej­ściową do twier­dzy na długo przed połu­dniem.

– Czci­godny kom­tur raczył chcieć mnie widzieć – zamel­do­wał gwar­dzi­stom pil­nu­ją­cym wej­ścia do potęż­nego nie­gdyś zamku.

– Sia­daj tu i cze­kaj na zawo­ła­nie. Jak tylko skoń­czą się modły, ktoś po cie­bie przyj­dzie.

– Gdzie mam usiąść? – spy­tał kupiec, roz­glą­da­jąc się wkoło i nie znaj­du­jąc nawet tabo­retu.

– Na dupie! – Łysy gwar­dzi­sta z czarną opa­ską zamiast jed­nego oka tylko się zaśmiał.

Ruben, chcąc nie chcąc, usiadł na zim­nej ziemi przy murze.

Ocze­ki­wa­nie na audien­cję dłu­żyło się nie­mi­ło­sier­nie. Co gor­sza, gawiedź krzą­ta­jąca się w pobliżu bramy z lubo­ścią spo­glą­dała na nie­ty­powy ubiór naj­waż­niej­szego czło­wieka w mia­steczku.

– A może mógł­bym pocze­kać za bramą? – zwró­cił się do straż­ni­ków lekko już zmar­z­nięty kupiec.

– Siedź, kmio­cie, tam, gdzie ci kaza­li­śmy! Znamy takich jak ty! Uwa­ża­cie się za nie wia­domo kogo, ale my tu jeste­śmy po to, żeby wam przy­po­mnieć, jak ten świat działa.

W końcu około połu­dnia po Rubena wyszedł jeden z młod­szych bra­cisz­ków.

– Kom­tur czeka.

Po dokład­nym prze­szu­ka­niu przez gwar­dzi­stów ocie­ka­jący potem kupiec został w końcu dopusz­czony do wewnętrz­nych kom­nat. W obszer­nej sali usta­wiono potężne biurko, za któ­rym sie­dział kom­tur. Tym razem nie było jed­nak żad­nego krze­sełka, na któ­rym można by spo­cząć. Nie wró­żyło to niczego dobrego.

– Posłu­chaj, Rube­nie. Zakon ceni sobie twoje zaan­ga­żo­wa­nie, ale musisz się bar­dziej posta­rać.

– Sta­ram się, wie­lebny, i… – zaczął mówić Ruben, lecz prze­rwał w pół zda­nia, widząc gry­mas na twa­rzy zakon­nika.

– Jak już mówi­łem, cenimy twoje zaan­ga­żo­wa­nie. Mając na wzglę­dzie, że jesteś tak oddany spra­wie, Zakon posta­no­wił wysłać cię dalej w głąb tego plu­ga­wego kraju.

Oczy kupca roz­sze­rzyły się w wyra­zie prze­ra­że­nia.

– Ależ wie­lebny! Ja się nie nadaję na takie eska­pady, tutaj się bar­dziej przy­służę Zako­nowi.

– Jesz­cze ci nie wyłusz­czy­łem, gdzie i po co, a ty już stwier­dzasz, że się nie nada­jesz. Tro­chę wiary w sie­bie, Rube­nie – powie­dział łagod­nie mnich, ale gdzieś w jego gło­sie maja­czyła groźba. – Poje­dziesz…

– Dalej jest już tylko Dzika Zie­mia, a tam ano­ma­lie i…

Ude­rze­nie pię­ści w stół uci­szyło kupca.

– Ni­gdy wię­cej mi nie prze­ry­waj, lichwiar­ski pomio­cie! To nie jest prośba! Zapo­mnia­łeś, z jakiego gówna Zakon cię wycią­gnął. W każ­dej chwili możemy wró­cić do tej sprawy!

Kupiec zadrżał jak świń­ska gala­retka, a kro­ple potu wystą­piły mu rów­nież na czoło. Nawet już nie ukry­wał prze­ra­że­nia.

W tym momen­cie dało się sły­szeć stu­kot koń­skich kopyt na dwo­rze. Zakon­nik spoj­rzał przez okno. Na podwó­rzu zaro­iło się od jeźdź­ców. Mnich skie­ro­wał się do drzwi, nawet nie racząc spoj­rzeć na prze­ra­żo­nego Rubena.

– Dokoń­czymy roz­mowę póź­niej – stwier­dził bez­na­mięt­nie. – Warta! Zapro­wadź­cie tego knura na dzie­dzi­niec. Niech się prze­myje przy studni, bo za chwilę zasmro­dzi mi całą kom­natę.

Po chwili Ruben był już na zewnątrz. Drżącą ręką się­gnął po cebrzyk z wodą sto­jący przy studni i pocią­gnął spory łyk. Wie­dział, że kom­tur nie zmie­nia zda­nia.

– Za co? Tak dobrze mi się tu żyło… Za co? – wybu­czał zroz­pa­czo­nym gło­sem.

