To nie jest hip-hop. Rozmowy V - Jacek Baliński - ebook

To nie jest hip-hop. Rozmowy V ebook

Jacek Baliński

0,0

Opis

Gdy w połowie 2018 roku ukazał się pierwszy tom, nikt nie mógł przewidzieć, że kiedykolwiek powstanie sequel. Tymczasem mamy rok 2022 i wkrótce na rynku pojawi się piąta już część tytułu, który śmiało można nazwać najważniejszą książką w historii polskiego hip-hopu. „To nie jest hip-hop. Rozmowy” powraca z blisko 400-stronicowym zbiorem piętnastu wnikliwych wywiadów.

 

Lista rozmówców: Bisz | Deszczu Strugi | Dwa Sławy | Hans | DJ Ike | Kixnare | Mr Krime | Lukasyno | Obywatel MC | Onar | Praktik | Pyskaty | Siwers | Franek Toeplitz | Vienio

 

Jacek Baliński z żelazną konsekwencją buduje renomę serii, która cieszy się nieustającym uznaniem odbiorców oraz szacunkiem rapowej sceny. Nie musi przy tym uciekać się do sensacji, krzykliwych nagłówków, kontrowersji. Zamiast tego stawia na solidny research i rzetelną, skrupulatną redakcję, dzięki czemu trafia do ambitnych czytelników, którym nie wystarczają instagramowe sesje Q&A.

 

Do piątego tomu zaproszone zostało bardzo zasłużone, zróżnicowane i esencjonalne grono twórców – raperów, producentów, DJ-ów oraz tak zwanych szarych eminencji – z których większość debiutowała jeszcze w latach 90. Rekordowo długie spotkania (łącznie ponad 75 godzin nagrań!) dały rezultat w postaci pasjonującej lektury, pozwalającej szczegółowo poznać przebieg życia i kariery jej bohaterów.

 

„TNJHH. Rozmowy” od początku wyróżnia się dbałością o wydanie i warstwę wizualną, dlatego w najnowszej części za komplet portretów oraz zdjęć z wywiadów odpowiada popularny fotograf Bartek Modrzejewski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 531

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




wydanie pierwsze, Warszawa 2022

 

copyright for the text by Jacek Baliński, 2022

 

wydawca: No Dayz Off

ISBN: 978-83-962622-3-3

 

autor wywiadów, producent wykonawczy & redaktor: Jacek Baliński

pomysł tytułu: Rafał Grobel

 

art director: Hubert Błaszczyk (Connect the dots)

opracowanie graficzne: Anna Wacławek & Kacper Malaga (Connect the dots)

project manager: Magdalena Hayder (Connect the dots)

 

zdjęcia: Bartek Modrzejewski

retusz: Bartek Modrzejewski, Hubert Błaszczyk (Connect the dots)

 

skład & łamanie wersji drukowanej: Jacek Baliński

 

korekta: Ewa Sadowska

 

nodayzoff.pl

[email protected]

 

przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

Wstęp

Mniej więcej pół roku po premierze poprzedniego tomu rozmawiałem z pewną osobą, która stwierdziła, że książka, do której wstęp właśnie czytasz, zapewne będzie odgrzewanym kotletem.

Nie było intencją tej osoby urażenie mnie. Nie był to przytyk w moją stronę; nie była to kąśliwa uwaga, złośliwość. To był żart. Błahy, niegroźny żarcik. Ale zabolał. I to dotkliwie.

Gdyby jednak się zastanowić – z boku rzeczywiście może to tak wyglądać. Pierwszy tom, który ukazał się w połowie 2018 roku, odniósł duży sukces. Nie spektakularny, ale bezapelacyjnie i nadspodziewanie duży. Ktoś może zatem uporządkować fakty w następujący sposób: „Koncept chwycił, formuła się sprawdziła, więc autor postanowił, że będzie eksploatował ją do granic. Wyciśnie z tej cytryny tyle, ile się da, i co roku będzie wydawał kolejny tytuł. Przy pierwszym tomie jeszcze mu zależało, ale później to już tylko odcinanie kuponów i coraz większe pieniądze zarabiane na ogrywaniu w kółko jednego i tego samego patentu”.

Tak to może wyglądać z perspektywy osoby, która sięgnęła po będącą czymś nowym i świeżym jedynkę. Z perspektywy osoby, której jedynka się spodobała – może nawet bardzo – ale która uważała, że na tym powinno się zakończyć. Gdy ogłaszałem z Bartkiem Strowskim – czyli współautorem trzech pierwszych tomów – że będzie druga część, ktoś w komentarzach zapytał: „A po co druga?”. W domyśle: ile można gadać o hip-hopie? I kogo tu można jeszcze zaprosić, skoro (rzekomo) wszyscy już byli?…

Tak to może wyglądać – ale jedynie z perspektywy ignoranta. Roczny cykl wydawniczy wynika nie z chciwości, a z tego, że cenię sobie regularność i konsekwencję. Nie znalazłem w „TNJHH. Rozmowy” żyły złota; świadomie obracam się raczej w niszy. Jestem staranny i cały czas pracuję nad warsztatem. Z tomu na tom jestem coraz lepszy w sztuce przeprowadzania wywiadów. Na pierwszą odsłonę serii dziś patrzę z pobłażliwym uśmiechem – jest dla mnie niezwykle istotna, ale do najnowszej, piątej już odsłony nie ma nawet podjazdu.

Te książki to moje dzieci. To przedsięwzięcie, które jest dla mnie szalenie ważne i w które wkładam całego siebie. Podchodzę do niego bardzo emocjonalnie – do tego stopnia, że gdy wrócił do mnie z autoryzacji jeden z wywiadów do tej części, popłakałem się. Ze wzruszenia. Tak cieszyłem się z przebiegu współpracy z rozmówcą i z tego, co udało nam się wspólnie osiągnąć.

Przed tobą historie kolejnych 15 osób, które odcisnęły trwałe piętno na polskim hip-hopie. 75 godzin nagrań oraz sporo ponad 1000 godzin rzetelnego researchu i opracowywania treści. Odgrzewane kotlety to nie tutaj. Bez żartów. Tutaj jest jakość. Niepodważalna.

Jacek Baliński

11 czerwca 2022 r.

BISZDiamenty rodzą się pod ciśnieniem

Jarosław Jaruszewskiur. 1984

Raper, autor tekstów, poeta. Po wielu latach spędzonych w rapowym undergroundzie w 2011 roku oficjalnie zadebiutował płytą „W stronę zmiany” zespołu B.O.K., którego jest liderem. Laureat nagrody Album Dekady za płytę „Wilk chodnikowy” na gali Popkillery 2020. Ma na swoim koncie płyty nagrane we współpracy z takimi producentami jak Kosa czy Radex. Prowadził audycję literacko-muzyczną „Notatki z podziemia” w Radiu Kultura. Współtwórca labelu Pchamy Ten Syf. Absolwent kulturoznawstwa. Żonaty, ma dziecko.

Dlaczego: „On jest tak dobry, że aż za dobry. Robi technicznie i lirycznie takie rzeczy, że gdy puszczam jego kawałki, muszę je pauzować, bo (…) jestem zazdrosny. Zamiata wszystko i wszystkich” – tymi słowami jeden z bohaterów poprzedniego tomu „TNJHH. Rozmowy” komplementował jednego z bohaterów niniejszego tomu. Tymi słowami Słoń komplementował Bisza. Po pierwsze, trudno się z powyższą wypowiedzią nie zgodzić. Po drugie, warto zauważyć, że padła ona z ust rapera reprezentującego diametralnie inny nurt stylistyczny niż osoba przezeń komplementowana. To tylko dowodzi, że na polskiej scenie hiphopowej Bisz jest artystą wyjątkowym. Jest artystą, którego warsztatu nie sposób jest nie docenić. Jego wydana w 2012 roku płyta „Wilk chodnikowy” jest uznawana za dzieło bez mała pomnikowe, czego najlepszym dowodem jest zwycięstwo w jednym z branżowych plebiscytów na Album Dekady. Pod względem popularności był to niewątpliwie Biszowy peak, natomiast w następnych latach z godną podziwu konsekwencją dostarczał bardzo różnorodne płyty, które pod względem artystycznym nieraz przewyższały jego opus magnum. Można tutaj przerzucać się tytułami, natomiast ja chciałbym szczególnie zwrócić uwagę na „Symetrię” zespołu B.O.K. Plułem sobie w brodę, że tak fantastyczny album odkryłem dopiero w trakcie researchu do wywiadu. Lepiej późno niż wcale.

Jak: Skontaktował nas ze sobą odpowiedzialny za komplet zdjęć do tego tomu Bartek Modrzejewski, który od współpracy z Biszem właśnie zaczynał przed laty swoją przygodę z fotografią koncertową. Sprawnie dograliśmy szczegóły i niedługo potem byłem już – pierwszy raz w życiu – w trasie do Bydgoszczy. Lekko spóźniony zajechałem pod kamienicę w centrum miasta, lecz zanim wdrapałem się do mieszkania mojego rozmówcy, drogą kupna nabyłem – na wypadek, gdyby miało mnie odciąć po wywiadzie, który skończyłem osiem godzin przed pobudką na ten – napój energetyzujący. Przydał się; niemniej przygotowana przez Bisza kawa też zrobiła swoje. „Nie za mocna?” – zapytał, dodając, że dla niego owszem, chyba za mocna. Do refleksji tej artysta doszedł, gdy zorientował się, że niemal wpada w trans, prowadząc szalenie wartką oraz żywiołową narrację. Chciałbym wierzyć, że była to zasługa dobrego słuchacza w postaci mojej skromnej osoby, ale udziału kawy – a później i kieliszka wina – też nie można tutaj wykluczyć. Nazajutrz rozłożyło mnie na dwa dni, lecz nasze spotkanie będę wspominał doskonale. Żywię nadzieję, że Bisz również, mimo że ponad pięcioma godzinami rozmowy nieco go wymęczyłem przed czterema godzinami zajęć, które bezpośrednio potem prowadził na Akademii Muzycznej.

3 marca 2022

Start swojej oficjalnej rapowej drogi datujesz na rok 2007.

Zgadza się. Wtedy wydałem pierwszą rzecz, którą z dzisiejszej perspektywy uważam za świadomie stworzoną i której nie wstydzę się pod względem jakościowym. Do wcześniejszej twórczości w pewnym sensie się nie przyznaję, ponieważ odnoszę wrażenie, że nie do końca miałem nad nią kontrolę. Traktuję ją raczej jako wprawkę, chociaż sporo z tamtych numerów było całkiem fajnych, a do tego cała droga sama w sobie była istotna.

Pierwszym krokiem w stronę większej samoświadomości muzycznej był dla mnie utwór „Wciąż” z 2006 roku, ale dopiero przy rok późniejszej, wyprodukowanej przez Kosę EP-ce „Zimy” poczułem wreszcie, że to jest rzeczywiście mój głos. To, o czym pisałem wcześniej, było w dużej mierze wypadkową tego, czego słuchałem, a to, o czym myślałem, było wynikiem tego, co dało mi życie w procesie socjalizacji. Z drugiej strony byłem wtedy mega twórczy i pod względem formalno-treściowym nagrywałem dość interesujące rzeczy, ponieważ nie zastanawiałem się nad tym, jak ma wyglądać hip-hop. Jakkolwiek dziś bym nie trąbił o swojej kreatywności i jakkolwiek nie działałbym po bandzie – co zdarza mi się zwłaszcza na płytach z Radeksem – to nigdy już nie będę tak świeży jak w pierwszych latach, kiedy poruszałem się po niezbadanym gruncie.

Jak słusznie zauważyłeś, droga prowadząca do „Zim” była istotna; to, jaki byłeś chociażby w 1999 roku, nagrywając demówkę „Czarna owca”, ma mniejsze lub większe przełożenie nawet na dziś. W kontekście twoich początków trafiłem na hasło Mad Face Squad…

…które to było nazwą „ekipy” graffiti, którą współtworzyłem z ziomkiem. Mieszkaliśmy wtedy klatka w klatkę, dziś mieszkamy niemal brama w bramę. Mamy dzieci w tym samym wieku i śmiejemy się, że teraz jesteśmy Mad Fathers Squad…

Etap malowania był u mnie bardzo krótki i totalnie niepoważny, choć przejawiałem pewien talent plastyczny i za dzieciaka lubiłem rysować komiksy; robiłem też rysunki do gazetek szkolnych. Miałem dobre oceny z plastyki i chodziłem na dodatkowe zajęcia, ale dziś mogę tym co najwyżej zaimponować córce (śmiech). Chwilowa zajawka na graffiti wzięła się z tego, że inne osoby z kręgów hiphopowych zajmowały się tym. Zrobiliśmy jakiś wrzut na osiedlu inspirowany mangowymi klimatami, do tego sporo różnych wlepek. Naszym logo była wściekła buźka Onyksów.

