To nie jest hip-hop. Rozmowy VI - Jacek Baliński - ebook

To nie jest hip-hop. Rozmowy VI ebook

Jacek Baliński

0,0

Opis

Książki z serii „To nie jest hip-hop. Rozmowy” od 2018 roku przybliżały czytelnikom pasjonujące życiorysy – podane w formie obszernych wywiadów – najważniejszych postaci polskiego hip-hopu. Szósty tom, będący zarazem tomem ostatnim, przedstawia kolejnych 15 nieprzeciętnych osobistości, dzięki czemu liczba bohaterów wszystkich części wynosi równe 100.

Niniejsza pozycja jest wyjątkowa z wielu względów. Łączny czas trwania wywiadów przekroczył barierę 100 godzin, co stanowi absolutny rekord. Rekordowy był również najdłuższy wywiad: blisko 9 godzin. Szósty tom przynosi ponadto najbardziej obszerny pojedynczy wywiad w całej serii (ponad 70 000 znaków) i największą średnią objętość wywiadu (blisko 60 000 znaków).

Wszystkie rozmowy zostały poprzedzone skrupulatnym researchem, a ich ostateczny kształt zadowoli każdego, kto jest zainteresowany historią polskiego hip-hopu. Jacek Baliński, zgodnie ze swoim zwyczajem, precyzyjnie wyselekcjonował i opracował treści, które są godne uwagi czytelnika. Zapoznaj się z prawdziwymi historiami wyśmienitych raperów, producentów, DJ-ów i wielu innych znakomitości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 672

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




wydanie pierwsze, Warszawa 2024

 

copyright for the text by Jacek Baliński, 2024

 

wydawca: No Dayz Off

ISBN: 978-83-962622-8-8

 

autor wywiadów, producent wykonawczy & redaktor: Jacek Baliński

pomysł tytułu: Rafał Grobel

 

art director: Hubert Błaszczyk (Connect the dots)

okładka: Arkadiusz Lewandowski (Connect the dots)

opracowanie graficzne: Connect the dots

konsultacje: Ewa Błaszczyk (Connect the dots), Jacek Baliński

 

zdjęcia: Jacek Baliński

retusz: Hubert Błaszczyk (Connect the dots)

 

skład & łamanie wersji drukowanej: Jacek Baliński

 

korekta: Ewa Sadowska

 

nodayzoff.pl

[email protected]

 

przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

Wstęp

Gdy w połowie 2018 roku wydawałem pierwszą część „To nie jest hip-hop. Rozmowy”, dopiero kończyłem studia. Sądziłem, że premiera tej książki będzie zwieńczeniem pewnego etapu i zupełnie nie brałem pod uwagę, że kiedykolwiek usiądę do kolejnej części. Tymczasem jest początek roku 2024, za kilka miesięcy skończę trzydziestkę i właśnie wydaję szósty tom, którym zamykam piękną serię, będącą ostatecznie zbiorem równo 100 pogłębionych wywiadów z najważniejszymi postaciami polskiej rapowej sceny.

OK – sentymenty i podsumowania mamy za sobą, więc czas przejść do meritum. Szósta odsłona „TNJHH. Rozmowy” jest odsłoną ostatnią, a co za tym idzie – jest odsłoną najlepszą. To oczywiście klisza i banał, ale nic nie poradzę na to, że nie potrafię podejść do tego tytułu jak do zadania, które trzeba po prostu odfajkować. Nie godzę się na poprawność, nie zadowala mnie wyłącznie utrzymanie – choć wysokiego – poziomu poprzedniej części. Nie po to przez kilka lat ciężko pracowałem na renomę niniejszego przedsięwzięcia, żeby linię mety przekroczyć w średnim stylu i zostawić czytelnika z poczuciem, że… można było już sobie darować.

Zawsze dążyłem do tego, by moje wywiady trwały raczej dłużej niż krócej, lecz nie przypuszczałem, że tym razem ich przeprowadzenie zajmie mi rekordowe 100 godzin z groszami. Nie przypuszczałem również, że uda się pobić rekord najdłuższego wywiadu, a tym bardziej nie przypuszczałem, że całe podium najdłuższych wywiadów zostanie zajęte przez wywiady z szóstego tomu. Niby to tylko cyferki i koniec końców nie przekładają się one bezpośrednio na jakość finalnego materiału, ale świadczą o ponadprzeciętnym zaangażowaniu zaproszonych gości.

Kiedy okazało się, że jeden z rozmówców mieszka w Danii, wsiadłem w samolot i poleciałem do Danii, bo to nie jest jakiś tam podcast, żeby w grę wchodziły półśrodki. Wywiadów przeprowadziłem 15, ale spotkań odbyłem 24, bo tyle było potrzebnych, żeby obie strony uznały, że wyczerpaliśmy temat. Żebym ja uznał, że jestem gotowy do spotkań, wstępny research – na punkcie którego zawsze byłem przeczulony – rozpocząłem już rok wcześniej. Żebym miał z kolei pewność, że czytelnik dostanie solidnie opracowaną treść, można przyjąć, że wyrzuciłem do kosza drugą książkę o takiej samej objętości, bo z 1 700 000 znaków surowej transkrypcji do druku trafiło 900 000 znaków.

Jestem dumny z tej publikacji. Zapraszam cię do zapoznania się z nią od deski do deski, nie pomijając żadnego z wywiadów, gdyż ich bohaterami są wyjątkowi ludzie, którzy wydatnie przyczynili się do rozwoju polskiego hip-hopu.

 

Jacek Baliński21 stycznia 2024 r.

Ceube

Nie mógłbym tylko surfować

Jakub Sawickiur. 1978

Raper i producent muzyczny oraz przedsiębiorca z branży odzieżowej. Członek zespołu Trzyha, z którym w 1997 roku w drugim obiegu wydał kultowe demo „WuWuA”. Muzycznie aktywny do końcówki lat dziewięćdziesiątych. Współzałożyciel hiphopowej marki Moro Sport, którą zajmował się w latach 1996–2008. Od 2004 roku prowadzi związaną ze sztukami walki markę Manto, obecną w kilkudziesięciu krajach. Właściciel klubu sztuk walki Copacabana. Medalista mistrzostw Polski i Europy w brazylijskim jiu-jitsu. Absolwent Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Warszawskiego. Żonaty, ma dziecko.

Dlaczego: „(…) choć w 1997 roku krajowa scena dorobiła się co najmniej kilkunastu (…) produkcji istniejących w oficjalnym obiegu fonograficznym, właściwie żadna z nich nie była wówczas tak różnorodna, a jednocześnie spójna, tak amatorsko brzmiąca i równocześnie w swojej warstwie strukturalnej tak dopracowana, tak hardcorowa w swoim podejściu, a zarazem bujająca i wyluzowana” – tymi słowy zachwalał kasetę „WuWuA” Filip Kalinowski w swojej książce „Niechciani, nielubiani. Warszawski rap lat 90.”. Rzeczoną demówkę stworzył zespół Trzyha, w skład którego wchodzili Tede, JanMarian i Ceube. Dla ostatniego z wymienionych było to jedyne pełne wydawnictwo, w którym maczał palce. Niedługo po premierze odstawił rapowanie na boczny tor, okazjonalnie jeszcze tylko poświęcając się produkcji bitów. (Warto w tym miejscu dodać, że większość podkładów na „WuWuA” jest właśnie jego autorstwa). Nie oznacza to bynajmniej, że zrezygnował z uczestnictwa w hip-hopie, bowiem od 1996 roku przez kilkanaście kolejnych lat współprowadził markę Moro Sport, która obrosła nie mniejszą legendą niż Trzyha i w której ubraniach pomykało zapewne wielu czytelników tej książki. Gdy dodamy do tego fakt, że Jakub Sawicki – bo tak nazywa się Ceubina – jest właścicielem między innymi globalnie rozpoznawalnej marki Manto, staje się jasne, dlaczego postanowiłem go tutaj zaprosić.

Jak: Próbowałem już przy poprzedniej części; bezskutecznie. Jako że bardzo zależało mi na jego udziale i jako że ten tom będzie najprawdopodobniej ostatnim, pozwoliłem sobie ponowić propozycję. Po drobnych podchodach, ale – udało się. Sierpniowa niedziela, samo południe, na termometrze powyżej trzydziestu stopni, wskakuję na hulajnogę i docieram na Mokotów, gdzie przy ulicy Garażowej mieści się założony przez Kubę klub sztuk walki Copacabana i siedziba Manto. Mój rozmówca akurat skończył prowadzić trening, siadamy w biurze, odpalam wiatrak, następnie dyktafon jeden i drugi – i działamy. Z krótką przerwą na pizzę, gadamy o rapie (trochę) i o Moro (dużo). Na pozostałe tematy zabrakło już czasu, Ceube musi zdążyć na wizytę u fizjoterapeuty. Umawiamy się na dogrywkę, która dochodzi do skutku po jego powrocie z Kostaryki. Tym razem sobota, koniec września, już nieco chłodniej. Sawicki ponownie kończy zajęcia – choć, jak podkreśla, bardzo rzadko udziela się jako trener – i cierpliwie odpowiada na pytania. To pierwszy wywiad z nim od niepamiętnych czasów i bardzo się cieszę, że do publikacji dochodzi właśnie w „TNJHH. Rozmowy”.

20 sierpnia & 30 września 2023

Zanim w twoim życiu pojawił się hip-hop, był już w nim na dobre obecny sport. Za młodu trenowałeś tenis, a następnie szermierkę.

Mój ojciec do dziś jest fanem tenisa, ogląda turnieje. Próbował mnie do tego sportu przekonać i woził mnie na treningi przez jakiś czas. W czwartej klasie podstawówki okazało się jednak, że nie będę tenisistą; czegoś się nauczyłem, ale nie rokowałem na przyszłość (śmiech). Inna sprawa, że gdy niedługo przed naszym spotkaniem pojechałem w odwiedziny do rodziców, wziąłem rakietę mojego taty i poszedłem po wielu latach przerwy na ściankę, byłem pozytywnie zaskoczony swoją techniką. Ruchem zaskoczony nie byłem, ponieważ cały czas trenuję sport, co sprawia, że mam świadomość ciała.

Na szermierkę zaprowadził mnie ponownie tata, w szóstej klasie, na Warszawiankę. Podobał mi się ten sport, bynajmniej nie byłem do niego przymuszany. Trenowałem szermierkę przez pięć lat, byłem liczącym się zawodnikiem w swoim roczniku w kraju. Wygrywałem bądź stawałem na podium lokalnych turniejów, takich jak Warszawska Olimpiada Młodzieży; jeździłem również na mistrzostwa Polski. Jak miałem szesnaście lat, w indywidualnych mistrzostwach w o rok starszej kategorii wiekowej zająłem piąte miejsce; to był naprawdę dobry wynik. Następnego dnia w mistrzostwach drużynowych zdobyliśmy z kolegami srebrny medal. Walczyło się trzech na trzech oraz każdy z każdym. W półfinale wygraliśmy z drużyną z Konina, która była najmocniejsza w szabli; w indywidualnych zawodach zajęła całe podium. W finale zmierzyliśmy się z małolatami, także z Konina; powinniśmy ich rozpykać, lecz byliśmy już na tyle zmęczeni poprzednim meczem, że nie podołaliśmy wyzwaniu.