Rozdział I. Kijów i jego uroki

Roz­dział I

Kijów i jego uroki

Noc dobie­gała końca. Choć let­nie słońce maja­czyło jesz­cze za hory­zon­tem, to można już było zoba­czyć kon­tury drzew. Uak­tyw­niły się rów­nież komary, które coraz bez­czel­niej zaczy­nały latać koło twa­rzy. Nacią­gnię­cie moski­tiery nie na wiele się zdało, bo mimo iż krwio­pij­cze bestie nie były w sta­nie uką­sić, to jed­nak natręt­nym bzy­cze­niem prze­szka­dzały w spa­niu.

– No i chuj strze­lił dal­sze spa­nie – mruk­nął do sie­bie Kent, powoli pod­no­sząc się na łok­ciach.

Jego wyprawa do pozo­sta­ło­ści Kijowa nie przy­nio­sła ocze­ki­wa­nych rezul­ta­tów. Mia­sto jak mia­sto, choć raczej chcia­łoby się powie­dzieć: ruiny jak ruiny. Dwóch dry­fte­rów, któ­rych spo­tkał po dro­dze, miało rację – z daw­nej potęgi pozo­stały jedy­nie oto­czone morzem gru­zów wyspy oca­la­łej zabu­dowy. Dokład­nie było widać, gdzie spa­dały gło­wice jądrowe. Teraz, po latach, pro­mie­nio­wa­nia prak­tycz­nie już nie było, a to, co pozo­stało, było dobrze zago­spo­da­ro­wane przez oca­la­łych miesz­kań­ców. Życie sku­piało się wzdłuż daw­nych doli­nek nie­wiel­kich rze­czek i głów­nych cią­gów komu­ni­ka­cyj­nych. O kla­sycz­nym sza­bro­wa­niu nie było mowy, gdyż każda z oca­la­łych wyse­pek zabu­dowy miała swo­ich gospo­da­rzy. Zresztą nawet gdyby coś udało się zwę­dzić, to i tak prze­cież daleko tego na wła­snym grzbie­cie nie zanie­siesz.

Po nie­spełna dwóch dniach w mie­ście Kent czuł się znu­żony. Za noc­legi w ochra­nia­nych pomiesz­cze­niach z dostę­pem do wody pit­nej żądano hor­ren­dal­nych sta­wek. Tak jak mu radzono, udał się na poło­żone na Dnie­prze wyspy. Po znisz­cze­niu zapór rzeka zmie­niła nieco koryto, ale poro­śnięte drze­wami wyspy pozo­stały. Zmyło jedy­nie słynne nie­gdyś plaże. Oca­lała rów­nież kładka wybu­do­wana dla pie­szych i rowe­rzy­stów, po któ­rej można się było dostać suchą nogą na zadrze­wione wyspy, nazy­wane przed wiel­kim kata­kli­zmem Hydro­par­kiem. Jak powia­dano, jesz­cze kilka lat temu naj­wy­god­niej można się tu było dostać poprzez most, któ­rym przed wiel­kim wybu­chem jeź­dziło metro, ale po stu latach zwy­czaj­nie roz­padł się ze sta­ro­ści. Taka spe­cy­fika regionu…

Z punktu widze­nia dry­ftera nad­brzeżne zaro­śla były znacz­nie lep­szym śro­do­wi­skiem do spa­nia niż opa­no­wane przez mutanty ruiny. Nawet w dzień mało kto się krę­cił w tych miej­scach, mimo że teo­re­tycz­nie było bez­piecz­nie. Na dro­gach pro­wa­dzą­cych do pozo­sta­ło­ści mia­sta stały nawet spe­cjalne tablice z ostrze­że­niami o tym, żeby kate­go­rycz­nie nie zbli­żać się do kana­łów i tuneli metra, które zostały opa­no­wane przez mutanty. Nie­stety nie­wielu potra­fiło je prze­czy­tać, bo powszech­nie pano­wał tu anal­fa­be­tyzm. Do tego gady te wycho­dziły na żer nocą i gra­so­wały w naj­bliż­szej oko­licy. Na szczę­ście nie było tu ani pogro­bow­ców, ani żer­ła­ków, bo te z nie­ma­łym tru­dem wybiła miej­scowa spo­łecz­ność. Mimo to spa­nie w ruinach, gdzie pod­gry­zać mogły szczury wiel­ko­ści kotów oraz inne plu­ga­stwo kana­łowe, nawet nie­ma­jące jesz­cze nazwy, śred­nio się Ken­towi widziało. Za to w zaro­ślach przy rzece był u sie­bie – zwłasz­cza że ludzie z mia­sta słabo sobie radzili w „zie­lonce” i bali się tu nocą zapusz­czać. Tylko te komary były coraz bar­dziej natar­czywe…