Swoją drogą to ciekawe, że przygodę ze słuchaniem rapu zacząłeś akurat od tak hardcore’owego, rozkrzyczanego zespołu.

Onyx to dla mnie godzina zero. Wcześniej muzyka była, bo była; coś tam sobie leciało. Gdy odkryłem muzykę tak odmienną pod kątem estetyki oraz ekspresji, od razu mnie to uderzyło. Najbardziej przemówiła do mnie idea stojąca za tą muzyką. Rap jest szerokim gatunkiem, jest w nim miejsce dla różnych składów, ale w mojej osobistej perspektywie rap wywodzi się z buntu. Do tej pory patrzę na hip-hop przez pryzmat buntu, która to wizja zakorzeniła się we mnie w okresie dojrzewania. Ponadto rap wydał mi się atrakcyjną formą, ponieważ utożsamiałem go z próbą dojścia do własnego głosu. Kiedy słyszy się dookoła, że „tak już jest” i że „trzeba to i tamto”, to jedni się temu bezwiednie poddają, a inni mają z tym problem. Ja byłem dzieciakiem, który miał z tym problem, dlatego potraktowałem rap jako świetne narzędzie do walki o swoje wartości i przekonania.

Niedługo po Onyksach trafiłem na Wu-Tang Clan, czyli kolejny niezwykle barwny zespół. Wkrótce zaczęły pojawiać się również pierwsze ważne polskie rzeczy: Trzyha, „Skandal” i „Ewenement” Molesty… Muzyka na drugiej płycie Molesty oraz na wydanej kilka lat później „Muzyce poważnej” duetu Pezet/Noon była w moim odczuciu przeformatowaniem myślenia o hip-hopie na rodzimy grunt. Za tym też podążam przez całą swoją twórczość; szukam brzmienia i ciekawej estetyki. Wychodzę z założenia, że muzyka bardzo wpływa na to, o czym się pisze.

W rap wprowadzał cię też Pox, twój brat.

Buntownik; to także mogło mieć wpływ na moją postawę… Jest starszy ode mnie o jedenaście lat, więc siłą rzeczy był to dla mnie role model. Tańczył breaka, a później organizował koncerty i prowadził stronę bydgoskirap.pl. Zawsze byliśmy blisko siebie i gdy okazało się, że coś robię w rapie, był dla mnie dużym wsparciem. Na maksa zaangażował się w ideę Pchamy Ten Syf i pracujemy razem do teraz, prowadząc to miniwydawnictwo. To jest super, bo bardzo odpowiadają mi bycie blisko z rodziną, bliskość korzeni, niezależność i podziemie rozumiane jako działanie własnym sumptem.

Pierwsze rapowe próby zaczęły się u ciebie momentalnie po tym, jak usłyszałeś Onyksów?

W zasadzie tak. Nie bez znaczenia w tym kontekście był fakt, że w bydgoskim środowisku coś już się działo; mam tutaj na myśli przede wszystkim zespół Kloszard. Panowie prezentowali fajny poziom twórczości, nagrywali bardzo charakterystyczne, pozytywne utwory, a do tego organizowali mega kultowe imprezy w nieistniejącym już klubie Sanatorium. Niedługo później uaktywniły się ekipy z rejonu Wzgórza Wolności, czyli chociażby Fanaberia i Trzeci Wariant; w obu tych zespołach udzielał się Oer. To były marki w Bydgoszczy. Podejrzewam, że gdyby na przykład Fanaberia była z Warszawy, dziś byłaby wymieniana wśród klasyków. Naprawdę jakościowe rzeczy.

Pierwsze numery rejestrowałem jeszcze na jamniku i bardzo się cieszę, że mam na swoim koncie pokoleniowe doświadczenie całego polskiego oldschoolu: nagrywanie w warunkach totalnie amatorskich. Kilku ziomków z początkowego etapu liceum też było zainteresowanych rapem, działaliśmy sobie. Robiłem bity…

…wiedziałem o tym, niemniej sądziłem, że produkcją zająłeś się nieco później niż rapowaniem.

Nie było bitów, więc sam musiałem je robić (śmiech). Pisanie, rapowanie i produkowanie od początku traktowałem jako całość, zajmowałem się nimi równolegle.

W 1999 roku nagrałem przywołaną wcześniej przez ciebie pierwszą demówkę, którą zatytułowałem „Czarna owca”. Wszystko nagrane w pokoju, wszystkie bity – częściowo inspirowane Wu-Tangiem – moje. Pamiętam stamtąd kawałek „Zawsze będę walczył”, ale pamiętam też słodkie przypały w postaci utworów na cześć ówczesnej partnerki (śmiech). Dobrze, że nie było wtedy internetu… Z drugiej strony nie ma się czego wstydzić. Każda generacja raperów przejmuje schedę stylową i warsztatową od ludzi, których słuchała – a wtedy nie było za dużo polskiego rapu, więc nic dziwnego, że moje styl i warsztat bywały na początku dość zabawne.

Chętnie jeszcze pociągnę cię za język w temacie bitów, ale wcześniej zapytam, jakie było źródło tego, że piętnastoletni Bisz czuł się czarną owcą.

Najważniejszą kwestią była wrażliwość. To bardzo szerokie pojęcie, ale w moim przypadku sprowadzało się do tego, że miałem w sobie potrzebę kreowania jak największej przestrzeni dla swojej niezależności, a przy tym dużo mocniej niż większość odczuwałem nacisk społeczny. Byłem wrażliwy również na cudzą krzywdę i siedzi we mnie poczucie, że świat jest niesprawiedliwie urządzony. Te dwa wątki określają mnie do teraz. „Czarna owca” jako metafora mojego bycia w społeczeństwie oraz na scenie jest nadal aktualna. Moja ksywka nieprzypadkowo wywodzi się od terminu black sheep.

Przechodząc natomiast do bitów – produkować zacząłem w Fast Trackerze. Pamiętam, że korzystałem z paczek sampli, które były dołączane na CD do czasopism komputerowych, ponieważ funkcjonowała wówczas tak zwana demoscena, czyli duże undergroundowe środowisko powiązane z komputerami, zajmujące się również robieniem muzyki. Jakiś czas później zaczęła się osobna historia, czyli: gramofony. Digging oraz sampling były dla mnie czymś pięknym, były szkołą muzyki. Od wujków załatwiałem winyle i przebierałem je w poszukiwaniu sampli. Początkowo sprawdzałem tylko pierwsze piętnaście sekund utworu, bo tam było najbardziej prawdopodobne, że znajdę jakiś fragment, który może mi się przydać. Z czasem zacząłem słuchać całych utworów i wkręciłem się w muzę, dzięki czemu przestałem być rapowym ortodoksem. Głowa zaczęła mi się otwierać, wyszedłem z bańki hip-hopu, co skądinąd w pewnym stopniu po latach zaprowadziło mnie na studia kulturoznawcze.

Mając szerokie spektrum zainteresowań muzycznych, potrafiłem łączyć sample w niecodzienny sposób. Uwielbiałem kleić ze sobą na przykład rockową gitarę, jazzowe pianino i smyczki z muzyki klasycznej. Układałem całkiem ciekawe bębny i wydaje mi się, że miałem smykałkę konceptualną. Robiłem rzeczy w stylu Madliba i ogólnie wytwórni Stones Throw, co jak na tamte czasy było fajne i dość świeże. Fruity Loops był przez pewien okres moim królestwem i produkowanie bitów sprawiało mi ogromną przyjemność, ale muszę przyznać, że byłem totalną nogą w kwestiach technicznych, w kwestii miksu. W pewnym momencie stwierdziłem, że brzmieniowo nigdy nie dorównam do najlepszych. Lepiej poruszałem się w pisaniu tekstów, do tego mnie bardziej ciągnęło, a poza tym w moim otoczeniu zdążyło pojawić się kilku świetnych producentów, więc odpuściłem sobie bity. Inna sprawa, że na emeryturze mam zamiar do nich wrócić…

Wspomniałeś o byciu rapowym ortodoksem. Do kiedy trwał ten etap?

Trudno jednoznacznie określić, natomiast na pewno już w szkole średniej stałem się mniej hermetyczny. Byłem dobrym uczniem, co otworzyło mi furtkę do tego, by z blokowego osiedla trafić do jednego z najlepszych wówczas liceów w Bydgoszczy. Poznałem tam dużo osób, które żyły inaczej niż ja. Mieszkałem z rodzicami i bratem na pięćdziesięciu trzech metrach kwadratowych, co było dla mnie czymś normalnym – zwłaszcza że w domu nigdy nie było źle, wszelkie podstawowe potrzeby były zaspokojone. Znajdowałem się jednak w pewnej osiedlowej bańce, więc gdy w liceum zetknąłem się z ludźmi, którzy w piwnicy mieli stół do bilardu, było to dla mnie szokujące. Ci ludzie byli przy tym spoko ziomkami, przez co zmienił się mój ogląd i mniej już byłem skłonny do tego, by nazywać kogoś bananowcem.

W ogólniaku poznałem też dwie pierwsze swoje dziewczyny; bardzo fajne, ważne osoby. Pierwsza z nich odnajdywała się raczej w klimatach grunge’owych, była ostrzyżona na zapałkę, ale bardzo mnie wspierała i kibicowała mojej twórczości. Druga natomiast była bardzo otwarta na muzykę – słuchała Fisza i Tworzywa Sztucznego oraz dużo fajnego, alternatywnego popu, w tym zespołu Moloko. Poza tym jej tata był nauczycielem polskiego, więc w domu miała całą ścianę w książkach. To był mój początek przygody z literaturą. Wcześniej niby coś czytałem, ale to u tej dziewczyny poznałem Fiodora Dostojewskiego, Arthura Schopenhauera…

W domu rodzinnym jakkolwiek obcowałeś z literaturą czy musiałeś poszukiwać na własną rękę?

Na własną rękę. W domu unosił się szacunek dla szeroko rozumianej kultury, ale dominowała raczej telewizja. Pokolenie moich rodziców nie miało za bardzo czasu na życie kulturalne, a do tego miało na głowie ważniejsze wydatki. Mama uwielbiała kino i często mi o nim opowiadała, ale zwyczajnie nie miała możliwości, by regularnie do niego chodzić.

Gdy zacząłem wsiąkać w literaturę, nagle odkryłem, że są ludzie, którzy o pewnych sprawach myślą, którzy poruszają poważne problemy. W kontekście kulturowym wychowywałem się wśród martwych pisarzy, którzy jednocześnie byli mega żywi w swoich książkach. Pisarze stali się otoczeniem, w którym mogłem pochylać się nad kwestiami powszechnie uznawanymi za bujanie w obłokach.

O rapie miałeś z kim pogadać – a o literaturze?

Raczej nie, chociaż byłem gościem, który na imprezach poruszał problemy sprawiedliwości, wolności. „Jak możemy żyć sobie spokojnie, skoro w Afryce umierają dzieci?!” – pytałem zupełnie serio. Byłem nieco męczącym neofitą, bardzo poważnie i radykalnie podchodzącym do tego, o czym czytałem. Prowadziłem dyskusje jak małe wojny. Tak samo było lata później, gdy przeszedłem na wegetarianizm. Zdarzało mi się wyrywać przy wielkanocnym stole, włączać nagrania z rzeźni i pytać bliskich: „Jak wy możecie jeść mięso?!”.

Tego rodzaju neoficka postawa w pewnym stopniu nadal jest mi bliska, bowiem wydaje mi się istotne i zasadne, żeby do pewnych problemów podchodzić z odpowiednim natężeniem emocjonalnym. Kiedy po premierze „Wilka chodnikowego” zacząłem zarabiać większe pieniądze, to pierwszym, co zrobiłem, było zaadoptowanie na odległość dziecka w ramach programu Adopcja Serca. Być może chciałem w ten sposób uspokoić sumienie, ale był to również gest wpisujący się w mój pogląd, że człowiek dysponujący określoną sumą pieniędzy w skali miesiąca powinien przeznaczać jakąś jej część na pomoc innym, mniej uprzywilejowanym.