Tak więc – jakieś wyniki się pojawiały, ale w liceum zaczęły się dziać inne rzeczy, przez co szermierka zeszła na dalszy plan, aż w końcu na pewien czas przestałem uprawiać sport; tyle tylko, co grałem w kosza na osiedlu.

Zakładam, że na deskorolce też śmigałeś.

Tak, od końca podstawówy. Jeden kolega z szermierki jeździł na desce ze swoją ekipą pod KC, czyli jedną z kultowych warszawskich miejscówek. Dzięki niemu pierwszy raz zobaczyłem prawdziwą deskorolkę, bodaj marki Powell-Peralta. Spodobało mi się to i sam zacząłem jeździć z kumplami ze szkoły, a w liceum jeździłem już między innymi z JanMarianem i Tede pod Capitolem. Sportowo byłem w miarę sprawny, bo jestem dosyć wysoki, a w tamtych czasach byłem jeszcze chudziutki, patyk. Coś tam potrafiłem, robiłem różne tricki z murku, ale byłem średniakiem, nie wyróżniałem się. Nie sądzę, żeby ktokolwiek spod Capitolu mnie kojarzył po latach, chyba że na zasadzie: „A, był taki gościu, z Tede przychodził”. Niemniej wszyscy podawali mi rękę i byli mili.

Zaczynając przygodę z deską, znałeś już rap?

Chyba najpierw poznałem rap, a później deskorolkę – choć to wszystko razem się zgrywało. Deskorolka wówczas wiązała się z hip-hopem; większość osób z naszej ekipy słuchało hip-hopu.

Pierwszą kasetą, jaką miałem, w piątej–szóstej klasie, był album grupy Technotronic. Wiadomo, że to nie był rap sensu stricto, ale tylko do tego mieliśmy wtedy dostęp. Potem pojawili się Vanilla Ice i MC Hammer, a niedługo później przy Domach Centrum kupiłem sobie „Radio” LL Cool J-a oraz którąś z kaset 2 Live Crew. Nie przypominam sobie, żebym słuchał innej muzyki. Nigdy nie byłem depeszem czy metalowcem.

Dużo czasu musiało minąć od usłyszenia pierwszych nagrań do pierwszych prób tworzenia?

Na pewno nie nastąpiło to od razu. Rapować zacząłem w pierwszej–drugiej klasie liceum, z moim kolegą Tomkiem. Słuchaliśmy też z kumplami na radiu przenośnym audycji „Kolorszok” Bogny Świątkowskiej. Dość często wygrywałem tam wejściówki na imprezy Volta, który zresztą odbierał telefony od słuchaczy. Dzięki „Yo! MTV Raps” czy magazynom takim jak „The Source” posiadałem dużą wiedzę na temat amerykańskiego rapu – oczywiście wszystko już pozapominałem… – i prawie zawsze znałem odpowiedź. Dzwoniliśmy z budek telefonicznych; czasem wrzucaliśmy żeton, a czasem korzystaliśmy z pewnego patentu, dzięki któremu można było dzwonić za darmo (śmiech). Na pionierskich imprezach w klubie Alfa nigdy nie byłem, bo rodzice mnie nie puszczali, natomiast później do Hybryd już chodziłem.

Podobno zanim zająłeś się rapowaniem, najpierw robiłeś bity z niejakim DJ-em Rembolinim.

Żebyśmy mogli z Tomkiem nagrywać, jakieś bity musiały powstać. Nikt nam ich nie dał, nie było dostępu do żadnych pętel, więc samodzielnie skleiłem kilka bitów. Nie było jednak tak, że na przykład przez dwa lata tylko robiłem bity i nagle stwierdziłem: „O, to teraz coś zarymuję”. Choć jak pomyślę, to jestem… trudno powiedzieć: „zadowolony”, ale gdybym puścił sobie bit, który wyprodukowałem X lat temu, to czułbym się mniej zażenowany, niż gdybym posłuchał tego, co rapowałem (śmiech). Nazwijmy rzeczy po imieniu: w rapowaniu byłem słaby. W okresie mojej aktywności można było zaistnieć, ponieważ mało osób w ogóle się tym zajmowało, więc dzięki zajawce i dzięki temu, że żyłem tą muzyką, udało mi się jakoś zaznaczyć – i na pewno też dzięki współpracy z Tede, który bezsprzecznie był megatalentem.

Nawiasem mówiąc, wspomniany przez ciebie DJ Rembolini to Michał, czyli Kendik, mój późniejszy wspólnik w Moro. Chodziliśmy razem do przedszkola, do tej samej podstawówki i liceum im. Kochanowskiego, do klasy informatycznej. To była wtedy nowość, a egzaminy wstępne odbywały się już w kwietniu; czternaście osób na miejsce. Ledwo, ledwo, ale się dostaliśmy – i to właśnie w szkole średniej bliżej się zakolegowaliśmy.

Na Enigmie, czyli prekursorskiej stronie poświęconej hip-hopowi prowadzonej przez Tytusa, widniała informacja o sprzęcie, jakim dysponowałeś: SoundForge 4.0, Impulse Tracker (DOS), Cake Walk 8.0.

Bity rzeczywiście robiłem na trackerach: najpierw na Impulse Trackerze, a następnie na Fast Trackerze; nigdy nie używałem innych programów. Ścieżka podzielona na takty, sześćdziesiąt cztery pola. Miałem sampel – i na klawiaturze na pececie grałem jakąś tonację, na kolejnej ścieżce układałem stopy, na kolejnej werble, na jeszcze kolejnej hi-haty…

Nie mam żadnego wykształcenia muzycznego, wszystko robiłem na czuja. Starałem się podchodzić do produkcji jak najbardziej kreatywnie. Jak przestałem robić muzykę, było wielu producentów, którzy samplowali całe loopy na przykład z Barry’ego White’a; znam jednego, który przez lata spał niespokojnie, bo bał się, że ktoś kiedyś się o to przyczepi… Ja natomiast starałem się ciąć sample, zmieniać tonacje. Wydaje mi się, że – jak na tamte czasy – byłem niezły. Pamiętam, jak kiedyś jeździliśmy na desce z Marianem i puściłem mu kawałek, który nagraliśmy z Tede. Zrobiliśmy go pod prostą pętlę, ale później zaaranżowałem ten bit. W którymś momencie Marian powiedział: „Tam jest fragment, że jest sama linia basu; nigdy czegoś takiego nie słyszałem!”. Pewnie odrobinę przesadził, ale rzeczywiście dążyłem do tego, żeby wychodzić poza proste loopy – choć na samym początku było też trochę i takich bitów…

Produkowałeś nie tylko na swoje potrzeby, ale i dla innych lokalnych raperów. Co więcej, realizowałeś ich wokale w swoim domowym studiu. Na YouTubie można znaleźć pojedyncze amatorskie nagrania z lat 1996–97 Jano OMP czy Kritacziego, które zostały zarejestrowane u ciebie na wielościeżkowym magnetofonie Amstrad Studio 100.

To był czteroślad; można było zgrać najpierw osobno bit, a potem podpiąć mikrofon i dograć na przykład trzy osoby, każdą na innym tracku. Mieszkałem wtedy z rodzicami w bloku na Wyględowie, miałem swój pokój, a w nim łóżko, biurko, komputer i właśnie ten magnetofon. Mama z tatą urzędowali w drugim pokoju, a u mnie różni goście darli japę do mikrofonu… Myślę, że rodzice akceptowali to.

Wszystkie nagrywki brały się stąd, że po prostu trzymaliśmy się razem. Do Hybryd chodziło się dużą ekipą. Chłopaki z Wyględowa: Tomek, który chodził do liceum z Tede, wspomniany wcześniej Kendik i Maciek, który chodził do liceum im. Goethego. Z Goethego był także Mateusz, kolejny mój późniejszy wspólnik w Moro. Do klasy z nim chodzili Deus i Oliwka, która nagrywała z Trials X i która znała się z osiedla z Numerem i DJ-em Zero. Chłopaki z Imielina: Kritaczi, Burak, Darek, Felek – oni znali się z chłopakami z Wilanowa, czyli między innymi Jano i O$ką. Wpadali do mnie też Solfernus, Jay czy świętej pamięci Freeze… Z częścią tych osób tworzyliśmy MOP Skład.

Kontynuując jeszcze hiphopową wyliczankę, należy dodać, że swego czasu malowałeś graffiti. Z Tede mieliście crew ADC…

…Attack Da City. Malował z nami również przywołany przed chwilą Jay, który był wtedy czołowym writerem w stolicy. Miałem fajny tag i we trzech trochę Ursynowa potagowaliśmy; autobusy, tramwaje… Kilka wrzutów zrobiłem, natomiast – podobnie jak w rapowaniu i jeżdżeniu na desce – byłem mocnym średniakiem, dlatego dosyć szybko sobie odpuściłem. Nigdy nie byłem na pociągach, choć miałem kiedyś jechać z Jayem, chyba na yard Warszawa Zachodnia. Rodzice wiedzieli, co robię, więc nie ukrywałem tego przed nimi i powiedziałem, że idę w nocy malować pociągi. Wstałem jakoś o drugiej w nocy, założyłem kurtkę zimową, spakowałem farby do plecaka, szykowałem się do wyjścia, aż nagle moja matka się obudziła, stanęła w drzwiach i krzyknęła: „Nigdzie nie idziesz!”. Chłopaki pewnie pomyślały, że wydygałem; w sumie nigdy ich nie zapytałem o to (śmiech)…

Zanim przejdziemy do Trzyha, warto dorzucić jeszcze dwa słowa o tajemniczym Dos Maestros, które współtworzyłeś ze wspomnianym wcześniej Tomkiem. Jedyne, czego udało mi się dowiedzieć o tej grupie, to fakt, że wasz wspólny numer z Tede, utrzymany w stylistyce horror rapu „Głos z krypty”, został zaprezentowany w audycji Bogny, oraz że – jeśli wierzyć wkładce do kasety „Enigma Prezentuje: 0-22-Underground Vol. 1” – do zespołu należał również Freeze.

Prawdę mówiąc, zapomniałem nawet, że tak się ten zespół nazywał (śmiech). Rzeczywiście nagrywaliśmy pod takim szyldem z Tomkiem, natomiast Freeze w tym nie uczestniczył; był po prostu moim koleżką z ławki z podstawówki, z którym później dalej się trzymałem.