Po szyb­kim spa­ko­wa­niu swo­jego dobytku dry­fter spoj­rzał jesz­cze raz przez zaro­śla na rzekę i zacu­mo­wane przy dru­gim brzegu statki, po czym ruszył w stronę mia­sta. Dziel­nice poło­żone wysoko na górze zdą­żył zwie­dzić poprzed­niego dnia. Choć żyłka awan­tur­nika spra­wiała, że bar­dzo go to kor­ciło, to instynkt samo­za­cho­waw­czy odra­dzał mu scho­dze­nie do metra. Zwłasz­cza że w nocy zmu­to­wane bestie ewi­dent­nie polo­wały na sie­bie nawza­jem, co zresztą było sły­chać nawet na wyspach. Cóż, dźwięk po wodzie dobrze się nie­sie…

Jedy­nym sen­sow­nym roz­wią­za­niem na spę­dze­nie dnia było prze­spa­ce­ro­wa­nie się na w miarę nie­znisz­czony Padół – dziel­nicę, w któ­rej znaj­do­wał się port rzeczny i potężny bazar. Po minię­ciu ruin daw­nego dworca rzecz­nego Kent wszedł na długą ulicę pro­wa­dzącą do naj­więk­szego w mie­ście bazaru. Część budyn­ków była nawet nie­źle zacho­wana, choć sądząc po szyl­dach i wyrzu­ca­nych przez okna kon­do­mach, które jakimś cudem były jesz­cze dostępne w nie­ogra­ni­czo­nej ilo­ści, domy te słu­żyły raczej do noc­nych roz­ry­wek. Pomimo wcze­snej pory ruch był dość duży. Od rzeki w stronę placu zwa­nego Kon­trak­to­wym cią­gnęły fury wypeł­nione róż­no­ra­kim towa­rem. Z tego, co opo­wia­dano Ken­towi, to poważni hur­tow­nicy i kupcy z dale­kich stron dobi­jali targu w sta­rym budynku daw­nej giełdy. Do środka nie wpusz­czano plebsu i osób postron­nych. Tam odby­wały się poważne trans­ak­cje. W ich wyniku wła­ści­cieli zmie­niały całe wozy, a cza­sami nawet i łodzie z towa­rem. Łodzi w por­cie rzecz­nym było pełno: od pla­sti­ko­wych żagló­wek pamię­ta­ją­cych czasy sprzed wiel­kiego wybu­chu, poprzez zwy­kłe małe łódki napę­dzane wio­słami, aż po naj­po­pu­lar­niej­sze kozac­kie czajki, które domi­no­wały zarówno wiel­ko­ścią, jak i liczeb­no­ścią. Z opo­wie­ści bar­dziej doświad­czo­nych dry­fte­rów Kent wie­dział, że była to pro­sta kon­struk­cja pamię­ta­jąca nie tylko czasy sprzed wiel­kiej emi­sji, ale jesz­cze star­sze. Łodzie te budo­wano w każ­dym por­cie i każ­dej mniej­szej lub więk­szej mie­ści­nie na całej dłu­go­ści Dnie­pru. Pro­ces ich budowy dla wpraw­nych szkut­ni­ków trwał jedy­nie dwa–trzy tygo­dnie, w zależ­no­ści od wiel­ko­ści łodzi. Były to kon­struk­cje tanie, a jed­no­cze­śnie wyra­fi­no­wane w swej pro­sto­cie. Kolo­salny ich plus sta­no­wił w obec­nych cza­sach łatwy i wręcz nie­ogra­ni­czony dostęp do budulca, czyli drewna lipo­wego z lasów, które gęsto roz­ro­sły się po obu wylud­nio­nych stro­nach rzeki.

Po doj­ściu do budynku daw­nej giełdy, gdzie tak jak daw­niej doko­ny­wano poważ­nych trans­ak­cji han­dlo­wych, Kent na chwilę przy­sta­nął przy pil­no­wa­nym przez ochro­nia­rzy wej­ściu.

Dry­fter zda­wał sobie sprawę, że do budynku giełdy nikt go nie wpu­ści, więc skie­ro­wał się w stronę poło­żo­nego nie­opo­dal bazaru. Targ prze­zna­czony był dla pospól­stwa i pra­cow­ni­ków tech­nicz­nych. Sprze­da­wano tam towary w detalu i zamiast napu­szo­nych boga­tych kup­ców zacho­wu­ją­cych się, jakby im ktoś wsa­dził kij w dupę, byli tam zwy­kli ludzie wysta­wia­jący swoje mniej war­to­ściowe rze­czy. Można było kupić dosłow­nie wszystko, przy czym oferta cały czas się zmie­niała, tak samo jak han­dlu­jący ludzie. Jeżeli mia­łeś czas, to mogłeś polo­wać na oka­zję, jeżeli zaś ci go bra­ko­wało, musia­łeś się zdać na pro­fe­sjo­nal­nych han­dla­rzy, któ­rzy w ramach swo­ich wąskich spe­cja­li­za­cji sku­po­wali od przy­jezd­nych inte­re­su­jący ich towar.

Spa­ce­ru­jąc wzdłuż stra­ga­nów roz­ło­żo­nych przy ścia­nach zruj­no­wa­nych budyn­ków wokół daw­nego placu Kon­trak­to­wego, Kent nie tra­fił na nic cie­ka­wego. Sprze­da­wano głów­nie ubra­nia, łyżki, noże i garnki. W końcu u sta­rej prze­kupki tra­fił na kolek­cję sta­roci. Wśród róż­nych bibe­lo­tów wybrał nie­wielką broszkę.