Wróćmy jeszcze do szkoły, o której zacząłeś już wcześniej mówić. W trakcie researchu trafiłem na zaskakującą informację, że po pierwszej klasie liceum pojawiły się schody…

W podstawówce miałem luz; zawsze byłem w trójce najlepszych uczniów w klasie. Nie wymagało to ode mnie szczególnego wysiłku, przez co mam wrażenie, że nie byłem spiętym kujonem i nie miałem na tym tle konfliktów z rówieśnikami. Zastanawiałem się wielokrotnie, skąd brało się moje późniejsze duże poczucie własnej wartości – i wydaje mi się, że był to efekt wyników w szkole podstawowej. Jak jest się (prawie) najlepszym przez ileś lat z rzędu, to takie przeświadczenie się w dzieciaku utrwala. W moim przypadku było to niekiedy absurdalne, bo większość osób uważała, że z tego, co robię, nic nie będzie. Ja zaś byłem przekonany, że jeżeli robię coś na sto procent, to prędzej czy później do czegoś dojdę.

Schody w nauce zaczęły się w momencie, gdy na początku liceum poczułem, że nie chcę robić tego, co jest mi narzucane. Szkolna opresja była dla mnie nie do przyjęcia, wywoływała opór. Chciałem mieć wybór. Czułem, że jestem jak wilk z łapą we wnykach; a kiedy wilk ma łapę we wnykach, to zrobi wszystko – nawet sobie tę łapę odgryzie – żeby się wydostać. Charles Baudelaire napisał, że bardzo cenił sobie, że nie było nad nim kontroli w kwestii edukacji, dzięki czemu mógł dziko rosnąć, samemu obrać swoją ścieżkę. Ja cenię to sobie równie mocno.

W liceum było już mocno rapowo?

Tak, działałem solo, a do tego bardzo dużo rzeczy powstawało z różnymi ziomkami. Pierwszy skład ApelacjA założyłem wraz z Yahem, kolegą mieszkającym klatkę obok. Chwilę później ze znajomymi z liceum stworzyliśmy Piątą Siłę. Miałem też duet z wokalistką Nerw, z którą łączyliśmy rap i r’n’b. Wszystko to nagrywaliśmy w moim pokoju, który nazwaliśmy UU-studio – jedno z U było od Underground, ale nie pamiętam już, od czego było drugie… Kanapa, biurko, komputer, w kącie pokoju wytłoczki od jajek i minikabina. Spędzaliśmy tam sporo czasu, a ja dodatkowo siedziałem po nocach, żeby robić bity i pisać teksty. To było coś wspaniałego i żałuję, że dziś już nie mam miejsca na to, żeby zarywać nocki (śmiech). Pisałem różne rzeczy, niemniej zawsze najbardziej pociągała mnie muzyka daleka od wesołości: skłaniająca do refleksji, zadumy, intrygująca…

Okres liceum wspominam jako fajny ferment twórczy oraz życiowy, który miał jednak też złe oblicza. Oblałem dwie klasy, przez co skończyłem szkołę średnią z opóźnieniem, eksternistycznie; uczyłem się w domu i zdałem egzaminy. Wcześniej kombinowałem jak mogłem, zmieniłem profil klasy z matematyczno-fizycznego na rozszerzony angielski, ale to nic nie dało, bo sama konieczność chodzenia do szkoły była problematyczna. Nie potrafiłem znieść tkwienia w tej formie, co siłą rzeczy powodowało spięcia w domu. Decydując się na robienie tego, co chcę robić, wyrządzałem krzywdę rodzicom, z którymi od zawsze mam bardzo bliską więź.

Pod tym względem był to więc dla mnie dość trudny czas, ale z drugiej strony był to też czas najpiękniejszy w moim życiu. Właśnie wtedy zrozumiałem, jak chcę żyć. Mój dzień często wyglądał tak, że wstawałem rano, szedłem do biblioteki, wybierałem książki, wracałem, siadałem sobie na balkonie, czytałem, paliłem papieroska i słuchałem jazzu. I tworzyłem. To był czas wielkiego odkrywania. Ale żeby nie było tak wzniośle, grałem też trochę w gierki (śmiech). Bardzo lubiłem gry RPG, które kusiły mnie możliwością realizowania swojej wolności w niczym nieograniczonym świecie.

Skoro wiedziałeś, że swoim stosunkiem do szkoły sprawiasz przykrość rodzicom, to czy nie pojawiła się myśl, żeby choć odrobinę się zmobilizować i zdawać z klasy do klasy?…

Gdybym tak postąpił, to czułbym wewnętrznie, że robię ukłon w stronę systemu. Że idę na kompromis – podczas gdy jakiś czas później w „To dla ciebie i przeciwko tobie” na płycie „Ballady, hymny i hity” B.O.K. rapowałem, że „kompromis to kompromitacja” (śmiech). Dziś mam nieco inne spojrzenie i uważam, że w niektórych sferach życia – przy czym z pewnością nie w twórczości! – niestety trzeba zgadzać się na kompromisy.

Przez wzgląd na długi czas, kiedy nie sprawiałem żadnych problemów, rodzice mieli do mnie kredyt zaufania, lecz w końcu poczuli, że muszą coś zrobić, bo z ich punktu widzenia marnowałem swój potencjał. Ale co mogli zrobić?… Mogli mnie tylko w ten czy inny sposób do czegoś przymuszać, co było dla nich o tyle bolesne, że widzieli, że – chcąc mojego dobra – w pewnym sensie działają na moją niekorzyść. Nie dochodziło do strasznych sytuacji, ale bardzo mocno to przeżywałem. Niemniej rodzice wspierali mnie w rapie – zwłaszcza od momentu, gdy poszedłem na studia. Stałem się wtedy w ich oczach poważniejszym człowiekiem.

Wylądowałeś na filologii polskiej.

Zebrałem się w sobie, przygotowałem do egzaminu wstępnego. Wśród osób, które ukończyły ośmioklasową podstawówkę, miałem najlepszy wynik, więc byłem przekonany, że się dostałem. To był jednak pierwszy rok, kiedy do egzaminów podchodzili też uczniowie, którzy chodzili już do gimnazjum. Okazało się, że mieli oni inny przelicznik, przez co nie znalazłem się na liście studentów. Nie docierało do mnie, że o mojej najbliższej przyszłości zadecydowało ślepe działanie systemu i błąd, do którego system ten nie chce się przyznać. Poruszyłem niebo i ziemię, poszedłem z tym do lokalnych gazet. Ostatecznie władze uczelni zgodziły się mnie przyjąć na pierwszy semestr jako wolnego słuchacza – co także było słabe, ale najważniejsze, że znalazłem się na kierunku, który mnie pasjonował.

Byłem jednym z lepszych studentów, przyznano mi stypendium naukowe w wysokości trzystu–czterystu złotych miesięcznie i na drugi rok zostałem przyjęty już na normalnych zasadach. Pierwszy rok był świetny, otworzył mi głowę, ale doszedłem do wniosku, że filologia polska to za mało i chcę poszukać czegoś więcej. Wziąłem dziekankę i w czasie jej trwania napisałem między innymi „Zimy”…

…czyli minialbum, który symbolicznie rozpoczyna twoją świadomą rapową drogę i po którym stałeś się rozpoznawalny w internetowym undergroundzie. Wcześniej docierały do ciebie głosy, że to, co robisz, jest spoko?

Przy „Zimach” pojawiły się fajne opinie, ale raczej tylko wśród mega zainteresowanych głów, które zauważyły, że jest w Bydgoszczy jakaś ciekawa postać. Szerzej nie udało się dotrzeć, niemniej życie tego materiału było dość długie i niektórzy wciąż do niego wracają. Na tamten czas nagranie płyty o porze roku było odkrywcze i udało mi się zimę zagarnąć dla siebie (śmiech). „Zimy” ukazywały moją – w dużym uproszczeniu – poetycko-refleksyjną odsłonę, którą następnie kontynuowałem chociażby na wyprodukowanej przez Pekro i wydanej w 2011 roku EP-ce „Burza i napór”, ale dla której wkrótce pojawiła się też przeciwwaga w postaci mocnych, motywacyjnych nagrań z B.O.K.

Do 2007 roku natomiast budowałem po prostu swoją pozycję na lokalnej scenie. Przez długi czas w ogóle nie myślałem o tym, że mogę gdzieś zaistnieć, i nie było to moim celem. Moje kawałki rozchodziły się przede wszystkim pocztą pantoflową, internet nie był wówczas jeszcze tak rozpowszechniony. Pamiętam jednak, jak w 2003, może 2004 roku nagrałem „Pijemy po to, żeby zasnąć” i „Powietrze wypełniam bausem”. Solowe kawałki; później trafiły na kompilację „UU-2004 epilog”. W międzyczasie jakąś drogą dotarły do Dużego Pe, który je spropsował. Bardzo się podjarałem, że ktoś funkcjonujący na scenie pochwalił moje numery. Brat też się ucieszył, bo był fanem Pe. Wtedy poczułem, że coś zaczyna się dziać – a w 2006 roku nagrałem wspomniany na początku utwór „Wciąż”, który stał się w pewnym sensie moim rapowym credo.

W jakim miejscu byłeś w momencie premiery „Zim”?

Nadal odkrywałem życie i jak chcę żyć, a w międzyczasie podejmowałem się szeregu randomowych prac dorywczych. Robiłem w wielu miejscach. Przez długi czas rozważałem też wyjazd do Anglii, na co decydowało się wielu znajomych; miałem już nawet załatwioną robotę w domu opieki dla osób starszych, ale w ostatniej chwili zrezygnowałem i wróciłem na studia, na kulturoznawstwo.

Gdybym musiał zarabiać na rodzinę, to pracowałbym więcej, ale wówczas chodziło głównie o uspokojenie sumienia lub rozładowanie napięcia w domu. Chodząc do jakiejkolwiek pracy, czułem, że zabiera mi ona cenny czas, który mógłbym wykorzystać na to, czym naprawdę chcę się zajmować – a wierzyłem mocno, że coś z tego będzie, choć może niekoniecznie w kontekście finansów. Inna sprawa, że moje potrzeby były tak ograniczone, że każdy grosz, który wpadał, był super.

Zdarzało mi się pracować w hipermarkecie przy rozwieszaniu ciuchów, w weekendy przy inwentaryzacji. Zdarzyło mi się pracować w telemarketingu, co dla mnie jako introwertyka było dziwne i trudne. Zdarzyło mi się również chwilę przed wydaniem „W stronę zmiany”, czyli pierwszej oficjalnej płyty B.O.K. z 2011 roku, kopać rowy do położenia kanalizacji. Dostałem taką propozycję od członka rodziny, który jest budowlańcem. Praca ta okazała się jednym z najciekawszych doświadczeń w moim życiu. Przez miesiąc siedziałem sam latem na działce nad jeziorem, niedaleko Bydgoszczy. Byłem oderwany od wszelkich innych zobowiązań, przez sześć–siedem godzin dziennie kopałem rowy, a potem miałem czas na myślenie i czytanie „Ulissesa” Jamesa Joyce’a. Kontakt z naturą, samotność, podstawowe potrzeby… Bardzo istotny okres, który pozwolił mi poukładać sobie pewne rzeczy i który dał mi nowy rozbieg.

Poświęcenie się dla sztuki było warte tego, by wykonywać bardzo proste prace? Podejrzewam, że nie odpowiadało ci to…

„Poświęcenie się dla sztuki” to za duże słowa. Równie dobrze można by powiedzieć: poświęcenie się dla tego, by nie robić w życiu czegoś, czego się nie chce robić. To nie brzmi już tak szlachetnie, a w sporej mierze na tym moje poświęcenie się polegało. Na poziomie, który mnie satysfakcjonuje, ostatecznie jestem zadowolony z tego, jakie efekty przyniosła obrana przeze mnie droga, ale – obiektywnie patrząc – to szaleństwo. Śmieję się, że gdybym na jakąkolwiek inną dziedzinę poświęcił tyle czasu i włożył tyle pracy, jak zrobiłem to w przypadku rapu, byłbym dziś rozchwytywanym chirurgiem albo zarobionym biznesmenem…

Odpowiadając natomiast wprost na pytanie – oczywiście, że nie odpowiadało mi to. Przed legalnym debiutem B.O.K. poznałem dziewczynę, która dziś jest moją żoną. Zaczęliśmy razem snuć poważne plany, tymczasem ja nie miałem stałej pracy, coś tam sobie rapowałem, niby studiowałem, wciąż mieszkałem z rodzicami… Czułem się z tym głupio, chociażby przed rodzicami Karoliny, aczkolwiek od pewnego momentu nie było już tak źle. Zaczęły pojawiać się pierwsze koncerty, wpadała mi jakaś kasa za wygrane w konkursach poetyckich, coś zarobiłem również na poprzedzającej „W stronę zmiany” płycie „Raport z walki o wartość” B.O.K. oraz EP-ce „Burza i napór”. Wszystko robiliśmy sami, sprzedawaliśmy pięćset––tysiąc egzemplarzy. Zarobione na tym drobne środki rozkładałem na kilka miesięcy do przodu. Wiedziałem, że muszę tak zrobić, żeby móc dalej tworzyć. Od tamtej pory jest to moja obsesja. Cały czas odkładam pieniądze, w ten sposób tworząc sobie warunki, by przez kolejny rok pisać płytę. Takie podejście bywa męczące, ale jest też dobre, bo daje mi niezależność.

