Trylogia Baztan. Ofiara dla burzy - Dolores Redondo - ebook + książka

Trylogia Baztan. Ofiara dla burzy ebook

Dolores Redondo

4,6

Opis

Widowiskowy finał trylogii kryminalnej Baztán zekranizowanej przez Netflix.

Minął zaledwie miesiąc od zakończenia poprzedniego śledztwa Amaii Salazar.

Rodzina i koledzy z policji usiłują zapomnieć o tym, co się zdarzyło. Jedynie Amaia nie może zaznać spokoju. By nie myśleć o problemach, ucieka w pracę.

Jedna z sąsiadek z Elizondo składa doniesienie, że nagła śmierć wnuczki, oficjalnie uznana za łóżeczkową, może mieć inną przyczynę. Jej zdaniem dziewczynkę zabił Inguma, demon, który dręczy śpiących koszmarami, paraliżuje i dusi.

Amaia odkrywa, że w przeszłości w dolinie Baztán w podobnych okolicznościach zginęło wiele niemowląt. Czyżby istotnie zabijała je mitologiczna bestia?

Niepowtarzalny klimat, w którym świat rzeczywisty miesza się z fantastycznym, magnetyczna atmosfera baskijskich legend i pełna napięcia, oryginalna fabuła nie pozwalają oderwać się od tej książki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 627

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (169 ocen)
106
54
7
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annakrak

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała!
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

15/10
00
WieslawaGlowacka1

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!
00
Rednaxela

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Trudno się oderwać. Baskijskie wierzenia oraz inspektor Salazar wciągają bez reszty w lekturę.
00
justyna_gazda

Nie oderwiesz się od lektury

nie zawiodłam się! wciagajaca!
00

Popularność




1

Lampka stojąca na komodzie oświetlała pokój ciepłym różowawym światłem, które mieniło się różnokolorowo w miejscach, gdzie przeświecało przez delikatne malunki wróżek ozdabiające abażur. Z półki wiszącej na ścianie kolekcja pluszowych zwierzątek obserwowała błyszczącymi koralikowymi oczkami intruza, który w milczeniu przyglądał się śpiącemu spokojnie niemowlęciu. Uważnie wsłuchał się w głos z telewizora dochodzący z sąsiedniego pokoju i w głośny oddech kobiety, która spała na sofie, oświetlona zimnym poblaskiem ekranu. Rozejrzał się po sypialni jak w zachwycie, uważnie badając każdy jej szczegół, jakby w ten sposób mógł sobie przywłaszczyć i na zawsze zachować tę chwilę, jakby się miała stać jego skarbem, którym będzie się mógł wiecznie cieszyć. Zachłannie i w pełni świadomie starał się wryć w pamięć deseń pastelowej tapety, widok ramek ze zdjęciami i podróżnej torby z pieluszkami i ubrankami, a potem spojrzał w stronę łóżeczka. Całe jego ciało przeniknęło coś podobnego do nagłego oszołomienia alkoholem, a w jego żołądku zaczęły wzbierać mdłości. Dziewczynka spała na pleckach, ubrana we frotową piżamkę i po paszki przykryta kołderką w kwiecistej poszewce. Odsunął ją na bok, żeby ujrzeć ją całą. Odetchnęła przez sen, z jej różowych usteczek wylało się trochę śliny, spłynęło po policzku i zostawiło mokry ślad. Uniesione po obu stronach głowy pulchne rączki z rozwartymi dłońmi zadrżały lekko, a potem znów zastygły w bezruchu. Intruz westchnął, jakby naśladując niemowlę. Zalała go fala czułości, tylko na chwilę, na sekundę. To wystarczyło, żeby się poczuł lepiej. Wziął do ręki pluszaka, który siedział w rogu łóżeczka jak milczący strażnik posadzony tam przez kogoś, żeby strzegł dziecka. To był duży niedźwiadek o białym futerku, z czarnymi oczkami i wypukłym brzuchem. Niedobrana czerwona wstążka zawiązana na szyi zwisała aż po jego tylne łapki. Pogłaskał go delikatnie po główce, podniósł do twarzy i zagłębił nos w futerku pokrywającym brzuszek, żeby odetchnąć słodkawym zapachem nowej, drogiej zabawki.

Poczuł, że jego serce przyspiesza, a na skórze zaczyna się perlić pot. Nagle ze złością odsunął misia od twarzy i zdecydowanym ruchem przycisnął go do twarzyczki niemowlęcia. Przykrył nosek i usta. Potem po prostu nacisnął trochę mocniej.

Rączki dziewczynki zadygotały, uniosły się ku niebu. Jeden z jej paluszków lekko musnął jego nadgarstek i już po chwili zdawało się, że zasnęła głębokim, spokojnym snem, jej mięśnie zwiotczały, a rozłożone jak rozgwiazdy dłonie opadły na materac.

Podniósł pluszową zabawkę i przyjrzał się buzi dziewczynki. Nie było na niej widać cierpienia, jedynie na czole, między brwiami, dostrzegł lekkie zaczerwienienie, pewnie ślad po nosie niedźwiadka. Światło życia zgasło na jej twarzy. Poczuł wyraźniej, że jest już tylko próżnym naczyniem. Znów podniósł zabawkę do twarzy, żeby odetchnąć jej zapachem, teraz wzbogaconym przez aromat dziecięcej duszyczki. Doznanie było tak słodkie i wspaniałe, że oczy napełniły mu się łzami. Westchnął w podzięce, poprawił przekręconą wstążkę i odstawił zabawkę na miejsce, w nogi łóżeczka.

Nagle poczuł, że musi się spieszyć, jakby nagle zdał sobie sprawę, że zbyt długo tam stoi. Wychodząc, odwrócił się tylko raz. Światło lampki zalśniło w kilkunastu parach oczu pluszowych zwierzątek, które patrzyły na niego z półki ze zgrozą.

2

Amaia już od dwudziestu minut siedziała w samochodzie i obserwowała dom. Silnik był wyłączony i wewnętrzną stronę szyb pokrywała mgiełka, co w połączeniu z padającym deszczem sprawiało, że zarys fasady o ciemnym belkowaniu przedstawiał się dość niewyraźnie.

Przed drzwiami zatrzymał się mały samochód. Wysiadł z niego młody chłopak. Rozłożył parasol, nachylił się nad siedzeniem pasażera, wziął z niego zeszyt, coś w nim sprawdził i wrzucił go z powrotem do środka. Przeszedł na tył, otworzył bagażnik, wyciągnął z niego płaski pakunek i ruszył do wejścia.

Podbiegła do niego w chwili, gdy naciskał dzwonek.

– Przepraszam, kim pan jest?

– Opieka społeczna. Przywozimy mu codziennie obiad i kolację – odparł, wskazując na plastykową tackę owiniętą w folię. – Nie wychodzi z domu i nie ma nikogo, kto mógłby się nim zająć – wyjaśnił. – Pani jest z rodziny? – zapytał z nadzieją.

– Nie – odparła. – Jestem z Policji Statutowej.

– Aha – powiedział, całkiem tracąc zainteresowanie.

Znów nacisnął dzwonek i zbliżając usta do szpary w drzwiach, krzyknął:

– Panie Yáñez, to ja, Mikel, z opieki społecznej, pamięta mnie pan?! Przywiozłem obiad!

Drzwi się uchyliły, zanim skończył. Pokazała się wymizerowana, poszarzała twarz Yáñeza.

– No jasne, że pamiętam, jeszcze nie zdziecinniałem… I dlaczego, do diabła, pan tak głośno krzyczy? Głuchy też nie jestem – burknął ze złością.

– Oczywiście, że nie, panie Yáñez – odparł z uśmiechem chłopak, napierając na drzwi i mijając go, żeby wejść do środka. Amaia włożyła rękę do kieszeni i wyciągnęła odznakę.

– Nie ma potrzeby – powiedział Yáñez. Rozpoznał ją. Odsunął się trochę, żeby ją przepuścić.

Był ubrany w płócienne spodnie i gruby sweter. Narzucił na niego włochaty szlafrok. W niewyraźnym świetle ledwie przenikającym przez opuszczone żaluzje i dochodzącym do sieni Amaia nie była w stanie określić jego koloru. Poszła za nim do kuchni. Świetlówka zamigotała kilka razy i zapłonęła bladym światłem.

– Ależ, panie Yáñez! – wykrzyknął chłopak zbyt głośno. – Nie zjadł pan wczoraj kolacji! – Stał przed otwartą lodówką i wkładał do niej owinięte folią pojemniki z jedzeniem. – Wie pan, że będę to musiał odnotować w raporcie. Jeśli potem lekarz będzie na pana krzyczał, proszę nie mieć do mnie pretensji. – Mówił tak, jak zwykło się przemawiać do małych dzieci.

– Odnotuj to sobie, gdzie ci się podoba – wymamrotał Yáñez.

– Nie lubi pan morszczuka w sosie? – Nie czekając na odpowiedź, ciągnął dalej: – Dzisiaj zostawiam panu mięso z ciecierzycą i jogurt. Na kolację tortillę i zupę, na deser biszkopt. – Odwrócił się, wrzucił na tackę kilka nietkniętych pojemników z jedzeniem, schylił się i wyciągnął spod zlewu niewielki worek ze śmieciami. Wydawało się, że jest w nim tylko kilka pustych opakowań. Zawiązał go i skierował się do wyjścia. W progu zatrzymał się na chwilę i znów się odezwał, znów zbyt głośno: – No dobrze, panie Yáñez, to wszystko. Smacznego i do jutra.

Kiwnął głową do Amai i wyszedł. Yáñez poczekał, aż drzwi trzasną, i dopiero wtedy się odezwał.

– Jak się to pani podoba? Dzisiaj zresztą zabawił wyjątkowo długo, zwykle wpada na dwadzieścia sekund i kiedy wchodzi, już marzy tylko o tym, żeby wyjść. – Mówiąc to, zgasił świetlówkę i przez chwilę było niemal całkiem ciemno. Skierowali się do saloniku. – Kiedy tu wchodzi, ze strachu jeżą mu się włosy na głowie, i nie mam mu tego za złe, bo ten dom istotnie przypomina cmentarz.

Obita pluszem brązowa kanapa była częściowo przykryta prześcieradłem, leżały na niej też dwa grube koce i poduszka. Amaia domyśliła się, że Yáñez na niej sypia, że w ogóle na tej kanapie spędza większość czasu. Koce były pokryte okruchami i widniały na nich żółtawe, zaschnięte plamy, chyba od jajek. Yáñez usiadł i oparł się o poduszkę. Amaia przyjrzała mu się uważnie. Minął miesiąc, od kiedy widziała go w komisariacie. Ze względu na podeszły wiek w oczekiwaniu na proces przebywał w areszcie domowym. Wychudł, a jego pociągła, podejrzliwa twarz stała się jeszcze bardziej koścista. Nadawało mu to wygląd nawiedzonego ascety. Włosy nadal miał krótko obcięte i był ogolony, ale spod swetra i szlafroka wystawała bluza od piżamy. Amaia zaczęła się zastanawiać, od kiedy się nie przebierał. W domu było bardzo zimno. Rozpoznała przenikliwy chłód pokojów nieogrzewanych od wielu dni. Kanapa stała przed wygasłym kominkiem i dość nowym, rywalizującym z nim wielkością telewizorem z przyciszonym dźwiękiem. Rzucał na pokój lodowatą niebieskawą poświatę.