„Pre­zent jak zna­lazł”, uznał Kent, a jego myśli na chwilę opa­no­wały wdzięki pew­nej dziew­czyny, któ­rej ni­gdy nie miał dość. W końcu głu­pio ją tak cią­gać do łóżka bez niczego…

Po doko­na­niu trans­ak­cji, połą­czo­nej z kłót­nią o war­tość srebr­nej monety wybi­tej z oka­zji trzy­dzie­sto­le­cia PRL, Dry­fter pod­szedł jesz­cze do nie­wiel­kiego skle­piku zlo­ka­li­zo­wa­nego w ruinach daw­nego uni­wer­sy­tetu. Sprze­da­wano tam książki. Kent od dziecka lubił lite­ra­turę, nauka języ­ków obcych nie spra­wiała mu pro­ble­mów, naj­le­piej jed­nak doga­dy­wał się ze Sło­wia­nami, choć z czy­ta­niem wschod­nich alfa­be­tów miał spore kło­poty. W małym pomiesz­cze­niu, do któ­rego wszedł, ogromne wra­że­nie robiła obfi­tość ksią­żek skra­dzio­nych z dawno już nie­ist­nie­ją­cych księ­garń i uni­wer­sy­tec­kich biblio­tek. Wzrok przy­cią­gały szcze­gól­nie stare ilu­stro­wane wyda­nia atla­sów. Nie­stety dla dry­ftera miały pod­sta­wową wadę – były cho­ler­nie cięż­kie.

Roz­glą­da­jąc się uważ­nie po skle­pie, dostrzegł w kon­cie nie­po­zorne pudełko z mapami.

– O kurwa! – zaklął z cicha z nie­ukry­wa­nym podzi­wem, zer­ka­jąc na sprze­dawcę, czy zauwa­żył jego nie­ocze­ki­wane pod­eks­cy­to­wa­nie.

Przy­gar­biony sprze­dawca stał aku­rat tyłem, ale po chwili się obró­cił, uka­zu­jąc starą pomarsz­czoną twarz wyra­ża­jącą znu­dze­nie. Męż­czy­zna na oko miał sie­dem­dzie­siąt lat, ale szyb­kość, z jaką się zbli­żył, dawała do myśle­nia.

– Kar­to­gra­fia jest liczona podwój­nie – zare­ago­wał szybko w mie­sza­nym języku buforu sprze­dawca. – No chyba że weź­mie pan więk­sze ilo­ści, to się będziemy mogli potar­go­wać… Nie radzę kom­bi­no­wać, bo… – W tym momen­cie roz­chy­lił poprze­cie­raną na ręka­wach mary­narkę i poka­zał sta­rego poczci­wego maka­rowa.

– Rozu­miem, spo­koj­nie, nie ma stra­chu, uczci­wie zapłacę za wszyst­kie przed­mioty – stwier­dził po ukra­iń­sku Kent, chcąc prze­ła­mać pierw­sze lody i przy­mi­lić się han­dla­rzowi.

– Prze­pra­szam. Akcent macie nie nasz, ale taki bar­dziej zachodni, jakby z tere­nów, gdzie kie­dyś była Pol­ska? Cho­ciaż jakie to dzi­siaj ma zna­cze­nie… – odpo­wie­dział łagod­niej sta­rzec, macha­jąc od nie­chce­nia ręką.

– Tak, uro­dzi­łem się tam i zga­dzam się z wami, że dzi­siaj to już nie ma zna­cze­nia. Liczy się to, czy jesteś czło­wie­kiem, czy już tylko potwo­rem o wyglą­dzie czło­wieka – odpo­wie­dział Kent.

– Wła­śnie… Mutan­tów i potwo­rów tu mamy pod dostat­kiem, ale nie­stety naj­gorsi są ci przy­po­mi­na­jący do złu­dze­nia ludzi. Skąd znasz naszą mowę? – zain­te­re­so­wał się męż­czy­zna.

– Od kole­ża­nek ze szkoły. Nie­które były wyjąt­kowo uzdol­nione języ­kowo, jeśli wie­cie, o czym mówię…

Sprze­dawca wyszcze­rzył zęby w uśmie­chu.

– Ale było warto? – zapy­tał.

– Ow­szem, liznęło się tro­chę tego i owego, a i przy oka­zji się czło­wiek języka pod­uczył – zażar­to­wał dry­fter, uci­na­jąc w ten spo­sób temat, i mimo­wol­nie się rozej­rzał. Jego prze­szłość była na tyle barwna, że musiał ją ukry­wać przed wścib­skimi, bo raz, że był dezer­te­rem, a dwa, dość poważ­nie naroz­ra­biał, zanim zde­zer­te­ro­wał…

– Są kobiety do kocha­nia i kobiety do rucha­nia – rzu­cił łama­nym pol­skim stary sprze­dawca.