Wspomniałeś o mieszkaniu z rodzicami – miałeś wtedy…

…już swoje lata. Było mi wstyd – nie dlatego, że nadal mieszkam z rodzicami, a dlatego, że w pewnym sensie pasożytuję na nich. Mimo że ograniczyłem swoje potrzeby do minimum, aby nie być dla rodziców obciążeniem i móc robić muzykę, to i tak czułem, że jest to trochę niewłaściwe. Było też dziwne, że człowiek w wieku dwudziestu kilku lat wciąż się nie usamodzielnił.

Inna kwestia, że przez ten czas bardzo się z rodzicami do siebie zbliżyliśmy, co sobie mega cenię. Byli dla mnie też dużym wsparciem, choć przez lata działalność artystyczna była przez nich postrzegana jako bujanie w obłokach. Pamiętam jednak, jak kiedyś puściłem mamie „Patrząc w niebo”, w którym to utworze opisałem sytuację, jak byłem z nią na cmentarzu. Była bardzo poruszona, dostrzegała w tym numerze wartość. Pamiętam także, że rodzice doceniali pierwsze sukcesy B.O.K., takie jak zdobycie z płytą „Ballady, hymny i hity” czwartego miejsca w konkursie audycji WuDoo na demo roku 2008 czy piątego miejsca w rankingu portalu Spinner na nielegal roku.

Coś więc niby się działo, ale nie dawało to większych perspektyw na przyszłość, nie wróżyło pieniędzy. Miałem w sobie jednak taki imperatyw, że muszę zrobić wszystko, co w mojej mocy. Czułem, że uda mi się tylko wtedy, gdy włożę w muzykę sto procent siebie. Gdyby się nie udało, to nie miałbym w sobie żalu i nie mógłbym sobie absolutnie niczego zarzucić. Było mi bez różnicy, czym bym się wtedy zajął. Mógłbym pracować gdziekolwiek – najchętniej gdzieś, gdzie miałbym dużo czasu na czytanie i pisanie; na przykład na recepcji. Po premierze „W stronę zmiany”, która zmiany nie przyniosła, postanowiłem przycisnąć po raz ostatni i zobaczyć, co się stanie.

Skutecznie przycisnąłeś, wydając w 2012 roku przełomowego „Wilka chodnikowego”. Dopowiedzmy sobie jeszcze muzyczną drogę do niego od symbolicznych „Zim”.

Dużo się zmieniło. Niby tylko pięć lat dzieli te dwa albumy, ale było to niezwykle pracowite pięć lat. Nabieg na legal, czyli mityczne wówczas określenie płyty na sklepowych półkach.

Ten okres kojarzy mi się przede wszystkim z regularnymi posiedzeniami u Poksa na Szwederowie. Spotykaliśmy się na B.O.K.-owe kawki, z Oerem i DJ-em Paulo. (Kay – nietuzinkowy wokalista oraz utalentowany muzyk, a zarazem trzeci z założycieli składu – przebywał wówczas w Wielkiej Brytanii). Byliśmy bardzo zaangażowani w działalność naszego zespołu: obgadywaliśmy, co robimy na płytę, rozkminialiśmy supporty, zastanawialiśmy się, jak dotrzeć do mediów… Intensywnie pracowaliśmy, żeby pchnąć to dalej. Za mną było już wiele lat nagrywania, za Oerem jeszcze więcej. Poznaliśmy się dzięki temu, że współpracowałem ze składem Cztery Miasta Strony; Rafał o mnie usłyszał, w 2005 roku zaprosił na płytę producencką „Życia smak” i wkrótce padł pomysł na założenie B.O.K. Po jakimś czasie zaczęliśmy się przymierzać do tego, by wejść wreszcie na scenę ogólnopolską.

Z dziwnego dzieciaka, jakim byłem, Oer wydobył kogoś, kto działa konsekwentnie. „Ballady…” powstawały w latach 2006–08 i to one miały największy wpływ na wzniesienie mojego warsztatu na wyższy poziom. Niedługo po nagraniu tej płyty Oer skończył studia w Anglii, wrócił do Bydgoszczy i ostro tutaj działaliśmy. „Jest potencjał, wierzymy w nasze siły, możemy coś pokazać scenie!” – taką prezentowaliśmy postawę. W międzyczasie nagrałem dwie EP-ki: „Idąc na żywioł” z Kosą i wspomnianą już „Burzę…”, aż wreszcie usiedliśmy do „W stronę zmiany”.

Album powstawał bardzo długo. Kiedy mieliśmy gotową połowę, usłyszałem u Oera świetne bity, które zalegały niewykorzystane, więc zaproponowałem, żebyśmy coś do nich nagrali; żeby się nie zmarnowały. Tak w kilka miesięcy powstał „Raport z walki o wartość”, z którym zagraliśmy kupę supportów za darmo. Niesamowity czas; podróżowaliśmy po całej Polsce golfem Poksa. Pamiętam, jak zimą 2010 roku jechaliśmy dziesięć godzin do Rzeszowa, gdzie graliśmy przed POE i Pezetem z Małolatem. Koncert był opóźniony o dwie godziny i publika tak wyczekiwała startu, że jak już wyszliśmy na scenę, był szał. Jeden z lepszych naszych występów; zostaliśmy przyjęci tak, jakbyśmy byli gwiazdami wieczoru (śmiech).

Sam „Raport…” natomiast – jak się okazało po czasie – dla słuchaczy był dużo ważniejszą płytą niż wydany w następnym roku oficjalny debiut. „Diamenty powstają pod ciśnieniem” – często powtarzam sobie wers Reno z numeru „Jestem z tobą”. Od lat działam wyłącznie pod ciśnieniem i tą linijką tłumaczę sobie, że tak po prostu musi być.

Oficjalny debiut – jak sam zauważyłeś – nie odniósł spektakularnego sukcesu.

Pamiętam, jak jechaliśmy do Poznania, żeby podpisać kontrakt z wytwórnią My Music; myśleliśmy, że chwyciliśmy Pana Boga za nogi. To tylko pokazuje, jak byliśmy niedoświadczeni…

W tamtych czasach dążyło się do wydania na legalu, ponieważ stwarzało to szansę, żeby uczynić z rapu drugie źródło dochodu, ale nawet nie marzyłem, że zacznę żyć jedynie z rapu. Moim marzeniem było za to zbudowanie fanbase’u. Chciałem mieć dla kogo nagrywać i zrzucić z siebie męczące poczucie, że wciąż się gdzieś przebijam. Chciałem, żeby muzyka stała się naturalną częścią mojego życia. Chciałem wreszcie pokazać, że lata pracy nie pójdą na marne – choć jestem takim człowiekiem, który jest skłonny uświęcać proces; niezależnie od tego, jakie przyniesie rezultaty. Wystarczającą wartość miał dla mnie sam fakt podjęcia się pewnego wysiłku i świadomość, ile mnie to kosztowało, czego musiałem sobie odmówić, czego nie przeżyć.

Wydaliśmy „W stronę zmiany”, o której to płycie z perspektywy czasu można powiedzieć, że chcieliśmy na niej upchnąć za dużo wszystkiego, niemniej w dniu premiery byliśmy z niej zadowoleni i wiązaliśmy z nią nadzieje. Tymczasem okazało się, że nic z tego nie ma. Cała ta droga, którą przeszliśmy i która już do czegoś prowadziła, zaprowadziła nas donikąd. Stwierdziliśmy, że dajemy sobie spokój, a dalsze nagrywki będziemy traktować w kategorii hobby.

Los był wobec nas niesprawiedliwy, lecz z drugiej strony byliśmy przygotowani na taką ewentualność, robiliśmy w międzyczasie inne rzeczy, więc nie było dramatu. Byłby – ale kilka lat wcześniej. Gdybym wtedy musiał na przykład skupić się na utrzymaniu rodziny, co przerwałoby mój szaleńczy rajd – byłby dramat. Po „W stronę zmiany” czułem, że zrobiłem wszystko, a reszta jest poza mną. Wychodzę z założenia – choć buntuję się przeciwko niemu – że jednym się udaje, a drugim nie. Dlaczego miałbym wymagać, żeby udało się akurat mnie?…

Pamiętam jednak bardzo silną frustrację i kiełkujące we mnie ziarno zawiści w momencie, kiedy wybijali się z podziemia Małpa czy Te-Tris, podczas gdy ja byłem w dupie i mogłem tylko patrzeć dziewczynie i rodzicom w oczy, mówiąc: „Tak bywa”… Dusiłem to w sobie, ale czułem się… oszukany. Na YouTube’ie można znaleźć nagranie z TED Talks, na którym przedstawiono eksperyment z dwoma małpami. Obie są w klatkach, ale jedna z nich dostaje winogrona, a druga – plasterki ogórka. Ta druga zaczyna wariować – bo niby czemu ma dostawać coś gorszego, skoro jest taka sama i siedzi w takiej samej klatce?… Ja byłem w podobnym położeniu. Pierwszy raz w życiu miałem w sobie tak niedobre emocje, ale wiem, że były one potrzebne i że musiałem je przerobić, usilnie dążąc do tego, by odegnać od siebie uczucie upokorzenia.

Powiedziałeś, że po „W stronę zmiany” dalsze nagrania z B.O.K. mieliście zamiar traktować wyłącznie jako hobby. Ciekawe jest to, że mimo wszystko nadal chciałeś tworzyć. Wielu na twoim miejscu dawno by odpuściło – po tylu latach robienia muzyki i braku wymiernych korzyści…

Tu się pojawia interesująca kwestia: mianowicie niemal wszyscy faceci w mojej rodzinie byli lub są osobami, które dość długo szukały swojej drogi. Od pokoleń funkcjonowało u nas przeświadczenie, że Jaruszewscy długo dojrzewają. To mnie ratowało. Poza tym miałem poczucie, że mam coś wyjątkowego do przekazania i że jestem jednym z niewielu raperów na scenie, którzy poruszają istotne w moim mniemaniu tematy. Czułem też, że mam prawo, żeby na tej scenie zająć swoją pozycję. Ze swoim etosem pracy mogłem pretendować do tego z czystym sumieniem, bo wiedziałem, że mało kto włożył w rap tyle zaangażowania, co ja. I ostatnia rzecz, egoistyczna i najmniej chlubna: cały czas tworzyłem, ponieważ byłem przekonany, że jeśli będę robił cokolwiek innego, to nie będę do końca szczęśliwy i nie zrealizuję w pełni swojego życia.

Postanowiłeś przycisnąć po raz ostatni. W szafie nagrałeś płytę, którą zamierzałeś wydać w podziemnym obiegu. Płytę, która zmieniła twoje życie i która po latach została okrzyknięta Albumem Dekady.

