35,92 zł
Świat, który znaliśmy, przestał istnieć. Żadnych zasad. Tylko przetrwanie.
Witaj na Dzikich Ziemiach — w postapokaliptycznym świecie mutantów, anomalii czasowych i bezwzględnej walki o każdy oddech. Ludzkość cofnęła się do mrocznych czasów przypominających średniowiecze, a dawna cywilizacja to tylko mgliste wspomnienie, którym karmią się ludzie za Murem Ocalenia. Tam rządzi Unia Miast Ocalonych i jej żelazne ramię – Zakon Czarnego Krzyża.
Prawo? Drakońskie. Kary? Bezlitosne.
Za Murem Ocalenia na spustoszonych terenach wschodnioeuropejskich, z dala od „bezpiecznych” enklaw, dryfterzy ryzykują życie w poszukiwaniu artefaktów sprzed katastrofy. To wyrzutki systemu. Tropieni przez Dragonów, ścigani przez Gwardzistów, na wiecznej wojnie z potworami Dzikich Ziem. Ale to, co czyha w cieniach świata po zagładzie, jest znacznie groźniejsze niż wszystko, co znali do tej pory…
„Dryfter” to brutalna, mroczna opowieść o świecie, w którym nie ma bohaterów — są tylko ci, którzy przetrwają dłużej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
LACEFORT SALIS_OC
Po wyjściu z długiego tunelu na wewnętrzny dziedziniec Kent skręcił w prawo. Jeszcze z poprzedniego pobytu tutaj doskonale pamiętał, że w potężnej łukowatej arce prowadzącej do dalszych części fortu było wejście do żołnierskich kibli. Stary austro-węgierski patent z dziurą w betonowym siedzisku, pod które podstawiało się beczkę na nieczystości, był w obecnej sytuacji niezwykłym luksusem – zwłaszcza na tych zdziczałych terenach. Choć Kenta mocno cisnęło, wrodzona ostrożność nakazywała wcześniejsze sprawdzenie całego terenu.
Gdy był tu poprzednio, nie do końca spenetrował tę okolicę, więc teraz chciał to zrobić dokładnie. Ludzi się nie spodziewał, ale ślepaki, pogrobowcy, żerłaki, a nawet truchlaki i zmoraki lubiły przebywać w tego typu miejscach. W takich sytuacjach najlepiej było narobić trochę hałasu i zobaczyć, co zareaguje. Krzyk lub wystrzał nie wchodziły w rachubę, gdyż od razu byłoby wiadomo, że przyczyną zamieszania jest człowiek. Obsypujące się kawałki betonu dawały jednak znakomitą okazję do uzyskania dźwięku mogącego uchodzić za naturalny. Zresztą sądząc po ilości, z fortu regularnie odpadały większe lub mniejsze fragmenty konstrukcji. Niewiele myśląc, Kent podszedł do najbliższej kupy gruzu i wybrał ważący około dwudziestu kilogramów blok. Podniósł go nad głowę i z całym impetem rozbił o fragment betonowej posadzki. Huk był mocny, ale znacznie lepszy efekt płoszący przyniosły drgania gruntu. Niemalże natychmiast z jednej z kazamat wyleciało z dzikim wrzaskiem kilka ptaków. Kent czekał jednak dalej. W końcu wprawne ucho dryftera wyłowiło ciche stąpanie. To nie mogły być ani ślepaki, ani truchlaki. Te pierwsze wyskoczyłyby na zewnątrz zaraz za ptakami, żeby spróbować je pożreć. Z kolei te drugie nie zważały na hałas, który same powodowały, ale za to każdy inny przyciągał je jak magnes.
„Byle nie zmorak”, przemknęło przez głowę Kentowi, który zamarł z zaciśniętą dłonią na rękojeści krótkiego miecza niczym posąg na postumencie.
W końcu w ciemnym otworze wejściowym do jednej z kazamat mignęła przygarbiona sylwetka, a zaraz za nią druga i trzecia. Postacie były odziane w grube lniane worki z wyciętymi otworami na głowę i ręce oraz niewyprawione dobrze skóry zabitych ślepaków.
Dryfter uznał, że to pogrobowcy. Z doświadczenia wiedział, że zawsze działają w grupie, a miejsca takie jak te są wręcz ich wymarzonym siedliskiem. „Ale że te pokurwieńce podeszły tak blisko Przemyśla…”, zastanawiał się. Tak czy siak, czasu na odwrót już nie miał.
Powoli przełożył miecz do lewej ręki. W tym samym momencie sięgnął pod połę kurtki po pistolet. W przeciwieństwie do mutantów pogrobowcy byli zdziczałymi ludźmi lub, jak mawiano wśród dryfterów, gatunkiem zbliżonym do człowieka rozumnego. W przypadku mutantów broń palna, zwłaszcza krótka, była praktycznie bezwartościowa. Wystrzelony pocisk musiał trafić w głowę, a i tak u większości gatunków niewiele to dawało. Nawet kilka trafień jedynie rozwścieczało bestie i zachęcało je do bardziej zawziętego ataku. W takich sytuacjach znacznie skuteczniejsza była broń biała. Dobre cięcie skutecznie zabijało lub przynajmniej unieruchamiało potwora. Na szczęście Kent tym razem miał szansę skorzystać ze zdobyczy dawnej cywilizacji.
Odgłos przeładowania broni natychmiast przykuł uwagę napastników. Nie było na co czekać. Kent wycelował w korpus pierwszego z pogrobowców i pociągnął za spust. W niecałą sekundę rozgrzmiały kolejne dwa wystrzały. Pierwszy z napastników padł na ziemię, drugi chwycił się za przestrzelone ramię, ale trzeci zdołał zejść z linii celowania i szybkimi susami skrócić dystans. Nim dryfter czwarty raz nacisnął na spust, w jego stronę poleciała prymitywna włócznia z grotem wykonanym z zaostrzonego pręta zbrojeniowego. Ostrze świsnęło, przecinając powietrze, i przeszyło połę skórzanej kurtki, w którą ubrany był Kent. W ślad za włócznią do dryftera doleciał również pogrobowiec i zwierzęcym skokiem rzucił się na swoją ofiarę. W tym momencie zadziałała pamięć mięśniowa – trzymany w lewej ręce krótki miecz znalazł się na wysokości gardła lecącego napastnika. Siła rozpędu pogrobowca była tak duża, że ostrze wbiło się w jego szyję prawie po rękojeść. Chrobot metalu o przecinane kręgi świadczył, że trafienie było centralne. Kent wyszarpnął miecz z trupa i dobiegł do wijącego się kilka metrów dalej pogrobowca z przestrzelonym barkiem. Na tego typu akcje szkoda było amunicji. Szybkie cięcie mieczem zakończyło potyczkę.
Nad pobojowiskiem zapanowała głęboka cisza. Kent nie ruszył się jednak z miejsca, tylko dalej nasłuchiwał. Odgłosy walki, a przede wszystkim gromki huk wystrzałów, mogły ściągnąć na forteczny dziedziniec innych dzikusów bądź mutanty. Po dobrych pięciu minutach dryfter ruszył w końcu w kierunku arki prowadzącej do dalszych części fortu.
Po ostrożnym sprawdzeniu fortecznego kibla Kent skierował kroki w stronę potężnych kazamat, w których niegdyś mieściły się magazyny i pomieszczenia mieszkalne dla załogi. Metodyczne sprawdzanie kolejnych sal nie przynosiło żadnych praktycznych odkryć. Dopiero w ostatniej kazamacie oczom Kenta ukazał się mocno zdekompletowany wrak dostawczego busa. Tak naprawdę była to sama pordzewiała karoseria. Koła, resory i silnik zostały ukradzione wiele lat temu. Wymontowane siedzenia stały kawałek dalej. Porastała je pokaźna warstwa mchu. Na jednym z nich wyrosła nawet niewielka brzózka. Nieco dalej w głębi kazamaty stały porozbijane skrzynie, pomiędzy którymi walały się nieco nadpleśniałe, ale nadal mocne parciane worki. Część z nich miała biało-czerwone pasy, część zaś była oznaczona napisem POSTE DIPLOMATIQUE.
– O, takich jeszcze nie widziałem – mruknął Kent z lekkim uśmiechem.
„Może w środku będzie coś bardziej wartościowego niż kilka wymiętolonych kartek z wypłowiałym drukiem, okraszonych czerwonym napisem »ściśle tajne«, a w obecnych czasach nadających się tylko do podcierania dupy”, pomyślał.