Sta­rzec dosko­nale musiał sobie zda­wać sprawę, że szkół jakich­kol­wiek, w tym zwłasz­cza powszech­nych, już wiele lat temu zaka­zano. Zostały tylko te pro­wa­dzone przez Zakon, a tam nie przyj­mo­wano obdar­tu­sów bez pole­ce­nia i konek­sji.

– O! Widzę, że nie muszę się wysi­lać, bo sza­nowny pan wszystko rozu­mie. – Kent odwza­jem­nił uśmiech. – Ja tych kobiet do kocha­nia jesz­cze nie spo­tka­łem.

– Rozu­miem aż za wiele… Jestem wnu­kiem pro­fe­sora, który nie­gdyś był wykła­dowcą na tej uczelni. Ja nie­stety nie mia­łem szans na aka­de­mic­kie wykształ­ce­nie jak mój dzia­dek. Uro­dzi­łem się już po wiel­kim kata­kli­zmie. Na szczę­ście mój ojciec też był bel­frem, więc uczy­łem się w odbu­do­wy­wa­nej przez nich szkole. A potem Zakon wpro­wa­dził zakaz nauki i zakaz posia­da­nia wszel­kich ksią­żek. – Tym razem sprze­dawca zamilkł i rozej­rzał się mimo­wol­nie, nim pod­jął wątek. – Co prawda w Kijo­wie nie widziano jesz­cze Czar­nej Gwar­dii, ale infor­ma­cje o jej podej­ściu do ludzi mają­cych książki lub co gor­sza umie­ją­cych czy­tać już do nas dotarły.

– Zga­dza się. Im bli­żej Ściany Oca­le­nia, tym uścisk Zakonu moc­niej­szy – odparł Kent. – Może jed­nak dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa scho­waj­cie lepiej te książki, żeby wam tu jakiej kru­cjaty nie urzą­dzili…

– Tutaj nie dojdą. Boją się ano­ma­lii cza­so­wych. Zresztą i tak już stary jestem, a prze­cież tych ksią­żek ze sobą na tam­ten świat nie zabiorę. Bar­dziej zależy mi na tym, by ta wie­dza prze­trwała wśród ludzi. A po tobie widać, żeś czło­wiek gra­motny. Więc sprze­dam ci to, czego potrze­bu­jesz, za roz­sądną cenę.

Dys­ku­sje ze sprze­dawcą zajęły Ken­towi bli­sko dwie godziny. Osta­tecz­nie sta­nęło na tym, że za złotą car­ską „świnkę”, zaszytą w koł­nie­rzu mocno już zuży­tego mun­duru, udało mu się nabyć kom­plet map topo­gra­ficz­nych daw­nej Ukra­iny, kilka map samo­cho­do­wych Europy i szkolny atlas geo­gra­ficzny. Dla miesz­czu­chów, w więk­szo­ści anal­fa­be­tów, były to przed­mioty bez­war­to­ściowe, co naj­wy­żej wyko­rzy­sty­wane do pako­wa­nia świe­żego mięsa lub wycie­ra­nia dupy po sra­niu, ale dla poko­nu­ją­cych duże odle­gło­ści dry­fte­rów miały one nie­by­wałą wręcz war­tość. Szcze­gól­nie cenna była jedna nie­po­zorna mapa w postaci arku­sza, na któ­rym ktoś kil­ka­krot­nie coś prze­kre­ślał i popra­wiał dłu­go­pi­sem.

Po poże­gna­niu się z wie­ko­wym pro­fe­so­rem – jak go w myślach nazwał Kent – wyru­szył w drogę powrotną. Na zachód z mia­sta naj­wy­god­niej było wydo­stać się szosą na Żyto­mierz albo przej­ściami wzdłuż dawno nie­czyn­nych i zaro­śnię­tych linii kole­jo­wych na Fastów lub Koro­steń. Pierw­sza trasa była wygod­niej­sza, jed­nakże póź­niej zaczy­nał się pro­blem z prze­pra­wami przez rzeki. Zawa­lone mosty sta­no­wiły poważną prze­szkodę, zwłasz­cza o chłod­nej porze roku. Trzeba było liczyć na fli­sa­ków, któ­rzy za drobną opłatą prze­wo­zili ludzi na drugi brzeg. Marsz wzdłuż torów był bar­dziej wyczer­pu­jący, za to jeżeli szło się samemu bez towaru, to dość łatwo można było poko­nać rzeki po zawa­lo­nych mostach kra­tow­ni­co­wych, które wysta­wały na kilka metrów ponad lustro wody. Jako że latem prze­prawa przez sto­sun­kowo nie­wiel­kie rzeki nie sta­no­wiła więk­szego pro­blemu, Kent, wni­kli­wie przy­glą­da­jąc się świeżo zaku­pio­nej mapie topo­gra­ficz­nej, zde­cy­do­wał się na dawną szosę żyto­mier­ską.