Po „W stronę zmiany” wrzuciłem na YouTube kilka luźnych numerów – takie jak „Za bardzo” – które wykręciły spoko liczby. Trafił na nie Miuosh i zaproponował mi wydanie płyty w Fandango Records. „Co mi szkodzi?” – pomyślałem. Nie nastawiałem się absolutnie na nic, nad niczym się nie zastanawiałem, natomiast byłem bardzo zmotywowany, żeby na zamknięcie zrobić jak najlepszy album. Skoro miała to być ostatnia płyta, to chciałem zrobić ją na swoich bitach. „Pollocka” nagrałem do swojego bitu. Mało tego – mieliśmy już gotowy klip do tego numeru i dopiero na kilka dni przed premierą BobAir zrobił remix. To był pierwszy singiel promujący „Wilka…”; zmienił bieg historii. Gdybyśmy zostawili mój bit, który był mega średni, wszystko mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej…

Sukces tego albumu był dla mnie dużym zaskoczeniem i doprowadził do niezłego twistu w moim życiu. Potrzebowałem sporo czasu, żeby sobie to wszystko poukładać. Rok intensywnego koncertowania wystrzelił mnie, introwertyka, z kapci. Przez pewien okres byłem psychicznym wrakiem, mimo że nie miałem wtedy już takich problemów z wyjściem do ludzi, jak kiedyś. W przypadku pojedynczych koncertów z „Zimami” albo „Burzą…” zdarzało się, że dawałem ciała i nie byłem w stanie zagrać, bo byłem tak zblokowany. Z czasem nabrałem doświadczenia, przede wszystkim dzięki supportom z B.O.K. Przy koncertach z „Wilkiem…” często słyszałem od ludzi, że zrobiłem mega progres sceniczny, co bardzo mnie cieszyło i wpisywało się w moją drogę „od zera do bohatera”.

Na pierwszym etapie graliśmy z gitarzystą i skrzypkiem, a później już z całym bandem. Naprędce zorganizowane koncerty po piwnicach, remizach, bez żadnej akustyki, zdzieranie sobie gardła… Nie miałem nawet świadomości, że to może – i powinno – wyglądać inaczej. To było szaleństwo, ale był w nas rush, żeby grać; w końcu! Bardzo dobrze wspominam koncerty z „Wilkiem…”, choć zrozumiałem wkrótce, że nie jestem stworzony do grania weekend w weekend bez przerwy – między innymi z tego względu, że brakuje wtedy czasu na pisanie.

W kontekście przywołanej przez ciebie figury „psychicznego wraka” chcę zapytać o pewne twoje zachowania z wcześniejszego okresu. We „Śnie o wyspie” na „Burzy…” miałeś wers, w którym wspomniałeś o „znamionach od noży i szlug” na twoich przedramionach. Co powodowało, że posuwałeś się do samookaleczania?

Być może z kawałków to nie wynika, ale jestem raczej optymistą i człowiekiem pozytywnie nastawionym do życia. Dziś nie potrafię sobie wyobrazić, że decyduję się na jakiekolwiek autodestrukcyjne czyny, co wynika z tego, że jestem już panem swojego losu. Przed laty nim nie byłem; czułem, że mam związane ręce. Najtrudniej znosiłem tragiczność sytuacji, w której nie byłem w stanie dokonać wyboru, który by kogoś nie krzywdził. Miałem wybór: albo krzywdzić swoich bliskich, albo siebie. W kryzysowych momentach, zwłaszcza w liceum, pojawiały się dość mocno depresyjne stany, które prowadziły do takich, a nie innych zachowań.

Do samookaleczania dochodziło incydentalnie; było ono krzykiem rozpaczy, kiedy nie wiedziałem, co mam zrobić. Zderzenie wielkiej woli życia ze ścianą. Niekiedy nie widziałem światła, lecz nigdy nie rozważałem na serio żadnych krańcowych ruchów. W „Spadam w górę” na „W stronę zmiany” napisałem: „Jeśli jesteś zdolny do tego, by zabić się / To jesteś zdolny do wszystkiego”. To były ciężkie doświadczenia, ale uznaję je za mega istotne. Po jakimś czasie zainteresowałem się między innymi buddyzmem, który również w tym kontekście okazał się dla mnie niezwykle istotny.

Jaką drogą do ciebie dotarł?

Niegdyś co miesiąc przychodził do nas do domu katalog z ofertą Świata Książki. Pewnego razu przejrzałem jeden z nich i wybrałem sobie „Tybetańską księgę życia i umierania”. Być może zaintrygował mnie tytuł… Przeczytałem tę książkę i zreflektowałem się, że najważniejsze założenia buddyzmu są na maksa zbieżne z moimi podstawowymi odczuciami: idea niekrzywdzenia, utrzymywanie uważności… Spodobał mi się też brak, obecnej w chrześcijaństwie, na poły bajkowej otoczki. Bardziej interesowało mnie spojrzenie na świat niż strona rytualna.

Zacząłem zagłębiać się w buddyzm i okazało się, że medytacja pozytywnie wpływa na uspokojenie się moich sinusoid nastrojowych. Ponadto buddyzm, który bezwzględnie sprzeciwia się zabijaniu zwierząt, przyczynił się do mojego przejścia na wegetarianizm. Nadal odkrywam tę filozofię; to bardzo długi proces, ponieważ osiągnięcie spokoju przez jednostkę niespokojną i dość rozbrykaną jak ja jest trudne, ale sam fakt podejmowania się tych starań sprawia, że potrafię utrzymywać równowagę. Moje inspiracje buddyzmem oraz myślą Wschodu słychać szczególnie na wyprodukowanej przez Elhuanę EP-ce „Ukryte w śniegu” z 2018 roku.

Wracając do twistu po „Wilku…” – jak wyglądał proces adaptacji do nowej rzeczywistości?

Pierwszy rok od premiery był dosyć mocnym wstrząsem. Seria koncertów to raz, a dwa – zainteresowanie i rozpoznawalność. Trudno mi było sobie z tym poradzić; z tym, że tylu ludzi obserwuje moje ruchy. Zaczęły też do mnie docierać sygnały od otoczenia, że to, co robię, jest niesamowite, podczas gdy rok wcześniej te same osoby uważały, że robię coś bezsensownego… To było gorzkie, ale nie było dla mnie zaskoczeniem i odpowiadało moim wyobrażeniom.

Na pewno nie zmieniły mnie pieniądze, bo w zasadzie wszystko, co zarobiłem na „Wilku…”, odłożyłem na wkład własny na mieszkanie. Sto tysięcy złotych było wtedy dla mnie kosmiczną sumą, ale gdyby spojrzeć na to z perspektywy czasu… Płyta sprzedała się w ponad piętnastu tysiącach egzemplarzy, do tego zagrałem kilkadziesiąt koncertów. Obecnie sto tysięcy złotych dostaje się za jeden kontrakt reklamowy. Tak czy inaczej byłem mega szczęśliwy, że mogę zacząć kolejny etap życia, że mogę zacząć myśleć o założeniu rodziny.

Kasa, która spływała z dalszej sprzedaży i z koncertów w jeszcze kolejnym roku – juwenalia, festiwale… – starczała mi na bieżący byt. Jak wpadało coś więcej, to przeznaczałem to na jak najszybszą spłatę kredytu albo odkładałem na wszelki wypadek, bo wiedziałem, że po solówce przyjdzie czas na płytę B.O.K. i że komercyjnie może być różnie. Po „Wilku…” byłem zmęczony stricte hiphopową formą i nie było nawet możliwe, żebym nagrał podobny album.

Przypuszczam, że nie tyle nie było to możliwe, co po prostu tego nie czułeś.

Nie byłbym w stanie napisać całej płyty w takiej stylistyce. Musiałby być we mnie wewnętrzny imperatyw, mimo że mam warsztat i mógłbym w tydzień nagrać całkiem dobry album o dowolnej tematyce – co byłoby skądinąd ciekawym eksperymentem. W tamtym okresie czułem, że chcę pisać o zagadnieniach filozoficzno-kulturoznawczo-zaangażowanych. Że chcę wydać „Labirynt Babel”. Po sukcesie „Wilka…” mogłem być względnie pewnym, że słuchacze sięgną po nowy materiał, więc wykorzystałem to, by nagrać utwory o leżących mi na sercu trudnych i ważnych sprawach. Zależało mi, by nie zostały w szufladzie albo żeby nie usłyszała ich jedynie garstka odbiorców. Chciałem się też przekonać, ile osób przy mnie zostanie, kiedy będę robił coś innego. Tak naprawdę każda moja kolejna płyta – począwszy od „Zim” – mniej lub bardziej różni się od poprzedniej, z tym że ci, którzy odkryli mnie i polubili przy okazji „Wilka…”, zapewne nie przypuszczali, że prawdopodobnie nie nagram już drugiego takiego samego albumu.

Nawet gdyby skupić się wyłącznie na B.O.K., to nie sposób postawić znaku równości pomiędzy „Labiryntem Babel” a wydaną cztery lata później „Symetrią”… Twoja droga artystyczna po „Wilku…” jest o tyle imponująca, że jest bardzo autorska i daleka od odcinania kuponów. Na szacunek – biorąc pod uwagę, jakie dziś są pieniądze w rapie – zasługuje również fakt, że cały czas grasz koncerty z dużym, B.O.K.-owym bandem.

Kiedy tak długi czas spędza się w podziemiu razem z ludźmi, którzy w tej drodze towarzyszą… To nie są trudne wybory. Nie wyobrażam sobie, że – gdyby nagle pojawiły się pieniądze – przestałbym grać z chłopakami i przestawiłbym się na granie na przykład tylko z DJ-em. Absurd. Pieniędzy w naszym przypadku nigdy nie było za dużo – a jeśli były, to bardzo krótko – i to nas fajnie sprawdziło. Pokazało, że kasa nigdy nie była dla nas główną motywacją do grania. Występujemy raz na jakiś czas, ale od lat spotykamy się prawie co tydzień na próbach. B.O.K. nieustannie żyje na zasadzie grupy znajomych, rodziny. Marzy mi się promień słońca zza chmur dla naszego zespołu i mam nadzieję, że karma w końcu wróci.

Moje rapowe pokolenie weszło na scenę po pierwszym pokoleniu, tym najważniejszym. Siedzieliśmy w podziemiu, mozolnie wypracowywaliśmy sobie pozycję – i weszliśmy… na chwilę. Okazało się, że droga, jaką przebyliśmy, nie jest tak istotna jak to, co się ludziom po prostu podoba w danym momencie. Trudno to przełknąć, ale w szerszej perspektywie jest to mega fajna życiowa nauka. Dzięki latom spędzonym w podziemiu nauczyliśmy się jakoś przetrwać, szukając różnych możliwości – tak, żeby kapało z kilku kranów.

Symbolicznie twoją twórczość można podzielić na etapy przed i po „Wilku…”, więc nie będziemy w tym miejscu skupiać się na poszczególnych płytach. Na pewno jednak warto wspomnieć o współpracy z Radeksem, czyli Radkiem Łukasiewiczem z zespołu Pustki, za sprawą której to współpracy wszedłeś w świat piosenki.

Wejście w świat Radeksa było czymś zbliżonym do wejścia w świat poezji na przełomie końca pierwszego roku filologii oraz „Zim”. Dołączyłem wtedy do grupy Et Cetera, trafiłem do nowego kręgu ludzi. Spotykaliśmy się regularnie na wieczorkach poetyckich, panował na nich świetny ferment twórczy. Czerpałem wielką inspirację z kontaktu z ludźmi mającymi nieszablonowe wizje świata, które przejawiały się w estetyce ich wierszy. Mierzenie się z odmiennymi poglądami, a do tego próbowanie języka w inny sposób, pisanie w inny sposób, poszerzanie horyzontów, rozwijanie warsztatu…

Do współpracy z Radkiem doszło z czystej zajawki. Całe szczęście, że tak się stało, bo w przeciwnym wypadku po „Labiryncie…” miałbym zapewne długą przerwę w nagrywaniu. Potrzebowałem wtedy bitów, które coś we mnie uruchomią; do rapowych nie potrafiłem pisać. Jak mówiłem na początku rozmowy – muzyka ma duży wpływ na to, o czym jest tekst. Potrzebowałem bitów, pod które mógłbym nawinąć, że oczekuję narodzin dziecka albo o tym, że w zlewie piętrzą się naczynia… Radex niemal spadł z nieba ze swoimi produkcjami. Podobała mi się też jego forma pracy nad muzyką; widziałem w nim odbicie siebie sprzed lat, kiedy to dobierałem sample bez hiphopowego ograniczenia. Poza tym Radek jest świetnym tekściarzem i w odpowiednim momencie ucinał moje rozkminy. Pisałem tekst, Radek zgłaszał swoje sugestie, z którymi mogłem się zgodzić lub nie, ale ważne było to, że była między nami wymiana myśli.