– Czy mogę podnieść żaluzje? – spytała Amaia, kierując się do okna.

– Może pani robić, co pani chce, ale zanim pani wyjdzie, proszę wszystko zostawić tak, jak było.

Skinęła głową i przekręciła do pozycji poziomej żeberka drewnianych okiennic, żeby do wnętrza mogło zajrzeć wątłe, charakterystyczne dla doliny Baztán światło. Odwróciła się i stwierdziła, że Yáñez bez reszty skupił się na telewizorze.

– Panie Yáñez.

Wpatrywał się w ekran, jakby w pokoju nikogo nie było.

– Panie Yáñez.

Spojrzał na nią, trochę roztargniony i zagniewany.

– Chciałabym… – powiedziała, kierując się w stronę korytarza – …chciałabym rzucić okiem.

– Proszę, proszę – odparł, machając ręką. – Niech pani sobie obejrzy, co pani chce, ale proszę nie robić bałaganu. Ci policjanci, co tu byli, poprzewracali wszystko do góry nogami i dużo mnie kosztowało zaprowadzenie porządku.

– Oczywiście…

– Mam nadzieję, że potraktuje pani wszystko z takim poszanowaniem jak ten policjant, co tu przyszedł wczoraj.

– Wczoraj przyszedł do pana policjant?

– Tak. Bardzo uprzejmy. Zrobił mi nawet kawę z mlekiem, zanim sobie poszedł.

Dom był parterowy. Oprócz kuchni i saloniku były w nim trzy sypialnie i dość duża łazienka. Amaia otworzyła szafkę i spojrzała na półki, na których stały przybory do golenia, rolki papieru toaletowego i trochę lekarstw. W pierwszej sypialni na środku stało wielkie małżeńskie łoże. Wyglądało na nieużywane od lat. Było przykryte kapą w kwiatowy wzór, ten sam, który widniał na zasłonach, odbarwionych w miejscach, na które przez lata padały promienie słońca. Na toaletce i nocnych szafkach leżały koronkowe serwetki. Jeszcze wyraźniej poczuła się tak, jakby to była podróż w czasie. Czuła to, już kiedy wchodziła do tego pokoju, starannie urządzonego w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Niewątpliwie przez jego żonę. A on nic od tamtej pory nie zmienił. Wazony z plastykowymi kwiatami w absurdalnych kolorach przywiodły jej na myśl izby w skansenach, niegościnne i martwe, przypominające grobowce.

Druga sypialnia była niemal pusta. Pod oknem stała tylko maszyna do szycia, a obok wiklinowy kosz. Amaia doskonale pamiętała ten fragment protokołu przeszukania. Tak czy owak, otworzyła kosz i przyjrzała się resztkom tkaniny. Rozpoznała w nich barwniejszą i jaskrawszą wersję zasłon z pierwszej sypialni. Trzecia sypialnia była pokojem dziecięcym i taką nazwę nadano jej w protokole, bo właśnie tym była: pokojem dziesięcio-, może dwunastolatka. Pojedyncze łóżko było przykryte czystą białą kapą. Na półkach stało kilka książek z młodzieżowej serii, które pamiętała z własnego dzieciństwa, i zabawki. Niemal wszystkie były modelami do składania: statki, samoloty i kolekcja metalowych samochodzików ustawionych w rzędzie i starannie odkurzonych. Na drzwiach od wewnętrznej strony wisiał plakat z klasycznym modelem ferrari, a na biurku leżały stare podręczniki i plik spiętych gumką kart kolekcjonerskich z gwiazdami futbolu. Wzięła go do ręki i stwierdziła, że gumka wyschła i sparciała, popękała i wtopiła się w odbarwione kartoniki raz na zawsze. Odłożyła karty na miejsce, w myślach porównując wspomnienie mieszkania Berasateguiego w Pampelunie z tym lodowato zimnym pokoikiem. W domu były jeszcze dwa pomieszczenia: mała pralnia i dobrze wyposażony składzik, w którym Yáñez przechowywał narzędzia ogrodnicze i w otwartych drewnianych skrzynkach trzymał kartofle i cebulę. W rogu, przy drzwiach prowadzących na dwór, stał nieczynny piec gazowy.

Wzięła jedno z krzeseł stojących przy stole i postawiła je między starcem i telewizorem.

– Chcę panu zadać kilka pytań.

Yáñez sięgnął po pilota, którego trzymał pod ręką, i wyłączył telewizor. Patrzył na nią w milczeniu z wyrazem złości i zgorzknienia, który zawsze gościł na jego twarzy i sprawił, że od pierwszej chwili jak tylko go poznała, uznała, że po tym człowieku można się spodziewać wszystkiego.

– Proszę mi opowiedzieć o swoim synu.

Yáñez wzruszył ramionami.

– Jak się między wami układało?

– Był dobrym synem – odpowiedział zbyt szybko. – I robił to, co powinien robić dobry syn.

– Na przykład?

Tym razem chwilę się zastanowił, zanim odpowiedział.

– No cóż, dawał mi pieniądze, niekiedy jeździł po zakupy, przywoził mi jedzenie… Takie rzeczy…

– Z tego co wiem, było zupełnie inaczej. We wsi mówią, że po śmierci żony wysłał pan go za granicę, do szkół. Że przez całe lata nawet nie postawił tu nogi.

– Uczył się. Dużo się uczył i studiował. Dwa kierunki, doktorat. Jest jednym z najwybitniejszych psychiatrów w swojej klinice…

– Kiedy zaczął tu częściej zaglądać?

– A bo ja wiem? Jakoś przed rokiem…

– Czy kiedykolwiek przywiózł tu coś, co chciał tu przechować? Albo poprosił pana, żeby pan mu to schował gdzie indziej?

– Nie.

– Jest pan pewien?

– Tak.

– Zwiedziłam dom – powiedziała, rozglądając się. – Jest bardzo czysto.

– Muszę go utrzymywać w takim stanie.

– Rozumiem. Robi pan to dla syna.

– Nie, robię to dla żony. Wszystko wygląda tak jak wtedy, kiedy odeszła… – Twarz skurczyła mu się w grymasie bólu połączonego z odrazą. Siedział tak kilka sekund, nie wydając żadnego odgłosu. Amaia dostrzegła łzy spływające mu po policzkach i zrozumiała, że płacze.

– To jedyne, co mogę zrobić. Wszystko inne zrobiłem źle.

Jego spojrzenie błądziło bez celu od jednego przedmiotu do drugiego, jak gdyby poszukiwał odpowiedzi wśród zetlałych bibelotów stojących na półeczkach i stolikach. W końcu napotkało spojrzenie Amai. Schwycił brzeg koca i pociągnął go, zakrywając sobie twarz. Siedział tak przez chwilę bez ruchu, a potem z gniewem odrzucił koc, jakby się karał za słabość, którą okazał, płacząc przy świadku. Amaia była niemal pewna, że to będzie koniec rozmowy, ale on podniósł poduszkę, na której się opierał, i wyciągnął spod niej oprawioną w ramkę fotografię. Przyjrzał jej się z czułością, a potem jej ją podał. Ten gest przeniósł ją w czasie do tej chwili przed rokiem, kiedy osierocony ojciec podobnym gestem podał jej portret zamordowanej córki. On także wyjął go spod poduszki. Od tamtej pory nie widziała ojca Anne Arbizu, ale wspomnienie jego bólu odżyło i uderzyło ją z całą siłą. Pomyślała, że cierpienie jest w stanie wywołać podobne reakcje u dwóch tak odmiennych ludzi.

Ze zdjęcia uśmiechnęła się do niej niespełna dwudziestopięcioletnia kobieta. Amaia patrzyła na nią przez chwilę, a potem oddała zdjęcie Yáñezowi.

– Myślałem, że czeka nas szczęśliwe życie. Wie pani, młoda, śliczna, dobra żona… Ale kiedy syn się urodził, zaczęła się dziwnie zachowywać. Była smutna, już się nie uśmiechała, nie chciała nawet brać go na ręce, mówiła, że nie jest gotowa, żeby go pokochać. Twierdziła, że widzi, że on jej nie akceptuje, a ja nie umiałem nic na to poradzić. Mówiłem: głupoty gadasz. Jak to dziecko cię nie kocha? A ona od tego robiła się jeszcze smutniejsza. Zawsze była smutna. Ale i tak utrzymywała dom we wzorowym porządku, codziennie gotowała. Ale nie uśmiechała się, nie szyła, w wolnych chwilach spała. Opuszczała żaluzje, jak ja sam robię teraz, i kładła się spać… Pamiętam, jacy dumni byliśmy, kiedy kupiliśmy ten dom. Ona go tak pięknie ozdobiła, pomalowaliśmy ściany, ustawiliśmy doniczki z kwiatami… Sprawy się dobrze układały i myślałem, że tak będzie zawsze. Ale nasze domowe ognisko wygasło i ten dom stał się jej grobowcem… A teraz moja kolej. Areszt domowy, tak to nazywają. Adwokat mówi, że po procesie zgodzą się, żebym tu odsiadywał wyrok, więc ten dom będzie także moim grobem. Całymi nocami leżę tutaj, a sen nie przychodzi, i czuję krew żony pod swoją głową.

Amaia z uwagą przyjrzała się kanapie. Nie pasowała do reszty wyposażenia.

– To ta sama. Oddałem ją do tapicera, bo była zalana jej krwią, i dał ten materiał, bo już nie produkowali takich jak kiedyś. To jedyne, co tutaj zmieniłem. Ale kiedy leżę, mogę poczuć zapach jej krwi przebijający spod tapicerki.

– Zimno tutaj – powiedziała Amaia, starając się ukryć to, że po plecach przeszedł jej dreszcz.

Yáñez wzruszył ramionami.

– Dlaczego nie włączy pan pieca?

– Nie działa od tej nocy, kiedy była awaria prądu.

– Od tamtej pory minął już ponad miesiąc. Cały ten czas nie miał pan ogrzewania?

Nie odpowiedział.

– A opieka społeczna?

– Pozwalam tu wchodzić tylko temu z tacą. Od razu pierwszego dnia ich ostrzegłem, że jak będą się tu wpychać, przywitam ich z siekierą.

– Ma pan też kominek. Dlaczego pan w nim nie rozpali? Dlaczego siedzi pan w zimnie?

– Na nic innego nie zasługuję.

Podniosła się, poszła do składziku i przyniosła kosz pełen szczap i stare gazety. Kucnęła przed kominkiem i rozgarnęła stary popiół, żeby ułożyć drewno w stos. Sięgnęła po zapałki leżące na obramowaniu i rozpaliła ogień. Potem usiadła na krześle. Yáñez wbił wzrok w płomienie.

– Pokój pańskiego syna także wygląda dobrze. Nie sądzę jednak, żeby taki człowiek jak on chciał tutaj nocować.

– Nie robił tego. Niekiedy przyjeżdżał na obiad, czasem zostawał na kolację, ale nigdy tu nie spał. Wyjeżdżał wieczorem i wracał rano. Mówił, że woli spać w hotelu.