Rzeczka Irpeń była nawet cie­pła i przy­jemna, więc posta­no­wił się wyką­pać. W końcu zmie­rzał do dziew­czyny, dla któ­rej kupił w Kijo­wie broszkę. Z cha­rak­teru była ona co prawda dość wredna i uparta, ale za to w łóżku – nie­do­ści­gniona, co z punktu widze­nia Kenta wyna­gra­dzało wszel­kie nie­do­god­no­ści.

Po prze­pra­wie przez rzekę dry­fter ruszył dalej na zachód. Kolejny dzień mar­szu minął bez pro­ble­mów. Następ­nego dnia o poranku zastała go jed­nak potężna burza. Dawno nie widział takich opa­dów. Teo­re­tycz­nie można było je prze­cze­kać, ale szkoda było czasu. W końcu niósł uni­ka­tową broszkę, za którą mógł się spo­dzie­wać cze­goś eks­tra.

Ku zasko­cze­niu Kenta po wyj­ściu ze strefy opa­dów zro­biło się potwor­nie zimno. Sądząc po liściach na ota­cza­ją­cych drze­wach, a raczej ich braku, zmie­niła się rów­nież pora roku. Ow­szem, uda­jąc się do Kijowa, miał na uwa­dze ano­ma­lie cza­sowe, ale nie przy­pusz­czał, że mogą być aż tak widoczne. Prze­mo­czone w let­niej ule­wie ubra­nie trzeba było zdjąć. Na szczę­ście w ple­caku miał zapa­sową bie­li­znę ter­miczną i awa­ryjne ocie­plane pon­czo, które cza­sami w okre­sie let­nim wyko­rzy­sty­wał zamiast śpi­wora.

Dal­sza droga w stronę Ber­dy­czowa napa­wała go coraz to nowymi oba­wami. Po pierw­sze, nie tak dawno ludny trakt był teraz cał­ko­wi­cie pusty. Po dru­gie, asfal­towa szosa, którą szedł dosłow­nie dwa tygo­dnie temu, była nie­malże cał­ko­wi­cie znisz­czona. Dosłow­nie dziura na dziu­rze. Na pie­chotę dało radę przejść, ale wyty­czone wzdłuż resz­tek asfaltu grun­towe drogi dobit­nie świad­czyły o tym, że cięż­sze wozy wolały jeź­dzić jak przed wie­kami po w miarę rów­nym pia­chu. Coś tu ewi­dent­nie nie grało…

Po kolej­nych dwóch dniach mar­szu Kent skrę­cił przed Żyto­mie­rzem w stronę Ber­dy­czowa.

„Jesz­cze doba i się porząd­nie wyką­pię, najem, a może nawet coś użyję”, uznał dry­fter i na chwilę na jego twa­rzy zago­ścił uśmiech. Nie­stety w miarę zbli­ża­nia się do mia­steczka zaczy­nały go dopa­dać coraz bar­dziej nie­po­ko­jące myśli. Przy­drożne drzewa, które mijał, idąc w tamtą stronę, były znacz­nie więk­sze. Na miej­scu lubia­nego przez podróż­nych szynku został jedy­nie pusty plac poro­śnięty samo­siej­kami brzozy.

„Nawet gdyby spło­nął, to powinny zostać jakieś zglisz­cza”, doszedł do wnio­sku Kent, prze­czu­wa­jąc naj­gor­sze, choć jesz­cze tę myśl sta­ran­nie od sie­bie odpy­chał.

W końcu udało mu się dotrzeć do celu. Mia­sto wyda­wało się zna­jome, ale ludzie byli jacyś inni – ina­czej odziani… Budynki też wyglą­dały tro­chę nie­ty­powo. Wielu zna­nych mu miejsc po pro­stu nie było… Dry­fter już wie­dział, że stało się to, co prze­kli­nał każdy podróżny na ziemi niczy­jej…

Po doj­ściu do cen­trum Kent w pierw­szej kolej­no­ści udał się na pocztę w celu spraw­dze­nia swo­jej skrytki. A nuż ktoś coś prze­słał?

Zbli­ża­jąc się do budynku, zauwa­żył kolejne nie­po­ko­jące zmiany. Ele­wa­cja była pocią­gnięta tyn­kiem, na łań­cu­chu wisiała imi­ta­cja dużej koperty, a szyldy zmie­niono na język buforu. Niżej co prawda wid­niały napisy po hebraj­sku, angiel­sku i ukra­iń­sku, ale wyglą­dało to co naj­mniej dziw­nie.

Po wej­ściu do środka poczty pod­biegł do niego młody chło­pak w żydow­skim cha­ła­cie.

– Czym mogę jaśnie panu dry­fte­rowi słu­żyć? – zapy­tał z cha­rak­te­ry­stycz­nym akcen­tem.

Po tym krót­kim zda­niu Kent już wie­dział, że zmie­nił się wła­ści­ciel.

– Chcia­łem dostać się do swo­jej skrytki. Tu mam klucz i pokwi­to­wa­nie – powie­dział, wycią­ga­jąc klucz i kawa­łek kartki.