Dzięki naszej współpracy przy płytach „Wilczy humor” oraz „Duch oporu” bardzo dużo się nauczyłem. Otworzyły się również przede mną nowe możliwości: wykonanie „Spalam się” Kazika razem z Brodką na Paszportach Polityki, koncert w Muzeum POLIN, gdzie z Pustkami i Katarzyną Nosowską graliśmy utwory do słów poezji Bolesława Leśmiana i Antoniego Słonimskiego, występ na gali Nagrody Literackiej Gdynia… Inny kontekst, inna publiczność, inne spojrzenie na muzykę. Bardzo istotne i ważne dla mnie doświadczenie.

Wszystkie wydarzenia, które przywołałeś, wydają się wyjątkowe, ale zatrzymałbym się na występie z Brodką. W jednym z wywiadów w okolicach premiery „Wilka…” wspomniałeś, że chętnie byś coś z nią zrobił i że byłby to dla ciebie zaszczyt. No i proszę…

Z perspektywy czasu nie wiem, jak się na to odważyłem (śmiech). Byłem wtedy na dobrej fali i znajdowałem się na takim etapie, na którym postanowiłem, że będę yes-manem i będę zgadzał się na wszystkie propozycje – po to, żeby poszerzyć swoją strefę komfortu. Ostatecznie poszerzyłem ją może o trzy procent i kosztowało mnie to sporo nerwów, ale wszystkie te rzeczy, na które się zgodziłem, były bardzo wartościowe, więc absolutnie nie żałuję.

Swoją drogą to ciekawe: grałem na Open’erze, grałem na OFF Festivalu, na największych festiwalach hiphopowych, na szeregu innych wydarzeń, zrealizowałem mnóstwo projektów, pochlebnie wypowiadają się o mnie różne znane persony i popularni standuperzy – a wyniki mam niemrawe (śmiech). To mi uświadamia, że jestem na tyle specyficznym twórcą, że zwyczajnie nie jestem w stanie docierać bardzo szeroko. Widocznie nie jest to przeznaczenie tej muzyki. Wiem, jakie zajmuję miejsce na scenie, i paradoksalnie odpowiada ono moim preferencjom. Gdyby nie odpowiadało, mogłaby się pojawić frustracja, lecz mnie – w kategoriach własnej dyskografii – podoba się bycie swego rodzaju socjologicznym eksperymentem.

Jestem mega zadowolony z tej drogi i z tego, że mogę działać twórczo tak, jak chcę. Naprawdę żyję życiem, którego – patrząc z mojej perspektywy – można mi pozazdrościć. Wiele osób, które mają odmienne podejście do rzeczywistości, zapewne nie chciałoby tak żyć, ale dla mnie to ogromny przywilej – robić na sto procent to, co chcę robić, a do tego z mniejszą lub większą przychylnością publiczności… Sztos! Jedyne, czego mi brakuje do szczęścia, to choć łyżeczki bitej śmietany, której w ostatnich latach dużo wjechało na muzyczny tort. Łyżeczka – i miałbym na fajny klip. Łyżeczka – i miałbym na trasę z bandem… Bez nerwówki, że koło każdej płyty i każdego koncertu trzeba się nachodzić, żeby się jakkolwiek przebić.

Co daje ci siłę i napęd, żeby na swojej drodze pozostać?

Pasja poznawania. Pałam naprawdę wielką ciekawością i zachwytem wobec życia oraz wobec tego, co można w nim robić. Trochę żałuję, że życie jest tak krótkie, bo mam tyle pomysłów, że na realizację wszystkich zapewne zabraknie mi czasu. Nieustannie patrzę na swoją twórczość jak na wprawkę, trening. Nagrywam różne płyty i sprawdzam różne kierunki, ponieważ mam złudną nadzieję, że w pewnym momencie dojdę do punktu, w którym wszystko to, co zrobiłem, złoży się w paletę możliwości i będzie mi dane świadomie pracować nad rzeczami totalnie wyjątkowymi, nie będąc przy tym ograniczonym trendami, przyzwyczajeniami, uprzedzeniami… Wierzę, że cała materia twórcza będzie dla mnie dostępna i będę potrafił się nią posługiwać w celu mówienia o ważnych sprawach.

Przede mną kupa roboty, co mnie niezmiernie cieszy, choć pewnie będę musiał zacząć więcej medytować, żeby się nie rozlecieć (śmiech). Oprócz własnych przedsięwzięć muzycznych, rozważam doktoryzowanie się z literaturoznawstwa, albowiem pracę nad licencjatem o Jorge’u Luisie Borgesie i nad magisterką o Julio Cortázarze wspominam jako wielkie intelektualne przygody. Od jakiegoś czasu prowadzę też fakultet z pisania tekstów na Akademii Muzycznej w Bydgoszczy, piszę felietony do Bydgoskiego Informatora Kulturalnego… Mam na kolejne lata fajny kierunek; byle starczyło czasu i zdrowia.

DESZCZU STRUGIDłubać na miarę

Bartosz Kopytur. 1977

DJ, realizator nagrań oraz inżynier dźwięku. Pionier turntablismu w Polsce. Współzałożyciel legendarnego duetu DJ-skiego Polfader. Oficjalnie zadebiutował w 1999 roku, nagrywając skrecze na płytę „Nastukafszy…” Warszafskiego Deszczu. Członek zespołu WWO od płyty „We własnej osobie”. Autor wydanej w 2006 roku pierwszej części „Prosto Mixtape”. Założyciel i właściciel Otrabarwa Studio. Miksuje i masteruje płyty czołowych polskich raperów oraz artystów reprezentujących inne gatunki muzyczne.

Dlaczego: Pod koniec spotkania, z którego efektami zapoznasz się na kolejnych stronach, powiedziałem mojemu rozmówcy, że jest dla mnie zaszczytem możliwość goszczenia tak legendarnych postaci w tej serii książek. Im starszy jestem, tym bardziej to doceniam i tym silniejsze towarzyszy mi poczucie, że we wstępniaku – zamiast mojej argumentacji, dlaczego postanowiłem ową legendarną postać zaprosić – powinno znaleźć się wyjaśnienie tej osoby, dlaczego zdecydowała się poświęcić mi pół dnia. Bo co ja mogę napisać o Deszczu Strugi? Że kiedy ledwie na świat przyszedłem, on już zapoczątkowywał turntablism w Warszawie? Że niedługo później z JanMarianem założyli kultowy Polfader? Że grał z Warszafskim Deszczem? Że prowadził audycję w Radiostacji? Że był częścią WWO? Że zrobił pierwszy „Prosto Mixtape”? Napisałem to wszystko, a nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie… Dla uzupełnienia tej wyliczanki wspomnę o setkach imprez i setkach koncertów, które przez lata zagrał jako DJ, oraz o pochłaniającej go bez reszty od kilkunastu lat działalności studyjnej pod szyldem Otrabarwa. Trudno znaleźć liczącego się rapera, który choć raz nie realizowałby wokali u Deszcza albo nie powierzył mu miksu i/lub masteringu swoich nagrań. Człowiek instytucja.

Jak: W Otrejbarwie po raz pierwszy byłem w 2012 roku, gdy chwilę przed osiemnastymi urodzinami pomagałem przy drugiej edycji akcji Popkiller Młode Wilki. Kilka lat później w nowej lokalizacji Otrej w Łomiankach asystowałem Bartkowi Strowskiemu podczas wywiadu z Czarnym HIFI oraz Ani Bystrowskiej podczas sesji zdjęciowej z KęKę na potrzeby drugiego tomu „TNJHH. Rozmowy”. Spodziewałem się kolejnej wizyty w kultowym studiu przy okazji spotkania z jego założycielem, ale ten zażyczył sobie, by rozmowa odbyła się na neutralnym gruncie. Z powodów okołocovidowych zmienialiśmy termin dwa razy, ale wreszcie udało nam się zainstalować na Żoliborzu w stylowym mieszkaniu teściowej Deszcza. Bartek Kopyt okazał się rozmówcą o tyle wdzięcznym, że jest niezwykle otwarty, opanowany i… pogodzony ze sobą. Jak sam stwierdził, nie ma potrzeby kreować wokół siebie mitu bohatera. Podzielił się ze mną historią człowieka z krwi i kości, który wie, czym są wzloty, ale który wie również, czym są upadki. Na początku wspomniał, jak na warsztatach ajurwedy dostał kiedyś za zadanie opowiedzieć swoje życie w dziesięć minut. Ponoć było to wykonalne, ale wolałem nie ryzykować i wróciłem do domu z nagraniem trzydziestodwukrotnie dłuższym.

15 lutego 2022

W wywiadzie do książki „SULW. Album” legendarny warszawski writer Sir przedstawił genezę równie legendarnego crew B3S. Wspomniał, że jednym z założycieli był nie kto inny, jak… Deszczu Strugi.

Z Sirem jesteśmy kolegami z licealnej ławki. Piotrek cały czas coś rysował, byłem pod wrażeniem jego projektów. Zawsze był bardzo ambitnym gościem, dążył do celu; dziś jest wziętym architektem. Co ciekawe, do mojego liceum chodzili również inni bardzo zasłużeni writerzy: Krizm i Omen. Blisko się ze sobą trzymaliśmy i gdy wspominam tamte czasy, wydaje mi się, że moje relacje z nimi były w pewien sposób definicją przyjaźni. W późniejszych latach nawiązywałem różne znajomości, ale już nigdy nie miałem takiej grupki ludzi, z którymi tak świetnie się czułem i pośród których tak bardzo czułem się sobą.

Jeśli chodzi natomiast o B3S, to prawda jest taka, że ja raczej nie malowałem. Coś tam niby próbowałem rysować, lecz nie miałem do tego smykałki. Poza tym mógłbym odnieść do siebie tytuł jednej z książek Jerzego Pilcha: „Bezpowrotnie utracona leworęczność”. Urodziłem się leworęczny, ale mama uczyniła ze mnie praworęcznego człowieka (śmiech). Brakowało mi zdolności manualnych, przez co graffiti nie do końca mnie jarało. Swoją formę ekspresji odnalazłem w gramofonach, które zafascynowały mnie, gdy zobaczyłem pierwsze Technicsy na okładce „Daily Operation” Gang Starr. Kawałek „Now You’re Mine” z następnej płyty tego zespołu, czyli „Hard to Earn”, zainspirował mnie do nauki skreczowania.

Przytoczę jeszcze jeden cytat z Sira, tym razem z kultowego „Graffiti Goes East”: „W grudniu 1994 powstał chyba pierwszy panel na pociągu namalowany w Polsce przez polskiego writera. Kolorowy CSN na pociągu dalekobieżnym na dworcu Zakopane Główne. Jasiu i Deszczu, dzięki za checking!”.

Jak się okazuje, byłem w miejscach, gdzie przecierane były pewne szlaki (śmiech). Na pewno jednak nie w tylu, co Sir – warto tu powiedzieć, że to on był inicjatorem legalizacji słynnego muru Wyścigów.

Akcja w Zakopanem – pamiętam, że była, ale niewiele ponadto; może ze strachu… Lepiej pamiętam późniejsze malowanie na Zachodnim. Byliśmy tam dużą ekipą: Ash, Ken, Sir… Powstało też nagranie z tej akcji, ale nie mam pojęcia, co się z nim stało. Niesamowite emocje – sam początek graffiti w Warszawie, nie wiedzieliśmy, czego się spodziewać… Któryś z chłopaków zrobił mi outline Barn – tak się podpisywałem – a ja go wypełniłem. Prawą ręką (śmiech).

Zdarza się jeszcze czasem zapomnieć i odruchowo chcesz zrobić coś lewą?

Nie, natomiast trochę szkoda, że nie uczyłem się pisać lewą ręką; może wtedy bym tak nie bazgrał… W tamtych czasach mańkuci byli jeszcze trochę stygmatyzowani. Kilka lat później pewnie już nie było z tym takiego problemu; zmiany tak zwanych małych pokoleń w Polsce po transformacji były ogromne. Różnica pięciu lat pomiędzy mną a starszą siostrą była gigantyczna, mieliśmy zupełnie inne podejście do życia. Jej pokolenie było zachłyśnięte Ameryką pod postacią chociażby yuppie czy… giełdy papierów wartościowych, natomiast moje zachłysnęło się deskorolką.