U Bogny byliśmy, zgadza się. Puściła nasz kawałek – raczej z litości, bo to była tragedia… Jeśli to był horror rap, to zakładam, że wzorowaliśmy się na Gravediggaz (śmiech). Samego numeru nie pamiętam, natomiast pamiętam, jak poszliśmy do Radia Kolor, gdzie pierwszy raz zobaczyłem Volta, na korytarzu siedzieli Numer Raz z DJ-em Zero, był chyba ktoś z Trials X… Chwilę wcześniej ze Stanów wrócił Kazik, który przywiózł stamtąd rapowe płyty; Numer przegrał sobie od niego Tha Alkaholiks, a następnie ja przegrałem je sobie od Numera.

Dos Maestros się rozpada. Rozpada się też Ein Killa Hertz, czyli pionierska grupa JanMariana, Tedego i Volta. Dwaj pierwsi zakładają legendarne Trzyha, do którego po chwili dołączasz i ty. Jak do tego doszło?

Nie pamiętam… Jeśli chodzi o Dos Maestros, wydaje mi się, że Tomek po prostu stracił zainteresowanie, przez co zacząłem nagrywać z Tede, którego zresztą poznałem przez Tomka. Byliśmy któregoś razu w pubie Bolek na Polu Mokotowskim, gdzie było piwo i gdzie schodzili się przedstawiciele wszystkich subkultur. Tomek wskazał mi Tedego i powiedział, że on też coś rapuje.

Znajomość z Marianem była natomiast zupełnie naturalną konsekwencją znajomości z Tede. Marian był starszy ode mnie o cztery lata; w takim wieku to była całkiem duża różnica.

W 1997 roku wydaliście w drugim obiegu kultowe i niezwykle istotne dla stołecznej sceny „WuWuA”. Co ci się kojarzy z tą kasetą, będącą zarazem jedynym pełnym materiałem z twoim udziałem? Jakie sygnały docierały do ciebie w okolicach premiery i po latach?

Wspominam tę demówkę oczywiście pozytywnie, bo z fajnymi ludźmi ją zrobiłem; najlepszymi moimi kumplami wtedy. Wszystko nagraliśmy na czterośladzie u mnie w domu, ale nie zachowała mi się w pamięci żadna szczególna nagrywka. To była codzienność – chyba nie było tak, że postanowiliśmy: „OK, siadamy i nagrywamy demówkę”. Raczej były to kawałki, które swoim tokiem powstawały, aż w pewnym momencie zrobiło się ich tyle, że można było je wydać. Czasy młodzieńcze – i to w zasadzie tyle, co pamiętam (śmiech).

W późniejszym czasie zdarzało się, że ktoś rozpoznawał we mnie jednego z członków Trzyha. Pamiętam chociażby gościa, który przyjeżdżał do nas z filii naszego klubu sztuk walki Copacabana w Lublinie na seminaria jiu-jitsu. Widzieliśmy się kilka razy – i w pewnym momencie zapytał: „Ty jesteś Ceubina?!”. „Nooo, możliweee…” – odpowiedziałem zmieszany (śmiech). Miło było też usłyszeć w jakimś wywiadzie z Łajzolem, jak wspomniał moją ksywę – podczas gdy sam teraz jestem fanem twórczości JWP/BC! Kiedyś tłukłem ich tak często, że w końcu żona mi powiedziała, żebym to wyłączył, bo już za dużo (śmiech).

Reasumując, to był fajny materiał, jak na tamte czasy. Mimo że poziom, jaki reprezentowałem, był słaby, to też dzięki „WuWuA” dzisiaj rozmawiamy… Swoją cegiełkę do tej muzyki dołożyłem.

Co było dalej, wszyscy wiedzą dzięki numerowi „360 obrót” z solowej płyty Tedego „3H: Hajs, hajs, hajs” z 2003 roku. „Przeznaczenie było takie, że Ceu odszedł / Nie jest chłopakiem, co na scenie czuł się dobrze”.

To prawda, że nigdy nie lubiłem rozgłosu i byłem nieśmiały. Jak ktoś, kogo znałem, gdzieś się ze mną nie przywitał, to uznawałem: „Dobra, nie podejdę do niego i się nie przywitam, pewnie mnie nie pamięta…”. Nie lubiłem, jak wszyscy się na mnie patrzyli – a jak jeszcze dodatkowo słuchali… Jako Trzyha zagraliśmy chyba cztery koncerty: dwa w Remoncie, jeden na jamie w Trójmieście i support przed Run DMC na imprezie Rap Day; każde z tych wydarzeń było dla mnie trudne, stresujące.

Natomiast – nie do końca było tak, jak to Tede przedstawił. Nigdy nie powiedziałem: „Chłopaki, odchodzę”. Któregoś dnia spotykaliśmy się we trójkę i Marian zakomunikował: „Wiesz co… Na razie nie będziemy z tobą nagrywać”. Przyjąłem to na luzie; wydaje mi się, że sam miewałem już takie myśli, że nie za bardzo chcę dalej rapować, więc być może było to wyjście naprzeciw temu, co czułem. „Spoko, spoko” – po czym tego samego dnia, wieczorem, w audycji Bogny, nagle usłyszałem: „Właśnie powstał nowy zespół: Warszafski Deszcz! Tede, JanMarian, Numer Raz!”. Ja: „Hmm… aha…”.

Tego się nie spodziewałem! Narracja Tedego w pełni pasowała mi do tego, czego dowiedziałem się o tobie w trakcie researchu.

Bardzo dyplomatycznie to nawinął – za co zresztą dziękuję, gdyż dzięki temu nikt przez te lata nie sądził, że zostałem wyrzucony ze składu… Nie miałem żalu – choć byłem zaskoczony, bo widać było, że to było zaplanowane już wcześniej (śmiech). Mógłbym mieć żal, gdybym uważał, że dobrze rapuję, chciałbym to kontynuować i usłyszałbym od chłopaków, że wolą nagrywać z Numerem – a tak nie było. Podejrzewam, że podświadomie czułem, że jest pomiędzy nami duża różnica. Jak usłyszałem zwrotki Numera i Tedego w „Wolę się nastukać” Molesty, pomyślałem: „Wow, ci goście są na innym levelu!”. Ja bym do tego kawałka nie pasował – nie tylko dlatego, że na palcach dwóch rąk policzę, ile razy w życiu zapaliłem blanta (śmiech).

Tak czy inaczej, panowie postanowili wziąć sprawy w swoje ręce – i słusznie, to była dobra decyzja. Oni zajęli się Warszafskim Deszczem, ja zająłem się Moro.

„Na nadchodzącej płycie Trzyha [Warszafskiego Deszczu] znajdą się jednak także stare nagrania z Ceubiną” – głosił news z dnia 28 marca 1998 roku na Enigmie, na blisko rok przed ukazaniem się „Nastukafszy…”. Do tego ostatecznie nie doszło – jakie emocje wzbudziła w tobie ta płyta?

Trudno odnieść mi się do cytatu, który przywołałeś, ponieważ nie przypominam sobie, żeby taki scenariusz był brany pod uwagę. Sama płyta natomiast oczywiście podobała mi się, to było ogromne wydarzenie w polskim rapie. Nie miałem myśli: „Co by było, gdybym udzielał się na tym albumie…”; w ogóle siebie w tym nie widziałem. Relacje z chłopakami mieliśmy poprawne; nie bez powodu Marian na okładce jest w bluzie Moro…

Nie pamiętam, żebyśmy na jakimkolwiek etapie jako Trzyha mieli wizję wydania płyty. Jedyne, co było, to bardzo wstępne rozmowy z B.E.A.T. Records. Byliśmy kiedyś w biurze – znajdującym się skądinąd na Wyględowie – żeby podpisać papiery na remix „Rymoholiko” na składankę „Smak B.E.A.T. Records”, i wtedy padł taki temat. Propozycji wydawniczej chyba nie dostaliśmy, lecz na pewno znaliśmy szczegóły umowy. Wiedzieliśmy, że musielibyśmy podpisać się na wyłączność na dziesięć lat; nie byliśmy gotowi przystać na takie zobowiązanie.

Po rozpadzie Trzyha jeszcze przez krótki czas produkowałeś bity dla undergroundowych warszawskich wykonawców. Bodaj jedyny twój podkład, który pojawił się na oficjalnym wydawnictwie – pomijając wspomniane „Rymoholiko” – znalazł się na płycie „Nasze dni” Płomień 81 w 2000 roku. Twojego autorstwa jest muzyka do „5 minut”, solowego numeru Deusa.

Nawet nie wiedziałem, że miałem jakiś wkład w Płomień… Pamiętam, że miałem kiedyś żal do Deusa – możliwe, że chodziło o ten kawałek. Dostał ode mnie bit, podstawowy loop, z pianinkiem, gitarą. To brzmi, jakby było zsamplowane i zapętlone, podczas gdy fajnie to wszystko poukładałem, każdy dźwięk z innego źródła, coś zagrałem. Po nagraniu wokali numer nie wrócił do mnie do aranżacji i po jakimś czasie został opublikowany w takiej formie, bez aranżu; nic tam się nie zmienia…

Rapowo po „WuWuA” już się nie udzielałeś, ale pamięć o Ceubinie – a zwłaszcza o Moro Sport – nie zginęła, ponieważ wielokrotnie byłeś przywoływany w wersach różnych artystów; przodowali w tym szczególnie Tede i Ten Typ Mes. W ramach ciekawostki warto jeszcze dodać, że Stasiak napisał swego czasu na fanpage’u, że miałeś dograć się do „Zwykle nie rapują, ale…”, czyli humorystycznego utworu z debiutu 2cztery7, w którym nawijał między innymi NOON.

Był rzeczywiście taki temat, ale nie pamiętam, czy się pochyliłem nad nim, czy nie. Możliwe, że tak, ale pewnie stwierdziłem, że – nawet pomimo tego, że ten kawałek był na luzie – nie ma to sensu. Jak już mówiłem, nie czuję, żeby moje rapowanie stanowiło jakąkolwiek wartość. Tak samo było przy drugiej edycji akcji Hot16Challenge w 2020 roku, do wzięcia udziału w której nominowali mnie Dizkret i Eldo. Przez chwilę myślałem: „Dobra, napiszę coś”, aż uznałem: „Gościu, daj spokój” (śmiech).

I my dajmy zatem spokój z rapem; przejdźmy do ciuchów. W 1996 roku powstało Moro – oddaję ci głos, abyś przybliżył genezę marki, w której ubraniach chodziły niegdyś dziesiątki tysięcy młodych ludzi.

Zaczęło się od tego, że wspomniany wcześniej Mateusz – którego poznałem za czasów licealnych, ale później okazało się, że chodziliśmy też razem do przedszkola, podobnie jak z Kendikiem – dostał na osiemnastkę od dziadka tysiąc dolarów. (W połowie lat dziewięćdziesiątych była to kwota pozwalająca kupić używanego malucha). Nie miał pomysłu, co z tymi pieniędzmi zrobić. Każdy biznes polega na zaspokajaniu potrzeb klientów – a Moro powstało po to, żeby zaspokoić własne potrzeby. Chodziliśmy w szerokich spodniach, które trudno było dostać. Były tylko dwa znane polskie brandy: Etylina oraz R; bardziej deskorolkowe niż hiphopowe. To wszystko było drogie, więc zaproponowałem Mateuszowi: „Dawaj, zainwestuj kasę, zrobimy spodnie – i jak zarobimy, to kiedyś sobie ten tysiąc dolarów wyjmiesz”.