– Uuu, panie. Pan masz stare klu­cze i kwity. Od ponad dwu­dzie­stu lat się takich nie używa.

– Od ilu lat? – żach­nął się Kent i poczuł gęsią skórkę na rękach. – Który mamy teraz rok? – wydu­kał.

– Sto trzy­dzie­sty trzeci nowej ery! Sądząc po kwi­tach, pana sub­skryp­cja osta­tecz­nie wyga­sła w roku sto jede­na­stym – odpo­wie­dział mocno zasko­czony mło­dzie­niec, który z nie­do­wie­rza­niem dalej oglą­dał klucz Kenta.

– Który, kurwa?! – powtó­rzył mocno zasko­czony Kent.

– Sto trzy­dzie­sty trzeci nowej ery, panie dry­fter – odparł mło­dzie­niec prze­stra­szony zacho­wa­niem Kenta. Odry­wał wzrok od klu­cza i patrzył z coraz więk­szą obawą na Kenta sto­ją­cego po dru­giej stro­nie lady.

– A co się stało z rze­czami z mojej skrytki? Czy przy­cho­dziła jakaś kore­spon­den­cja? – z tru­dem wyszep­tał Kent, powoli skła­da­jąc zda­nie.

– Skąd ja mam wie­dzieć? Ja tu tylko pra­cuję, i to od nie­dawna, a pan się mnie pyta o rze­czy sprzed mojego uro­dze­nia. Zgod­nie z regu­la­mi­nem przed­mioty i listy z nie­opła­co­nych skry­tek prze­cho­wy­wane są przez pięć lat. Po tym cza­sie tra­fiają na licy­ta­cję, a to, czego nikt nie chce kupić, jest komi­syj­nie nisz­czone. Wynaj­mu­jąc skrytkę, sam pan się prze­cież zgo­dził na zapisy regu­la­minu. To jest porządny geszeft. Nawią­zu­jemy do wie­lo­wie­ko­wej tra­dy­cji naszego mia­steczka. A pan sza­nowny musiał widocz­nie wpaść w ano­ma­lię cza­sową. One są ostat­nio w wielu miej­scach.

– Ano­ma­lie… – wyszep­tał Kent, który teraz dopiero przy­jął do wia­do­mo­ści, że wpadł w dziurę cza­sową, i to nie na mie­siąc i nie na dwa.

– Jak już mówi­łem, mamy regu­la­min…

– Kurwa! – prze­rwał mu bez­ce­re­mo­nial­nie dry­fter. – Jaki regu­la­min? Prze­cież nic nie pod­pi­sy­wa­łem. Wołaj mi tu Pido­renkę! – krzyk­nął, nie panu­jąc nad ner­wami.

– Kogo?

– Pido­renkę! Wła­ści­ciela tego bur­delu!

Chło­pak się tro­chę cof­nął i zbladł jak ściana. Widać było, że wybuch zło­ści Kenta teraz już go prze­ra­ził.

– Aj! Dawna histo­ria! Ze dwa­dzie­ścia lat temu Pido­renko naro­bił dłu­gów, okradł skrytki swo­ich klien­tów i uciekł do wschod­niod­nie­przań­skiej ano­ma­lii ze spo­wol­nio­nym cza­sem. Wyda­wało mu się, że tam będzie mógł latami cie­szyć się bogac­twem. Nie­stety tra­fił na cwa­nia­ków lep­szych od sie­bie.

– Dla­czego nie­stety? Prze­cież chyba dobrze, że go zała­twili?

– Co z tego, że go zała­twili? Pie­nię­dzy nie udało się odzy­skać. Jakby go nasz pościg dopadł, to byłaby i słuszna kara, i pie­nią­dze odzy­skane. A tak to nasi chłopcy sami musieli się ucieczką sal­wo­wać.

– Czyli wszystko prze­pa­dło?

– Prze­pa­dło! Ale to nie nasza wina. Teraz firma działa solid­nie, pod nowym szyl­dem. To porządny inte­res! Dbamy o naszych klien­tów! Tak że gdyby sza­nowny pan dry­fter znów się nieco doro­bił i potrze­bo­wał wyna­jąć skrytkę, to ser­decz­nie zapra­szamy. A i na wypa­dek wpad­nię­cia w jakieś dziwne ano­ma­lie możemy zaofe­ro­wać sto­sowne ubez­pie­cze­nie. Nie­drogo, tylko pięć pro­cent w skali roku od war­to­ści depo­zytu…

Kent nic nie odpo­wie­dział. Nie dość, że stra­cił swoje oszczęd­no­ści, to jesz­cze się oka­zało, że zmar­no­wał kupę czasu. I to dosłow­nie – zda­wał sobie dosko­nale sprawę, że wpadł w dziurę cza­sową, ale nie myślał, że minęło aż dwa­dzie­ścia lat.