Zauważyłem również, że spora część mojego pokolenia, roczniki ’76–’79, nie myślała zbyt intensywnie o przyszłości. Moje grono przyjaciół zdecydowanie bardziej żyło teraźniejszością, często było w tym dosyć dużo freestyle’u. Przez to niektórzy z nas mają dziś po prostu trudniej, co wnioskuję też po swoim przykładzie. Gdybym kiedyś podjął inne decyzje, mógłbym mieć teraz więcej spokoju… Ale równie dobrze mógłbym mieć raka prostaty. Podjąłem takie decyzje, jakie podjąłem, i jestem z nich zadowolony. Nadal mam problem z myśleniem przyszłościowym, ale oczywistym jest, że gdy w 2009 roku urodził się mój syn, musiałem zacząć coś planować – po to, żeby miał lepiej niż ja. Inna sprawa, że moje dzieciństwo było akurat bardzo fajne.

Rozwińmy sobie delikatnie ten wątek. Z tego, co mi wiadomo, wychowałeś się na Ursynowie.

Nie do końca. Urodziłem się na Mokotowie, w szpitalu na Madalińskiego, i do piętnastego roku życia mieszkałem na Służewie nad Dolinką. Następnie ojciec z mamą wybudowali dom w zabudowie szeregowej właśnie na Ursynowie, na ulicy Gżegżółki. Rodzice ukończyli SGPiS, czyli dzisiejsze SGH, i długo pracowali w urzędzie, ale bardziej kojarzę ich z szaloną prywatyzacją lat dziewięćdziesiątych, kiedy to cały czas harowali w domu przy swojej firmie, budując naszą przyszłość.

Ciekawe jednak, że w moich snach nigdy nie wraca Ursynów. Śni mi się Służew, sześćdziesięciometrowe mieszkanie, boazeria w kuchni… Byłem wtedy dzieciakiem i mogłem robić to, co robią dzieciaki, co było wartością samą w sobie. Blok, w którym mieszkałem, był wysoki, dziesięciopiętrowy, ale jednoklatkowy, więc w zasadzie wszyscy się w nim znali. Pamiętam, że na przedostatnim piętrze mieszkało kilku gagatków, do których trochę aspirowałem, ale mama zawsze mnie przestrzegała przed zadawaniem się z nimi.

Naprzeciwko nas, pod adresem Bacha 22, znajdował się blok, w którym mieszkało sporo podejrzanych typów. Dzieliło nas boisko, które skądinąd było niesamowite; mega kurzowisko. Kiedyś próbowano zasadzić na nim trawę, ale to się nie udało. Gdyby to jeszcze było tylko kurzowisko, nie byłoby dramatu, lecz dodatkowo były tam naprawdę sporej wielkości ostre, czarne kamulce – jak ktoś się na to wychrzanił, właściwie od razu mógł się udawać do chirurga na szycie. Ja na szczęście mało grałem w piłkę, więc nie miałem tego problemu (śmiech).

Wspomniałeś o firmie, którą prowadzili rodzice – co to była za działalność?

Moi dziadkowie – zarówno ze strony matki, jak i ojca – przez wiele lat zajmowali się krawiectwem; ojciec mojej mamy był nawet dyrektorem cechu krawieckiego. Zapewne w wyniku tego rodzice postanowili spróbować swoich sił w szyciu krawatów – zwłaszcza że wtedy był boom na wąskie krawaciki skajowe. Wszystko to, oprócz szycia, odbywało się w naszym mieszkaniu. Na podłodze w pokoju była rozłożona sklejka, na niej sznyty materiału, które ojciec kroił nożem.

Nie twierdzę, że ja mam łatwo, ale jednak robię to, co kocham i co daje mi pieniądze, podczas gdy rodzice musieli harować na kolanach, robiąc coś, czego wcale nie chcieli robić, ale wiedzieli, że przyniesie im to korzyści. Sprzedawali te krawaty w dziesiątkach tysięcy sztuk, między innymi na bazarach; byli krawatowymi potentatami. Zarabiali naprawdę dobre pieniądze, dzięki czemu mogli zbudować wspomniany wcześniej dom, gdzie mieli już wydzieloną pracownię w piwnicy.

Część piwnicy zaadaptowałem później na swoje pierwsze malutkie studio. Żeby do niego wejść, czasem konieczne było przejście przez pracownię rodziców. Pamiętam, jak pewnego razu był u mnie Dragon Davy z Soundkaïl, żeby nagrać zwrotkę bodaj do „You Don’t Exist” na pierwszy „Prosto Mixtape”. Zszedł do piwnicy, przeszedł przez pracownię – a tam wszędzie, na rurach, na kaloryferach, porozwieszane stosy krawatów. Już nie skajowych, tylko bardziej eleganckich, żakardowych. Nie skumał, że moi rodzice zajmują się produkcją, i powiedział tylko: „Your father must be crazy!”…

(śmiech). Powiedziałeś wcześniej, że w twoich snach powraca Służew.

Śni mi się na przykład, że jestem w szkole podstawowej na klasówce z matematyki, tyle że mając lat tyle, ile mam obecnie. Uprzedzę, że nie są to koszmary; byłem bardzo dobry z matmy.

Do czwartej klasy włącznie chodziłem do szkoły nr 45, a później już do 320-tki po drugiej stronie ulicy. Później poszedłem do liceum Reytana przy Racławickiej. Pierwsze dwa lata były trudne; klasa o profilu matematyczno-fizycznym, z bardzo ostrym matematykiem. Musiałem bardzo dużo czasu poświęcać na naukę. Później natomiast trafiłem do nowo utworzonej klasy, do której trafili uczniowie z najgorszymi wynikami ze wszystkich klas z mojego rocznika (śmiech). Ja akurat miałem stosunkowo dobre wyniki, ale – kosztem rozwoju edukacyjnego – sam się tam zgłosiłem, bo tam wylądowali moi najfajniejsi koledzy. Wtedy zaczęło się olewanie szkoły, aż w pewnym momencie w zasadzie przestałem w ogóle do niej chodzić. Miałem bardzo dużo nieobecności, ale miałem też dobrą opinię; w dodatku niewiele musiałem robić, żeby ją utrzymać. Druga połowa liceum upłynęła mi pod znakiem deskorolki i gramofonów.

Po liceum trafiłeś na zarządzanie.

Gdzieś trzeba było pójść… To był wybór bardziej rodziców niż mój. Studiowałem zaocznie, bo na dzienne się nie dostałem. Ostatecznie dyplomu nie zdobyłem; nie zaliczyłem piątego roku. Koncertów wtedy dużo grałem z WWO.

Coś pewnie z tych studiów wyniosłem, podstawy ekonomii, ale tak naprawdę do niczego mi się to nie przydało. Z perspektywy czasu wiem, że pójście na zarządzanie było błędem. Nie miałem wówczas jednak żadnej wizji – byłem pochłonięty DJ-owaniem, nie myślałem jeszcze o realizacji dźwięku. A nawet gdybym już o tym myślał, to trudno byłoby się w tym kierunku kształcić. Kilka lat później było już nieco łatwiej znaleźć szkołę muzyczną dla kogoś takiego jak ja, czyli osoby, która nie potrafi grać na instrumentach. Niby całkiem spoko grałem na harmonijce, ale nigdy nie uczyłem się grać na niczym innym, czego teraz bardzo żałuję. Szkoda, że rodzice nie próbowali mnie przekonać na przykład do gry na klawiszach, niemniej nie mam im tego za złe. To pokolenie powojenne, które miało bardzo pragmatyczne podejście do życia. Zarobić pieniądze, utrzymać rodzinę, przeżyć. Dali mi wszystko, co mogli dać.

Nie mam więc papieru ze studiów i żadnych innych papierów również nie mam; nawet prawa jazdy. Na co dzień albo biorę taksówkę, albo jeżdżę komunikacją miejską, a czas, który za kółkiem spędzałbym w korkach, mogę przeznaczyć na coś bardziej kreatywnego.

Napomknąłeś o intensywnym koncertowaniu z WWO pod koniec studiów, ale domyślam się, że wcześniej aż tak intensywnie nie było. Pracowałeś gdzieś w ciągu tygodnia? W jednym z dawnych wywiadów wspominałeś: „Nagrywałem muzyczkę popowo-rockową i wstawiałem między kawałki spociki reklamowe. To był dla mnie dobry pieniądz i dzięki tej pracy właśnie zarobiłem na sprzęt”.

Tak było, ale to historia jeszcze z początków liceum. Mój obecny szwagier pracował wówczas w agencji reklamowej, która obsługiwała różne duże firmy. Dla marki Winiary robili na przykład stanowiska w dużych sklepach i potrzebowali do tego muzyki przeplatanej spotami w stylu „Winiary – dobre pomysły, dobry smak”… To były czasy Dzikiego Zachodu w sferze praw autorskich. Były nawet miejsca takie jak sklep Digital w Alejach Jerozolimskich, gdzie na specjalnie przygotowanych stanowiskach można było „legalnie” przegrać sobie dowolną płytę CD z oferty na kasetę. Prawo polskie pod tym względem było jak sito. Mogłem więc wybierać piosenki wedle uznania i kompilować je na magnetofonie dwukasetowym, a następnie powielać te „mixtape’y” dziesięć–dwadzieścia razy, w zależności od zamówienia; teraz to by nie przeszło. Dużo czasu mi to nie zajmowało, a za realizację takiego zlecenia dostawałem naprawdę spoko pieniądze.

Z tego jestem akurat trochę dumny – że nigdy nie musiałem nikogo prosić o pracę. Nigdy nie musiałem szukać pracy, nie musiałem dzwonić, żeby ktoś mi imprezę załatwił. Raz tylko do DJ-a Defa się odezwałem, czy nie miałby jakiegoś grania dla mnie, jak akurat wszystkie imprezy mi się pokończyły. W późniejszym okresie, nawet jak Otrabarwa miała duże problemy, nigdy do nikogo nie dzwoniłem i nie pytałem, czy nie chciałby u nas płyty zmiksować – co zresztą było… błędem.

Do Otrejbarwy jeszcze przejdziemy, a póki co zostańmy przy czasach bliższych nagrywaniu popowo-rockowej muzyczki. Powiedziałeś, że druga połowa liceum upłynęła ci pod znakiem deskorolki…

Zajawką na deskę zaraził mnie ówczesny chłopak mojej siostry, który czesał niezłe tricki. Zacząłem jeździć na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Udało mi się skądś dorwać drewnianą deskorolkę – chińską, z przypałowymi, neonowymi dodatkami, ale wyglądała jak żywcem wyjęta z amerykańskich filmów, z „Powrotu do przyszłości”. Zniszczyłem ją później w drzazgi (śmiech).

Fajne w moim dzieciństwie było to, że miałem wolność osobistą, rodzice niczego mi nie zakazywali. Nie wiem, czy dlatego, że mieli do mnie zaufanie, czy dlatego, że chcieli mieć święty spokój, niemniej wiedzieli, że jeśli czymś się jaram, to i tak będę to robił. Nie twierdzę, że mnie wielce wspierali, bo na przykład deskorolki nigdy nie uznawali za normalny sport, ale jak trzeba było raz na rok na urodziny kupić nową deskę – a nie był to mały wydatek – to kupowali. Aspirowałem trochę do skejtowego klimatu z centrum Warszawy, lecz nigdy się tam nie dostałem, więc skupiałem się na służewieckich spotach. Na desce spędzałem mnóstwo czasu; nawet jak zmiażdżyłem sobie nogę w trzech miejscach, to na wózku inwalidzkim podjeżdżałem na nasze miejscówki. Super klimat, wspólna zabawa i mega dużo fizycznego wysiłku.

…i pod znakiem gramofonów.

Amatorsko skreczować zacząłem na domowym gramofonie Telefunken, który w tym celu nieco przerobiłem, by miał mocniejszy silnik. Majsterkowanie mam po dziadku, który robił nam w garażu samoloty z drewna czy maczugi z gwoździami. Ojciec również posiada umiejętności manualne, co następnie przeszło na mnie; od małego lubiłem grzebać. Im starszy jestem, tym bardziej brakuje mi cierpliwości do tego rodzaju rzeczy i obecnie nie chciałoby mi się nawet rozkręcić gramofonu, a co dopiero później go złożyć – ale za młodu miałem do tego smykałkę.