W tamtych czasach w co drugim polskim domu była maszyna do szycia. Widziałem, jak moja mama wycina jakieś wykroje i później je odrysowuje. Kupiłem od Tedego jego skejtowe baggy jeansy Independent, położyłem je na gazetę, odrysowałem poszczególne elementy, po czym pojechaliśmy z Mateuszem na Puławską, gdzie była hurtownia z tkaninami. Kupiliśmy kawałek jeansu dwa na dwa metry, wyciąłem co trzeba i dałem mamie do zszycia; uszyła jedną parę. W międzyczasie wymyśliłem nazwę Moro i niespieralnym markerem napisałem ją na metce. Wyszedłem w tych spodniach na miasto i odbiór był: „Wow, ale zajebiste!”.

Wtedy Mateusz zainwestował pieniądze i pojechaliśmy z moim tatą samochodem – my nie mieliśmy wtedy jeszcze prawa jazdy – do hurtowni do Nadarzyna. Kupiliśmy tam belkę czarnego denimu, chyba trzydzieści metrów; umieściliśmy ją w aucie po skosie, a my z Mateuszem wracaliśmy zgięci. Mama kolegi z bloku była krawcową dla sąsiadek, więc daliśmy jej te same wykroje, belkę materiału, zrobiliśmy metki z bandanki w kamuflaż – i uszyła nam trzy pary. Odebraliśmy je, sprzedaliśmy, mieliśmy kasę, żeby zapłacić jej za te, które już uszyła – i szyła kolejne. Łącznie chyba czternaście par wyszło z tej belki; rozeszły się dość szybko.

Problem był taki, że w tych spodniach odrywały się szlufki; nici nie wytrzymywały. Następną partię, z jeszcze większej belki, pojechaliśmy więc zrobić już do szwalni z prawdziwego zdarzenia, przy Filtrach. Ta partia była granatowa – poprzednia czarna – i miała haft; projekt wykonał Tede, który narysował swoją interpretację logo Wielkiego Elektronika z „Podróży pana Kleksa”. Wyszło około trzydziestu par. Sprzedanie ich zajęło nam znacznie więcej czasu niż poprzednio; myślę, że dwa–trzy miesiące.

Niektóre z tych faktów były mi znane z lektury nielicznych dawnych wywiadów z tobą, natomiast celowo ich nie przytaczałem, żeby sprawdzić, czy pojawią się jakieś rozbieżności – nie pojawiły się żadne. Ciekawe jest, jak dokładnie to pamiętasz – podczas gdy nie potrafiłem z ciebie wydobyć żadnych konkretów dotyczących nagrywek na „WuWuA”… To dowód na to, że chyba rzeczywiście nie rap, a tekstylia były twoim przeznaczeniem (śmiech). Ucinając dygresję – po kim i jak rozeszło się kilkadziesiąt pierwszych par jeansów? Pod zamieszczoną na fanpage’u „Stare zdjęcia polskich raperów” kultową reklamą Moro, z tobą na zdjęciu, ktoś napisał w komentarzu, że pamięta, jak kupował wasze ciuchy od was z bagażnika…

…tak było! Ale to już później, na studiach. Swoją drogą, reklama, o której wspomniałeś, to reklama kangurki; bardzo fajny produkt, do dziś ludzie piszą, że jeszcze go mają… Gdy robiliśmy tę reklamę, moje relacje z Tede akurat chwilowo się pogorszyły. Niewiele wcześniej na płycie Volta ukazał się jego kawałek „Świat zwariował w 23 lata”, w którym był wers: „Tede, zapraszam cię do mego świata”. Na naszej reklamie stoję ja z rozłożonymi rękami, a podpis głosi: „Ceu, zapraszam cię do mego fiata” (śmiech). To był biały fiat brava, samochód mojego taty. Pożyczaliśmy go czasem, jak ojciec siedział w pracy, i ogarnialiśmy sprawy.

Wracając do pytania – to wszystko była sprzedaż po kolegach. Ktoś kogoś znał, ktoś zadzwonił, ktoś kupił pod Capitolem… Oczywiście dzięki temu, że byłem w Trzyha i że Tede z Marianem chodzili w Moro, mieliśmy lepsze dotarcie. Nie było jednak tak, że dzwoniłem do Tedego i mówiłem: „Słuchaj, załóż coś od nas, dogadajmy się”; on po prostu w tym chodził. W ekipie najbliższych znajomych w pewnym momencie wszyscy ganialiśmy w tych spodniach, wyglądaliśmy tak samo. To były fajne baggy, w dodatku w dużo bardziej przystępnej cenie niż podobne modele w skateshopach na Rakowieckiej i Smolnej; były co najmniej trzydzieści procent tańsze, bo narzucaliśmy tylko marżę producenta.

W sklepach pojawiliśmy się w kolejnym roku, czyli 1997. Mieliśmy wtedy już pierwsze T-shirty i bluzy, których wykonanie było nieporównywalnie łatwiejsze niż jeansów. Nie byliśmy zaangażowani w proces produkcyjny, tylko jechaliśmy do hurtowni, kupowaliśmy koszulki, a później w sitodruku Koliber znakowaliśmy je naszymi wzorami. Wszystkie inne brandy też tak robiły. W podziemiach Ronda Jazdy Polskiej istniał już Vert, do tego właśnie otwierał się hip-hop shop Yo przy Chmielnej. Pamiętam, jak poszliśmy do tego drugiego i powiedzieliśmy, że chcielibyśmy wstawić w komis nasze rzeczy: spodnie, koszulki, bluzy. „No, dobra, ale potrzebny będzie jakiś rachunek na to” – usłyszeliśmy. Zarejestrowaliśmy wówczas spółkę cywilną z Mateuszem.

Sprzedaż wysyłkową natomiast generowały między innymi reklamy publikowane w „Klanie”. Pierwszą sesję zrobiliśmy u Tedego na klatce schodowej na Polnej, gdzie przeprowadził się z rodzicami ze Służewa nad Dolinką. Aparat mieliśmy od koleżki z Wilanowa, którego ojciec miał zakład fotograficzny. Zebraliśmy ekipę: Tede, Jano i O$ka z OMP, Ryba z Metropolii i ja. Wszyscy „modele” mieli na sobie granatowe spodnie z drugiej partii i pierwsze bluzy Moro. Na dole reklamy był formularz zamówienia, który można było wyciąć i na którym można było zaznaczyć, który produkt chce się kupić. To był nasz sklep internetowy (śmiech). Wypełnione formularze wysyłało się do naszej skrytki pocztowej, którą wynajęliśmy na poczcie na Alei Niepodległości.

Szliśmy na pocztę i wyciągaliśmy listy. „Magazyn” mieliśmy już w pokoju Mateusza – początkowo był w moim pokoju, który jednak był mniejszy. Pudełka: małe na koszulki, większe na bluzy. Pakowaliśmy zamówienia u Mateusza – i znów wycieczka na pocztę, na Puławską. Kilkaset metrów z buta, obładowani – jednorazowo mogliśmy wysłać około dziesięciu paczek, bo więcej nie mieściło się w rękach. Żeby to nadać – oczywiście za pobraniem; nikt raczej nie wysyłał uprzednio pieniędzy w kopercie… – na poczcie traciło się dwie godziny: bo kolejka, bo jedno okienko, bo wypełnianie papierków… Do dzisiaj pamiętam kod pocztowy na Tychy, skąd mieliśmy wyjątkowo dużo zamówień: 43-100. Raz było tak, że przygotowywaliśmy do wysyłki kangurki w kamuflaż. Wracamy z poczty – i nagle Mateusz: „Gdzie jest moja kangurka?!”. Spakowaliśmy ją przez przypadek (śmiech). Mateusz miał psa, więc ktoś dostał kangurkę całą w sierści…

Po trzech latach od startu dorobiliśmy się prawdziwego magazynu – małego pomieszczenia wynajętego przez rodziców Kendika, w piwnicy; wszystko ładnie poukładane na półkach. Mieliśmy tam też faks, przez który wysyłało się i odbierało faktury – choć w tamtych czasach sprzedaż fakturowa była znikoma, bo każdy przychodził i pytał: „Bez faktury to bez VAT-u?”… Konkurencja tak sprzedawała, każdy musiał tak sprzedawać.

Studiowałeś zarządzanie – wiedza zdobywana na uczelni przydawała ci się jakkolwiek w prowadzeniu biznesu? Czy może poszedłeś na studia głównie dlatego, że – jak nawinąłeś w „Pobitych garach” na demo Trzyha – do służby wojskowej nie czułeś powinności?

Ucieczką przed wojskiem było zdawanie na inżynierię środowiska na Politechnikę. Były tam egzaminy wstępne z matematyki i fizyki. Z fizyki nic nie kumałem, zrobiłem najłatwiejsze zadanie, wyszedłem po pięciu minutach – i się dostałem.

Ostatecznie poszedłem na zarządzanie, ponieważ „to jest przyszłość”, jak wtedy mówiono. Zabrakło mi raptem dwóch–trzech punktów z egzaminu, żeby załapać się na studia dzienne; na szczęście dla pierwszych pięćdziesięciu osób poniżej progu uruchomiono studia zaoczne. Z perspektywy czasu uważam, że bardzo dobrze się stało, że studiowałem weekendowo. Zamiast siedzieć jak rówieśnicy pięć dni w tygodniu na wydziale, pracowałem i rozwijałem z kolegami biznes. Kendik studiował architekturę, a Mateusz prawo, ale po pierwszym roku już sobie odpuścił i skupił się na Moro.

A czy mi się przydały te studia? Jeden przedmiot był wartościowy; z pozostałych zbyt wiele nie wyniosłem. Któryś z wykładowców powiedział, że studia są po to, żeby zdobywać kontakty – moje kontakty są takie, że z jednym gościem z roku czasem wymienimy się wiadomościami, bo obaj trochę surfujemy…

Pamiętasz, kiedy zauważyłeś, że Moro zaczyna gwałtownie rosnąć? Albo: kiedy Moro stało się dla ciebie sensownym źródłem utrzymania?

Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek pomyślał: „Idzie tak dobrze, że już zawsze będziemy to robić!”. Po prostu robiliśmy swoje, cały czas, kroczek po kroczku. Gdy biznes urósł, wprowadziliśmy podział ról: Mateusz zajął się produkcją, ja dystrybucją i promocją, natomiast najbardziej z nas uzdolniony artystycznie Kendik zajmował się projektowaniem. Wiadomo jednak, że te funkcje niekiedy się mieszały, a decyzje były podejmowane wspólnie.