Kent, jako wprawiony dryfter, miał doświadczenie w plądrowaniu opuszczonych urzędów. Zajmował się tym od dobrych pięciu sezonów, czyli od momentu, gdy zdezerterował z Armii Unii Miast Ocalonych. Tu, w strefie buforowej, gdzie wpływy UMO i Zakonu Czarnego Krzyża były znacznie mniejsze niż za Ścianą Ocalenia, miał przynajmniej szansę na przeżycie.
Po odsunięciu kilku skrzynek i zdjęciu z nich pustych worków oczom Kenta ukazał się niezbyt przyjemny widok. Na betonowej posadzce leżały obok siebie dwa mocno zdekompletowane szkielety. Kości były ewidentnie ponadgryzane przez zwierzęta. Jeden z nieszczęśników, a raczej to, co z niego zostało, był ubrany w zimową kurtkę, która choć leżała tu wiele lat razem z trupem, nadal wyglądała całkiem dobrze. Kent zdawał sobie jednak sprawę, że odzieży po umarlakach pod żadnym pozorem nie wolno używać, gdyż jest zarażona tak zwanym trupim jadem oraz porośnięta śmiertelnie niebezpiecznymi gatunkami pleśni. W normalnych warunkach zostawiłby szkielety w spokoju, ale tym razem dała o sobie znać żyłka kolekcjonera. Zwłaszcza że z kaptura prześwitywał uwiązany na szyi nieboszczyka krawat i dość ciekawa smycz do identyfikatora…
Po chwili namysłu Kent wyjął z plecaka apteczkę i wyciągnął z niej gumowe rękawiczki. Na twarz nałożył maseczkę. Doświadczenie nauczyło go, że obcowanie z rozłożonymi przed laty trupami wymaga kompletu środków bezpieczeństwa. Koledzy, którzy śmiali się z jego nadmiernej ostrożności, już dawno nie żyli… Po dokładnym obejrzeniu trupa Kent ostrożnie przeciął nożem materiał wzdłuż suwaka. W trakcie tej niby-operacji przyschnięte do kurtki żebra odpadły, wydając wyjątkowo nieprzyjemny dźwięk. Po chwili udało mu się oddzielić wierzchnią warstwę kurtki od podpinki. Kilka ostrożnych ruchów ręką pozwoliło wymacać wewnętrzną kieszeń. Na szczęście była pełna – znajdował się w niej wodoszczelny pokrowiec.
– No, wreszcie jakieś ciekawe znalezisko – mruknął do siebie dryfter.
Jako że w kazamacie było dość ciemno, wyszedł na dziedziniec. Pochmurne jesienne niebo nie dawało zbyt wiele światła, ale i tak było zdecydowanie lepiej niż w środku. Po otwarciu pokrowca jako pierwszy ukazał się plik banknotów. Trochę starych hrywien, złotówek i euro.
– Że też ludzie kiedyś w to wierzyli – burknął Kent pod nosem. – Jak można było płacić kawałkiem papieru… Przecież w to się nawet nosa nie da wytrzeć, bo śliskie i mało chłonne…
Dalsze grzebanie w pokrowcu sprawiło, że w oku Kenta pojawił się błysk. Paszport – i to nie byle jaki, dyplomatyczny! Takiego jeszcze w kolekcji nie miał. Kim byli dyplomaci, wiedział z opowieści ojca. Podobno nikt ich tu, na dawnej granicy, nie lubił…
– No to sprawdzimy, kogo myśmy tu znaleźli… Mareczek… Drugi sekretarz w Ministerstwie Spraw Zagranicznych… Paszport ważny do dwa tysiące trzydziestego dziewiątego roku…
Kent powoli przeczytał na głos krótką notkę w języku, którego w jego właściwej formie już dawno nie używał: „Minister Spraw Zagranicznych poleca wszelkim polskim władzom cywilnym i wojskowym oraz prosi władze zagraniczne o umożliwienie swobodnego przejazdu i objęcie niezbędną opieką…”.
Po przeczytaniu spojrzał na resztki właściciela w puchowej kurtce.
– No i co, chujku złamany? Pomogły ci te dokumenty? Wszystko działa, ale do czasu… – sarknął z krzywym uśmiechem, niejako pouczając nieboszczyka.
Po opróżnieniu pokrowca Kent wrócił do środka kazamaty, żeby dokończyć poszukiwania. Zawartość worków w postaci nadgniłych papierów walała się pomiędzy skrzyniami. W przeciwieństwie do większości dryfterów Kent był człowiekiem nieźle wykształconym. Biegle władał językiem angielskim, polskim i ukraińskim, choć najczęściej posługiwał się używaną na terenach rozległej strefy buforowej mieszanką tych dwóch ostatnich, popularnie określaną jako hawor. Hawor z roku na rok był coraz bardziej rozpowszechnionym sposobem porozumiewania się na Dzikiej Ziemi.
Dryfter zdawał sobie sprawę, że stare dokumenty i książki nadają się jednak do czegoś więcej niż podcierania dupy i rozpalania ogniska. Z czasem nauczył się zbierać wartościowe kwity i, co ważniejsze, znalazł ludzi, którzy byli w stanie zapłacić za nie o wiele więcej niż za zwykłe przedmioty przydatne w życiu codziennym. Po przejrzeniu prawie całej zawartości skrzyń Kentowi spochmurniała twarz.
– Co to za gówno… Zwykłe wydruki w formacie A cztery – powiedział do siebie.
Kiedy miał już się zbierać, jego wzrok przykuł niewielki pakunek leżący pod rozgrzebywaną stertą. Po chwili wywracania góry papierów i śmieci udało mu się jednak wyciągnąć worek bez zerwanych plomb.
„Mam nadzieję, że chociaż to ma jakąś wartość”, pomyślał. W tym momencie dopadł go jednak ostry ból w okolicy brzucha. Problemy z układem trawiennym miał już od kilku lat, a wyprawy w dzikie pola strefy buforowej nie pomagały, bo jedzenie suchych racji lub starych puszek działało nań zabójczo.
– Kurwa, znowu… – stęknął. Przez grzebanie w śmieciach historii zapomniał, że miał zamiar się tu kulturalnie wysrać w kiblu, a nie urządzać sobie historyczną czytelnię.
Niewiele myśląc, pociągnął ze sobą nierozpieczętowany worek do fortecznego kibla. Zgodnie z zasadami powinien jak najszybciej załatwić swoją sprawę i w celu sprawdzenia łupu udać się w bezpieczniejsze miejsce, jednakże tym razem ciekawość wzięła górę. Po pierwszym zrzucie Kent, nie podciągając nawet spodni i dalej kucając, zerwał plomby i wyciągnął jedną z teczek. Była lekko pożółkła i przemoczona na tyle, że papier z prawego boku uległ rozkładowi. Spora część dokumentów była jednak czytelna.
Claris nr 47/2035
W związku z całkowitym zerwaniem łączności elektronicznej, telefonicznej i radiowej jestem zmuszony podjąć decyzję o częściowej ewakuacji placówki. Bieżącą korespondencję oraz newralgiczne dokumenty niepodlegające zniszczeniu wysyłam kurierem do centrali. W przypadku niemożności nawiązania łączności proszę o jak najszybsze przekazanie poleceń co do dalszego postępowania poprzez pocztę kurierską.
Konsul RP we Lwowie Marian Psikuta
Kent
„No to se gościu wysłał kuriera… Na chuj było się pchać na Medykę… Jakby nie wiedzieli, że tu dzikcy ludzie mieszkali…”. Myśląc o tym, Kent zgniótł raport konsula w kulkę, po czym odłożył ją na betonowym siedzisku latryny.
– Zobaczmy, co tu jeszcze mamy… – powiedział tym razem na głos. – Przegląd prasy lokalnej…
Ogólnoświatowe problemy z łącznością satelitarną i siecią internetową
Jak donosi portal PRAWDY.NET, stajemy obecnie na progu największego od sześciu lat kryzysu w łączności radiowej i internetowej. Zdaniem ekspertów obecny kryzys z funkcjonowaniem systemów łączności jest największym tego typu wydarzeniem od momentu wybuchu superwulkanu na Polach Flegrejskich we Włoszech. Przypomnijmy, że erupcja była tysiąc razy silniejsza od największych wybuchów zwykłych wulkanów. Objętość wyrzuconego materiału wulkanicznego przekroczyła 1000 km3. Superwulkan wprowadził 370 gigaton popiołu wulkanicznego do atmosfery, powodując największy kryzys w naszych czasach. Mróz w Europie, Azji i Ameryce Północnej zniszczył większość plonów, a wielkie burze śnieżne przetaczające się praktycznie przez całe kontynenty poskutkowały milionami ofiar śmiertelnych. Utrzymująca się przez kilkanaście miesięcy prawie 40-centymetrowa warstwa śniegu doprowadziła do wymrożenia ziemi i zniszczenia roślin wieloletnich. Olbrzymie ilości uwalnianych do atmosfery tlenków siarki stworzyły wokół planety odbijający światło słoneczne welon kwasu siarkowego, co w połączeniu z pyłem wulkanicznym wywołało trwającą wiele lat zimę wulkaniczną. W efekcie dramatycznego braku żywności doszło do masowych wojen i całkowitego rozpadu większości państw na świecie. Kryzys w szczególności dotknął państwa południowe, gdzie ludność nie tylko nie dysponowała odpowiednimi urządzeniami grzewczymi i zapasami opału, ale nawet domami dającymi osłonę przed chłodem.