Nie uwierzyła mu. Już to sprawdzili. Nie było żadnych śladów po tym, żeby Berasategui kiedykolwiek nocował w jakimś hotelu, hostelu lub gospodarstwie agroturystycznym w dolinie Baztán.

– Jest pan pewien?

– Tak sądzę. Już to mówiłem policji: nie jestem w stanie niczego potwierdzić w stu procentach. Nie mam aż takiej dobrej głowy, jak stwierdziłem, kiedy rozmawiałem z tym typem z opieki społecznej. Niekiedy o różnych rzeczach zapominam.

Amaia wyciągnęła z kieszeni komórkę. Czuła, że wibruje, i gdy ją włączyła, stwierdziła, że ma kilka nieodebranych połączeń. Znalazła pewną fotografię, dotknęła ekranu, żeby ją powiększyć, i starannie unikając patrzenia na nią, pokazała ją staremu.

– Był tu z tą kobietą?

– To pani matka.

– Zna ją pan? Widział ją tu pan tamtej nocy?

– Nie widziałem jej tamtej nocy, ale tak, znam ją od zawsze. Postarzała się, ale nie zmieniła się na tyle, żebym jej nie mógł rozpoznać.

– Proszę się zastanowić. Powiedział pan, że pamięć płata panu figle.

– Czasem zapominam zjeść kolację. Czasem jem ją dwa razy, bo nie pamiętam, czy już to zrobiłem, ale nie zapominam, kto mnie odwiedził. A pani matka nigdy w życiu nie była w moim domu.

Amaia wyłączyła telefon i wsadziła go z powrotem do kieszeni płaszcza. Zanim wyszła, postawiła krzesło na miejscu i opuściła żaluzje. Wsiadła do samochodu, nie zwracając uwagi na natrętne brzęczenie telefonu, sygnalizujące, że ktoś pilnie chce z nią mówić. Wybrała jakiś numer. Odezwał się męski głos, podał nazwę firmy.

– Dzień dobry. Proszę o przysłanie kogoś do uruchomienia pieca gazowego, który nie działa od czasu ostatniej wielkiej burzy – powiedziała, po czym podała adres Yáñeza.

3

Zaparkowała obok fontanny z lamiami i naciągając na głowę kaptur płaszcza, przeszła pod małą arkadą, która oddzielała plac od ulicy Pedra Axulara. Mimo szumu ulewy dobrze słyszała głośne krzyki. Na twarzy inspektora Iriartego odbijały się wyraźnie niepokój i zdenerwowanie. Dawał im wyraz, raz po raz wybierając numery w komórce. Powitał ją skinieniem głowy, nie spuszczając z oczu grupy ludzi, którą starał się utrzymać w pewnej odległości od samochodu patrolowego. W środku siedział jakiś człowiek. Wyglądał na zmęczonego, opierał głowę o pokrytą kroplami deszczu szybę. Dwóch mundurowych bez większego powodzenia usiłowało ustawić kordon wokół leżącego na ziemi w kałuży wody plecaka. Amaia przyspieszyła, żeby ich wspomóc, i wyciągnęła z kieszeni telefon. Już miała zadzwonić, żeby poprosić o wsparcie, gdy na moście Giltxaurdi pokazały się dwa samochody policyjne z włączoną sygnalizacją. Przyciągnęły uwagę podnieconego tłumu. Wycie syren stłumiło wrzawę.

Iriarte był przemoczony do szczętu. Rozmawiając z Amaią, uporczywie przesuwał rękoma po twarzy, usiłował odgarnąć strugi deszczu zalewające mu oczy. Jak przywołany zaklęciem zjawił się podinspektor Etxaide z ogromnym parasolem. Wręczył im go i dołączył do policjantów usiłujących zapanować nad tłumem.

– Inspektorze?

– Człowiek, który siedzi w samochodzie, to podejrzany Valentín Esparza. Jego czteromiesięczna córeczka zmarła wczoraj w nocy, w domu swojej babki ze strony matki. Lekarz ustalił, że zgon nastąpił między czwartą a piątą nad ranem, i stwierdził zespół śmierci łóżeczkowej. Dotychczas wszystko wyglądało na zwykły nieszczęśliwy wypadek. Ale babka, Inés Ballarena, stawiła się wczoraj na komisariacie, żeby złożyć zeznanie. Jej córka wybrała się z mężem do restauracji, żeby uczcić rocznicę małżeństwa, a ona po raz pierwszy została z wnuczką sama. Dała jej butelkę i położyła do łóżeczka. Oglądała telewizję i zasnęła w sąsiednim pokoju na kanapie. Przysięga, że miała włączony interfon. Obudził ją jakiś odgłos. Zajrzała do pokoju wnuczki i od drzwi stwierdziła, że mała śpi. Wtedy usłyszała trzask przed domem, na podjeździe. Taki, jaki wydają opony samochodu na żwirze. Wyjrzała przez okno i zobaczyła, że odjeżdża jakiś samochód. Nie przyjrzała się tablicy rejestracyjnej, ale pomyślała, że to samochód zięcia. Duży i szary. – Iriarte machnął niezdecydowanie ręką. – Wtedy też spojrzała na zegarek. Mówi, że była czwarta nad ranem i że pomyślała, że młodzi, wracając do siebie, podjechali pod jej dom, żeby zobaczyć, czy palą się światła. Nie wydało jej się to dziwne, bo mieli po drodze. Wróciła na kanapę i tam spała do rana. Kiedy się obudziła, była zaskoczona, że niemowlę nie domaga się krzykiem jedzenia. Poszła do pokoju wnuczki i znalazła ją nieżywą. Jest zrozpaczona, nie radzi sobie z poczuciem winy. Wypytywała córkę, o której wrócili do domu. Córka twierdzi, że o wpół do drugiej i że po powrocie do domu błyskawicznie usnęła. Ponieważ od dawna nie piła alkoholu, parę kieliszków wina wystarczyło, żeby ją zamroczyć. Kiedy Ballarena zaczęła wypytywać zięcia, zareagował źle. Zdenerwował się i nie chciał z nią rozmawiać. Uniósł się i stwierdził, że z pewnością w samochodzie siedziała jakaś parka szukająca spokojnego miejsca. Ale wtedy pani Ballarena przypomniała sobie jeszcze coś: psy nie szczekały. Ma na podwórku dwa psy i twierdzi, że kiedy wyczują kogoś nieznajomego, szczekają jak szalone.

– I co pan zrobił? – spytała Amaia, kierując wzrok na tłumek, który onieśmielony obecnością sił policyjnych i coraz bardziej przemoczony, wycofał się pod drzwi domu pogrzebowego. W grupie były dwie kobiety. Jedna krzyczała histerycznie – jej słów nie można było zrozumieć, bo tłumił je rozpaczliwy płacz – a druga starała się ją pocieszać.

– Ta, co płacze, to matka. Ta, co ją obejmuje, to babka – wyjaśnił Iriarte, śledząc wzrokiem spojrzenie Amai. – No cóż, Inés Ballarena była w strasznym stanie. Całkowicie się załamała. Składając zeznania, nie przestawała płakać. Po raz pierwszy powierzono jej opiekę nad dzieckiem, to była pierwsza wnuczka w ich rodzinie. Była całkowicie zdruzgotana… Od razu pomyślałem, że najprawdopodobniej szuka jakiegoś wyjaśnienia tego, z czym nie może się pogodzić.

– Ale?

– Ale zadzwoniłem do ich pediatry. Potwierdził, że bez wątpienia chodzi o zespół śmierci łóżeczkowej. Dziewczynka była wcześniakiem, urodziła się z niedojrzałymi płucami i połowę swojego czteromiesięcznego życia spędziła w szpitalu. Chociaż już została wypisana do domu, jakiś tydzień temu wezwano go, bo była przeziębiona, miała katar. Słowem… nie miał wątpliwości co do przyczyny zgonu: niemowlę urodzone przedwcześnie, o niskiej wadze urodzeniowej, chorowite. Aż tu jakąś godzinę temu babka znowu przyszła na komisariat. Zdecydowałem się towarzyszyć jej do kostnicy, bo nalegała. Mówiła, że dziecko ma na czole czerwoną plamkę, jakby od guzika, i że powiedziała coś o tym w obecności zięcia, a on uciął temat i kazał zamknąć trumnę. Dokładnie w chwili gdy wchodziliśmy do domu pogrzebowego, natknęliśmy się na niego w drzwiach. Miał ze sobą ten plecak i rzuciło mi się w oczy, że trzyma go jakoś dziwnie. – Iriarte złożył ręce na piersi, jakby kogoś tulił, i podszedł do porzuconego na ziemi przemoczonego tobołka. – Nie tak, jak zwykle się nosi plecaki. Gdy mnie zobaczył, zbladł i rzucił się do ucieczki. Dopadłem go tuż przy jego samochodzie i wtedy zaczął krzyczeć, żebyśmy go zostawili w spokoju, że musi z tym skończyć…

– Skończyć… ze sobą?

– Ja też pomyślałem, że o to mu chodzi. Że może w plecaku ma broń czy coś…

Kucnął i ustawił parasol nad plecakiem, żeby go osłonić. Uniósł klapę, poluzował plastikowy zatrzask przytrzymujący sznurek i rozsunął wlot do komory. Ukazała się dziecięca główka z jeszcze niezarośniętym ciemiączkiem, pokryta delikatnym ciemnym meszkiem. Blada twarz nie pozostawiała wątpliwości: dziecko było martwe, ale uchylone usteczka zachowały jeszcze trochę barwy i dawały złudzenie życia, co sprawiło, że patrzący zamarli na kilka niekończących się sekund. Ze stuporu wyrwał ich doktor San Martín. Stanął obok i nachylił się nad tobołkiem. Iriarte streścił mu to, co już powiedział Amai. San Martín wyciągnął z opakowania pałeczkę kosmetyczną i zeskrobał nią coś tłustego, czym ktoś niezręcznie posmarował nasadę nosa niemowlęcia.

– Jest taka maleńka – powiedział San Martín ze smutkiem. Iriarte i Amaia popatrzyli na niego, zdziwieni taką reakcją – nietypową dla lekarza sądowego. Doktor zdał sobie z tego sprawę i otrząsnął się z przygnębienia. Skoncentrował się na zadaniu. – Bardzo nieudolna próba ukrycia śladu nacisku. Przypuszczalnie ktoś nacisnął w chwili, kiedy przestała oddychać. Teraz, gdy są już plamy opadowe, ślad widać na pierwszy rzut oka. Pomóżcie mi – poprosił.

– Co ma pan zamiar zrobić?

– Muszę ją zobaczyć całą – odparł, jakby to było oczywiste.

– Proszę tego tutaj nie robić. Tamci ludzie to rodzina. – Iriarte wskazał w stronę zakładu pogrzebowego. – Są tam też matka i babka. Ledwo nam się udało ich powstrzymać. Gdyby zobaczyli zwłoki dziecka tu, na ulicy, dostaliby szału.

Amaia popatrzyła na San Martína i potwierdziła:

– Inspektor ma całkowitą rację.