Poza tym nie zawsze było superspoko: zdarzały się problemy, mieliśmy długi… Po paru latach od startu wzięliśmy kredyt. Podchodziliśmy do tego na luzie, byliśmy dzieciakami – ale jak trzeba było ten kredyt spłacić, pojawił się kłopot. Nie były to wielkie kwoty, lecz zostaliśmy wezwani do banku na negocjacje. Pan w garniturze, pani w sukience, a ja z Mateuszem w dresach. Pierwsze, co usłyszeliśmy od gościa w garniaku: „O, panowie możecie tak do pracy chodzić…”. Nie wiem, czy to było prześmiewcze, czy nie, ale wtedy myślałem, że nas propsuje (śmiech). Koniec końców udało się to jakoś ogarnąć.

Była mowa o jeansach, koszulkach i bluzach, o magazynie w pokoju jednym i drugim, następnie w piwnicy. Z biegiem czasu można było już się ubrać w Moro od stóp do głów, a z siedzibą przenieśliście się na Racławicką. Mes uwiecznił ją w kawałku „Sponsor” Borixona, rapując: „magazyn Moro to był istny Sezam”.

Tak, przenieśliśmy hurtownię do Fortu Mokotów i tam siedzieliśmy najdłużej, na kilkudziesięciu metrach kwadratowych. Wielu raperów przewinęło się przez ten magazyn… Jak przychodzili, to wychodzili z ogromnymi workami na śmieci pełnymi ubrań; jeden worek przez jedno ramię, drugi przez drugie. Dostawali to, ale w jakiś sposób nam się to opłacało, mimo że mieliśmy świadomość, że oni te ubrania też rozdają albo sprzedają ziomeczkom… Wszyscy chodzili wtedy w ciuchach XXL, więc jak ktoś brał S-kę, wiadomo było, że to nie dla nich (śmiech). Nie wnikam, bo było to wliczone w koszty. Później wychodził klip, który latał na Vivie i MTV, i całe ekipy były ubrane w Moro, nie tylko główny wykonawca, więc mieliśmy dobry czas na antenie. Teledyski były dla nas wtedy, w dobie raczkującego internetu, podstawowym nośnikiem reklamy i miały megaprzełożenie na sprzedaż. Przez długi czas logotypy nie były blurowane przez stacje muzyczne, więc śmigało to tak, że byliśmy zadowoleni. Do tego dochodziły jeszcze reklamy w prasie, zwłaszcza w „Klanie”.

Jak dobierałeś raperów do współpracy i jak taka współpraca zwykle przebiegała? Kontekstowo przytoczę ponownie wersy Mesa, tym razem z utworu „Dwa światy”: „Pamiętam to; Ceube wydzwonił Mesa / Ze szczęścia na rozdanie matur poszedłem w dresach”.

Mogło tak być w przypadku Mesa, którego znajomi byli już wspierani przez Moro, ale co do zasady nie przypominam sobie, żebym zastanawiał się, kto będzie niedługo gwiazdą, z kim warto nawiązać współpracę. Nie dzwoniłem i nie pytałem: „Słuchaj, nie chciałbyś może chodzić w Moro?”. Wszyscy ci raperzy to byli ziomki albo ziomkowie ziomków. To ludzie do nas przychodzili, nie my do nich – a przychodzili, bo nasze ubrania im się podobały. Nie kojarzę również, żebyśmy komuś w tamtych latach odmówili.

Nie mieliśmy chyba z nikim określonych deali. Było tak: „Jak będzie coś nowego, to wpadaj i bierz”. Nie płaciliśmy nikomu, żeby chodził w naszych ciuchach. Dopiero po jakimś czasie w grę zaczęły wchodzić pieniądze, o które prosiły wytwórnie. Słyszałem na przykład: „Jeśli artysta X ma być ubrany w Moro na teledysku, to musicie coś do tego dorzucić”.

Pih w czwartym tomie „TNJHH. Rozmowy” wspominał, że Moro w pewnym momencie „sponsorowało” pół rapowej sceny – do pewnego stopnia była to hiperbola, ale niezbyt przesadzona. Doszło nawet do tego, że nawiązaliście współpracę z… Jeden Osiem L. W wywiadzie dla „DosDedos” mówiłeś, że spotkało się to z pretensjami ze strony niektórych raperów.

Kontakt powstał, gdy otworzyliśmy w Płocku trzeci sklep Moro. Przyszedł do nas gość, który zajmował się tym zespołem – co ciekawe, był też menedżerem Marcina Różalskiego. (Różal zresztą zawitał kiedyś u nas na Racławickiej i dostał jakieś ciuchy). Przyszedł z trzema chłopakami z Jeden Osiem L, którzy wyglądali tak samo jak każdy inny raper z Ursynowa czy Wilanowa. Uznaliśmy, że skoro mamy sklep w Płocku, a oni są stąd, będziemy mieć dzięki temu lokalną reklamę. Przyklepaliśmy się – i niedługo później ukazało się „Jak zapomnieć?”, które stało się ogólnopolskim przebojem. Panowie w klipie wystąpili w naszych ciuchach, co spowodowało, że zaczęli się na nas obrażać „prawilni” raperzy. Kilka osób przestało wtedy chodzić w Moro; mówili, że „nie będą chodzić w tych samych ciuchach, co hiphopolowcy”. Oberwało nam się, ale – prawdę mówiąc – zupełnie nie odbiło się to na przykład na sprzedaży. Ktoś się obraził i przestał przychodzić, ale zaczął przychodzić ktoś inny, więc wyszło na to samo.

Napomknąłeś o sklepach Moro – przyznam, że byłem mocno zaskoczony, gdy dowiedziałem się, że mieliście swój sklep firmowy nawet w Galerii Mokotów [obecnie Westfield Mokotów]. Dziś to centrum handlowe premium.

W kulminacyjnym momencie mieliśmy pięć własnych sklepów: trzy w Warszawie, w Płocku i w Poznaniu na Półwiejskiej. Wydaje mi się, że w Galerii Mokotów otworzyliśmy pierwszy – choć niewykluczone, że jednak pierwszy był w podziemiach koło Vertu. Na pewno jako ostatni w stolicy otworzyliśmy sklep w Wola Parku, gdzie akurat słabo nam szło i w końcu Etylina przejęła od nas lokal i zrobiła tam sklep multibrandowy. Pamiętam też, że oglądaliśmy kiedyś lokal pod sklep Moro w Berlinie, ale okazał się za drogi i temat ucichł.

Jeśli chodzi o Galerię Mokotów, to widocznie musieliśmy już mieć sensowne obroty, skoro zdecydowaliśmy się do niej wejść. Przed nami był tam sklep prowadzony przez dziewczynę, która wraz z mężem miała wspomniany wcześniej hip-hop shop przy Chmielnej. W międzyczasie posprzeczała się ze swoim wspólnikiem, co doprowadziło do tego, że postanowili ten lokal komuś opchnąć – bo nie można ot tak wyjść z galerii handlowej; umowa była zawarta na pięć lat. Zaproponowali nam przejęcie sklepu, a my długo nad tym nie debatowaliśmy. Byliśmy tam wcześniej obecni jako jedna z wielu marek, więc wiedzieliśmy, jaki jest potencjał sprzedaży. Jest taka możliwość? Stać nas? Tak – to wjeżdżamy z naszym towarem. Odstępne musieliśmy zapłacić dosyć duże, jak na tamte czasy, ale za to lokal – nieduży, około czterdziestu metrów kwadratowych – nie wymagał inwestycji, bo był już przygotowany pod sklep hiphopowy.

Sprzedawaliśmy w tym sklepie wyłącznie ubrania Moro, a w późniejszym czasie też Manto. Z czasem przestrzeń wokół nas zaczęła się zmieniać, przybyło sklepów dla… pań z pieniędzmi, więc przestaliśmy tam pasować. Na dwa miesiące przed upływem pięciu lat pani dyrektor od wynajmu powiedziała nam, że dotychczasowy lokal będziemy musieli oddać i że może nam zaproponować lokal w innej części galerii, po sklepie papierniczym. Nie zgodziliśmy się na to, bo musielibyśmy zapłacić kupę pieniędzy za adaptację pod nasze potrzeby, i wynieśliśmy się stamtąd.

Ludzie chyba nie zdają sobie sprawy, że hiphopowe marki ubraniowe to często były całkiem poważne przedsięwzięcia. Sklep w prestiżowej lokalizacji to jedno, a drugie to chociażby liczba osób, które zatrudnialiście. W dawnym artykule w „Ślizgu” pojawiła się informacja, że pracowało u was czterdzieści osób i mieliście własną szwalnię na Mazurach! To robi wrażenie – choć podejrzewam, że w Manto, które jest brandem międzynarodowym, ta skala jest jeszcze większa…

…nie, w Manto mamy kilkunastoosobowy zespół. Jest on trochę za mały, natomiast jest rozsądny kosztowo – nie jak w przypadku pewnej firmy hiphopowej, w której swego czasu jeden z raperów był… dyrektorem do spraw doboru tkanin (śmiech). W Manto nie mamy też własnej produkcji, przez co liczba procesów, którymi zajmujemy się bezpośrednio, jest mniejsza.

Co do szwalni – to był poroniony pomysł (śmiech). Przez jakiś czas robiliśmy spodnie w Piasecznie, ale w pewnym momencie nawiązaliśmy kontakt z właścicielem szwalni na Mazurach, w Lidzbarku Welskim. Produkowano tam jeansy między innymi dla sieci handlowych, natomiast temu facetowi nie chciało się dłużej tym zajmować i zaproponował nam wynajem budynku, który skądinąd wcześniej był więzieniem. Szybko doszliśmy do wniosku, że trzeba spróbować; potraktowaliśmy to jako szansę na rozwój. Wraz z budynkiem przejęliśmy również ekipę czterdziestu szwaczek.

Ta szwalnia miała przerób rzędu dwa tysiące spodni miesięcznie. Nagle się okazało, że mamy duży stock, bo szyliśmy więcej, niż byliśmy w stanie sprzedać. Po drodze pojawiały się różne problemy: a to stara maszyna się zepsuła, a to reklamacje, tu ktoś chory, krojczy okazał się alkoholikiem i jak nie przychodził do pracy, to wszystko stało… Mieliśmy ten biznes około roku, aż stwierdziliśmy, że rezygnujemy z niego i wracamy do poprzedniego, bezpieczniejszego modelu działania – choć nie twierdzę, że decyzja o przejęciu szwalni była zła. Odpowiedzialność była duża, koszty spore, lecz jednocześnie nasz margines zarobku znacząco się powiększył, ponieważ byliśmy producentem swoich ubrań. Mimo to uważam, że produkcję najlepiej jest zlecać na zewnątrz – i tak właśnie robimy od samego początku w Manto.

Wracając jeszcze na sekundę do poprzedniego wątku – zaskoczyło mnie, gdy powiedziałeś, że w Galerii Mokotów sprzedawaliście również Manto, bo tę markę założyłeś już po tym, jak Moro zostało „wchłonięte” przez Croppa. Nie sądziłem, że później mieliście jeszcze własne sklepy.