– Kurwa mać! – Dry­fter ponow­nie zaklął na głos, ude­rza­jąc pię­ścią w blat. Odwró­cił się do drzwi wej­ścio­wych i ruszył wolno w ich kie­runku.

– Pro­szę o nas pamię­tać! – zakrzyk­nął jesz­cze chło­pak. – Zawsze jeste­śmy do usług sza­now­nego pana dry­ftera!

Kent nie zare­ago­wał. Otwo­rzył drzwi i wyszedł na ulicę. Przez chwilę stał otę­piały przed budyn­kiem. W końcu przez głowę prze­szła mu myśl, że mogą być też dobre strony tej dwu­dzie­sto­let­niej prze­rwy w życio­ry­sie…

„A nuż wide­lec Zakon o mnie zapo­mniał?”, prze­le­ciało mu przez głowę, ale i ta nadzieja jakoś nie uspo­ko­iła jego wzbu­rzo­nych ner­wów. Z wście­kło­ści kop­nął nie­wi­docz- ny mały kamień na ziemi i mocno wku­rzony posta­no­wił przejść się po mie­ście, by poszu­kać cze­goś do zje­dze­nia. Nie­stety po daw­nych knajp­kach nie było śladu. Budy, w któ­rych się mie­ściły, albo zostały roze­brane, albo prze­bu­do­wane na nie­wiel­kie skle­piki z przy­sło­wio­wym mydłem i powi­dłem. Jedy­nie dom uciech w daw­nym klasz­to­rze na­dal funk­cjo­no­wał w nie­zmie­nio­nej for­mie. Tam się jed­nak nie można było najeść… Na szczę­ście w dniu, w któ­rym Kent poja­wił się w mia­steczku, odby­wał się jar­mark, na któ­rym nie bra­ko­wało sto­isk z żar­ciem. Dry­fter musiał użyć swo­ich zaskór­nia­ków. Za srebrną monetę z Pił­sud­skim udało mu się nabyć boche­nek chleba, kawa­łek sło­niny i kilka cebul.

Posi­łek spo­żył na zruj­no­wa­nych scho­dach pro­wa­dzą­cych do nie­czyn­nej szkoły, a w zasa­dzie ruin po budynku szkol­nym. Kiedy zaspo­koił głód, ruszył na dal­sze zwie­dza­nie bazarku. Prze­cha­dza­jąc się pomię­dzy stra­ga­nami, zwró­cił uwagę na zna­jomo wyglą­da­jącą kobietę. Blon­dynkę o pięk­nych rysach twa­rzy, dłu­gich, lekko krę­co­nych wło­sach zwią­za­nych w kitkę. Miała około stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów wzro­stu i choć była dobrze po czter­dzie­stce, to na­dal wyglą­dała pocią­ga­jąco. Nie była zbyt szczu­pła, po pro­stu, jak to się mówi: nie było jej ani za dużo, ani za mało. Nosiła krótką skó­rzaną kurtkę, spod któ­rej było widać talię wyraź­nie zary­so­waną mocno opiętą sukienką się­ga­jącą połowy uda. Z dużego dekoltu wyle­wał się dość pokaźny, choć już nieco opusz­czony biust. Cało­ści sty­li­za­cji dopeł­niały wyso­kie ofi­cerki pod­kre­śla­jące kształt nóg.

W pew­nym momen­cie kobieta gwał­tow­nie się odwró­ciła i dostrze­gła go.

– Kaja? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem dry­fter.

Zacze­piona zmru­żyła oczy. Widać było po jej twa­rzy, że pró­buje sobie przy­po­mnieć, skąd zna tego czło­wieka. W końcu jed­nak go roz­po­znała, czego dowo­dem było zama­szy­ste ude­rze­nie otwartą dło­nią w prawy poli­czek.

– Kent! Ty świ­nio! Mia­łeś wró­cić z Dzi­kiej Ziemi za dwa tygo­dnie, a nie było cię dwa­dzie­ścia lat.

– Kaja… zna­czy się, pani wyba­czy, ale… ja chyba nie­świa­do­mie tra­fi­łem na ano­ma­lię cza­sową – dukał nie­skład­nie Kent, roz­ma­so­wu­jąc pie­kący poli­czek.

– Ja ci dam, gnoju, pani… mia­łeś się ze mną oże­nić. Trzy lata cze­ka­łam… naj­lep­szy okres mojego życia poświę­ci­łam… a ty do mnie teraz mówisz: pani?

To mówiąc, kobieta zama­szy­ście ude­rzyła go w lewy poli­czek.

– Ale Kaja, to nie moja wina! – Dry­fter odsko­czył na jakieś dwa metry od kobiety.

– O kurwa, Kent! Ty się nic nie posta­rza­łeś, jak­byś miał dalej dwa­dzie­ścia pięć lat – wystę­kała, wytrzesz­cza­jąc oczy. Dopiero teraz dotarło do niej, że dawny kocha­nek wyglą­dał na­dal młodo i bio­lo­gicz­nie posta­rzał się tylko o dwa tygo­dnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Los sprzyja odważ­nym (łac.). [wróć]