Ocalałej części ludzkości udało się przetrwać dzięki nowej technologii ANOMAL, która umożliwiła walkę o ocieplenie klimatu. Na skutek zastosowania dziesiątek tysięcy innowacyjnych dronów sterowanych przez algorytmy sztucznej inteligencji w stosunkowo krótkim czasie udało się niemalże w całości zlikwidować warstwę pyłów zawieszonych w atmosferze oraz zneutralizować zawiesinę kwasu siarkowego. W efekcie, po niespełna pięciu latach wytężonej pracy, dało się przywrócić na większości obszarów kuli ziemskiej normalną ekspozycję na światło słoneczne. Skutki społeczno-polityczne owego „skoku technologicznego” okazały się jednak niezwykle trudne do zaakceptowania dla ocalałej części ludzkości. Potężne roje autonomicznych dronów należących do korporacji TUMORO stały się kompletnie bezużyteczne. Co gorsza, rządy odmówiły realizacji podjętych wcześniej zobowiązań finansowych, co z kolei wywołało poważne napięcia pomiędzy odbudowującymi się po katastrofie państwami a ogólnoświatową korporacją. […]
Jak wynika z doniesień medialnych z krajów ościennych, coraz częściej dochodzi do ataków dronów wymierzonych w obiekty infrastruktury krytycznej i budynki rządowe. Prezes TUMORO Thomas Talerman stanowczo odcina się od zarzutów, jakoby ostatnie wydarzenia były inspirowane przez jego firmę. – Problem jest natury technicznej. Część dronów zarządzana przez AI dosłownie zbuntowała się przeciwko swoim operatorom i nie tylko uniemożliwia ich wyłączenie, ale także atakuje obsługujących je techników – stwierdził Talerman. Na zakończenie wywiadu szef TUMORO zapewnił, że nad rozwiązaniem problemu pracuje międzynarodowy zespół specjalistów.
Czy w świetle powyższych informacji ostatnie problemy z łącznością są tylko próbą szantażu ze strony korporacji zagrożonej utratą gigantycznych zysków? Czy może stoimy przed nowym, nieznanym kryzysem?
Tłumaczenie robocze sporządził…
Po skończonej lekturze Kent zrobił kolejną kulkę… Podcierając dupsko, stwierdził filozoficznie:
– Kurwa, za co oni brali tyle pieniędzy, przecież tym się nawet dupy podetrzeć dobrze nie da.
Po podciągnięciu spodni sięgnął jeszcze do wnętrza worka, aby sprawdzić do końca jego zawartość – może już nie pod względem merytorycznym, ale czysto użytkowym. Wbrew pozorom papier zaczynał drożeć. Za plik kilku–kilkunastu czystych kartek można było dostać równowartość solidnego obiadu. Niestety wszystkie strony tego były zadrukowane. Niemniej jednak nawet one przedstawiały pewną wartość jako rozpałka i potencjalny materiał higieniczny. Podczas pakowania najlepiej zachowanych kartek uwagę Kenta zwróciła odręcznie napisana na kawałku cienkiej bibuły notatka.
Dziś w nocy roje dronów ANOMAL zaatakowały elektrownie jądrowe w Chmielnickim, Kuzniecowsku i Jużnoukrajińsku. Celem ataku stały się również ocalałe po wojnie z pierwszej połowy lat 20. XXI wieku elektrownie węglowe. Z niepotwierdzonych danych uzyskanych od szefa miejskiej obrony cywilnej wynika, że do ataku na elektrownie jądrowe doszło też w Europie, Azji i na kontynencie amerykańskim. Poziom promieniowania stale rośnie. Podobno drony zaatakowały także magazyny broni jądrowej w Rosji, USA i Chinach, co spowodowało serię wybuchów nuklearnych. Według niepotwierdzonych informacji drony ANOMAL zaczęły atakować każde, nawet najmniejsze źródło energii elektrycznej, jak zegarki czy choćby zabawki na baterie. Dalszych informacji brak ze względu na przerwanie łączności oraz całkowite odcięcie od energii elektrycznej.
Jeżeli powyższe informacje się potwierdzą, to wkraczamy w nową mroczną erę – znacznie gorszą od tego, co spotkało nas po erupcji wulkanu, bez energii ludzkość cofnie się w rozwoju o setki lat…
– A to dobre! – rzucił ze wzgardą dryfter. – Widać, że chujek wiedział, co go czeka… Grunt, że chciało mu się te swoje wypociny przenieść na papier, a raczej na bibułę. Ponad sto lat w worze obok trupów przeleżała, ale do skrętów będzie prima sort…
– Zakon! – zdążyła krzyknąć przerażona zielarka o imieniu Sara. W tym momencie czarna rękawica brutalnie zasłoniła jej usta, a stalowe ostrze zanurzyło się w piersi.
Nie trzeba było więcej tłumaczyć. Tu, w chutorze zielarek, wysłannicy Zakonu byli niczym powiew śmierci. Samo przebywanie w tym miejscu było już wyrokiem. Władze pod groźbą spalenia na stosie zakazały leczenia i sporządzania mikstur ziołowych. Jakby tego było mało, ich rozporządzenia nie dotyczyły jedynie terytorium państwa zakonnego, ale także całej strefy buforowej, którą mnisi uważali za swój wyłączny protektorat. Monopol na wiedzę, produkcję i dystrybucję lekarstw miał tylko Zakon Czarnego Krzyża – i nikt więcej.
Klara momentalnie wyskoczyła z łóżka, dosłownie wskakując w płócienne spodnie i stare wysokie skórzane buty. Po chwili stała przy oknie i wyglądała ukradkiem na zewnątrz. W prawej dłoni ściskała swój krótki miecz. Podwórze roiło się od zbrojnych w czarnych uniformach. Byli to gwardziści – zbrojne ramię Zakonu Czarnego Krzyża. Formalnie nie należeli do grupy mnichów, ale w zamian za żołd i przywileje pełnili służbę wojskową. Młoda zielarka pomiędzy czarnymi postaciami wypatrzyła trzech mnichów. Od najemników różnili się nie tylko charakterystycznym umundurowaniem – nosili długie peleryny z czarnymi krzyżami – ale także posturą i uzbrojeniem. Największy z zakonników z zakrwawionym mieczem stał nad ciałem Sary, która leżała w błocie z poderżniętym gardłem. Nie było czasu na przerażenie. Klara rzuciła się do okna po przeciwległej stronie izby. Niestety nie zdążyła. Drzwi wypadły z zawiasów pod wpływem silnego kopnięcia. Do pomieszczenia wbiegli gwardziści. Byli wysocy, o szerokich barach i masywnej budowie ciała. Nie musieli być inteligentni – od myślenia i dowodzenia byli bracia zakonni.
– Kurt! Zobacz, jaka nam się młódka trafiła – zarechotał największy, w uśmiechu odsłaniając brak górnej jedynki.
– Pamiętasz, co mówili bracia? Mają być całe i żywe! – przerwał stojący przy drzwiach.
– Setnik nic nie mówił, że mają być nietknięte – dodał drugi, przesuwając się do okna, by odciąć ofierze drogę ucieczki. – Trochę się zabawimy i ją oddamy.
Klara trzymała ręce z tyłu. Ściskała w nich krótki miecz przypominający konstrukcją tradycyjny rzymski gladius. Ostrze było ustawione w pionie, wzdłuż kręgosłupa, tak by gwardziści go nie widzieli. Gorączkowo ich oceniała. W pomieszczeniu było ich trzech, czwarty mignął gdzieś za drzwiami. Wszyscy uzbrojeni w miecze. Mieli na sobie metalowe ochraniacze przypominające dawne zbroje, ale o dziwo dwóch było bez hełmów – być może czuli się zbyt pewni siebie. Widać było, że nocny atak na chutor traktują jak rozrywkę. Ewidentnie byli rozprężeni, tak jakby całkowicie nie spodziewali się oporu.