Dlaczego myślisz, że Moro zostało wchłonięte przez Croppa?

Chociażby przez wersy Eldoki ze „Sposobów” Grammatika: „Jedni dziękują z pokorą / Inni chcą zabrać do siebie, tak jak Cropp zabrał Moro”…

…wiedziałem! Eldo był wtedy sponsorowany przez Massa, ktoś mu coś nagadał i bezmyślnie wrzucił ten tekst na płytę. To było słabe zachowanie – a przecież znaliśmy się od dawna… Miałem do niego o to żal, bo naprawdę trudno było nam to wszystko ogarnąć. Dla mnie był to chyba najbardziej obciążający okres, jaki pamiętam.

Sprawa ta wyglądała w następujący sposób: w środowisku producentów ubrań hiphopowo-skejtowych z większym bądź mniejszym powodzeniem funkcjonowało kilkanaście marek. Nagle nastąpiło tąpnięcie, bo dotarła do nas informacja, że przychodzi wielki, zły mutant: LPP [spółka będąca właścicielem pięciu marek, takich jak Cropp, House czy Reserved – przyp. red.]. Zamierza wszystkich wywalić z rynku, przejąć naszych klientów; nie możemy na to pozwolić! Przedstawiciele prawie wszystkich hiphopowych brandów zjechali się do Łodzi na naradę. Zostało ustalone, że jeżeli jakaś marka pojawi się w Croppie, to wszystkie inne marki nie będą dawać towaru do sklepów, które chcą handlować marką dostępną w Croppie. Wszyscy na to przystali, ja z Mateuszem również. Byliśmy przekonani, że trzeba walczyć z Croppem.

Jakiś czas później przyszedł do nas Piotr „Ostasz” Ostaszewski, który niewiele wcześniej założył z Tede Wielkie Joł i który prowadził też agencję PR-ową. Ta agencja obsługiwała Croppa. Ostasz ze swoim wspólnikiem – znaliśmy go – powiedzieli: „Słuchajcie, Cropp wejdzie na rynek i otworzy sieć sklepów w całej Polsce, niezależnie od tego, czy wy tam będziecie, czy nie. Możecie albo wejść tam i mieć dobry biznes, dobrą dystrybucję, albo zostać w tym miejscu, w którym teraz jesteście”. Otworzyli nam tym oczy; z biznesowego punktu widzenia głupotą byłoby nie nawiązać współpracy z Croppem.

Zostaliśmy umówieni na spotkanie z Markiem Piechockim, prezesem LPP. Przyszedłem w biało-błękitnej skórze Moro i baggy jeansach. Najpierw poznano nas z zespołem Croppa: młodzi ludzie, koleżka od breakdance’u, od graffiti… Wszyscy ze środowiska hiphopowego, z Trójmiasta. Następnie zostaliśmy zaprowadzeni do gabinetu prezesa Piechockiego. Porozmawialiśmy, oprowadził nas po firmie. „Byłoby fajnie, jakbyście byli z nami” – powiedział na koniec. „Dobrze, zastanowimy się” – odparliśmy.

Wiedzieliśmy, że jak wejdziemy do Croppa, będziemy musieli zmierzyć się z tym, że każdy będzie nastawiony przeciwko nam. To była trudna decyzja. Postanowiliśmy: wchodzimy, ale nikomu o tym nie mówimy. Gdy Cropp złożył pierwsze zamówienie, zobaczyliśmy, jak wygląda biznes na cywilizowanym poziomie. Później raz na kwartał wystawialiśmy faktury na kwoty między sto a dwieście tysięcy złotych – to było wtedy dużo, od jednego tylko podmiotu. Cropp brał towar i potem to on się martwił, co z tym dalej zrobi. Kolejna kwestia: termin płatności wynosił czterdzieści pięć dni – i każdorazowo kasa była na koncie na czas.

Domyślam się, że to była kolosalna zmiana; wreszcie pojawił się inny gracz niż liczne skateshopy, z którymi pewnie trzeba było non stop się użerać…

Wcześniej nikt nam nie płacił w terminie. Nikt! Zawsze był z tym problem, trzeba było wydzwaniać, dopraszać się. A tutaj: pyk – i jest! Nie wyobrażasz sobie nawet, jacy ludzie przyjeżdżali na Racławicką kupować Moro. Był jeden gościu, który prowadził warzywniak i w pewnym momencie postanowił założyć skateshop. Pamiętam też małżeństwo, które przyjechało zatowarować swój sklep z synem, i pamiętam błąd, jaki popełnili: to nie dziecko, a matka wybierała, co jej się podoba! Wielu było takich odbiorców hurtowych. Później już mieliśmy kolegę, który został naszym przedstawicielem handlowym, i jeździł dostawczakiem po kraju. Dzwonił po sklepach, ładował towar i raz w tygodniu ruszał na trzy dni w jedną z czterech tras: północny wschód, północny zachód, południowy wschód, południowy zachód.

Wracając jeszcze do naszej decyzji o wejściu do Croppa: udało nam się po cichu wyprodukować ciuchy wedle zamówienia, w innej szwalni niż te, w których szyły pozostałe warszawskie hiphopowe brandy. Dopiero trzy dni przed otwarciem pierwszego sklepu zadzwonił do mnie ktoś z konkurencji: „Słyszałem, że Moro będzie w Croppie?…”. Część skateshopów rzeczywiście nam wtedy odpadła, ale niektóre zostały. Pamiętam chociażby starsze małżeństwo z Olsztyna, zupełnie spoza klimatu. Facet powiedział: „Nikt mi, kurwa, nie będzie mówił, co mogę, a czego nie mogę sprzedawać we własnym sklepie!”. Ponadto wkrótce pojawili się nowi klienci, więc summa summarum wyszło na dobre. Co ciekawe, marka, której przedstawiciel jako jedyny na wspomnianym zebraniu w Łodzi powiedział wprost, że jak ktoś wejdzie do Croppa, to osobiście napluje mu w twarz – niedługo po nas też weszła do Croppa (śmiech). To był po prostu dobry układ, do tego inna klientela, więc okazało się, że nie ma się czego bać.

W 2003 roku, w cytowanym już przeze mnie artykule w „Ślizgu”, mówiłeś, że wciąż mieszkasz na trzydziestu sześciu metrach z rodzicami, ale z drugiej strony wkrótce miałeś odbierać własne mieszkanie, na dziewiątym piętrze na Wilanowskiej. Na ile współprowadzenie Moro było dla ciebie gwarantem dobrego życia?

Myślę, że jakbym dzisiaj poszedł tą samą drogą i byłbym w tym samym wieku, żyłoby mi się znacznie lepiej, zwłaszcza jeżeli robiłbym hip-hop i byłbym tak znaną personą jak wtedy… Nie kupiłem sobie mieszkania z pieniędzy z Moro. Pomogli mi rodzice, wziąłem też kredyt. Raz w życiu kupiłem nowy samochód, właśnie w 2003 roku: leasingowaliśmy z Mateuszem dwa peugeoty i przez ileś lat je spłacaliśmy. Nie byłem żadnym królem życia, który może sobie na wszystko pozwolić. Było normalnie, choć pamiętam, że były osoby, które… nie to, że zazdrościły, ale widziały różnicę pomiędzy naszą pracą a ich. Ja nigdy nie rozważałem pójścia na etat, bo zawsze żyłem na wystarczającym poziomie. Nawet jak było gorzej – a bywało, były zmartwienia – to wychodziłem z założenia, że jeśli pochylimy się nad danym problemem, to znajdziemy rozwiązanie.

Wydaje mi się zresztą, że jestem dobry w rozwiązywaniu problemów i wychodzeniu z sytuacji kryzysowych. Przytoczę tutaj przykład, choć nie dotyczy on Moro i dawnych czasów, a Copacabany i pandemii COVID-19. Podczas lockdownów wszystkie siłownie oraz tym podobne miejsca musiały być zamknięte. Nasz klub przy Garażowej ma tysiąc metrów kwadratowych; czynsz trzeba płacić, niezależnie od tego, czy klub działa, czy nie. Na początku klub był zamknięty, ale gdy zaczęły wchodzić nowe rozporządzenia, luzujące obostrzenia, w branży zaczęto się zastanawiać, co można zrobić. Byłem zszokowany, gdy odkryłem, że większość czytała te rozporządzenia w poszukiwaniu… zakazów. Ja nie chciałem bynajmniej iść na noże, ale sprawdzając update’y, szukałem, co można zrobić, żeby zgodnie z prawem klub mógł być otwarty.

Znalazłem trzy sposoby, a z dwóch równolegle skorzystałem. W zajęciach sportowych mogli brać udział wyłącznie członkowie kadr narodowych – więc zarejestrowaliśmy wszystkich trenujących w Polskim Związku Przeciągania Liny, który zrobił naprawdę megarobotę i zgłaszał wszystkich chętnych do kadry. Kupa papierologii – ale udało się. Dozwolone było również przeprowadzanie szkoleń ze sportów walki – robiliśmy więc szkolenia, ale przychodzić na nie mogły tylko osoby z kadry. Nikt nie mógł do niczego się przyczepić. Na szczęście nie musiałem uciekać się do trzeciego, najbardziej abstrakcyjnego pomysłu – nie były zabronione próby aktorów, więc w razie czego byłem przygotowany na to, że będziemy robić przedstawienia (śmiech).

Domknijmy sobie jeszcze temat Moro. Mało kto wie, że przez chwilę przy waszej marce odzieżowej istniała również wytwórnia Tonami. Wydaliście tylko jedną płytę: „Nienagannie niemoralną propozycję” duetu Moral/Gano w 2004 roku, choć zapowiadany był także album Deobe/Dena, który ostatecznie ukazał się nakładem UMC Records.

To był już okres, kiedy wytwórniom trzeba było płacić za ekspozycję ubrań w teledyskach. Pomyślałem: „Skoro zależy nam na klipach i skoro musimy za nie płacić, to dlaczego by nie założyć własnego labelu?…”. Udało mi się przekonać Mateusza z Michałem i zająłem się tym z Deną, który pracował w Moro, odkąd ruszył nasz sklep internetowy bigdeal.pl, i który do tej pory pracuje w Manto.

Stanęliśmy przed wyborem pierwszego artysty, którego płytę wydamy. Mieliśmy spotkanie z donGURALesko i rozmawialiśmy o wydaniu „Drewnianej małpy rock”. Gural zażyczył sobie zaliczkę, która wtedy była dla nas nie do dźwignięcia, więc temat upadł. Szkoda, bo to był fajny album (śmiech). Wobec tego postawiliśmy na Morala z Ganem. Ten drugi był przez nas sponsorowany i powiedział, że mają gotowy materiał. Przesłuchałem go, spodobał mi się, dogadaliśmy szczegóły.