Z Telefunkenem kojarzy mi się przede wszystkim singiel KRS One’a – tytułu już niestety nie pamiętam – który kupiłem na Żelaznej w jednym z pierwszych sklepów z winylami w Warszawie, prowadzonym przez ludzi związanych ze sceną elektroniczną. Druga albo trzecia klasa liceum. Zdarłem ten singiel strasznie, skreczując. Niedługo potem na wspomnianej na początku okładce „Daily Operation” ujrzałem DJ-a Premiera przy Technicsie i zaczęły się poszukiwania takiego sprzętu. Pojechałem z Jayem, znanym w stolicy grafficiarzem z ekipy DOT, do Berlina. Myślałem, że wrócę domu z nowym gramofonem, ale na miejscu przeżyłem szok, gdy dowiedziałem się, ile kosztuje jeden Technics. Dwa tysiące złotych; niewyobrażalna kwota dla nastolatka. Z wycieczki wróciłem z pustymi rękami, ale za to z jeszcze większą zajawką.

Zanim stałeś się DJ-em Deszczu Strugi, miałeś ksywę… Fantomas.

Przez niedługi czas. Mateusz „Konkret” Mazur, który organizował niegdyś sporo imprez w Warszawie, zawsze „szantażował” mnie: „A ja pamiętam twoją pierwszą ksywę!” (śmiech).

Non stop trenowałem skreczyki. Na początku byłem sam jeden z gramofonami, a dookoła miałem grafficiarzy. Trochę czasu musiało upłynąć, zanim poznałem się z JanMarianem. Nie pamiętam, gdzie się zahaczyliśmy, ale wkrótce zaczęliśmy spotykać się na wspólne jamy, razem skreczowaliśmy. Gigantyczną inspiracją było dla mnie nagranie z koncertu Billa Laswella, które Mario puścił w audycji „Kolorszok” Bogny Świątkowskiej. Koncert ten odbył się w 1996 roku w ramach Warsaw Summer Jazz Days, a razem z Laswellem występowało Invisibl Skratch Piklz. To, co w kawałkach robił DJ Premier, było fajne na początku, ale gdy usłyszałem, co robi z płytami Qbert i reszta ekipy… Też chciałem tak umieć, jednak nie miałem skąd zdobyć wiedzy na ten temat. Prawdę mówiąc, nie mam bladego pojęcia, w jaki sposób nauczyliśmy się z Marianem na przykład crab scratchy. Metodą prób i błędów szliśmy do przodu.

W 1998 roku zostałeś nawet mistrzem Polski Technics DMC, który to tytuł nie przyniósł ci jednak przesadnego splendoru. „(…) to było raczej żałosne, nie ma co wspominać; bardzo mało licząca się bitwa, która tak naprawdę dała mi więcej rozczarowań niż jakichkolwiek korzyści” – mówiłeś w wywiadzie dla „Ślizgu”.

Straszna porażka. Polskie DMC było organizacją zrzeszającą DJ-ów dyskotekowych, więc poza Marianem nie miałem w zasadzie żadnej poważnej konkurencji. Pozostali uczestnicy po prostu puszczali kawałki, miksowali techno z disco; nie miało to nic wspólnego z turntablismem. Za zwycięstwo otrzymałem gramofon albo mixer, do tego tak zwane kolorofony, czyli kolorowe lampki dyskotekowe. Niedługo później pojechałem do Paryża na światowe mistrzostwa DMC, które słynęły z wysokiego turntablistycznego poziomu.

„(…) na miejscu było pięknie, od francuskiej strony organizacyjnej, natomiast od strony polskiej wyglądało to tragicznie. (…) nie byłem zachwycony swoim setem. Cały wyjazd to było tysiąc ściem, jedna na drugiej” – to cytat z tego samego wywiadu.

We Francji towarzyszył mi prezes polskiego DMC, który niby miał ogarnąć wszystko, a nie ogarnął niczego, począwszy od hotelu. Namierzyć wtedy w Paryżu jakikolwiek wolny pokój w weekend nie było proste – to nie były jeszcze czasy rezerwacji on-line – ale w końcu znaleźliśmy. Pokój, w którym roiło się od karaluchów… Spaliśmy przy zapalonym świetle.

Poświęcałem naprawdę mnóstwo czasu na ćwiczenia. Przed mistrzostwami rozpisałem sobie nawet szczegółowy plan treningowy, trenowałem dłonie specjalnym przyrządem o nazwie gripmaster… Jest to pewnego rodzaju natręctwo, ale do tej pory muszę mieć wszystko poukładane i zorganizowane, żeby zmotywować się do pracy; czuję się wtedy bezpieczniej. Miałem wówczas dość sportowe podejście, co z biegiem lat coraz mniej mi odpowiadało. Za dużo sportu, a za mało muzyki było w turntablismie.

Jeśli chodzi natomiast o sam występ na mistrzostwach, to była dla mnie ogromna emocjonalna bomba. Tuzy skreczowania: DJ Craze, A-Trak – i gdzieś w tym wszystkim ja. Mam introwertyczną naturę, a kiedyś miałem jeszcze bardziej, więc czułem się tam trochę zagubiony, zakompleksiony. Byłem niepewny siebie i spieprzyłem wszystko, co można było. Wyszedłem stamtąd oszołomiony – do tego stopnia, że na finały przyszedłem spóźniony chyba o dwie godziny i nie zdążyłem na najważniejsze pojedynki. Może to i lepiej (śmiech). Fajnie było uczestniczyć w takim wydarzeniu, ale kosztowało mnie to niesamowicie dużo stresu – a ja nie lubię się stresować – i wróciłem do Polski przybity.

W kontekście introwertycznej natury ciekawe jest, że przez lata intensywnie grałeś imprezy.

Gdy przeanalizowałem siebie, zrozumiałem, że wybrałem tę działalność, ponieważ jako DJ byłem trochę duszą towarzystwa, byłem wśród ludzi, grałem dla nich, ale jednocześnie byłem od nich odizolowany. Byłem zamknięty w swoim, dobrze znanym mi świecie. Są DJ-e, którzy lubią być clue programu i cały czas mają interakcję z ludźmi na parkiecie – ale ja do takich nie należałem. Po prostu się wstydziłem. Wolałem udawać, że jestem cholernie zajęty i muszę w pełni skupić się na tych dwóch plackach przede mną.

Zawsze świetnie bawiłem się za DJ-ką. Grałem rzeczywiście dużo, zarabiałem na tym dobre pieniądze. Alkohol spożywałem z umiarem; nie za dużo, nie za mało. Pomagał mi lepiej zagrać, pozwalał wczuć się w muzykę. Zawsze też grałem taką muzykę, którą naprawdę się jarałem – bo sam chciałem się do niej bawić! „Deszczu to zawsze trochę pod prąd” – często słyszałem takie głosy. Zdarzało mi się puszczać rapowe hiciory, ale co do zasady nie lubiłem grać tego, co wszyscy. Co to za sztuka?… Lubiłem grać rzeczy, których ludzie nie znają, a które przy tym zajebiście nadawały się do tańca.

Pierwsze imprezy grałeś między innymi z JanMarianem jako Polfader. Wasz duet jest uznawany za legendarny, mimo że nie zostawiliście po sobie żadnego namacalnego dziedzictwa w postaci choćby jednego mixtape’u.

Sądzę, że legendarny status Polfaderu jest spowodowany przede wszystkim faktem, że był to pionierski twór. Zapisaliśmy się w pamięci osób, które przychodziły na nasze imprezy i koncerty. Techniki skreczu, jakie wtedy prezentowaliśmy, zapewne dla dziewięćdziesięciu procent ludzi były asłuchalne, ale były ciekawe! Robiliśmy coś, czego w Warszawie nie robił nikt wcześniej, dzięki czemu wydarzenia, na których graliśmy, były na swój sposób niepowtarzalne.

Z Marianem zaczynaliśmy od sporadycznych imprez, chociażby w nieistniejącym już klubie Dziekanka na Starym Mieście; niekiedy graliśmy też z Ostaszem. Z czasem bookowano nas coraz częściej. Gdy nieco później wzięliśmy się już za solowe sety, nadal utrwalaliśmy naszą nazwę. Dopóki nie dołączyłem do WWO, na plakatach zawsze widniałem jako Deszczu Strugi (Polfader). Swoją drogą, zanim wpadliśmy z Marianem na ostateczną nazwę, rozważaliśmy takie opcje jak Faderex, Impexfader… Typowo polskie zbitki z tamtych czasów.

Możliwe, że coś nagrywaliśmy, lecz co do zasady skupialiśmy się na tym, żeby po prostu razem sobie skreczować. Marian wypuszczał sporo imprezowych mixtape’ów, podczas gdy ja wypuściłem tylko w 2000 roku „Deszczu strugi bitów”, bo miałem jazdę, żeby zrobić jeden, ale nagrany na setkę, bardzo dokładny, technicznie dopracowany, turntablistyczno-muzyczny. Mnie najbliżej było do Nowego Jorku i trueschoolu, a Mario był skoncentrowany głównie na południowym brzmieniu. Bardzo jarał się na przykład Three 6 Mafią, często puszczał ją w naszej audycji w Radiostacji. Ciekawe, że najbardziej popularna dziś muzyka jest oparta w dziewięćdziesięciu pięciu procentach dokładnie na tych samych dźwiękach, nieco inaczej zaaranżowanych…

Przywołałeś audycję, którą prowadziliście z Marianem. Nosiła ona tytuł „Polfader Show”.

Trwało to około dwóch–trzech lat. Graliśmy sety z naszą selekcją muzyki, trochę skreczowaliśmy. Jakaś gadka też była, ale byłem słaby w gadaniu, więc raczej ograniczałem się do zapowiadania kolejnych kawałków. „Tylko żeby nic nie musieć mówić” – takie miałem nastawienie (śmiech). Staraliśmy się grać wyłącznie z winyli, lecz z kompaktów też się zdarzało. Nie mieliśmy dużego wyboru, bo w Warszawie mało co można było kupić. Jeździłem na zakupy płytowe do Holandii czy Niemiec, ale rzadko, więc siłą rzeczy kawałki w naszych audycjach często się powtarzały.

Bywało różnie: czasem graliśmy na żywo, a czasem tylko zostawiałem zawczasu płytę z nagraniem w portierni. Zawsze miałem problem z samodyscypliną. Jak jest obowiązek, to trzeba go ominąć – a konieczność przychodzenia co tydzień w środę wieczorem do radia traktowałem czasem jak obowiązek. Muszę przyznać, że niekiedy miałem do audycji stosunek nieco… lekceważący. Brakowało mi pokory i świadomości, że to, co robię, dla wielu słuchaczy jest naprawdę ważne. Dzisiaj jest mi trochę głupio z tego powodu, ale kto by wtedy o tym myślał… Bawmy się!

Jeszcze zanim wystartowaliście z audycją, miałeś już na swoim koncie pierwsze skrecze na rapowych płytach; pierwsze-pierwsze nagrałeś na „Nastukafszy…” Warszafskiego Deszczu. Zdarzało ci się wcześniej jakkolwiek współpracować z raperami?

Pamiętam chociażby nagrywki z CNE, Kosim i Wzorowym; to był 1994 albo 1995 rok. Poznaliśmy się na Słowacji na wyjeździe snowboardowym i później kilka lat ze sobą oraz całym hiphopowo-warszawskim towarzystwem przetańczyliśmy… Spotykaliśmy się u mnie na Ursynowie, puszczałem podkłady z Telefunkena – zapewne między innymi instrumental z singla KRS One’a (śmiech) – i skreczowałem, a chłopaki rapowali. Nagrywaliśmy oczywiście w amatorskich warunkach, na magnetofon. Taśmy zachowały się do dziś…

Mieliśmy wtedy olbrzymią zajawkę na rap, zupełnie inną niż mają młodzi ludzie obecnie. Nie było myślenia o pieniądzach. Kosi zauważył kiedyś w rozmowie ze mną: „Pomyśl, co by było, gdyby nasze pokolenie zarabiało taki hajs, jaki teraz jest w rapie… Przecież my byśmy to wszystko przećpali, połowa z nas by nie żyła!”. Myślę, że miał rację. Nie bylibyśmy na to gotowi. Tak czy inaczej tamte nagrania wspomina się super – nie tak jak mistrzostwa świata DMC (śmiech) – i mam nadzieję, że nigdy nie ulecą one z mojej pamięci.

Przechodząc do „Nastukafszy…” – na tym albumie udzieliłeś się w trzech numerach. Grałeś też z Warszafskim Deszczem koncerty.

Do nawiązania kontaktu z Tede i Numerem doszło dzięki Marianowi. Z Tede niby mieszkaliśmy obaj na Służewie, ale nie byliśmy w tych samych ekipach, nie jeździliśmy razem na desce; tyle tylko, co kilka razy widziałem go na bazarku, potężnego, dobrze ubranego gościa z deskorolką.