– Fortes fortuna adiuvat1 – wysyczała przez zaciśnięte zęby.
– Co tam, dziecinko, mamroczesz? – zapytał Kurt.
Dziewczyna nie odpowiedziała, zaczęła się zachowywać tak, jakby ktoś przełączył ją na tryb walki. Szeptunka błyskawicznie ruszyła do przodu. Stal miecza błysnęła w blasku świecy stojącej na komodzie przy ścianie. Ostrze przecięło powietrze ze świstem i nim szydercze uśmiechy zdążyły zniknąć z twarzy gwardzistów, stojący najbliżej miał już rozłupaną czaszkę. Ten, którego nazywali Kurt, próbował nieporadnie zablokować kolejny cios swoim mieczem. Klara była o pół sekundy i o jeden krok szybsza. Ostrze minęło blok gwardzisty i przecięło mu tętnicę szyjną. Tak szybko, jak wykonała cięcie, zrobiła obrót i płynnym ruchem, niczym u baletnicy, zablokowała uderzenie miecza trzeciego napastnika, pozwalając, by jego ostrze ze zgrzytem ześlizgnęło się po jej mieczu w kierunku podłogi. Gwardzista z brakującą jedynką na chwilę stracił równowagę. To wystarczyło. Szeptunka wyprowadziła kolejny cios, który dosłownie odciął mu głowę. W tym momencie w drzwiach pojawił się czwarty z napastników. Klara nie mogła pozwolić, by uciekł i wszczął alarm. W odruchu wyćwiczonym przez lata morderczych treningów rzuciła z całej siły mieczem w jego stronę. Gwardzista akurat się pochylał, przechodząc przez niską futrynę. Rzut był o tyle nieskuteczny, że zamiast ostrzem dostał on ciężką głownią prosto w czoło. Uderzenie było jednak na tyle silne, że trafiony padł bez przytomności. Dziewczyna podbiegła do drzwi i podniosła miecz. Ogłuszenie mogło być jedynie chwilowe, więc wprawnym ruchem wyćwiczonej zabójczyni wbiła ostrze pomiędzy łopatki leżącego. Kilka metrów przed wejściem do chaty stał kolejny żołnierz czarnej gwardii, zwrócony do niej plecami. W rękach trzymał końskie uzdy. Zupełnie nie interesowały go hałasy dochodzące z wnętrza budynku. Widocznie był przyzwyczajony do tego, że koledzy w środku chat poczynali sobie dość głośno. Ponadto na podwórzu panował spory hałas – jęki konających mieszały się z rozpaczliwymi krzykami zielarek ładowanych do metalowych klatek zamocowanych na specjalnie skonstruowanych na takie okazje wozach.
To, co Klara zamierzała zrobić, nie było zbyt honorowe, ale skuteczne. Poza tym ci ludzie w jej oczach nie zasługiwali ani na litość, ani tym bardziej na uczciwe traktowanie. Podeszła cicho i z zimną krwią zatopiła ostrze miecza w plecach gwardzisty. Ostrze weszło wyjątkowo gładko. Ciało wnet zwiotczało. Nim pozostawiony przy koniach osiłek upadł, złapała go pod pachy i wciągnęła do środka. Gdy ukryła już nieboszczyka wewnątrz chaty, wskoczyła na pierwszego z brzegu wierzchowca, dając mu piętami po bokach. Koń zerwał się do biegu.
– Stać! – krzyknął wyłaniający się z ciemności nocy gwardzista. W akcie desperacji rzucił się z rozpostartymi rękoma wprost przed konia. Zwierzę nie zamierzało się jednak zatrzymywać. Dobra tresura sprawiła, że skręciło tylko lekko w lewo, tak aby wystawić tarasującego drogę pod uderzenie miecza. Cios zadany z wysokości końskiego grzbietu był potężny – nawet jak na tak drobną dziewczynę. Niestety ręka Klary była zbyt krótka i miecz dosięgnął jedynie odzianej w metalowy hełm głowy gwardzisty. Zielarka nawet się nie obejrzała, tylko mocniej wtuliła się w grzywę potężnego konia. Wierzchowiec zarżał i ochoczo rzucił się do galopu. Po chwili Klara roztopiła się w mrokach nocy. Z oddali dobiegały jedynie krzyki i blaski pożaru z podpalanych chat…
Miasteczko Kamieniec, będące zarazem siedzibą najdalej wysuniętej Gildii Kupieckiej Unii Miast Ocalonych, było znane z największego bazaru na peryferiach strefy buforowej. To właśnie tu przybywali dryfterzy i kupcy z różnych kierunków. W dni, a raczej tygodnie handlowe można tu było sprzedać artefakty przyciągnięte z zon i odległych krain, uzupełnić zapasy, zaopatrzyć się w nową broń i odzież, a także dobrze zabawić.
Według władz Unii Miast Ocalonych oraz Zakonu Czarnego Krzyża Kamieniec był skupiskiem wszelkiego tałatajstwa, innowierców i uciekinierów – jednym słowem, typów spod ciemnej gwiazdy. Oficjalnie osada podlegała władzy UMO i wchodziła w skład Protektoratu Buforowego, znajdującego się między tajemniczymi zonami ze strefami skażeń i anomaliami czasowymi a Ścianą Ocalenia, za którą kryły się resztki europejskiej cywilizacji, a raczej tego, co z niej zostało po wielkiej emisji i późniejszym buncie dronów. Ogólnie rzecz biorąc, Protektorat Buforowy, zwany potocznie przez mieszkańców Dziką Ziemią, był nazwą z dupy, bo za Ścianą Ocalenia, czyli na Dzikiej Ziemi, urzędników UMO prawie nie było, a wojsko pojawiało się sporadycznie. Ludzie, którzy te tereny zamieszkiwali, nie uznawali ani Unii, ani żadnej innej władzy. Pod jako taką kontrolą znajdowały się jedynie większe miejscowości, w których działały Gildie Kupieckie Unii, mające patenty na handel lekarstwami i obrót towarami sprowadzanymi zza Ściany Ocalenia. Z punktu widzenia oficjalnych władz problem polegał jednak na tym, że do owych miasteczek trzeba było jeszcze dojechać. Co prawda główne szlaki komunikacyjne patrolowali regularnie żołnierze Czarnej Gwardii, życie jednak pisało swoje scenariusze – jak przychodziło co do czego, decydujące zdanie miał ten, kto w danym momencie był silniejszy. Mieszkańcy Dzikiej Ziemi Gildie Kupieckie traktowali sceptycznie, doskonale zdając sobie sprawę, że stanowią one oczy i uszy UMO i Zakonu.
Osady położone poza głównymi drogami żyły własnym rytmem. Oddziały Czarnej Gwardii i oddziały najemników, nie wspominając już o znacznie gorzej zorientowanych w terenie regularnych jednostkach Unii Miast Ocalonych, od wielu lat nie zapuszczały się na odległość większą niż pół dnia marszu od głównych szlaków. Nie oznaczało to jednak spokoju – ziemie te były stale narażone na napady wszelkiej maści bandytów, poszukiwaczy silnych wrażeń oraz pogrobowców i innej zmutowanej swołoczy. To właśnie brak bezpieczeństwa powodował, że Unia Miast Ocalonych wspierana, a raczej po cichu zarządzana przez Zakon Czarnego Krzyża nie mogła w pełni zapanować nad strefą buforową zwaną przez jej mieszkańców ziemią niczyją bądź Dziką Ziemią.
Świat, który powstał po Wielkiej Katastrofie, nie był ani miły, ani bezpieczny. Życie jednak toczyło się dalej, a ocalali ludzie z zadziwiającą wręcz zręcznością dostosowali się do nowych warunków. Powiadano, że zadziałały prawa ewolucji – kto nie był się w stanie dostosować, ten nie przetrwał. A ci, którym się udało, zyskali nowe, niemalże niczym nieograniczone możliwości. Przynajmniej w początkowym okresie o sukcesie nie decydowały pozycja społeczna, układy czy bogactwo. Wygrywał ten, kto był silniejszy, sprytniejszy i bardziej bezwzględny. Z czasem wszystko zaczynało jednak wracać na dawne tory. Było to szczególnie widoczne w takich miejscach jak Kamieniec, gdzie mimowolnie przecinały się różne, formalnie walczące ze sobą światy.