Pierwszym singlem był numer „Brzęczy, błyszczy”, do którego teledysk nakręciła Grupa 13 z Wrocławia. Jako drugi singiel wytypowaliśmy „Poczekam na ciebie” i zaplanowaliśmy jego premierę w okolicy Walentynek, ponieważ to był kawałek utrzymany w konwencji lovesongu. Pech chciał, że niewiele wcześniej zrobiło się głośno między innymi o Jeden Osiem L, powstał hejt na hip-hopolo i miłosne piosenki. Gano – jako zasłużony członek hiphopowej społeczności – wystraszył się ewentualnej nagonki i ostatecznie nie zgodził się na ten singiel. Płyta się nie sprzedała, od dystrybutora nie zobaczyliśmy ani złotówki, straciliśmy zapał – i na tym jednym wydawnictwie się skończyło.

Tonami upada, Moro się trzyma – ale ty w pewnym momencie sprzedajesz udziały i marka przechodzi w inne ręce. Dlaczego?

Zaczęło się od tego, że wkręciłem się w sztuki walki. Nigdy nie lubiłem się bić, ale na studiach chodziłem na boks w kilku sekcjach, a w 2003 roku poszedłem po raz pierwszy do Mirka Oknińskiego na sekcję vale tudo. Treningi odbywały się na Gwardii przy Racławickiej, na obrzeżach mojego osiedla i nieopodal siedziby Moro, więc daleko nie miałem. Trenowaliśmy naprzemiennie, w różne dni: jiu-jitsu, tajski boks i zapasy. Po jakimś czasie zauważyłem, że dużo bardziej pociąga mnie parter niż stójka, więc skierowałem swoje zainteresowania właśnie ku sportom parterowym. Szybko zorientowałem się, że brakuje marek odzieżowych związanych ze sztukami walki, więc zasugerowałem wspólnikom, żebyśmy zrobili taką w ramach Moro. (Nawiasem mówiąc, w Moro również zdarzało nam się sponsorować sportowców, między innymi bokserów, w tym Alberta Sosnowskiego). Było dokładnie tak samo jak w 1996 roku: zauważyłem potrzebę, która jest niezaspokojona.

Moro było wtedy w Croppie, działało dobrze, nie trzeba było dużo pracy w nie wkładać, więc w 2004 roku zająłem się Manto; pierwsze kolekcje były sygnowane jeszcze jako MoroManto. W pewnym momencie nasze drogi z chłopakami zaczęły trochę się rozchodzić prywatnie, aż doszło do tego, że skupiłem się wyłącznie na Manto, a Moro robił Mateusz. W końcu dogadaliśmy się i podzieliliśmy się brandami. Stało się to w okolicach 2008 roku, gdy trwał ogólnoświatowy kryzys gospodarczy. Cropp miał wtedy problemy, przestał od nas kupować. Nie byłem już tak zajarany Moro i nie miałem motywacji, by dalej je budować. Manto było czymś nowym i zależało mi na rozwoju tej marki.

Lepiej lub gorzej, ale Moro Sport istnieje do dziś – śledziłeś, co się działo z brandem po twoim odejściu? W chwili gdy rozmawiamy, jego właścicielem jest firma Textile Union.

O, czyli cały czas Mateusz go prowadzi! Nawet nie wiedziałem… Nie śledziłem dalszych losów Moro; tyle tylko, co raz na jakiś czas wyskakiwała mi gdzieś jakaś reklama. Nie zmienia to faktu, że mam dużą satysfakcję z Moro. To był spory okres mojego życia i cieszę się, że robiliśmy dobrą robotę. Jest mi bardzo przyjemnie, że ludzie cenili te ubrania, mieli je w szafach… Mój ojciec wciąż nosi bluzę, którą dałem mu lata temu – i dobrze w niej wygląda!

Wiemy już, co było impulsem do założenia Manto. Decydując się na powołanie do życia nowej marki, miałeś na nią szerzej zakrojony plan?

Wielkich planów raczej nie było. To wszystko bazowało na zajawce, na zasadzie: fajnie, że możemy robić coś dookoła jiu-jitsu, coś więcej niż tylko trenować. Środowisko było nieduże, więc jak coś się działo, to wszyscy o tym wiedzieli. Podobnie jak z Moro: Manto rosło powoli, lecz systematycznie. Na pewno znaczącym momentem dla naszej marki była walka Marcina Najmana z Mariuszem Pudzianowskim na dwunastej gali KSW – współpracowaliśmy z tą federacją przez lata, bodaj od drugiej edycji – w 2009 roku, która to walka spowodowała ogromny wzrost zainteresowania MMA w Polsce. Pudzian wystąpił na niej w naszych spodenkach, co znacząco wpłynęło na rozpoznawalność Manto.

Nawiązując jeszcze do początków: tym razem zaczęliśmy już od najprostszego produktu, czyli koszulek, których produkcję mieliśmy opanowaną. Zwykłe T-shirty, tyle że wzornictwo nawiązywało do sztuk walki. Projekty do kilku pierwszych kolekcji stworzył kolega Kendika ze studiów, Marcin Mostafa, który też trenował jiu-jitsu. Jest on również pomysłodawcą nazwy Manto oraz autorem logo, którym wciąż się posługujemy. Dziś Marcin wraz z żoną prowadzi pracownię architektoniczną WWAA, która zasłynęła między innymi wykonaniem projektu wnętrz i wystawy w Pawilonie Polskim na Expo 2010 w Szanghaju.

Po koszulkach pewnie zrobiliśmy spodenki, następnie zaczęliśmy produkować rash guardy do treningów, w których bodaj jako pierwsza firma na świecie w branży sportów walki zastosowaliśmy sublimację, czyli wgrzewaliśmy nadruk bezpośrednio w lycrę, przez co farba nie kruszyła się, nie odpadała. W miarę rozwoju Manto zaczęliśmy robić także kimona i wszelkiego rodzaju sprzęt, taki jak chociażby rękawice.

Pamiętasz, kiedy postanowiłeś – albo kiedy dotarło do ciebie – że branża odzieżowa jest tą, w której zostaniesz już być może na zawsze?

Jest to oczywiście efekt iluś lat pracy, natomiast nigdy tak nie postanowiłem; nawet teraz tak o tym nie myślę. To, co robiłem, zawsze działało na tyle dobrze, że nie musiałem po nic innego sięgać. Życie po prostu się toczy.

Około rok po starcie Manto założyłem dodatkowo wspomnianą wcześniej Copacabanę, która wzmocniła działania naszego brandu, bo trenujący w Copie często stawali się klientami Manto. Pomysł na własną szkółkę wziął się stąd, że w pewnym momencie zauważyłem, że u Mirka Oknińskiego przestałem się rozwijać. Mój wspólnik Michał mieszkał wówczas pół na pół w Warszawie oraz w Nowym Jorku, gdzie trenował u legendarnego brazylijskiego zawodnika Renzo Gracie i miał kontakt z innymi Brazylijczykami. Udało mu się dogadać z jednym z nich, który miał brązowy pas – ostatni przed czarnym – żeby przyleciał do Polski. Pamiętam, jak pojechaliśmy po niego na lotnisko. Samolot przyleciał, czekamy godzinę lub dłużej, nagle dzwoni do mnie telefon; straż graniczna. „Czy ten pan to do pana?” „Tak”. Zrobili mu kontrolę antynarkotykową (śmiech). Okazało się, że nie bardzo zna angielski, więc czasem trzeba było porozumiewać się na migi, a później trochę portugalskiego się poduczyłem.

Przyleciał jesienią, na trzy miesiące, tylko po to, żeby nas uczyć. Wynająłem mu mieszkanie przy Bełskiej, dwa przystanki od miejsca, które zawczasu znalazłem i gdzie mieliśmy zajęcia. Cały obiekt miał w sumie nieco ponad sto metrów kwadratowych; znajdowały się w nim tylko malutka mata i pokoik na przebranie. Kilka osób z sekcji Mirka przeszło do nas od razu, kilka kolejnych niedługo później, bo jednak nasz trener gwarantował zupełnie inny level nauczania. Po miesiącu przyleciał jeszcze jeden Brazylijczyk. Grudzień, minus dwadzieścia pięć stopni; obaj pierwszy raz w życiu widzieli śnieg, nakupowałem im grubych kalesonów… Ten drugi miał tu zatrzymać się tylko na chwilę i polecieć dalej do Szwecji, ale powiedzieliśmy mu, że tam jest jeszcze zimniej – i został u nas (śmiech).

Po kwartale pojechaliśmy z nimi na mistrzostwa Europy w Lizbonie, po czym panowie wrócili do siebie, a my dalej trenowaliśmy już z Markiem Pasierbskim i Leszkiem Pawlęgą, którzy cały czas są związani z Copą. Na wiosnę przenieśliśmy się do sporo większego lokalu przy Wałbrzyskiej, po jakimś czasie wynająłem jeszcze lokal za ścianą obok, przebiliśmy się i powiększyliśmy, później kolejna przeprowadzka – aż trafiliśmy na Garażową. Niemniej chcę zaznaczyć, że Copacabana przez długi czas nie była w ogóle traktowana jako biznes…

…to ciekawe, bo w artykule o Moro w „Pulsie Biznesu” w 2007 roku znalazła się twoja wypowiedź, która głosiła, że „szkoła zarabia już nie tylko na siebie i dynamicznie się rozwija”.

Na początku było łatwo, bo takich miejsc do treningu jak Copa było naprawdę niewiele. Trudniej zrobiło się, gdy zaczęły otwierać się inne szkoły. Mniej więcej pięć lat od startu przestało się to spinać, więc trzeba było coś przedsięwziąć, bo mogłoby być różnie. Wtedy zacząłem traktować Copę bardziej biznesowo, poświęciłem jej więcej uwagi, kilka rzeczy pozmieniałem – i jest OK. W chwili gdy rozmawiamy, mamy kilkanaście filii w całym kraju i kilka za granicą, natomiast osobiście jestem związany tylko z dwoma klubami: na Garażowej, którego jestem właścicielem, i na Ursynowie, którego jestem współwłaścicielem. Wszyscy jesteśmy jednak połączeni jako jeden team, dzielimy nazwę, współpracujemy, razem startujemy w zawodach.

Wspomniałeś przed chwilą o wyjeździe na mistrzostwa Europy w jiu-jitsu, ale zapomniałeś dodać, że zdobyłeś na nich brązowy medal.

To były moje pierwsze zawody w kimonach. Wygrałem dwie walki i zdobyłem brązowy medal w białych pasach. Później co roku – bodaj przez osiem lat, aż do brązowego pasa – startowałem w tych mistrzostwach, które zawsze odbywały się w Lizbonie, zawsze w styczniu. Zrezygnowałem, gdy zacząłem latać na zimę do Kostaryki.

Zdobyłem łącznie kilka medali, ale… nie to, że umniejszam tym osiągnięciom, ale to nie jest duży wyczyn. Trzeba mieć bowiem świadomość, na jakich zasadach odbywają się dowolne zawody w jiu-jitsu. Mianowicie: są oddzielne kategorie dla poszczególnych pasów, a do tego każdy kolor pasa jest podzielony na wagi. Kiedyś policzyłem, że na jednych tylko mistrzostwach Europy medale zdobywa około trzystu osób… Poza tym ze względów finansowych nie wszyscy liczący się zawodnicy mogą sobie pozwolić na udział. Wyczynem jest zdobyć medal w czarnych pasach; mnie udało się zdobyć srebro w brązowych pasach.