– Więc dopóki nie będę jej miał na stole sekcyjnym, nie będę mógł stwierdzić, czy są inne oznaki znęcania się. Bądźcie drobiazgowi, kiedy będziecie przeszukiwać miejsce zgonu. Miałem podobny przypadek i wtedy okazało się, że znak na policzku dziecka powstał w wyniku ucisku. Od guzika poduszki. Mogę wam powiedzieć coś, co wam pomoże w poszukiwaniach. – Pogrzebał w walizeczce marki Gladstone, z którą się nie rozstawał, i wydobył niewielki przedmiot. Pokazał im go z dumą. – To suwmiarka elektroniczna – wyjaśnił i rozwarł metalowe szpony, dostosowując je do średnicy okrągłego znaku na czole dziewczynki. – Otóż to – stwierdził, wskazując na odczyt na ekranie. – Trzynaście przecinek osiemdziesiąt pięć milimetra. Musicie szukać przedmiotu o takiej średnicy.

Podnieśli się, żeby ekipa techniczna mogła włożyć plecak do worka na zwłoki. Amaia się odwróciła i o kilka kroków dalej zobaczyła sędziego śledczego Markinę. Pomyślała, że pewnie wezwał go San Martín. Stał i obserwował ich w milczeniu. Pod czaszą czarnego parasola, w wątłym świetle słońca przeświecającego przez warstwę chmur jego twarz wydawała się ponura, ale w oczach miał blask. Gdy powitał ją lekkim skinieniem, poraziła ją intensywność jego spojrzenia. Ten mały gest wystarczył, żeby się zmieszała i odwróciła wzrok. Spojrzała na Iriartego i San Martína, jakby szukała potwierdzenia, że oni także zauważyli sędziego. San Martín nadzorował swoich asystentów i dyktował zeznanie do protokołu spisywanego przez sekretarza sądowego, a Iriarte z uwagą przypatrywał się grupie krewnych i znajomych, przez którą przebiegał narastający szum, zamieniając się po chwili w coraz głośniejsze, domagające się wyjaśnień okrzyki. Nad wszystkim górował głośny lament osieroconej matki.

– Trzeba jak najszybciej zabrać stąd tego faceta – powiedział Iriarte do jednego z policjantów.

– Przewieźcie go bezpośrednio do Pampeluny – nakazał Markina.

– Jak tylko to będzie możliwe, panie sędzio. Poproszę Pampelunę o samochód i po południu będzie go pan tam miał, ale na razie zabieramy go na komisariat – stwierdził Iriarte. – Tam się spotkamy – powiedział do Amai, po czym się z nią pożegnał.

Skinęła głową. Tak samo pożegnała Markinę, kiedy obok niego przechodziła, i ruszyła w kierunku placu, na którym zostawiła samochód.

– Pani inspektor… Czy może pani chwilkę zaczekać?

Stanęła i odwróciła się do sędziego. Podszedł i stanął tak blisko, że znalazła się pod jego parasolem.

– Dlaczego pani do mnie nie zadzwoniła? – To nie był wyrzut, nie zabrzmiało to nawet jak pytanie. W jego tonie było raczej zaproszenie, uwodzicielskie zaproszenie do podjęcia gry.

Szary płaszcz narzucony na garnitur w tym samym kolorze, niepokalanie biała koszula i ciemny krawat, oficjalny strój, w którym rzadko występował, nadawał mu poważny i elegancki wygląd. Kontrastowały z nim opadające na czoło włosy i zadbany dwudniowy zarost – oznaki wystudiowanej niedbałości. Pod czaszą parasola czuła już tylko, że ją przyciąga. Uwięził ją zapach drogich perfum, ciepło emanujące z jego ciała i blask oczu. Zamarła, wpatrzona w przeznaczony tylko dla niej uśmiech.

W tej samej chwili podszedł do nich Jonan Etxaide.

– Szefowo, w samochodach nie ma miejsca. Może mnie pani podwieźć do komisariatu?

– Oczywiście, Jonanie – odparła, łapiąc oddech. – Panie sędzio, proszę wybaczyć. – Pożegnała się i wraz z podinspektorem ruszyła w stronę samochodu. Ona tego nie zrobiła, ale Extaide się odwrócił, żeby spojrzeć na Markinę, a Markina, nie ruszając się z miejsca, skinął głową.

4

Twarz Iriartego nie odzyskała jeszcze normalnego koloru, chociaż w komisariacie było ciepło. Zdążył natomiast się przebrać.

– I co powiedział Esparza? Dlaczego postanowił zabrać zwłoki?

– Nic nie mówi. Siedzi na podłodze w głębi celi, nieruchomy i milczący, zwinięty w kłębek.

Amaia wstała i ruszyła do drzwi, ale w progu odwróciła się i zapytała:

– A pan co o tym sądzi? Uważa pan, że zrobił to, bo cierpi po stracie córki, czy miał coś wspólnego z jej śmiercią?

Widać było, że Iriarte głęboko się zastanawia.

– Naprawdę nie wiem, co o tym myśleć. Może rzeczywiście była to, jak pani to nazwała, reakcja na cierpienie, ale można również przypuścić, że nie chciał dopuścić do sekcji zwłok, bo zdał sobie sprawę, że teściowa go podejrzewa. – Zamilkł i dodał bardzo poważnym tonem: – Nie jestem w stanie sobie wyobrazić nic potworniejszego niż wyrządzenie takiej krzywdy własnemu dziecku.

Umysł Amai wyświetlił wyraźny obraz twarzy jej własnej matki. Pojawił się jak przywołany złośliwym zaklęciem. Natychmiast go odpędziła. Zastąpiła go inna wizja: emerytowana pielęgniarka Fina Hidalgo obrywająca młode pędy roślin brudnym, poplamionym zielonym sokiem paznokciem: Czy ma pani pojęcie, jakim obciążeniem dla rodziny jest zajmowanie się takim dzieckiem?

– Inspektorze? Czy to dziecko było normalne? Mam na myśli… czy cierpiało na niedorozwój lub miało w jakiś sposób uszkodzony mózg?

– Z wyjątkiem tego, że urodziło się z niską wagą urodzeniową i było wcześniakiem, nic mu nie dolegało. Pediatra poinformował mnie, że była zdrową, normalną dziewczynką.

Cele w nowym komisariacie w Elizondo były pozbawione krat. Zamiast nich od strefy identyfikacji i nadzoru oddzielało je grube zbrojone szkło, oświetlone z zewnątrz reflektorami. Bez przerwy podglądały je kamery. Amaia przeszła korytarzem, zaglądając do cel. Wszystkie były puste – z wyjątkiem jednej. Przysunęła twarz do szyby i zobaczyła, że w głębi, między umywalką i sedesem, na podłodze siedzi mężczyzna. Ugiął kolana, oparł na nich głowę i przysłonił ją rękoma, więc nie mogła zobaczyć jego twarzy. Iriarte włączył służący do porozumiewania się z zatrzymanymi interfon.

– Valentín Esparza! – zawołał.

Mężczyzna podniósł głowę.

– Inspektor Salazar chce ci zadać kilka pytań.

Mężczyzna znów ukrył twarz.

– Valentín! – zawołał znów Iriarte, bardziej zdecydowanym tonem. – Wejdziemy do celi. Będziesz się zachowywał spokojnie, dobrze?

Amaia nachyliła się do niego i szepnęła:

– Wejdę sama. Nie będzie się czuł zagrożony. Nie jestem w mundurze, jestem kobietą…

Iriarte skinął głową i odszedł na bok, tam, skąd mógł widzieć wszystko, co się dzieje w celach. Amaia weszła i stanęła w milczeniu nad skulonym na podłodze mężczyzną. Po dobrej chwili zapytała:

– Czy mogę usiąść?

Podniósł głowę i zobaczyła, że na jego twarzy maluje się zdumienie.

– Co?

– Pytam, czy nie będzie panu przeszkadzać, jeśli usiądę – odparła, wskazując na ławkę, zajmującą niemal całą ścianę i służącą za pryczę. Poprosiła o pozwolenie, żeby mu okazać szacunek. Nie traktowała go jako zatrzymanego ani podejrzanego.

Skinął głową.

– Dziękuję – powiedziała, siadając. – O tej porze jestem wyczerpana. Ja także mam małe dziecko, pięciomiesięcznego syna. Wiem, że stracił pan wczoraj córkę.

Podniósł głowę, żeby na nią popatrzeć.

– W jakim była wieku?

– Cztery miesiące – wyszeptał ochrypłym głosem.

– Bardzo mi przykro.

Poruszył głową i przełknął ślinę.

– Miałam mieć dzisiaj wolny dzień, wie pan? Ale wezwano mnie do tego zamieszania. Proszę mi opowiedzieć, co się stało.

Znowu kiwnął głową, tym razem celując podbródkiem w kamerę i reflektor, które było widać za szybą. Na jego twarzy malowały się powaga i cierpienie, ale nie nieufność.

– Pani koledzy nic pani nie powiedzieli?

– Wolałabym to usłyszeć od pana. To pańska wersja mnie interesuje.

Milczał dłuższy czas. Śledczy z mniejszym doświadczeniem mógłby pomyśleć, że już się nie odezwie, ale Amaia postanowiła poczekać.

– Zabrałem ciało swojej córki.

Powiedział: ciało. Przyznał w ten sposób, że zabrał trupa, a nie żywe dziecko.

– Dokąd?

– Dokąd? – powtórzył, wyraźnie zmieszany. – Nie myślałem o żadnym miejscu, ja tylko… Chciałem tylko mieć ją jeszcze trochę przy sobie.

– Powiedział pan, że ją zabrał. Że zabrał pan ciało. Zatrzymano pana tuż przy samochodzie. Dokąd chciał pan pojechać?

Mężczyzna milczał.

Amaia spróbowała od innej strony:

– To niewiarygodne, jak zmienia się życie, kiedy w domu pojawia się niemowlę. Tyle spraw, tyle wymagań. Mój syn co noc ma kolkę. Po ostatnim karmieniu płacze dwie lub trzy godziny i nic nie można na to poradzić. Usiłujemy go uspokoić, nosząc na rękach i chodząc w kółko po domu. Niekiedy wydaje mi się, że można od tego oszaleć.

Skinął głową.

– To właśnie się stało?

– Co?

– Pańska teściowa twierdzi, że był pan u niej w nocy.

Zaczął kręcić głową.

– Że udało jej się dostrzec pana samochód, kiedy pan odjeżdżał…

– Moja teściowa się myli. – W jego tonie wyraźnie słyszała wrogość. – Nie odróżnia jednego samochodu od drugiego. To z pewnością była jakaś parka, która wjechała na podjazd w poszukiwaniu miejsca do… No, wie pani.

– Wiem, ale psy nie szczekały, więc to musiał być ktoś, kogo znały – powiedziała z naciskiem. – Poza tym pana teściowa powiedziała mojemu koledze, że pańska córka miała na czole znak, którego nie było, kiedy ją kładła do łóżeczka. I że jest pewna, że słyszała w domu jakiś hałas i że wyjrzała przez okno i zobaczyła, jak pan odjeżdża.

– Ta jędza zrobiłaby wszystko, żeby mi zaszkodzić. Zawsze mnie nienawidziła. Proszę spytać moją żonę. Pojechaliśmy na kolację i wróciliśmy do domu.

– Tak, moi koledzy rozmawiali również z nią. Niezbyt dużo to dało. Nie zaprzecza pana wersji, po prostu mówi, że nic nie pamięta.

– Trochę za dużo wypiła. W ciąży odzwyczaiła się od picia…

– To musiało być trudne.

Popatrzył na nią, jakby nie rozumiał.

– Mówię o ostatnim roku, o ciąży. Zagrożona ciąża, zalecenie, żeby miała spokój, żadnego seksu, potem przedwczesny poród, dwa miesiące w szpitalu, żadnego seksu, potem powrót do domu, tylko opieka nad dzieckiem i same zmartwienia, żadnego seksu…

Twarz zmarszczyło mu coś, co trochę przypominało uśmiech.

– Znam to z doświadczenia… – ciągnęła Amaia. – Wreszcie udaje wam się wyrwać z domu, macie rocznicę ślubu, zostawiacie córeczkę pod opieką teściowej, jedziecie do drogiej restauracji i po trzeciej lampce wina twoja żona wali się z nóg, wieziesz ją do domu, kładziesz do łóżka i… żadnego seksu. Jest noc. Wsiadasz do samochodu, jedziesz do teściowej zobaczyć, czy wszystko w porządku. Wchodzisz, widzisz, że teściowa chrapie na sofie, i wkurza cię to. Wchodzisz do pokoju, w którym śpi twoja córka, i zdajesz sobie sprawę, że jest tylko obciążeniem, że twoje życie się przez nią skończyło, że kiedy jej nie było, wszystko układało się między wami dużo lepiej… I podejmujesz decyzję.

Słuchał uważnie, nie odzywając się ani słowem.

– Tak więc robisz to, co masz do zrobienia, i wracasz do domu, ale teściowa się budzi i widzi twój samochód.

– Już mówiłem, że moja teściowa to jędza.

– Tak, wiem, moja także, ale twoja jest bardzo sprytną jędzą i zauważyła mały znaczek, który twoja córka miała na czole. Wczoraj był ledwie widoczny, ale dzisiaj lekarz sądowy nie miał wątpliwości: to odcisk, który zostawia coś, co mocno nacisnęło na skórę.

Westchnął głęboko.

– Ty także go zauważyłeś, dlatego go czymś posmarowałeś i kazałeś zamknąć trumnę, żeby nikt więcej go nie zobaczył, ale ta jędza twoja teściowa się nie poddawała, więc postanowiłeś zabrać ciało, żeby nikt już nie zadawał pytań… Może twoja żona też zaczęła zadawać pytania? Ktoś widział, jak się kłóciliście w domu pogrzebowym.

– Pani nic nie rozumie. To dlatego, że ona chciała skremować ciało.

– A ty nie? Wolałeś je pogrzebać? Zabrałeś ciało, żeby je pochować?

W tej samej chwili jakby zdał sobie z czegoś sprawę.

– Co się teraz stanie ze zwłokami?

Zastanowiło ją to słowo. Było na miejscu, ale krewni nieczęsto go używali. Woleli nie mówić o swoich drogich zmarłych jako o ciałach czy zwłokach. Normalne byłoby, gdyby powiedział: z moją córeczką, z dzieckiem lub z… W tej chwili zdała sobie sprawę, że nie wie, jak dziewczynka miała na imię.

– Lekarz sądowy zrobi autopsję i zwróci je rodzinie.

– Nie wolno jej spalić.

– No cóż, to jest coś, co powinniście uzgodnić między sobą.

– Nie wolno jej spalić, muszę z tym skończyć.

Amai przypomniało się, co powiedział Iriarte.

– Co takiego skończyć?

– Muszę to zakończyć. Jeśli nie, to to wszystko niczemu nie posłuży.

Amaia natychmiast zainteresowała się jeszcze bardziej.

– A czemu takiemu miałoby posłużyć?

Nagle zamilkł, jakby zdał sobie sprawę, gdzie jest i co mówi. Znowu zwinął się w kłębek.

– Zabiłeś swoją córkę?

– Nie – odpowiedział.

– Wiesz, kto to zrobił?

Milczenie.

– Może to twoja żona ją zabiła…

Gwałtownie zaprzeczył, jakby sam pomysł wydał mu się idiotyczny.

– Nie, to nie ona.

– Więc kto? Kogo zawiozłeś do teściowej?

– Nikogo nie zawiozłem.

– Ja też tak sądzę, bo to ty to zrobiłeś. Ty zabiłeś swoją córkę.

– Nie! – krzyknął nagle. – Ja ją tylko oddałem.

– Oddałeś ją? Komu? W jakim celu?

Na jego twarzy malowało się samozadowolenie. Lekko się uśmiechał.

– Oddałem ją… – Zniżył głos, zaczął niewyraźnie mamrotać. – …jak tyle innych… – Wyszeptał coś jeszcze i ukrył twarz w dłoniach.

Amaia została w celi jeszcze przez jakiś czas, ale wiedziała, że przesłuchanie się zakończyło, że nic więcej nie powie. Nacisnęła guzik interfonu, żeby jej otworzono drzwi. Kiedy już miała wyjść, mężczyzna jednak się odezwał:

– Czy może pani coś dla mnie zrobić?

– To zależy.

– Proszę im powiedzieć, żeby jej nie kremowali.

Podinspektorzy Etxaide i Zabalza czekali wraz z Iriartem w sąsiednim pokoju.

– Słyszeliście, co powiedział?

– Tylko tyle, że ją oddał. Nie słychać komu. To się nagrało, ale nie można nic zrozumieć, widać tylko, jak porusza ustami, ale w rzeczywistości chyba tylko coś mamrocze.

– Zabalza, niech pan zobaczy, co można zrobić z nagraniem obrazu i dźwięku. Może się uda coś uzyskać. Najprawdopodobniej inspektor Iriarte ma rację i facet nas nabiera, ale sprawdźcie to, tak na wszelki wypadek. Jonanie, ty i Montes jedziecie ze mną. A właśnie, gdzie jest Fermín?

– Kończy przesłuchiwać członków rodziny.

Amaia otworzyła walizeczkę, żeby sprawdzić, czy ma wszystko, co potrzeba.

– Musimy się zatrzymać, żeby kupić elektroniczną suwmiarkę. – Uśmiechnęła się i zauważyła, że Iriarte przygląda się jej z troską. – Co się dzieje?

– Dzisiaj miała pani mieć wolny dzień…

– Och, to już nieistotne, prawda? – Znów się uśmiechnęła, wzięła walizeczkę i wyszła. Jonan i Montes czekali już na nią w samochodzie, z włączonym silnikiem.

5

Weszła do pokoju urządzonego dla zmarłej dziewczynki przez jej babkę i mało brakowało, żeby zaczęła współczuć Valentínowi Esparzie i odczuwać coś w rodzaju solidarności. Poczucie déjà vu nasiliło się, kiedy przyjrzała się dokładniej niezwykłej obfitości zagracających sypialnię różowych kokardek, koronek i wyrobów z włóczki. Amatxi postawiła na całą kolekcję nimf i wróżek, w miejsce beznadziejnych różowych baranków, które jej własna teściowa wybrała dla Ibaia. Nie licząc tego szczegółu, pokoje wyglądały jak udekorowane przez jedną i tę samą osobę. Ściany zdobiło kilkanaście zdjęć w ramkach. Wszystkie przedstawiały niemowlę w objęciach matki, babki lub innej, jeszcze starszej kobiety, najprawdopodobniej jakiejś wiekowej ciotki, ale po Valentínie Esparzie na żadnym z nich nie było śladu.

Na piętrze było za gorąco. Z pewnością nastawili tak ogrzewanie po to, żeby dziecku było ciepło. Z parteru, gdzie znajdowała się kuchnia i skąd dobiegały stłumione głosy przyjaciółek i sąsiadek, które stawiły się tłumnie, żeby pocieszać osierocone kobiety, już od dobrej chwili nie było słychać płaczu. Tak czy owak, Amaia zamknęła drzwi na schody. Przez kilka minut obserwowała Montesa i Etxaidego, którzy przeszukiwali pokój, i w myślach przeklinała swoją komórkę, która od chwili gdy opuścili komisariat, nie przestawała wibrować. Od kilku minut lista nieodebranych połączeń się wydłużała. Sprawdziła, czy ma zasięg. W caserío o grubych murach nie był rewelacyjny. Zeszła na parter, przeszła na palcach obok kuchni. Rozpoznała żałobny pomruk głosów charakterystyczny dla czuwania przy zmarłym i z ulgą wyszła przed dom. Deszcz przestał na chwilę padać, ale tylko dlatego, że silny wiatr szybko przesuwał po niebie zbitą warstwę chmur. Nie przejaśniło się i można się było spodziewać, że jak tylko wiatr ucichnie, znowu zacznie lać. Amaia przeszła kilka metrów i sprawdziła listę połączeń. Jedno od doktora San Martína, jedno od porucznika Padui z Gwardii Cywilnej, jedno od Jamesa i sześć od Ros. Zaczęła od Jamesa. Nie był zadowolony, że nie będzie jej w domu na obiedzie.

– Ależ Amaio, dzisiaj masz wolny dzień…

– Przyrzekam, że wrócę, kiedy tylko będę mogła, i postaram się ci to wynagrodzić.

Nie wydawał się przekonany.

– Mamy rezerwację na kolację…

– Spokojnie uda mi się zdążyć, mam roboty na jakąś godzinę.

Padua odebrał natychmiast.

– Pani inspektor, jak się pani miewa?

– Dzień dobry, dziękuję, dobrze. Zobaczyłam, że pan dzwonił i… – Z trudem zapanowała nad głosem. Nie chciała, żeby wyraził całe napięcie, jakie odczuwała.

– Nie mam żadnych nowości, pani inspektor. Dzwoniłem tylko po to, żeby powiedzieć, że dzisiaj z samego rana rozmawiałem z komendanturami portów San Sebastian i francuskiego La Rochelle. Wszystkie jednostki patrolowe nad Morzem Kantabryjskim zostały powiadomione i postawione w stan gotowości.

Amaia westchnęła ciężko. Padua musiał to usłyszeć.

– Pani inspektor, straż przybrzeżna jest zdania, które ja zresztą podzielam, że miesiąc to wystarczająco długo, żeby ciało wypłynęło gdzieś na wybrzeżu. Mogłoby zostać znalezione gdziekolwiek, choć najprawdopodobniej – zgodnie z kierunkiem prądów morskich – zostałoby zawleczone w stronę wybrzeża Francji. Natomiast w przypadku rzeki są też inne opcje. Mogło się w coś zaplątać lub o coś zaczepić i zostać gdzieś na dnie. Niewykluczone, że przybór wód spowodowany ulewnymi deszczami zaniósł je wiele mil w głąb morza i leży teraz na dnie którejś z głębokich szczelin, tak licznych w Zatoce Biskajskiej. Często się zdarza, że ciało nigdy nie zostaje znalezione, a ponieważ od zaginięcia pani matki upłynęło już sporo czasu, musimy zacząć rozważać taką możliwość. Miesiąc to bardzo dużo.

– Dziękuję panu, poruczniku – odpowiedziała, starając się nie dać mu odczuć, że jest zawiedziona. – Gdyby pan wiedział coś nowego…

– Natychmiast panią zawiadomię, może pani na mnie liczyć.

Pożegnała się i pogrzebała telefon na samym dnie kieszeni, rozważając to, co usłyszała. Miesiąc to dużo czasu, wystarczająco dużo, żeby odnaleźć ciało, wystarczająco dużo, żeby morze je oddało. Zawsze myślała, że morze oddaje ciała, czyżby tak nie było?

Podczas rozmowy z Paduą kroki zawiodły ją na tyły domu. Nie słyszała tam pod stopami uciążliwego chrzęstu żwiru, którym był wysypany podjazd. Szła pod okapem, śledząc wzrokiem linię, którą wyryła na ziemi spadająca z dachu deszczówka. Doszła do rogu i zatrzymała się w miejscu, gdzie stykały się dwa okapy. Wyczuła za plecami jakiś ruch i z miejsca rozpoznała starą kobietę, którą widziała na zdjęciach w pokoju zmarłej dziewczynki. Stała pod drzewem rosnącym w ogródku i wydawało się, że z kimś rozmawia. Uderzała lekko w korę drzewa i raz po raz powtarzała te same słowa. Do Amai docierały jedynie jako nierozpoznawalny szmer. Wydawało się, że mówi do kogoś, kogo Amai nie udawało się dostrzec. Przyglądała jej się przez kilka sekund, aż staruszka zdała sobie sprawę, że jest obserwowana. Amaia podeszła bliżej.

– W dawnych czasach pochowalibyśmy ją tutaj – powiedziała kobieta.

Amaia skinęła głową i spojrzała na zbitą ziemię, na której wyraźnie rysowała się bruzda, tam, gdzie przez lata padała kapiąca z okapu woda. Odebrało jej głos. Nawiedziły ją obrazy z jej własnego przydomowego cmentarzyka, zobaczyła resztki becika wystające z kopczyka czarnej ziemi.

– Uważam, że to by było bardziej litościwe niż zostawienie jej samiutkiej gdzieś na cmentarzu albo spalenie, czego chce moja wnuczka… Nie wszystko, co nowoczesne, jest lepsze. Dawniej nam, kobietom, nikt nie mówił, jak i co mamy robić. Może i robiłyśmy pewne rzeczy źle, ale inne – to moje zdanie – robiłyśmy o wiele lepiej. – Mówiła po kastylijsku, ale po sposobie, w jaki wymawiała r, Amaia poznała, że na co dzień mówi w języku euskera. Stara etxeko andrea z doliny Baztán, jedna z tych niezniszczalnych kobiet, przed których oczyma przewinął się niemal cały wiek i które zachowały jeszcze tyle sił, aby co rano wstać, uczesać włosy w kok, przygotować posiłek i nakarmić zwierzęta. Na jej ubraniu były jeszcze ślady pyłu z prosa, które starym zwyczajem zaniosła kurom w czarnym fartuchu. – Trzeba robić to, co jest do zrobienia.

Zaczęła iść w stronę Amai, niezręcznie człapiąc w zielonych kaloszach. Amaia musiała się przemóc, żeby się nie rzucić na pomoc, bo wiedziała, że by ją uraziła. Stała bez ruchu i kiedy staruszka podeszła całkiem blisko, wyciągnęła do niej rękę.

– Z kim pani rozmawiała? – spytała, rozglądając się po bezludnej okolicy.

– Z pszczołami.

Na twarzy Amai malowało się zdziwienie.

Erliak, erliakGaur il da etxeko nausiyaErliak, erliak,Eta bear da elizan argía1

Przypomniała sobie, że jej ciotka Engrasi kiedyś o tym wspomniała. Kiedy ktoś w Baztán umierał, gospodyni szła na pole, tam, gdzie stały ule, i tą magiczną formułką powiadamiała pszczoły o stracie i o tym, że będą musiały więcej pracować, żeby wytworzyć dużo wosku na świece do czuwania i do kościoła. Mówiono, że niekiedy produkcja wosku wzrastała trzykrotnie.

Była wzruszona tym, co zrobiła staruszka, i wydawało jej się, że słyszy słowa Engrasi: kiedy wszystko inne zawodzi, wracamy do starych zaklęć.

– Ubolewam nad pani stratą – powiedziała.

Kobieta nie zwróciła uwagi na jej wyciągniętą rękę i ze zdumiewającą siłą wzięła ją w objęcia. Kiedy ją puściła, odwróciła wzrok, żeby Amaia nie mogła dostrzec łez, a potem przetarła oczy rąbkiem fartucha, w którym nosiła śrutę dla drobiu. Jej dzielność i serdeczny uścisk, którym ją obdarzyła, wzruszyły Amaię. Po raz kolejny poczuła się dumna z odwiecznej odwagi kobiet z rodzinnej ziemi.

– To nie on to zrobił – odezwała się nagle staruszka.

Amaia zachowała milczenie. Doskonale umiała rozpoznać, kiedy usłyszy ważne wyznanie.

– Nikt mnie nie słucha, bo jestem stara, ale ja wiem, kto zabił naszą malutką dziewczynkę, i to nie był ten patafian, jej ojciec. Jego interesują tylko samochody, motocykle i zadawanie szyku. Lubi pieniądze bardziej niż świnia błoto. O, znam ja takich jak on. Niektórzy się do mnie w moich czasach zalecali, kręcili się wokół mnie, przyjeżdżali tu, ale nie mnie mydlić oczy. Ja szukałam mężczyzny z prawdziwego zdarzenia…

Zaczęła dywagować i Amaia musiała skierować jej myśli we właściwą stronę.

– Pani wie, kto to zrobił?

– Tak. Zresztą już to mówiłam tym tam. – Z lekceważeniem machnęła ręką w kierunku domu. – Ale ponieważ jestem stara, nikt nie zważa na to, co mówię.

– Ja tak. Proszę mi powiedzieć, kto to zrobił.

– To Inguma. Inguma to zrobił – stwierdziła i żeby nadać temu stwierdzeniu siłę, energicznie kiwnęła głową.

– Kto to jest Inguma?

Staruszka popatrzyła na nią z politowaniem.

– Biedne dziecko! Inguma to demon, który wysysa oddech dzieci, gdy śpią. Inguma zakradł się przez szczelinę, usiadł na piersi maleńkiej i wypił jej duszę.

Amaia ze zdumienia otworzyła usta. Zamknęła je, bo nie wiedziała, co powiedzieć.

– Ty też uważasz, że to bajania staruchy – oskarżyła ją kobieta.

– Nie…

– Tu, w Baztán, Inguma się kiedyś obudził i wziął ze sobą setki dzieci. To jest opisane w książkach. Lekarze twierdzili, że to koklusz, ale to był Inguma. Ukradł im oddech, gdy spały.

Zza węgła wychynęła Inés Ballarena.

– Ama, co ty tutaj robisz? Już ci mówiłam, że rzuciłam jeść kurom z samego rana. – Ujęła matkę pod rękę i zwróciła się do Amai: – Proszę wybaczyć mojej matce, jest w podeszłym wieku, a to, co się stało, bardzo ją dotknęło.

– Oczywiście… – szepnęła Amaia i czując, jak wibruje komórka, z ulgą skorzystała z okazji, żeby się oddalić. – Doktorze San Martín, skończyliście już? – spytała, patrząc na zegarek.

– Nie, tak naprawdę dopiero zaczynamy – powiedział i odchrząknął. – Pomaga mi kolega – ciągnął, starając się ukryć, że jest bardzo poruszony. – Postanowiłem jednak zadzwonić do pani, żeby jak najszybciej powiadomić o tym, co już ustaliliśmy. Wszystko wskazuje na to, że dziewczynka została uduszona podczas snu, że położono jej na twarzy coś miękkiego, na przykład poduszkę lub jasiek. Widziała pani znak, który to coś odcisnęło u nasady jej nosa. Należy wziąć pod uwagę jego rozmiar, ale już mogę powiedzieć, że w kącikach ust znaleźliśmy delikatne białe włókna. Badamy je. To daje pojęcie o kolorze tego czegoś. Na twarzy znaleźliśmy ponadto wiele śladów śliny. Większość należy do dziewczynki, ale co najmniej jedna próbka pochodzi od kogoś innego. To może nic nie znaczyć, może to ktoś z rodziny ją pocałował i zostawił ten ślad…

– Kiedy będzie pan mógł mi powiedzieć coś więcej?

– Za kilka godzin.

Pobiegła za kobietami, które już dochodziły do frontowych drzwi.

– Inés, czy wykąpała pani wnuczkę tamtej nocy, zanim położyła ją pani spać?

– Tak. Wieczorna kąpiel dobrze jej robiła – odpowiedziała z żalem.

– Dziękuję – odparła Amaia i wbiegła na piętro. – Szukajcie czegoś miękkiego i białego – powiedziała, wpadając do sypialni dziewczynki. Montes podniósł rękę, w której trzymał torbę na dowody.

– Białego polarnego – powiedział z uśmiechem i pokazał jej uwięzionego w przezroczystej torebce niedźwiadka.

– Jak na to wpadliście?

– Zwróciło naszą uwagę to, że brzydko pachniał – wyjaśnił Jonan. – Dopiero potem zdaliśmy sobie sprawę, że ma skołtunioną sierść…

– Brzydko pachnie? – zdziwiła się Amaia. Brudna zabawka nie pasowała do pokoju, którego każdy detal był wymuskany aż do przesady.

– Brzydko pachnie to mało powiedziane – potwierdził Montes. – Powiedziałbym raczej, że cuchnie.

6

W drodze do komisariatu do poprzednich nieodebranych połączeń od Ros dołączyły jeszcze trzy. Amaia z trudem powstrzymywała zniecierpliwienie. Oddzwoniłaby natychmiast, gdyby nie przeczucie, że niezwykła u jej siostry natrętność oznacza, że rozmowa zakończy się awanturą i krzykami, a nie chciała, żeby jej koledzy byli tego świadkami. Wybrała jej numer, jak tylko wsiadła do swojego samochodu. Ros odebrała natychmiast, jak gdyby czekała z komórką w ręku. Mówiła szeptem:

– Och, Amaio! Możesz przyjechać?

– Tak. Ale co się dzieje, Ros?

– Lepiej przyjedź i sama zobacz.

Przywitała się z pracownikami, którzy zajmowali się swymi codziennymi obowiązkami w dużej hali od frontu, i skierowała się na zaplecze. Ros stała w progu, tyłem do niej, zasłaniając widok.

– Ros! Możesz mi powiedzieć, co takiego się dzieje?

Jej siostra się wzdrygnęła i spojrzała na nią. Twarz miała poszarzałą. Amaia szybko się dowiedziała dlaczego.

– Witamy naszą bojowniczkę! – przywitała ją Flora.

Amaia ukryła zaskoczenie. Mijając Ros, pocałowała ją w policzek i podeszła do drugiej siostry.

– Nie wiedziałyśmy, że się do nas wybierasz, Floro. Jak się masz?

– No cóż, zważywszy na okoliczności, całkiem nieźle.

Amaia patrzyła na nią. Nic nie rozumiała.

– Nasza matka umarła przed miesiącem. Okropną śmiercią. Czyżbym ja była jedyną osobą, która zdaje sobie z tego sprawę?

Amaia odwróciła się do Ros i uśmiechnęła się lekko, a potem odpowiedziała:

– Oczywiście, Floro. Przecież cały świat wie, że twój współczynnik wrażliwości znacznie przekracza średnią.

Flora przyjęła cios z grymasem, który miał imitować uśmiech, po czym przeszła parę kroków i stanęła za biurkiem. Ros stała bez ruchu. Ze zwisającymi bezwładnie rękoma wyglądała jak obraz nędzy i rozpaczy, ale w jej oczach błyszczała wstrzymywana furia. Zaczynała wykrzywiać jej usta.

– Na długo przyjechałaś, Floro? – spytała Amaia. – Wyobrażam sobie, że nagrania twoich programów telewizyjnych nie zostawiają ci zbyt dużo wolnego czasu.

Flora zaczęła się mościć w biurowym fotelu. Zanim odpowiedziała, przestawiła siedzenie na odpowiednią wysokość.

– To prawda. Mam dużo pracy, ale zważywszy na okoliczności… Miałam zamiar wziąć kilka dni wolnego… – Mówiąc to, zaczęła robić porządek na blacie. Ros zacisnęła usta jeszcze mocniej. Nie uszło to uwagi Amai. – …Ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli zdecyduję się na urlop – powiedziała i od niechcenia popchnęła nogą kosz na śmieci. Znalazł się tuż przy biurku. Wrzuciła do niego bloczek kolorowych kartek, kubeczek ozdobiony kwiatowym wzorkiem i kilka długopisów z pomponikami. Wszystko to niewątpliwie należało do Ros.

– Och, to wspaniale. Ciocia bardzo się ucieszy, że ją odwiedzisz. Ale, Floro, jeśli będziesz miała zamiar przychodzić tu, do wytwórni, będę ci wdzięczna, jeśli będziesz powiadamiała Ros z wyprzedzeniem. Ros ma dużo pracy, niedawno podpisała umowę z francuską siecią supermarketów, co tobie się nie udało, więc nie ma czasu na porządkowanie bałaganu, który robisz wszędzie, gdzie się pojawiasz. – Mówiąc to, pochyliła się nad koszem na śmieci, wyjęła sponiewierane przedmioty i położyła z powrotem na blacie.

– Supermarkety Martinié. – Flora uśmiechnęła się gorzko.

– Oui – odpowiedziała Amaia, udając, że jest rozbawiona.

Na twarzy Flory odbiło się poniżenie, ale nie byłaby sobą, gdyby się poddała.

– To ja wykonałam całą robotę, nawiązałam z nimi kontakt, podtrzymywałam go, przez ponad rok nalegałam…

– No a oni podpisali umowę podczas pierwszego spotkania z Ros – odparła Amaia radośnie.

Flora wpatrywała się ciężkim wzrokiem w Ros, która – jakby uciekając przed wpływem, jaki wywierała na nią starsza siostra – podeszła do ekspresu do kawy i zaczęła szykować filiżanki.

– Napijecie się kawy? – spytała wątłym głosem.

– Ja tak – odpowiedziała Amaia, nie spuszczając Flory z oczu.

– Ja nie – odmówiła Flora. – Nie chcę zajmować więcej czasu Ros, teraz, kiedy odnosi takie sukcesy – powiedziała i wstała z fotela. – Chciałam wam tylko powiedzieć, że przyjechałam, żeby się zająć mszą żałobną amy.

Całkowicie zbiła Amaię z tropu. Taki pomysł nawet nie przyszedł jej do głowy.

– Ależ… – zaczęła.

– Tak, wiem, że to nie będzie oficjalne i że wszyscy chcielibyśmy myśleć, że w jakiś sposób udało jej się wydostać z rzeki i że się uratowała, ale faktem jest, że to bardzo mało prawdopodobne. – Mówiąc to, patrzyła Amai prosto w oczy. – Rozmawiałam z sędzią z Pampeluny, który prowadzi tę sprawę, i zgodził się ze mną, że z formalnego punktu widzenia mamy prawo odprawić mszę żałobną.

– Zadzwoniłaś do sędziego?

– To on do mnie zadzwonił. Uroczy mężczyzna, nawiasem mówiąc.

– Tak, ale…

– Ale… Co takiego? – powiedziała Flora z naciskiem.

– To, że nie możemy być pewni, że ona nie żyje, skoro nie znaleziono ciała.

– Na Boga, Amaio! Stara kobieta, która dosyć długo była unieruchomiona, nie miała najmniejszych szans, żeby ocaleć! Sama widziałaś jej ubranie, które wyciągnięto z rzeki.

– No nie wiem… Tak czy owak, oficjalnie nie została uznana za zmarłą.

– Ja myślę, że to dobry pomysł – przerwała im Ros.

Amaia popatrzyła na nią. Była zdumiona.

– Tak, Amaio, myślę, że najlepiej będzie oddzielić przeszłość grubą kreską, odprawić mszę żałobną za duszę amy i zamknąć ten rozdział raz na zawsze.

– Ale ja nie jestem gotowa. Nie wierzę, że ona nie żyje.

– Na Boga! Co ty wygadujesz, Amaio! – krzyknęła Flora piskliwym głosem. – To gdzie jest? Gdzie, według ciebie, mogłaby być? Dokąd poszła w nocy przez ciemny las? – Zniżyła głos i dodała: – Rzeka ją porwała, Amaio. Nasza matka zginęła, porwana nurtem rzeki. Nie żyje.

Amaia zacisnęła wargi i zamknęła oczy.

– Floro, jeśli potrzebujesz pomocy przy przygotowaniach, powiedz – zaoferowała się Ros.

Flora nie odpowiedziała. Chwyciła torebkę i ruszyła do wyjścia.

– Powiadomię was o dacie i godzinie, kiedy już coś postanowię.

Kiedy wyszła, siostry usiadły w milczeniu. Popijały kawę. To było jak intymny uspokajający rytuał przeciwstawiania się energii, która – jak pozostałości po wyładowaniach elektrycznych podczas burzy – nadal unosiła się w powietrzu. To Ros odezwała się pierwsza:

– Ona nie żyje, Amaio.

Amaia westchnęła głęboko.

– Nie wiem…

– Nie jesteś pewna czy sama przed sobą nie chcesz przyznać, że tak jest?

Amaia wpatrywała się w nią, a ona ciągnęła dalej:

– Przez całe życie przed nią uciekasz i przyzwyczaiłaś się do życia w zagrożeniu, ze świadomością, że ona gdzieś tam jest i że o tobie nie zapomniała. Wiem, że dużo wycierpiałaś, Amaio, ale to już należy do przeszłości. Ama nie żyje i, niech mi Bóg wybaczy, wcale nad tym nie ubolewam. Wiem, ile bólu ci zadała i czego o mało nie zrobiła Ibaiowi, ale to już się skończyło. Ja też widziałam jej kurtkę ociekającą wodą, ciężką jak ołów. Nikt nie mógłby przeżyć w rzece tamtej nocy. Bądź rozsądna. Ona nie żyje.

Zaparkowała przed domem Engrasi. Nie wysiadła od razu. Wpatrywała się w złociste światło przesączające się przez szyby, jakby w sercu domu płonęło maleńkie słońce albo zawsze jarzyło się domowe ognisko. Spojrzała na pokryte chmurami niebo. Zaczynało się zmierzchać. Przez cały dzień trzeba było palić światła, ale dopiero teraz, gdy na dworze zapadła ciemność, widać było ich pełny blask. Przypomniała sobie, że kiedy była małą dziewczynką i ciotka wysyłała ją, żeby wyrzuciła śmieci, wracając, zawsze siadała na murku nad rzeką i obserwowała płonącą od świateł fasadę domu. Ciotka musiała ją wołać, a kiedy wreszcie całkiem przemarznięta Amaia przekraczała próg, zadowolenie, że wróciła, było tak dojmująco przyjemne, że zrobiła z tego zwyczaju coś w rodzaju taoistycznego rytuału odwlekania przyjemności, żeby się stała jeszcze większa. Ostatnio już tak nie robiła. Gdy tylko stawała pod drzwiami, czuła, że natychmiast musi zobaczyć Ibaia, i porwana niecierpliwością wpadała do domu, z góry ciesząc się na to, że go zobaczy, dotknie, ucałuje. Powrót do dawnego nawyku, pięknego i intymnego zwyczaju z dzieciństwa sprawił, że pomyślała, że nadal jest niemal chorobliwie przywiązana do spraw i rzeczy z przeszłości, tych, które ocaliły jej życie, które ocaliły jej zdrowy rozsądek, ale które może należałoby zostawić tam, gdzie ich miejsce: w przeszłości. Wysiadła z samochodu i weszła do domu.

Nie zdejmując płaszcza, weszła do salonu. Ciotka zbierała ze stołu karty i żetony po zwyczajowej partii pokera z wesołą gromadką przyjaciółek. James w roztargnieniu trzymał książkę, ale jej nie czytał. Czuwał nad Ibaiem, który leżał na leżaczku ustawionym na kanapie. Usiadła obok męża i biorąc go za rękę, powiedziała:

– Przepraszam, naprawdę mi przykro, ale sprawy się skomplikowały i nie mogłam wrócić wcześniej.

– Nieważne – odpowiedział bez przekonania i nachylił się, żeby ją pocałować.

Dopiero wtedy zdjęła płaszcz, rzuciła go na oparcie kanapy i wzięła Ibaia w ramiona.

– Ama cały dzień była zajęta poza domem i bardzo za tobą tęskniła. Ty za nią też? – szepnęła, tuląc dziecko. Odpowiedziało, chwytając ją za włosy i ciągnąc. Zabolało. – Przypuszczam, że już wiecie, co się rano stało w domu pogrzebowym…

– Tak, dziewczyny nam powiedziały. To okropne nieszczęście. Znam tę rodzinę od zawsze, to dobrzy ludzie. Stracić takie maleńkie dziecko… – Ciotka podeszła bliżej i położyła rękę na główce Ibaia. – Wolę nawet o tym nie myśleć.

– Nic dziwnego, że ojciec z żalu stracił zmysły. Nie wiem, jak ja bym się zachował – powiedział James.

– No cóż, śledztwo jest w toku i nie mogę o tym mówić. Tak czy owak, to niejedyna sprawa, która mnie dzisiaj zatrzymała. Widzę, że tutaj jej jeszcze nie było. W przeciwnym razie powiedzielibyście mi o tym, jak tylko weszłam.

Oboje popatrzyli na nią, jakby na coś czekali.

– Flora jest w Elizondo. Ros zadzwoniła do mnie bardzo zdenerwowana, bo pierwsze, co zrobiła Flora, to poszła do wytwórni i zaczęła jej ciosać kołki na głowie, no wiecie, w swoim stylu, a potem oznajmiła nam, że zostanie przez jakiś czas, żeby zorganizować mszę żałobną za matkę.

Engrasi przestała się krzątać. Stanęła i patrzyła zmartwiona na Amaię.

– No cóż, wiesz dobrze, że nie odczuwam większej sympatii do twojej siostry Flory, ale uważam, że to dobry pomysł – powiedział James.

– James! Jak możesz tak mówić? Przecież nawet nie wiemy, czy ona naprawdę nie żyje. W tych warunkach msza żałobna to przecież absurd!

– Żaden absurd. Przed miesiącem porwała ją rzeka…

– Nie wiemy, czy tak było – przerwała mu Amaia. – To, że kurtka została znaleziona w rzece, nic nie znaczy. Może sama ją tam wrzuciła, może to miała być fałszywa poszlaka.

– Fałszywa poszlaka? Ależ Amaio, sama posłuchaj, co wygadujesz! Mówimy o starej kobiecie, która ciemną nocą podczas okropnej burzy musiała przejść przez występującą z brzegów rzekę. Sądzę, że przeceniasz jej możliwości.

Engrasi stanęła w połowie drogi między stołem do pokera i kuchnią i przysłuchiwała się, zaciskając wargi.

– Tak ci się tylko wydaje. Ty jej nie widziałeś, James. Wyszła ze szpitala na własnych nogach, dotarła do tego domu, była tu, w tym samym miejscu, gdzie ja teraz siedzę, porwała naszego syna, pokonała kilkaset metrów w górzystym terenie od miejsca, gdzie zostawili samochód, do jaskini, a kiedy stamtąd uciekała, nie była bezradną staruszką, ale kobietą pewną siebie i silną. Wiem o tym, bo tam byłam.

– To prawda, mnie tam nie było – odpowiedział, jakby chciał ją zranić. – Więc powiedz mi, dokąd poszła, gdzie teraz jest, dlaczego jeszcze się nie zjawiła? Ponad dwieście osób szukało jej przez wiele godzin, kurtkę znaleziono w rzece i orzeczono, że porwał ją nurt. Gwardia Cywilna się co do tego zgodziła, Ochrona Obywatelska się co do tego zgodziła, rozmawiałem z Iriartem i on też nie miał wątpliwości, nawet twój przyjaciel sędzia nie miał wątpliwości – dodał złośliwie. – Porwała ją rzeka.

Amaia, ignorując jego insynuacje, kręciła głową i jednocześnie poruszała rytmicznie leżaczkiem Ibaia. Wyczuł panujące między rodzicami napięcie i zaczął popłakiwać.

– Wszystko mi jedno, ja w to nie wierzę – odpowiedziała z pogardą.

– I na tym polega problem, Amaio – orzekł James, podnosząc głos. – Ja wierzę, ja nie wierzę, ja, ja i ja… Czy choć przez chwilę zastanawiałaś się nad tym, co czują inni? Czy choć na moment dopuściłaś do siebie myśl, że inni też cierpią? Że twoje siostry chcą definitywnie zamknąć ten rozdział, raz na zawsze, że nie jesteś pępkiem świata i że to, co sądzisz lub czujesz, niekoniecznie jest najważniejsze?

Ros, która w tym momencie weszła do domu, zatrzymała się w progu, zaalarmowana napięciem, które między nimi narastało.

– Niewątpliwie dużo wycierpiałaś, Amaio – ciągnął James. – Ale nie ty jedyna. Zatrzymaj się na chwilę i pomyśl o potrzebach innych ludzi. Sądzę, że nie ma nic złego w tym, co twoja siostra usiłuje zrobić. Co więcej, sądzę, że może to podziałać bardzo korzystnie na zdrowie psychiczne wszystkich, włączywszy mnie. Jeśli ta msza się odbędzie, wezmę w niej udział i oczekuję, że tym razem będziesz mi towarzyszyła.

W jego słowach słychać było wyrzut. A przecież już o tym rozmawiali, sądziła, że sprawa jest już załatwiona, i to, że wyciągnął ją przy okazji tej dyskusji – mimo że nie miało nic do rzeczy – zabolało ją, a jeszcze bardziej zdziwiło, bo James nie zwykł się tak zachowywać. Ibai płakał już rozdzierająco. Zdenerwowanie, które słyszał w głosach rodziców, jej napięcie i przyspieszony oddech pobudziły go. Szamotał się w jej objęciach. Przytuliła go, usiłując uspokoić, i nie odpowiadając ani słowa, poszła na górę. Minęła po drodze Ros, która, niema i nieruchoma, stała w progu salonu.

– Amaio… – szepnęła, kiedy ją mijała.

James wstał i zaczął ją ścigać wzrokiem, a potem, zbity z tropu, popatrzył na Ros i na ciotkę.

– James – zaczęła Engrasi.

– Nie, ciociu, bardzo proszę, nie. Proszę cię o to, bo wiem, że ciebie – w przeciwieństwie do mnie – przynajmniej wysłucha. Nie stawaj po jej stronie, nie podsycaj jej lęków, nie nasilaj jej wątpliwości. Jeśli ktoś jest w stanie jej pomóc odwrócić kartę, to tylko ty. Nigdy cię o nic nie prosiłem, ale teraz cię błagam. Bo boję się, że ją stracę. Już ją tracę, ciociu, tracę swoją żonę. – Przygnębiony opadł na kanapę.

Amaia kołysała Ibaia w objęciach do chwili, kiedy przestał łkać, a potem położyła się na łóżku. Synka położyła obok, żeby się nacieszyć jego przejrzystym spojrzeniem. Niezgrabnymi łapkami dotykał jej twarzy, oczu, nosa, ust, przysypiał, aż wreszcie zasnął. Tak samo jak przedtem jej napięcie przeniosło się na niego, teraz jego spokojny, odświeżający sen wpływał na nią. Wiedziała, co w swoim czasie oznaczała dla Jamesa jego wystawa w muzeum Guggenheima i jak bardzo musiał być rozczarowany, że nie towarzyszyła mu na wernisażu, ale przecież już omówili to wszystko, już to przetrawili. Gdyby wtedy z nim pojechała, ich synek najprawdopodobniej by nie żył. Wiedziała, że on to rozumie, ale niekiedy nie wystarczy czegoś zrozumieć, żeby się z tym pogodzić. Westchnęła głęboko i, jakby odezwało się echo, Ibai także westchnął. Poruszona nachyliła się nad nim, żeby go ucałować.

– Moje kochanie – szepnęła, wpatrując się w drobne, doskonałe rysy. Zaczął ją ogarniać ten rodzaj niemal mistycznej przyjemności i spokoju, których doznawała jedynie w jego obecności. Jego zapach, przywodzący na myśl maślane ciasteczka, ogarniał ją, czarował i rozluźniał jej mięśnie. Zaczęła się osuwać w sen i w końcu głęboko zasnęła.

Wiedziała, że to sen, wiedziała, że śpi i że to zapach Ibaia jest natchnieniem jej snu. Była w wytwórni. To było dawno, na długo przedtem, zanim stała się miejscem z jej koszmarów. Jej ojciec w białej roboczej bluzie wałkował ciasto francuskie metalowym wałkiem, który był jeszcze po prostu przyborem kuchennym, a nie narzędziem zbrodni. Nad białymi płatami ciasta unosił się kojący aromat masła. Z niewielkiego radia tranzystorowego, które ojciec postawił wysoko na półce, dobiegały dźwięki muzyki. Nie rozpoznała melodii, a jednak we śnie dziewczynka, którą była ona sama, podśpiewywała słowa piosenki. Lubiła być sama z ojcem, lubiła się przyglądać, jak pracuje, jak krąży wokół marmurowego blatu, lubiła wdychać zapach, który – teraz już to wiedziała – był aromatem Ibaia, a wtedy po prostu zapachem ciasteczek z francuskiego ciasta. Czuła się szczęśliwa. Takim szczęściem, jakie odczuwają jedynie bardzo kochane przez rodziców małe dziewczynki. Już niemal o tym zapomniała, zapomniała, jak bardzo ojciec ją kochał, i kiedy sobie to przypomniała, nieważne, że tylko przez sen, znowu poczuła się szczęśliwa. Zrobiła kolejny krok w tańcu, podskoczyła i oderwała się od ziemi. Wykonała elegancki piruet i odwróciła się do ojca z uśmiechem, ale jego już nie było. Blat do wałkowania był czysty i pusty, przez małe okienka pod sufitem sączyło się niewiele światła. Musiała się spieszyć, musiała jak najszybciej wrócić do domu, zanim ama zacznie coś podejrzewać. Co ty tutaj robisz? Świat stał się bardzo mały i bardzo ciemny, zagiął się na brzegach i przekształcił w jej śnie w coś w rodzaju tunelu, którym musiała biec. Tych kilka kroków, które dzieliły ją od drzwi wytwórni, zamieniło się w kilkusetmetrową, zwiniętą ciasno rurę, na której końcu błyszczało maleńkie światełko. A potem już nic, pustka, litościwa ciemność zakryła jej oczy zalewane krwią wyciekającą z rany w głowie. „Krwawienie nie boli, wykrwawianie się jest przyjemne i słodkie, to tak, jakbyś cała zamieniła się w olej i rozpływała – powiedział Dupree. – Im więcej krwi stracisz, tym mniej cię wszystko obchodzi”. To prawda, nic już mnie nie obchodzi, pomyślała dziewczynka ze snu. Amaia była zrozpaczona, bo małe dziewczynki nie powinny się godzić ze śmiercią, ale rozumiała ją, i choć serce z żalu rwało jej się na strzępy, zostawiła ją w spokoju. I wtedy usłyszała w ciemnościach dyszenie, oddech, przyspieszony w oczekiwaniu na przyjemność. Dopiero potem, nadal nie otwierając oczu, wyczuła, że tamta się zbliża, powoli, nieodwołalnie, pożądliwie, spragniona jej krwi, jej oddechu. W jej niewielkiej dziecięcej klatce piersiowej było tylko tyle powietrza, żeby podtrzymać nić świadomości łączącą ją z życiem. Wroga obecność jak potworny ciężar przytłoczyła jej brzuch, wypychając oddech z płuc. Opróżniły się jak sflaczała opona. Powietrze wypływało powolnym strumieniem między jej wargami, a jednocześnie inne, okrutne i pożądliwe wargi przytknęły się do jej dziecięcych ust, aby wypić z nich dech do ostatniej kropli.

James wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. Usiadł obok niej na łóżku i przez chwilę – z przyjemnością, z jaką człowiek się przygląda, jak odpoczywa ktoś, kto był naprawdę wyczerpany – patrzył, jak śpi. Pociągnął za brzeg koca leżącego w nogach łóżka, przykrył Amaię do pasa i nachylił się nad nią, żeby ją pocałować. Dokładnie w tej samej chwili raptownie otworzyła oczy i, oszalała ze strachu, nie widząc go, podniosła się na pościeli. Odzyskała świadomość i natychmiast odczuwszy ulgę, opadła z powrotem na poduszkę.

– To nic, to tylko sen – szepnęła, powtarzając zdanie, które jak zaklęcie recytowała w dzieciństwie niemal każdej nocy.

James znów usiadł na łóżku, nie spuszczając jej z oczu, i nic nie mówił do chwili, gdy na ustach Amai pojawił się lekki uśmiech. Dopiero wtedy znowu się pochylił, aby ją wziąć w ramiona.

– Myślisz, że dadzą nam jeszcze coś do jedzenia w tej restauracji?

– Odwołałem rezerwację. Jesteś zbyt zmęczona. Zostawmy to na kiedy indziej…