Uosobieniem wykuwającego się w walce nowego ładu był przedstawiciel Gildii Kupieckiej o imieniu Ruben. Dzięki oficjalnej protekcji Unii Miast Ocalonych i nieoficjalnej kurateli Zakonu Czarnego Krzyża miał on wraz z podległymi sobie kupcami monopol na prowadzenie działalności bankowej i handel lekami. W imieniu władz wydawał również promesy na eksplorację strefy buforowej przez dryfterów. Tajemnicą poliszynela było to, że kupcy inwigilowali na rzecz Unii wszystkich mieszkańców tych ziem. Z jednej strony ludzi pokroju Rubena nienawidzono, głównie za lichwiarskie stawki kredytów i zdzieranie ostatniego grosza z osób potrzebujących leków, z drugiej zaś starano się nie wchodzić im w drogę – w końcu nigdy nie było wiadomo, czy Zakon nie stanie w ich obronie.
Ruben, pochodzący ze starego ormiańskiego rodu od wieków osiadłego na Podolu, był niskim, łysym, otyłym mężczyzną w wieku trudnym do określenia. Jego małe przekrwione oczy były wiecznie przymrużone, a z twarzy nigdy nie schodził mu obleśny uśmieszek. Słabościami tłuściocha były alkohol i dziwki z czerwonych karczm, jak popularnie określano zakazane przez prawo burdele. Unia przymykała oczy na ich działalność, nawet na swoim właściwym terytorium, gdyż zdawano sobie sprawę, że społeczeństwo musi gdzieś dawać upust żądzom i nałogom.
Kupiec oprócz prowadzenia interesów Gildii służył także jako informator Zakonowi Czarnego Krzyża. Do jego obowiązków należało aktualizowanie listy wszystkich podejrzanych pojawiających się w Kamieńcu i okolicach. Jako wprawiony konfident nie ograniczał się do tworzenia banalnych spisów, lecz z zapałem godnym lepszej sprawy spisywał dokładne charakterystyki wytypowanych osób. To właśnie na podstawie jego donosów przedstawiciele Zakonu dokonywali zatrzymań i konfiskat majątków. Na początku swojej współpracy Ruben pobierał od braci skromne wynagrodzenie pieniężne, jednakże z czasem rozwinął swój biznes i znacznie lepszym motywatorem do działania stała się niewidzialna protekcja, a raczej przymykanie oczu na jego szemrane interesy.
Dziś Ruben miał jeden z tych dni, których serdecznie nienawidził i które sprawiały, że po jego tłustym dupsku spływały strużki potu. Oczekiwał dorocznej wizytacji komtura. O ile z przedstawicielami UMO mógł w miarę bezpiecznie pogrywać w swoje gierki, o tyle rozmowa z fanatykami religijnymi bardziej przypominała taniec na polu minowym… a on był cholernie ciężkim i niezręcznym tancerzem.
Przygotowując się na spotkanie, Ruben wdział specjalnie wyszykowane na tę okazję proste szaty. Po tylu latach współpracy doskonale wiedział, że lepiej nie drażnić ważnych braci zbytnim bogactwem czy wręcz przepychem. Niestety blady ślad po zegarku na opalonym nadgarstku był niemożliwy do ukrycia. Niemniej trzeba było iść.
Zgodnie z otrzymanym przez gońca poleceniem Ruben zjawił się przed bramą wejściową do twierdzy na długo przed południem.
– Czcigodny komtur raczył chcieć mnie widzieć – zameldował gwardzistom pilnującym wejścia do potężnego niegdyś zamku.
– Siadaj tu i czekaj na zawołanie. Jak tylko skończą się modły, ktoś po ciebie przyjdzie.
– Gdzie mam usiąść? – spytał kupiec, rozglądając się wkoło i nie znajdując nawet taboretu.
– Na dupie! – Łysy gwardzista z czarną opaską zamiast jednego oka tylko się zaśmiał.
Ruben, chcąc nie chcąc, usiadł na zimnej ziemi przy murze.
Oczekiwanie na audiencję dłużyło się niemiłosiernie. Co gorsza, gawiedź krzątająca się w pobliżu bramy z lubością spoglądała na nietypowy ubiór najważniejszego człowieka w miasteczku.
– A może mógłbym poczekać za bramą? – zwrócił się do strażników lekko już zmarznięty kupiec.
– Siedź, kmiocie, tam, gdzie ci kazaliśmy! Znamy takich jak ty! Uważacie się za nie wiadomo kogo, ale my tu jesteśmy po to, żeby wam przypomnieć, jak ten świat działa.
W końcu około południa po Rubena wyszedł jeden z młodszych braciszków.
– Komtur czeka.
Po dokładnym przeszukaniu przez gwardzistów ociekający potem kupiec został w końcu dopuszczony do wewnętrznych komnat. W obszernej sali ustawiono potężne biurko, za którym siedział komtur. Tym razem nie było jednak żadnego krzesełka, na którym można by spocząć. Nie wróżyło to niczego dobrego.
– Posłuchaj, Rubenie. Zakon ceni sobie twoje zaangażowanie, ale musisz się bardziej postarać.
– Staram się, wielebny, i… – zaczął mówić Ruben, lecz przerwał w pół zdania, widząc grymas na twarzy zakonnika.
– Jak już mówiłem, cenimy twoje zaangażowanie. Mając na względzie, że jesteś tak oddany sprawie, Zakon postanowił wysłać cię dalej w głąb tego plugawego kraju.
Oczy kupca rozszerzyły się w wyrazie przerażenia.
– Ależ wielebny! Ja się nie nadaję na takie eskapady, tutaj się bardziej przysłużę Zakonowi.
– Jeszcze ci nie wyłuszczyłem, gdzie i po co, a ty już stwierdzasz, że się nie nadajesz. Trochę wiary w siebie, Rubenie – powiedział łagodnie mnich, ale gdzieś w jego głosie majaczyła groźba. – Pojedziesz…
– Dalej jest już tylko Dzika Ziemia, a tam anomalie i…
Uderzenie pięści w stół uciszyło kupca.
– Nigdy więcej mi nie przerywaj, lichwiarski pomiocie! To nie jest prośba! Zapomniałeś, z jakiego gówna Zakon cię wyciągnął. W każdej chwili możemy wrócić do tej sprawy!
Kupiec zadrżał jak świńska galaretka, a krople potu wystąpiły mu również na czoło. Nawet już nie ukrywał przerażenia.
W tym momencie dało się słyszeć stukot końskich kopyt na dworze. Zakonnik spojrzał przez okno. Na podwórzu zaroiło się od jeźdźców. Mnich skierował się do drzwi, nawet nie racząc spojrzeć na przerażonego Rubena.
– Dokończymy rozmowę później – stwierdził beznamiętnie. – Warta! Zaprowadźcie tego knura na dziedziniec. Niech się przemyje przy studni, bo za chwilę zasmrodzi mi całą komnatę.
Po chwili Ruben był już na zewnątrz. Drżącą ręką sięgnął po cebrzyk z wodą stojący przy studni i pociągnął spory łyk. Wiedział, że komtur nie zmienia zdania.
– Za co? Tak dobrze mi się tu żyło… Za co? – wybuczał zrozpaczonym głosem.
Rozdział I
Kijów i jego uroki
Noc dobiegała końca. Choć letnie słońce majaczyło jeszcze za horyzontem, to można już było zobaczyć kontury drzew. Uaktywniły się również komary, które coraz bezczelniej zaczynały latać koło twarzy. Naciągnięcie moskitiery nie na wiele się zdało, bo mimo iż krwiopijcze bestie nie były w stanie ukąsić, to jednak natrętnym bzyczeniem przeszkadzały w spaniu.
– No i chuj strzelił dalsze spanie – mruknął do siebie Kent, powoli podnosząc się na łokciach.
Jego wyprawa do pozostałości Kijowa nie przyniosła oczekiwanych rezultatów. Miasto jak miasto, choć raczej chciałoby się powiedzieć: ruiny jak ruiny. Dwóch dryfterów, których spotkał po drodze, miało rację – z dawnej potęgi pozostały jedynie otoczone morzem gruzów wyspy ocalałej zabudowy. Dokładnie było widać, gdzie spadały głowice jądrowe. Teraz, po latach, promieniowania praktycznie już nie było, a to, co pozostało, było dobrze zagospodarowane przez ocalałych mieszkańców. Życie skupiało się wzdłuż dawnych dolinek niewielkich rzeczek i głównych ciągów komunikacyjnych. O klasycznym szabrowaniu nie było mowy, gdyż każda z ocalałych wysepek zabudowy miała swoich gospodarzy. Zresztą nawet gdyby coś udało się zwędzić, to i tak przecież daleko tego na własnym grzbiecie nie zaniesiesz.
Po niespełna dwóch dniach w mieście Kent czuł się znużony. Za noclegi w ochranianych pomieszczeniach z dostępem do wody pitnej żądano horrendalnych stawek. Tak jak mu radzono, udał się na położone na Dnieprze wyspy. Po zniszczeniu zapór rzeka zmieniła nieco koryto, ale porośnięte drzewami wyspy pozostały. Zmyło jedynie słynne niegdyś plaże. Ocalała również kładka wybudowana dla pieszych i rowerzystów, po której można się było dostać suchą nogą na zadrzewione wyspy, nazywane przed wielkim kataklizmem Hydroparkiem. Jak powiadano, jeszcze kilka lat temu najwygodniej można się tu było dostać poprzez most, którym przed wielkim wybuchem jeździło metro, ale po stu latach zwyczajnie rozpadł się ze starości. Taka specyfika regionu…
Z punktu widzenia dryftera nadbrzeżne zarośla były znacznie lepszym środowiskiem do spania niż opanowane przez mutanty ruiny. Nawet w dzień mało kto się kręcił w tych miejscach, mimo że teoretycznie było bezpiecznie. Na drogach prowadzących do pozostałości miasta stały nawet specjalne tablice z ostrzeżeniami o tym, żeby kategorycznie nie zbliżać się do kanałów i tuneli metra, które zostały opanowane przez mutanty. Niestety niewielu potrafiło je przeczytać, bo powszechnie panował tu analfabetyzm. Do tego gady te wychodziły na żer nocą i grasowały w najbliższej okolicy. Na szczęście nie było tu ani pogrobowców, ani żerłaków, bo te z niemałym trudem wybiła miejscowa społeczność. Mimo to spanie w ruinach, gdzie podgryzać mogły szczury wielkości kotów oraz inne plugastwo kanałowe, nawet niemające jeszcze nazwy, średnio się Kentowi widziało. Za to w zaroślach przy rzece był u siebie – zwłaszcza że ludzie z miasta słabo sobie radzili w „zielonce” i bali się tu nocą zapuszczać. Tylko te komary były coraz bardziej natarczywe…
Po szybkim spakowaniu swojego dobytku dryfter spojrzał jeszcze raz przez zarośla na rzekę i zacumowane przy drugim brzegu statki, po czym ruszył w stronę miasta. Dzielnice położone wysoko na górze zdążył zwiedzić poprzedniego dnia. Choć żyłka awanturnika sprawiała, że bardzo go to korciło, to instynkt samozachowawczy odradzał mu schodzenie do metra. Zwłaszcza że w nocy zmutowane bestie ewidentnie polowały na siebie nawzajem, co zresztą było słychać nawet na wyspach. Cóż, dźwięk po wodzie dobrze się niesie…
Jedynym sensownym rozwiązaniem na spędzenie dnia było przespacerowanie się na w miarę niezniszczony Padół – dzielnicę, w której znajdował się port rzeczny i potężny bazar. Po minięciu ruin dawnego dworca rzecznego Kent wszedł na długą ulicę prowadzącą do największego w mieście bazaru. Część budynków była nawet nieźle zachowana, choć sądząc po szyldach i wyrzucanych przez okna kondomach, które jakimś cudem były jeszcze dostępne w nieograniczonej ilości, domy te służyły raczej do nocnych rozrywek. Pomimo wczesnej pory ruch był dość duży. Od rzeki w stronę placu zwanego Kontraktowym ciągnęły fury wypełnione różnorakim towarem. Z tego, co opowiadano Kentowi, to poważni hurtownicy i kupcy z dalekich stron dobijali targu w starym budynku dawnej giełdy. Do środka nie wpuszczano plebsu i osób postronnych. Tam odbywały się poważne transakcje. W ich wyniku właścicieli zmieniały całe wozy, a czasami nawet i łodzie z towarem. Łodzi w porcie rzecznym było pełno: od plastikowych żaglówek pamiętających czasy sprzed wielkiego wybuchu, poprzez zwykłe małe łódki napędzane wiosłami, aż po najpopularniejsze kozackie czajki, które dominowały zarówno wielkością, jak i liczebnością. Z opowieści bardziej doświadczonych dryfterów Kent wiedział, że była to prosta konstrukcja pamiętająca nie tylko czasy sprzed wielkiej emisji, ale jeszcze starsze. Łodzie te budowano w każdym porcie i każdej mniejszej lub większej mieścinie na całej długości Dniepru. Proces ich budowy dla wprawnych szkutników trwał jedynie dwa–trzy tygodnie, w zależności od wielkości łodzi. Były to konstrukcje tanie, a jednocześnie wyrafinowane w swej prostocie. Kolosalny ich plus stanowił w obecnych czasach łatwy i wręcz nieograniczony dostęp do budulca, czyli drewna lipowego z lasów, które gęsto rozrosły się po obu wyludnionych stronach rzeki.
Po dojściu do budynku dawnej giełdy, gdzie tak jak dawniej dokonywano poważnych transakcji handlowych, Kent na chwilę przystanął przy pilnowanym przez ochroniarzy wejściu.
Dryfter zdawał sobie sprawę, że do budynku giełdy nikt go nie wpuści, więc skierował się w stronę położonego nieopodal bazaru. Targ przeznaczony był dla pospólstwa i pracowników technicznych. Sprzedawano tam towary w detalu i zamiast napuszonych bogatych kupców zachowujących się, jakby im ktoś wsadził kij w dupę, byli tam zwykli ludzie wystawiający swoje mniej wartościowe rzeczy. Można było kupić dosłownie wszystko, przy czym oferta cały czas się zmieniała, tak samo jak handlujący ludzie. Jeżeli miałeś czas, to mogłeś polować na okazję, jeżeli zaś ci go brakowało, musiałeś się zdać na profesjonalnych handlarzy, którzy w ramach swoich wąskich specjalizacji skupowali od przyjezdnych interesujący ich towar.
Spacerując wzdłuż straganów rozłożonych przy ścianach zrujnowanych budynków wokół dawnego placu Kontraktowego, Kent nie trafił na nic ciekawego. Sprzedawano głównie ubrania, łyżki, noże i garnki. W końcu u starej przekupki trafił na kolekcję staroci. Wśród różnych bibelotów wybrał niewielką broszkę.
„Prezent jak znalazł”, uznał Kent, a jego myśli na chwilę opanowały wdzięki pewnej dziewczyny, której nigdy nie miał dość. W końcu głupio ją tak ciągać do łóżka bez niczego…
Po dokonaniu transakcji, połączonej z kłótnią o wartość srebrnej monety wybitej z okazji trzydziestolecia PRL, Dryfter podszedł jeszcze do niewielkiego sklepiku zlokalizowanego w ruinach dawnego uniwersytetu. Sprzedawano tam książki. Kent od dziecka lubił literaturę, nauka języków obcych nie sprawiała mu problemów, najlepiej jednak dogadywał się ze Słowianami, choć z czytaniem wschodnich alfabetów miał spore kłopoty. W małym pomieszczeniu, do którego wszedł, ogromne wrażenie robiła obfitość książek skradzionych z dawno już nieistniejących księgarń i uniwersyteckich bibliotek. Wzrok przyciągały szczególnie stare ilustrowane wydania atlasów. Niestety dla dryftera miały podstawową wadę – były cholernie ciężkie.
Rozglądając się uważnie po sklepie, dostrzegł w koncie niepozorne pudełko z mapami.
– O kurwa! – zaklął z cicha z nieukrywanym podziwem, zerkając na sprzedawcę, czy zauważył jego nieoczekiwane podekscytowanie.
Przygarbiony sprzedawca stał akurat tyłem, ale po chwili się obrócił, ukazując starą pomarszczoną twarz wyrażającą znudzenie. Mężczyzna na oko miał siedemdziesiąt lat, ale szybkość, z jaką się zbliżył, dawała do myślenia.
– Kartografia jest liczona podwójnie – zareagował szybko w mieszanym języku buforu sprzedawca. – No chyba że weźmie pan większe ilości, to się będziemy mogli potargować… Nie radzę kombinować, bo… – W tym momencie rozchylił poprzecieraną na rękawach marynarkę i pokazał starego poczciwego makarowa.
– Rozumiem, spokojnie, nie ma strachu, uczciwie zapłacę za wszystkie przedmioty – stwierdził po ukraińsku Kent, chcąc przełamać pierwsze lody i przymilić się handlarzowi.
– Przepraszam. Akcent macie nie nasz, ale taki bardziej zachodni, jakby z terenów, gdzie kiedyś była Polska? Chociaż jakie to dzisiaj ma znaczenie… – odpowiedział łagodniej starzec, machając od niechcenia ręką.
– Tak, urodziłem się tam i zgadzam się z wami, że dzisiaj to już nie ma znaczenia. Liczy się to, czy jesteś człowiekiem, czy już tylko potworem o wyglądzie człowieka – odpowiedział Kent.
– Właśnie… Mutantów i potworów tu mamy pod dostatkiem, ale niestety najgorsi są ci przypominający do złudzenia ludzi. Skąd znasz naszą mowę? – zainteresował się mężczyzna.
– Od koleżanek ze szkoły. Niektóre były wyjątkowo uzdolnione językowo, jeśli wiecie, o czym mówię…
Sprzedawca wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ale było warto? – zapytał.
– Owszem, liznęło się trochę tego i owego, a i przy okazji się człowiek języka poduczył – zażartował dryfter, ucinając w ten sposób temat, i mimowolnie się rozejrzał. Jego przeszłość była na tyle barwna, że musiał ją ukrywać przed wścibskimi, bo raz, że był dezerterem, a dwa, dość poważnie narozrabiał, zanim zdezerterował…
– Są kobiety do kochania i kobiety do ruchania – rzucił łamanym polskim stary sprzedawca.
Starzec doskonale musiał sobie zdawać sprawę, że szkół jakichkolwiek, w tym zwłaszcza powszechnych, już wiele lat temu zakazano. Zostały tylko te prowadzone przez Zakon, a tam nie przyjmowano obdartusów bez polecenia i koneksji.
– O! Widzę, że nie muszę się wysilać, bo szanowny pan wszystko rozumie. – Kent odwzajemnił uśmiech. – Ja tych kobiet do kochania jeszcze nie spotkałem.
– Rozumiem aż za wiele… Jestem wnukiem profesora, który niegdyś był wykładowcą na tej uczelni. Ja niestety nie miałem szans na akademickie wykształcenie jak mój dziadek. Urodziłem się już po wielkim kataklizmie. Na szczęście mój ojciec też był belfrem, więc uczyłem się w odbudowywanej przez nich szkole. A potem Zakon wprowadził zakaz nauki i zakaz posiadania wszelkich książek. – Tym razem sprzedawca zamilkł i rozejrzał się mimowolnie, nim podjął wątek. – Co prawda w Kijowie nie widziano jeszcze Czarnej Gwardii, ale informacje o jej podejściu do ludzi mających książki lub co gorsza umiejących czytać już do nas dotarły.
– Zgadza się. Im bliżej Ściany Ocalenia, tym uścisk Zakonu mocniejszy – odparł Kent. – Może jednak dla własnego bezpieczeństwa schowajcie lepiej te książki, żeby wam tu jakiej krucjaty nie urządzili…
– Tutaj nie dojdą. Boją się anomalii czasowych. Zresztą i tak już stary jestem, a przecież tych książek ze sobą na tamten świat nie zabiorę. Bardziej zależy mi na tym, by ta wiedza przetrwała wśród ludzi. A po tobie widać, żeś człowiek gramotny. Więc sprzedam ci to, czego potrzebujesz, za rozsądną cenę.
Dyskusje ze sprzedawcą zajęły Kentowi blisko dwie godziny. Ostatecznie stanęło na tym, że za złotą carską „świnkę”, zaszytą w kołnierzu mocno już zużytego munduru, udało mu się nabyć komplet map topograficznych dawnej Ukrainy, kilka map samochodowych Europy i szkolny atlas geograficzny. Dla mieszczuchów, w większości analfabetów, były to przedmioty bezwartościowe, co najwyżej wykorzystywane do pakowania świeżego mięsa lub wycierania dupy po sraniu, ale dla pokonujących duże odległości dryfterów miały one niebywałą wręcz wartość. Szczególnie cenna była jedna niepozorna mapa w postaci arkusza, na którym ktoś kilkakrotnie coś przekreślał i poprawiał długopisem.
Po pożegnaniu się z wiekowym profesorem – jak go w myślach nazwał Kent – wyruszył w drogę powrotną. Na zachód z miasta najwygodniej było wydostać się szosą na Żytomierz albo przejściami wzdłuż dawno nieczynnych i zarośniętych linii kolejowych na Fastów lub Korosteń. Pierwsza trasa była wygodniejsza, jednakże później zaczynał się problem z przeprawami przez rzeki. Zawalone mosty stanowiły poważną przeszkodę, zwłaszcza o chłodnej porze roku. Trzeba było liczyć na flisaków, którzy za drobną opłatą przewozili ludzi na drugi brzeg. Marsz wzdłuż torów był bardziej wyczerpujący, za to jeżeli szło się samemu bez towaru, to dość łatwo można było pokonać rzeki po zawalonych mostach kratownicowych, które wystawały na kilka metrów ponad lustro wody. Jako że latem przeprawa przez stosunkowo niewielkie rzeki nie stanowiła większego problemu, Kent, wnikliwie przyglądając się świeżo zakupionej mapie topograficznej, zdecydował się na dawną szosę żytomierską.
Rzeczka Irpeń była nawet ciepła i przyjemna, więc postanowił się wykąpać. W końcu zmierzał do dziewczyny, dla której kupił w Kijowie broszkę. Z charakteru była ona co prawda dość wredna i uparta, ale za to w łóżku – niedościgniona, co z punktu widzenia Kenta wynagradzało wszelkie niedogodności.
Po przeprawie przez rzekę dryfter ruszył dalej na zachód. Kolejny dzień marszu minął bez problemów. Następnego dnia o poranku zastała go jednak potężna burza. Dawno nie widział takich opadów. Teoretycznie można było je przeczekać, ale szkoda było czasu. W końcu niósł unikatową broszkę, za którą mógł się spodziewać czegoś ekstra.
Ku zaskoczeniu Kenta po wyjściu ze strefy opadów zrobiło się potwornie zimno. Sądząc po liściach na otaczających drzewach, a raczej ich braku, zmieniła się również pora roku. Owszem, udając się do Kijowa, miał na uwadze anomalie czasowe, ale nie przypuszczał, że mogą być aż tak widoczne. Przemoczone w letniej ulewie ubranie trzeba było zdjąć. Na szczęście w plecaku miał zapasową bieliznę termiczną i awaryjne ocieplane ponczo, które czasami w okresie letnim wykorzystywał zamiast śpiwora.
Dalsza droga w stronę Berdyczowa napawała go coraz to nowymi obawami. Po pierwsze, nie tak dawno ludny trakt był teraz całkowicie pusty. Po drugie, asfaltowa szosa, którą szedł dosłownie dwa tygodnie temu, była niemalże całkowicie zniszczona. Dosłownie dziura na dziurze. Na piechotę dało radę przejść, ale wytyczone wzdłuż resztek asfaltu gruntowe drogi dobitnie świadczyły o tym, że cięższe wozy wolały jeździć jak przed wiekami po w miarę równym piachu. Coś tu ewidentnie nie grało…
Po kolejnych dwóch dniach marszu Kent skręcił przed Żytomierzem w stronę Berdyczowa.
„Jeszcze doba i się porządnie wykąpię, najem, a może nawet coś użyję”, uznał dryfter i na chwilę na jego twarzy zagościł uśmiech. Niestety w miarę zbliżania się do miasteczka zaczynały go dopadać coraz bardziej niepokojące myśli. Przydrożne drzewa, które mijał, idąc w tamtą stronę, były znacznie większe. Na miejscu lubianego przez podróżnych szynku został jedynie pusty plac porośnięty samosiejkami brzozy.
„Nawet gdyby spłonął, to powinny zostać jakieś zgliszcza”, doszedł do wniosku Kent, przeczuwając najgorsze, choć jeszcze tę myśl starannie od siebie odpychał.
W końcu udało mu się dotrzeć do celu. Miasto wydawało się znajome, ale ludzie byli jacyś inni – inaczej odziani… Budynki też wyglądały trochę nietypowo. Wielu znanych mu miejsc po prostu nie było… Dryfter już wiedział, że stało się to, co przeklinał każdy podróżny na ziemi niczyjej…
Po dojściu do centrum Kent w pierwszej kolejności udał się na pocztę w celu sprawdzenia swojej skrytki. A nuż ktoś coś przesłał?
Zbliżając się do budynku, zauważył kolejne niepokojące zmiany. Elewacja była pociągnięta tynkiem, na łańcuchu wisiała imitacja dużej koperty, a szyldy zmieniono na język buforu. Niżej co prawda widniały napisy po hebrajsku, angielsku i ukraińsku, ale wyglądało to co najmniej dziwnie.
Po wejściu do środka poczty podbiegł do niego młody chłopak w żydowskim chałacie.
– Czym mogę jaśnie panu dryfterowi służyć? – zapytał z charakterystycznym akcentem.
Po tym krótkim zdaniu Kent już wiedział, że zmienił się właściciel.
– Chciałem dostać się do swojej skrytki. Tu mam klucz i pokwitowanie – powiedział, wyciągając klucz i kawałek kartki.
– Uuu, panie. Pan masz stare klucze i kwity. Od ponad dwudziestu lat się takich nie używa.
– Od ilu lat? – żachnął się Kent i poczuł gęsią skórkę na rękach. – Który mamy teraz rok? – wydukał.
– Sto trzydziesty trzeci nowej ery! Sądząc po kwitach, pana subskrypcja ostatecznie wygasła w roku sto jedenastym – odpowiedział mocno zaskoczony młodzieniec, który z niedowierzaniem dalej oglądał klucz Kenta.
– Który, kurwa?! – powtórzył mocno zaskoczony Kent.
– Sto trzydziesty trzeci nowej ery, panie dryfter – odparł młodzieniec przestraszony zachowaniem Kenta. Odrywał wzrok od klucza i patrzył z coraz większą obawą na Kenta stojącego po drugiej stronie lady.
– A co się stało z rzeczami z mojej skrytki? Czy przychodziła jakaś korespondencja? – z trudem wyszeptał Kent, powoli składając zdanie.
– Skąd ja mam wiedzieć? Ja tu tylko pracuję, i to od niedawna, a pan się mnie pyta o rzeczy sprzed mojego urodzenia. Zgodnie z regulaminem przedmioty i listy z nieopłaconych skrytek przechowywane są przez pięć lat. Po tym czasie trafiają na licytację, a to, czego nikt nie chce kupić, jest komisyjnie niszczone. Wynajmując skrytkę, sam pan się przecież zgodził na zapisy regulaminu. To jest porządny geszeft. Nawiązujemy do wielowiekowej tradycji naszego miasteczka. A pan szanowny musiał widocznie wpaść w anomalię czasową. One są ostatnio w wielu miejscach.
– Anomalie… – wyszeptał Kent, który teraz dopiero przyjął do wiadomości, że wpadł w dziurę czasową, i to nie na miesiąc i nie na dwa.
– Jak już mówiłem, mamy regulamin…
– Kurwa! – przerwał mu bezceremonialnie dryfter. – Jaki regulamin? Przecież nic nie podpisywałem. Wołaj mi tu Pidorenkę! – krzyknął, nie panując nad nerwami.
– Kogo?
– Pidorenkę! Właściciela tego burdelu!
Chłopak się trochę cofnął i zbladł jak ściana. Widać było, że wybuch złości Kenta teraz już go przeraził.
– Aj! Dawna historia! Ze dwadzieścia lat temu Pidorenko narobił długów, okradł skrytki swoich klientów i uciekł do wschodniodnieprzańskiej anomalii ze spowolnionym czasem. Wydawało mu się, że tam będzie mógł latami cieszyć się bogactwem. Niestety trafił na cwaniaków lepszych od siebie.
– Dlaczego niestety? Przecież chyba dobrze, że go załatwili?
– Co z tego, że go załatwili? Pieniędzy nie udało się odzyskać. Jakby go nasz pościg dopadł, to byłaby i słuszna kara, i pieniądze odzyskane. A tak to nasi chłopcy sami musieli się ucieczką salwować.
– Czyli wszystko przepadło?
– Przepadło! Ale to nie nasza wina. Teraz firma działa solidnie, pod nowym szyldem. To porządny interes! Dbamy o naszych klientów! Tak że gdyby szanowny pan dryfter znów się nieco dorobił i potrzebował wynająć skrytkę, to serdecznie zapraszamy. A i na wypadek wpadnięcia w jakieś dziwne anomalie możemy zaoferować stosowne ubezpieczenie. Niedrogo, tylko pięć procent w skali roku od wartości depozytu…
Kent nic nie odpowiedział. Nie dość, że stracił swoje oszczędności, to jeszcze się okazało, że zmarnował kupę czasu. I to dosłownie – zdawał sobie doskonale sprawę, że wpadł w dziurę czasową, ale nie myślał, że minęło aż dwadzieścia lat.
– Kurwa mać! – Dryfter ponownie zaklął na głos, uderzając pięścią w blat. Odwrócił się do drzwi wejściowych i ruszył wolno w ich kierunku.
– Proszę o nas pamiętać! – zakrzyknął jeszcze chłopak. – Zawsze jesteśmy do usług szanownego pana dryftera!
Kent nie zareagował. Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. Przez chwilę stał otępiały przed budynkiem. W końcu przez głowę przeszła mu myśl, że mogą być też dobre strony tej dwudziestoletniej przerwy w życiorysie…
„A nuż widelec Zakon o mnie zapomniał?”, przeleciało mu przez głowę, ale i ta nadzieja jakoś nie uspokoiła jego wzburzonych nerwów. Z wściekłości kopnął niewidocz- ny mały kamień na ziemi i mocno wkurzony postanowił przejść się po mieście, by poszukać czegoś do zjedzenia. Niestety po dawnych knajpkach nie było śladu. Budy, w których się mieściły, albo zostały rozebrane, albo przebudowane na niewielkie sklepiki z przysłowiowym mydłem i powidłem. Jedynie dom uciech w dawnym klasztorze nadal funkcjonował w niezmienionej formie. Tam się jednak nie można było najeść… Na szczęście w dniu, w którym Kent pojawił się w miasteczku, odbywał się jarmark, na którym nie brakowało stoisk z żarciem. Dryfter musiał użyć swoich zaskórniaków. Za srebrną monetę z Piłsudskim udało mu się nabyć bochenek chleba, kawałek słoniny i kilka cebul.
Posiłek spożył na zrujnowanych schodach prowadzących do nieczynnej szkoły, a w zasadzie ruin po budynku szkolnym. Kiedy zaspokoił głód, ruszył na dalsze zwiedzanie bazarku. Przechadzając się pomiędzy straganami, zwrócił uwagę na znajomo wyglądającą kobietę. Blondynkę o pięknych rysach twarzy, długich, lekko kręconych włosach związanych w kitkę. Miała około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu i choć była dobrze po czterdziestce, to nadal wyglądała pociągająco. Nie była zbyt szczupła, po prostu, jak to się mówi: nie było jej ani za dużo, ani za mało. Nosiła krótką skórzaną kurtkę, spod której było widać talię wyraźnie zarysowaną mocno opiętą sukienką sięgającą połowy uda. Z dużego dekoltu wylewał się dość pokaźny, choć już nieco opuszczony biust. Całości stylizacji dopełniały wysokie oficerki podkreślające kształt nóg.
W pewnym momencie kobieta gwałtownie się odwróciła i dostrzegła go.
– Kaja? – spytał z niedowierzaniem dryfter.
Zaczepiona zmrużyła oczy. Widać było po jej twarzy, że próbuje sobie przypomnieć, skąd zna tego człowieka. W końcu jednak go rozpoznała, czego dowodem było zamaszyste uderzenie otwartą dłonią w prawy policzek.
– Kent! Ty świnio! Miałeś wrócić z Dzikiej Ziemi za dwa tygodnie, a nie było cię dwadzieścia lat.
– Kaja… znaczy się, pani wybaczy, ale… ja chyba nieświadomie trafiłem na anomalię czasową – dukał nieskładnie Kent, rozmasowując piekący policzek.
– Ja ci dam, gnoju, pani… miałeś się ze mną ożenić. Trzy lata czekałam… najlepszy okres mojego życia poświęciłam… a ty do mnie teraz mówisz: pani?
To mówiąc, kobieta zamaszyście uderzyła go w lewy policzek.
– Ale Kaja, to nie moja wina! – Dryfter odskoczył na jakieś dwa metry od kobiety.
– O kurwa, Kent! Ty się nic nie postarzałeś, jakbyś miał dalej dwadzieścia pięć lat – wystękała, wytrzeszczając oczy. Dopiero teraz dotarło do niej, że dawny kochanek wyglądał nadal młodo i biologicznie postarzał się tylko o dwa tygodnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Los sprzyja odważnym (łac.). [wróć]