Zahaczmy o Kostarykę, bo to ciekawy wątek. Skąd wziął się pomysł, żeby akurat tam spędzać zimy?

To również historia związana z jiu-jitsu. Jak mówiłem, mój wspólnik pomieszkiwał w Nowym Jorku, więc poleciałem któregoś razu go odwiedzić. Zaplanowałem pobyt na dwa tygodnie. Po kilku dniach wpadliśmy na pomysł, żeby polecieć na cztery dni do Kostaryki, skąd pochodzi kilka osób, które trenowały z Michałem. Polecieliśmy, potrenowaliśmy. Spodobało nam się, w związku z czym postanowiliśmy, że za rok lecimy ponownie, w kilka osób, tym razem na miesiąc. Jeszcze następnego roku poleciałem tylko z narzeczoną; dziś już żoną.

Gdy pierwszy raz byłem w Kostaryce, miałem trzydzieści trzy lata. Zacząłem wtedy rozumieć, że za pewne rzeczy płaci się… czasem. Czasem życia. Dzisiaj pewne rzeczy jeszcze mogę zrobić, ale być może za pięć lat nie będę mógł. Postanowiłem przyjemniej spędzać czas; tak jak chcę, a nie tak jak muszę. Od 2011 roku latam tam co zimę – raz tylko musieliśmy odpuścić, bo syn nam się urodził w grudniu 2013. Zwykle jesteśmy tam dwa–trzy miesiące, chociaż raz zdarzyło się spędzić w Kostaryce pół roku.

Przeglądając zdjęcia na twoim profilu na Instagramie, sądziłem, że mieszkasz tam na stałe i że Manto jest na tyle samograjem, że możesz już tylko surfować. Brałeś w ogóle kiedykolwiek taki scenariusz pod uwagę? Potrafiłbyś nie zajmować się Manto, Copą…?

Na początku zastanawialiśmy się nad przeprowadzką do Kostaryki, ale… w Polsce też jest fajnie, zwłaszcza latem. Mam tu bardzo dużo znajomych, których znam od dawna, z którymi trenuję od dawna… Poza tym jak jestem na miejscu, to firma zawsze lepiej działa – choć oczywiście nie jest tak, że jak jestem w Kostaryce, to nie pracuję. Ludzie często mnie pytają: „Jak tam wakacje?” – a ja jestem polskim przedsiębiorcą, więc pracuję non stop. Jak kładę się spać, to myślę o różnych sprawach firmowych. Ludzie nawet nie zdają sobie sprawy, z jakim poziomem dealowania z fuck-upami wiąże się prowadzenie brandu odzieżowego. Zamawia się coś u podwykonawcy, dostaje się sampla, jest OK, przychodzi towar – i nie jest OK! Można wtedy powiedzieć: „Nara, nie chcę tego” – ale na poprawiony produkt będzie się czekać w najlepszym wypadku cztery–sześć tygodni. A co mi po towarze letnim, który powinienem mieć na początku lipca, a będę miał go w połowie sierpnia?… Takie przykłady można mnożyć.

W moim wieku potrzebuję już czasu na odpoczynek, ale trudno mi sobie wyobrazić scenariusz pod tytułem: „Przeprowadzę się i będę tylko surfował” – bo nie lubię nic nie robić. Nie uważam się za pracoholika, niemniej nie lubię marnować czasu. Pamiętam, jak mniej więcej na początku pandemii moi bliscy koledzy na naszej grupie na WhatsAppie zaczęli gadać o serialach: „Widziałeś to? A to?…”. Pomyślałem: „Jeeezu… Kiedy wy to oglądacie?!”. Zacząłem wtedy trochę wrzucać na luz i staram się znajdować czas na to, żeby dla rozrywki coś obejrzeć.

W Kostaryce pracuję codziennie, ale w zupełnie innym trybie. Przez to, że o osiemnastej jest tam już ciemno, nauczyłem się wstawać o szóstej; w Polsce jest wtedy trzynasta. Jak otwieram kompa, to maile, które miały przyjść, poprzychodziły, kasa, która miała wpłynąć, wpłynęła, więc to, co w Polsce zajmuje mi cztery godziny, tam zajmuje godzinę, bo jest już skondensowane. Wieczorem siadam jeszcze na godzinę, żeby domknąć dzień i załatwić sprawy, które wydarzyły się po południu. Dzięki temu mam dużo czasu na inne aktywności: trochę trenuję jiu-jitsu, chodzę na siłownię, dużo surfuję…

Zmierzając powoli ku końcowi, warto byłoby jeszcze wskazać kilka najmilszych skojarzeń, wspomnień związanych z Manto i Copą.

Dużą wartością, którą dała mi praca przy tych markach, jest to, że otaczają mnie w większości fajni ludzie. Cenię ich i mam nadzieję, że oni również w jakiś sposób cenią mnie. Mamy wspólne zainteresowania, wspólnie spędzamy czas, pracujemy, trenujemy… W przypadku Copy super jest także fakt, że jest kilka dzieciaków, które urodziły się, dlatego że ich rodzice poznali się w naszym klubie. Gdybym tego miejsca nie założył, to tych ludzi nie byłoby na świecie – włącznie z moim synem (śmiech). Do tego mogę dodać, że – choć to utarty slogan – nie czuję, że pracuję. To znaczy: uważam, że pracuję naprawdę ciężko, natomiast nie uważam tego za ciężką pracę dla mnie, ponieważ sprawia mi ona wielką satysfakcję. Wiadomo, że czasami wracam do domu zmęczony, ale nigdy nie było tak, że patrzyłem na zegarek i czekałem tylko, aż będę mógł wreszcie wyjść z biura czy z sali. Robię to wszystko z chęcią – i zawsze robiłem.

Żeby dorzucić jeszcze mały hiphopowy akcent, dodam, że bardzo się cieszę z collabu, który zrobiliśmy w 2022 roku z PRO8L3MEM przy okazji premiery ich płyty „Fight Club”. Jestem fanem twórczości Oskara i Steeza, więc ekstra, że mieliśmy okazję wspólnie zrobić limitowaną kolekcję ubrań i sprzętu do treningów.

Skala biznesu, jaką udało się osiągnąć, jest zgodna z twoimi oczekiwaniami?

Nie miałem żadnych oczekiwań. Wszystko idzie w dobrą stronę i póki idzie w dobrą stronę, to spełnia oczekiwania. Nie zakładałem, że „za dziesięć lat będziemy latać odrzutowcami”. Moje założenia są takie, że przez dziesięć lat robimy swoje – a jak będziemy robić to dobrze, będą tego efekty. Tak samo jest z Copą. Kiedy jakiś czas temu dwa przystanki dalej otworzył się konkurencyjny klub, mówiłem tylko: „Robimy dalej swoje”. Trzeba patrzeć dookoła, nie można mieć klapek na oczach, lecz w pierwszej kolejności jesteśmy skoncentrowani na tym, żeby zwyczajnie dobrze wykonywać swoją robotę. I to procentuje. My przetrwaliśmy, tamten klub upadł.

Bez planów, bez oczekiwań – niemniej twoja historia z tekstyliami pisze się nieprzerwanie od 1996 roku. Chciałeś po prostu mieć takie portki, jakie nosili na klipach amerykańscy raperzy, tymczasem – wyszło, jak wyszło… Co się pojawia w twojej głowie, gdy patrzysz na drogę, jaką przebyłeś?

Pojawia się ogromna satysfakcja, bo… zajmuję się tym przez przypadek, od prawie trzydziestu lat. Skoro tyle czasu to trwa, to znaczy, że robimy to dobrze – mówię w liczbie mnogiej, bo działam przecież z grupą ludzi. Ogromna satysfakcja, że udało się zbudować Moro, które było bardzo fajne i które w jakiejś formie wciąż istnieje. Ogromna satysfakcja, że udało się zbudować Manto, które jest znane na całym świecie. Że udało się zbudować Copacabanę, która jest dobrze postrzegana na rynku sztuk walki… Cieszę się, że udało się to wszystko zrobić.

Czy coś nie wyszło? Wytwórnia (śmiech) – ale nie żałuję; przynajmniej spróbowaliśmy! Trzeba próbować. Gdybym kiedyś nie spróbował z ubraniami, nie wiem, co bym teraz robił… Jestem bardzo zadowolony z obrotu spraw.

Paweł Fabjański

Najlepsze historie biorą się z fuck-upów

ur. 1980

Artysta wizualny i fotograf. Autor sesji zdjęciowych do okładek płyt takich artystów jak Borixon, Grubson, O.S.T.R., Sokół czy Taconafide. Ma na koncie realizacje dla takich marek jak Nike, Porsche, Red Bull, Samsung czy Sony. Zdobywca licznych nagród branży reklamowej, w tym Silver Lion (Cannes). Reprezentowany przez agencję Shootme (Polska) oraz Take Production (Włochy). Absolwent inżynierii środowiska na Politechnice Łódzkiej oraz fotografii w Szkole Filmowej w Łodzi, w której to szkole obronił również doktorat i prowadzi pracownię fotografii komercyjnej.

Dlaczego: Przyglądając się przebiegowi jego kariery, równocześnie można prześledzić etapy rozwoju polskiego rapu. Brzmi ciekawie – zwłaszcza że mowa nie o raperze, a o fotografie. Paweł Fabjański zaczął robić zdjęcia w pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych – początkowo uwieczniał tricki skejtów czy rolkarzy, a na przełomie wieków wszedł w hiphopowe środowisko. Jeśli kojarzycie „Masz i pomyśl” WWO albo „Tabasko” O.S.T.R.-a, to kojarzycie również prace Pawła, bo to on jest autorem okładkowych zdjęć tych legendarnych albumów. Do okolic 2006 roku przed jego obiektywem stanęła bez mała połowa rapowej sceny: czy to na potrzeby okładek, czy – przede wszystkim – na potrzeby sesji dla magazynu „HIRO” i kultowego brandu odzieżowego Mass. Wszystko to działo się w czasach, gdy rap znacznie więcej niż z profesjonalizmem miał wspólnego z zajawką i działaniem na wariata. Zmieniło się to dopiero ponad dekadę później – a gdy się zmieniło, pochodzący z Łodzi fotograf po raz drugi wszedł do tej samej rzeki. Był już wtedy uznanym nazwiskiem na rynku fotografii reklamowej, realizującym zlecenia dla największych światowych marek, natomiast polski rap wyszedł z kilkuletniego dołka i zaczął święcić gigantyczne komercyjne triumfy. Kiedyś Fabjański z rapem szli ramię w ramię jako napędzani zajawką amatorzy. Dziś idą ramię w ramię jako wysokiej klasy profesjonaliści.

Jak: