To nie jest hip-hop. Rozmowy IV - Jacek Baliński - ebook

To nie jest hip-hop. Rozmowy IV ebook

Jacek Baliński

0,0

Opis

„Jesteś pieprzonym magikiem – z mojej chaotycznej, fristajlowej gadki wyciągasz jedynie istotne informacje i ubierasz je w zdania, które czyta się z lekkością” – tak brzmiał fragment SMSa, którego do autora książki wystosował jeden z rozmówców w trakcie autoryzacji. To prawdopodobnie najlepsza rekomendacja, by sięgnąć po czwarty tom „To nie jest hip-hop. Rozmowy”.

 

Lista rozmówców: Abradab | Avi | DJ Decks | Emade | Falcon1 | Gruby Mielzky | Juras | Jakub i Paweł Krok | Małpa | Marta Nizio-Siara | Pih | Słoń | Soulpete | Tymon | VNM

 

Ponad 350-stronicowa publikacja stanowi zbiór 15 wyczerpujących i niezwykle rzetelnie przygotowanych wywiadów, z których najdłuższy trwał… blisko 8 godzin. Jacek Baliński po raz kolejny spotkał się z ważnymi dla polskiej sceny rapowej postaciami w celu przybliżenia czytelnikom ich historii. Wzorem trzech poprzednich i wciąż cieszących się dużym zainteresowaniem tomów, również i w tym pojawiają się osoby reprezentujące różne oblicza najpopularniejszego w Polsce gatunku muzycznego. Raperzy, producenci, DJ-e, wydawcy, menedżerowie – mniej lub bardziej aktywni, z krótszym lub dłuższym stażem, ale zawsze nietuzinkowi.

 

To nie jest hip-hop. Rozmowy IV” to idealna propozycja dla odbiorców ceniących sobie starannie opracowane, angażujące i inspirujące treści, które zostaną z nimi na dłużej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




wydanie pierwsze, Warszawa 2021

 

copyright for the text by Jacek Baliński, 2021

 

wydawca: No Dayz Off

ISBN: 978-83-962622-1-9

 

autor wywiadów, producent wykonawczy & redaktor: Jacek Baliński

pomysł tytułu: Rafał Grobel

 

koncepcja graficzna: Connect the dots (Hubert Błaszczyk)

opracowanie graficzne & ilustracje: Connect the dots (Bartosz Żuber)

 

zdjęcia: Jacek Kuropatwa, Katarzyna Krempińska

retusz zdjęć: Connect the dots (Michał Haśko, Hubert Błaszczyk)

 

skład & łamanie wersji drukowanej: Jacek Baliński

 

korekta: Ewa Sadowska

 

nodayzoff.pl

[email protected]

 

Przygotowanie wersji elektronicznej: Epubeum

Wstęp

Był tom pierwszy, był tom drugi, był też i trzeci. Oto czwarty tom. Przed tobą kolejna odsłona serii wyczerpujących wywiadów z ważnymi dla polskiego rapu osobistościami.

To, co zobaczysz na kolejnych stronach, powstało na bazie 70 godzin nagrań, których pełna transkrypcja zamknęła się w ponad 1 250 000 znaków. Po ociosaniu i redakcji zostało 750 000 znaków samego mięsa. Nigdy nie liczyłem dokładnie, ile czasu zajmuje mi praca nad jednym wywiadem – od rozpoczęcia researchu do materiału gotowego do druku – ale szacuję, że między 60 a 80 godzin. Gdy spoglądam na te liczby z dystansu, wydają mi się one wręcz absurdalne, biorąc pod uwagę, że dziś trochę inaczej i trochę innego rodzaju treści są powszechnie konsumowane.

Czy zadaję sobie czasem pytanie, po co to wszystko? Zadaję; pewnie nawet częściej niż czasem. Czy na koniec prac nad kolejnym tomem żałuję trudu, którego się znów podjąłem? W żadnym wypadku. Co więcej, jestem ogromnie dumny z tego, że „To nie jest hip-hop. Rozmowy” nadal żyje i jest opasłą książką, a nie następnym podcastem, który jednym uchem wpada, a drugim po chwili wypada. Jestem dumny, że wymyślony i zrealizowany przeze mnie tytuł odznacza się jakością, której nie uświadczy się nigdzie indziej. Dumny, że ta publikacja to staranność, rzetelność, dbałość o detale, uważna selekcja treści oraz przemyślana kompozycja.

Nie proponuję ci wywiadów promujących nowy album czy stanowiących element kampanii reklamowej napoju alkoholowego. Proponuję pogłębione wywiady, które z założenia mają być jak najbardziej przekrojowe, ale które przy tym charakteryzują się indywidualnym podejściem do każdej z osób. Często powtarzam rozmówcom na początku spotkania, że wolę być uszami niż ustami. Wolę słuchać niż wciąż atakować pytaniami. Wywiady, z którymi za chwilę się zapoznasz, są oczywiście bardzo autorskie i siłą rzeczy przefiltrowane przez moje doświadczenia, zainteresowania, wrażliwość, lecz koncentruję się na tym, czym dany człowiek chce się podzielić, a nie na tym, co chcę od niego wyciągnąć.

Różne osobowości, różne spojrzenia, różne życiorysy, profesje, miejsce zamieszkania, wiek. Zazwyczaj na poważnie, ale śmiechu w nawiasach również nie brakuje. Dużo o hip-hopie i rzeczach dookoła niego, ale dużo też kontekstu, backgroundu. O chwilach pięknych i tych nieco mniej. O życiu. Oddaję w twoje ręce 15 wywiadów, nad którymi intensywnie pracowałem między lutym a sierpniem 2021 roku. Zapraszam do lektury najlepszego – przynajmniej do dnia premiery kolejnego – tomu „To nie jest hip-hop. Rozmowy”.

Jacek Baliński

15 sierpnia 2021

ABRADABDroga skrajnych emocji

Marcin Martenur. 1978

Raper, autor tekstów i producent muzyczny. Oficjalnie debiutował w 1996 roku płytą „Księga tajemnicza. Prolog” legendarnego zespołu Kaliber 44, którego był jednym z założycieli. Współautor czterech albumów Kalibra i autor sześciu płyt solowych. Współtwórca projektów ARKanoid oraz KASHELL. Zdobywca Platynowej Płyty za album „Ułamek tarcia” i trzykrotny laureat Fryderyków. Żonaty, ma trójkę dzieci.

Dlaczego: Jak zapewne sporo osób w tym kraju, swoją przygodę ze słuchaniem rapu zaczynałem między innymi od „Księgi tajemniczej. Prolog”. Dotarłem do niej mniej więcej dziesięć lat po premierze, ale na przełomie podstawówki i gimnazjum byłem tym albumem oczarowany. Był dziwny, inny, wykręcony. Nie czynniki nostalgiczne jednak skłoniły mnie do wysłania zaproszenia do Abradaba, albowiem fascynacja pierwszym Kalibrem dość szybko mi przeszła. Oczywiście wciąż mam do tej płyty sentyment i rozumiem jej znaczenie, ale nie zamierzałem z jej współautorem rozmawiać wyłącznie o bardzo zamierzchłych czasach. Chciałem szczegółowo przyjrzeć się jego barwnej i odrobinę zagadkowej postaci. Od 1996 roku dużo się u Daba wydarzyło i zresztą cały czas się dzieje, a mimo to mam wrażenie – wierzę, że mylne – że wśród rapowych słuchaczy jego postać jest do pewnego stopnia marginalizowana. Kaliber niby wszyscy znają, niby wszyscy niegdyś się bujali do dwóch wielkich hitów z pierwszej solówki, lecz przecież na tym historia się nie kończy. Na większe docenienie zasługuje gość z tak wyszlifowanym oraz oryginalnym stylem i tak konsekwentnie podążający własną drogą.

Jak: Odezwałem się do Abradaba w momencie, w którym zostało mu jeszcze trochę pracy nad kolejnym albumem. Uzgodniliśmy, że najlepiej będzie się spotkać na spokojnie, gdy płyta zostanie już ukończona. Bliżej terminu dostałem maila z informacją, że będziemy musieli się wyrobić przed siedemnastą, żeby Dab zdążył odebrać najmłodszą córkę z przedszkola. Ruszyłem więc z Warszawy względnie rano, aby w samo południe zameldować się w pracowni mojego rozmówcy. Byłem zaintrygowany o tyle, że raczej rzadko się zdarza, żeby raper posiadał pracownię… Poinstruowany przez artystę, wszedłem na trzecie piętro i trafiłem do jego charakterystycznej kanciapy. Rozmowa przebiegała nad wyraz sprawnie i w wyjątkowo przyjaznej atmosferze. Dab opowiadał żywo i z przejęciem, mogąc się przy tym pochwalić zaskakująco dobrą pamięcią. Wyrobiliśmy się dosłownie na styk. Zarejestrowawszy świetny materiał, pełen zabawnych anegdot, ale i niepozbawiony gorzkich refleksji, mogłem z czystym sumieniem udać się do hotelu. Dab z kolei czym prędzej pognał po córę. Mam nadzieję, że zdążył.

22 marca 2021

Lekko mnie zaskoczyłeś, pisząc w mailu, że mieszkasz w Krakowie. W trakcie późniejszego researchu trafiłem na tę informację, tym niemniej nadal kojarzę cię przede wszystkim z Katowicami. Co cię z nich wywiało?

Dziewuchę w Krakowie poznałem, moją przyszłą żonę. W 2000 roku, kiedy Karolina była na początku studiów na ASP, zacząłem do niej przyjeżdżać, dwa lata później już się przeprowadziłem, a w 2003 roku wzięliśmy ślub. Oczywiście korciło mnie, żeby wrócić do Katowic, ale wtedy był w tym mieście inny klimat, więc nie byłem w stanie żony przekonać. Jak już poczyniliśmy jakieś inwestycje na miejscu i pojechaliśmy później do Katowic, żona stwierdziła, że jednak nie są one takie złe. „Teraz mi to mówisz?!” (śmiech). Inna sprawa, że o ile centrum bardzo zmieniło się na lep-sze, o tyle jak wyjedzie się kawałek dalej, to już tak fajnie nie jest. Poza tym córki nam przez te lata podrosły i o Katowicach nie chcą słyszeć; tu mają swoje życia.

Mieszkamy w Śródmieściu, mam blisko na Rynek, więc absolutnie nie narzekam. Swoją drogą na mojej ulicy znajduje się szpital położniczy, w którym przyszły na świat wszystkie moje dzieci. Inni przyszli ojcowie poddenerwowani szukali miejsca parkingowego, a ja tylko odbierałem telefon i w kapciach schodziłem w odwiedziny (śmiech). Pierwszy rok w Krakowie miałem raczej ciężki, bo nie było do kogo gęby otworzyć, nikogo nie znałem. Miałem wtedy jeszcze kawalerkę w Katowicach, więc w zasadzie co weekend kursowałem do kolegów: do Jajonasza, Gutka, IGS-a… A4-kę zrobiłem milion razy w obydwie strony. Później jednak okazało się, że w Krakowie mieszkają Jaroz i Żusto, moi koledzy z Nowego Sącza, i tak od jednego do drugiego nawiązywałem kolejne znajomości.

Z Jarozem – o czym napomknąłeś przed nagraniem – dzielisz pracownię, w której teraz siedzimy. Regularnie tu przychodzisz?

W zasadzie codziennie. Niezależnie od tego, czy mam coś konkretnego do zrobienia, czy nie. Dla higieny pracy. Bywa, że danego dnia nic nie powstanie, bo nie mam żadnego pomysłu, ale następnego już coś napiszę, zrobię bit… Tutaj też od kilku lat, począwszy od „Ułamka tarcia” Kalibra, rejestruję swoje wokale. Zwykle siedzę tu od rana do popołudnia, ale w międzyczasie muszę jeszcze inne rzeczy załatwiać, dlatego gdy piszę płytę, wyjeżdżam gdzieś na tydzień. Wiem, że dziewczyny sobie radzą, mogę się skupić, odcinam się, wyłączam telefon i cały czas siedzę nad tekstami. Tak powstał chociażby album „048”, który – choć miałem oczywiście wcześniej przemyślane tematy – napisałem praktycznie w pięć dni.

Wspomniałeś, że w pracowni również produkujesz bity – zresztą dwie płyty, których tytuły przed chwilą wymieniłeś, zostały w całości zrobione przez ciebie. Niewielu słuchaczy ma tego świadomość.

Nie mogę powiedzieć, że ostatni Kaliber wyprodukowałem w całości. Zarys wszystkich bitów stworzyłem ja, ale potem rozwijaliśmy je wspólnie z Jarozem oraz Mateuszem Pawlusiem. Mnóstwo podkładów przez lata mi się zmarnowało, dlatego nie dziubię przy nich w nieskończoność. Robię szablon, jeden–dwa patterny, puszczam go innym osobom i jeśli się podoba, to bierzemy go na warsztat i doprowadzamy do finalnej formy. Na „Ułamku tarcia” mój od A do Z jest na przykład bit do „Kung fu”, ale już w „Pewniaku” chłopaki sporo pozmieniali.

Bity zacząłem kleić niemalże równolegle z Magikiem, który robił dla nas zupełnie pierwsze produkcje jeszcze na Commodore 64, więc trudno tutaj w ogóle mówić o muzyce. Później przesiadł się na Amigę, którą raz na jakiś czas od niego pożyczałem i coś w niej dłubałem. „Psychoza” i „To czyni mnie innym od was wszystkich” na pierwszy Kaliber wyszły spod mojej ręki. Amiga posiadała oczywiście tylko stację dyskietek, a żeby sample zmieściły się na dyskietce 1,44 MB, musiały być bardzo krótkie. Do tego różne brzmienia trzeba było upychać na jednej ścieżce, bo w Trackerze łącznie były tylko cztery – dwie było słychać w lewej kolumnie, a dwie w prawej. Problem pojawił się, gdy chcieliśmy zacząć grać koncerty. Poszliśmy więc do kultowego Music Projects Studio na Ligocie i powiedzieliśmy, czego potrzebujemy. „Że co wy chcecie…? Chcecie z tego zrobić mono?”. „Tak!”. Jak nam to zrobili, byliśmy przeszczęśliwi, że wreszcie mamy muzykę, gdzie wszystko słychać w jednej kolumnie (śmiech).

Gdy mieliśmy już wszystkie bity na „Księgę tajemniczą. Prolog”, myśleliśmy z Joką, że są dobre oraz mają swoją energię. Magik jednak się uparł, że nie ma mowy, żeby płyta była na samplach; wszystko musi być porządnie zagrane. Sławek Pietrzak znalazł nam studio, gdzie później nagrywaliśmy wokale, ale zanim do tego doszło, trzeba było zrobić muzykę. Wziął to na warsztat Stefan Sendecki. Siedział w swoim pokoju, palił czerwone Marlboro setki, słuchał naszych bitów, wynajdywał melodie, a następnie grał je już na brzmieniach MIDI; Volt szydził, że płyta brzmiała przez to jak Kombi (śmiech). Mnóstwo czasu musiał Sendecki poświęcić na odtworzenie muzyki, bo nie było oczywiste, że tu idzie perkusja, tu jest linia basu, a tam smyczki. Były różne dziwne syknięcia i bzyknięcia, które tworzyły całość.

Podobno na zrealizowanie pierwszej płyty Kalibra mieliście wykupione tysiąc godzin studyjnych…

Mniej więcej połowę tego czasu zajęło samo przepisanie i przygotowanie muzyki, przy czym sądzę, że wykorzystaliśmy pewnie jednak mniej niż tysiąc godzin. Trzeba też pamiętać, że nagrywanie wokali trwało wówczas nieporównywalnie dłużej niż obecnie. Zwrotkę rejestrowało się przez dwie–trzy godziny, wliczając w to chociażby przerwy potrzebne na przewinięcie się taśmy. Wszystko musiało być nagrane na jeden take. Taśmę z wokalami cięło się nożyczkami… Totalna abstrakcja.

Dla nas był to pierwszy raz w studiu nagraniowym, byliśmy niedoświadczeni i zestresowani. Niby byliśmy przygotowani, przerapowaliśmy swoje zwrotki wcześniej tysiąc razy, po czym wbijaliśmy do kabiny i po chwili słyszeliśmy z realizatorki: „Super. Nic nie zrozumiałem. Jeszcze raz”. Pamiętam też, jak miksowaliśmy – to akurat przykład z kolejnej płyty – „Film”. Mieliśmy już wszystko nagrane, ale wypadało jeszcze zrobić jakiś aranż: tu wyłączyć stopę, tu hi-hat, tam werbel… Byliśmy we trzech: ja, Magik i realizator Michał Kuczera. Wielki stół. Każdy był odpowiedzialny za kilka ścieżek; trzymaliśmy palce na przyciskach, które trzeba było wcisnąć i wycisnąć w odpowiednim momencie. Sześć czy osiem razy przekatowaliśmy ten kawałek, aż każdy wyłączył to, co miał wyłączyć, w idealnym momencie (śmiech). Bez tak zwanej koperty, bez myszki. Jak kilka lat później usiadłem po raz pierwszy do DAW-a – a konkretnie do programu Acid Pro – to oszalałem. Nagle mogłem wrzucić długi sampel w formacie WAV i za pomocą volume envelope kontrolować, gdzie ten sampel będzie grał, gdzie zostanie wyciszony… Ameryka! Od razu zrobiłem bit, który później wykorzystaliśmy na trzeciej płycie Kalibra w numerze „Baku Baku to jest skład”.

Zanim jednak dzięki Sławomirowi Pietrzakowi z SP Records weszliście do studia, próbowaliście zainteresować swoją twórczością inne wydawnictwo, a mianowicie Metal Mind.

Zanieśliśmy do niego naszą demówkę przede wszystkim dlatego, że… miało siedzibę w centrum Katowic. Podróż do stolicy, żeby tam poszukać wydawcy, wydawała nam się wówczas czymś nierealnym. Nie było na to ani pieniędzy, ani odwagi. Nawet późniejsze wyprawy do Warszawy były dużym wyzwaniem – jako chłopaki z małego miasta byliśmy nieco zahukani, a do tego podróż pociągiem trwała nawet osiem godzin. Tak czy inaczej z Metal Mindu nikt się do nas nie odezwał.

Pod koniec 1995 roku graliśmy nasz pierwszy duży koncert w Mega Clubie przed Liroyem, o czym zresztą dowiedzieliśmy się dość przypadkowo. Wróciliśmy z wakacji i gdzieś na mieście zobaczyliśmy plakaty promujące koncert Liroya, a na nich wypisaną również nazwę Kaliber 44. Michał „Anioł” z Mega Clubu powiedział: „Wrzuciłem was na plakat, bo wiedziałem, że będziecie chcieli zagrać” (śmiech). Było to dla nas ogromne wydarzenie, choć wcześniej graliśmy już jakieś mniejsze sztuki. Pierwszy raz wystąpiliśmy razem z Frontside bodaj w Jastrzębiu-Zdroju. Pamiętam także całkiem spory koncert w 1994 roku w Klimontowie w Sosnowcu; gwiazdą wieczoru był zespół Houk. Duża sala, wysoka scena, backstage, ludzi po brzegi. Gano był naszym technicznym oraz DJ-em i miał odpalać bit z magnetofonu. Kabel przechodził przez środek sceny. Przyszła kolej na nas, wyszliśmy – i co? I oczywiście któryś się potknął o ten kabel, rozerwał, rozdupił magnetofon (śmiech). Stres na maksa, ale jakoś poszło.

Chwilę później graliśmy już w Mega Clubie. Bogna Świątkowska przyjechała na ten koncert i wróciła do Warszawy, obwieszczając, że oto powstał polski Wu-Tang; to chyba jej zawdzięczamy tę łatkę (śmiech). Do Magika natomiast zadzwonił Pietrzak, po czym od razu Magik przekręcił do mnie: „Słuchaj, jest taki gość, z Kazikiem grał i ma wytwórnię, chce nas wydać!”. „Nie ma mowy, w chuja nas zrobi!” – odparłem. W końcu jednak Magik przekonał mnie, żebym pogadał ze Sławkiem. Porozmawiał ze mną, porozmawiał z moimi rodzicami. Ojciec też mi mówił: „Zobaczycie, pojedziecie do Warszawy i zaraz was przekręcą” (śmiech). Wszyscy się obawiali. Ostatecznie jednak podpisaliśmy kontrakt z SP. Pierwsza płyta Kalibra ukazała się w dniu moich osiemnastych urodzin, tak że umowę w moim imieniu podpisali rodzice. Niecały rok przed premierą „Księgi…” wyszła jeszcze składanka „SP”, na której znalazła się pierwsza wersja „Do boju Zakon Marii” – z Amigi, nie do końca zmiksowana. To był nasz debiut fonograficzny, ale już wcześniej nagraliśmy sporo rzeczy. Bodaj w 1992 roku, jeszcze pod dawną nazwą Triangle of Truth, mieliśmy gotowe sześćdziesiąt minut materiału do muzyki z Commodore 64.

Debiutancki album Kalibra, dzisiaj bezsprzecznie należący do kanonu polskiej muzyki rozrywkowej, wyszedł zaraz po tym, jak zacząłeś klasę maturalną. Duża zmiana?

Zawsze byłem skromnym oraz nieśmiałym typem, więc celebrytą w moim liceum nagle się nie stałem. Ani nikt mi chętniej piątki nie przybijał, ani też nikt nie wytykał palcem. Tak jak wcześniej chodziłem, tak dalej sobie chodziłem do szkoły, choć często omijałem pierwsze lekcje i trochę bimbałem. Z utęsknieniem wyczekiwałem końca liceum, bo chciałem zająć się już tylko tym, co chciałem, a nie tym, co musiałem. Wiadomo, poza Śląskiem opinie na temat pierwszego Kalibra były spolaryzowane – ludzie albo go kochali, albo wyśmiewali; nikt nie pozostawał obojętny – ale w naszym otoczeniu raczej wszyscy się nim jarali. Inna kwestia, że po jakimś czasie zaczęliśmy zauważać, że część ekipy nabrała do nas dystansu. Lata później spotkałem przypadkiem jednego z dalszych znajomych, chwilę pogadaliśmy, po czym usłyszałem: „Nie mów, żeście dużej bańki nie zrobili na tym Kalibrze”. Pomyślałem wtedy: „Aha… No to już wiem, o co wam chodziło dwadzieścia lat temu!”. Sporo osób zaczęło na nas patrzeć przez pryzmat sławy, pojawiła się zawiść…

Trudno jest mi wrócić i zakotwiczyć się w tamtych emocjach, ale na pewno w moim życiu wiele się wtedy zmieniło. Koncerty, wywiady w telewizji, rozpoznawalność – to wszystko spowodowało, że przez jakiś czas byłem zachłyśnięty sobą. Myślałem, kim to nie jestem – póki wreszcie nie pacnąłem się w łeb. Przede wszystkim jednak wydanie płyty było dla mnie spełnieniem kilkuletnich marzeń. Nigdy nie zapomnę uczucia, które mi towarzyszyło, gdy czekałem przy Kopcu Kościuszki na wywiad w RMF FM, a Joka z Magikiem przyjechali prosto z Warszawy z siedziby SP i wręczyli mi egzemplarz płyty. Nie bez znaczenia był również fakt, że zaczęliśmy mieć swoje pieniądze. Sporo rozpieprzyłem na imprezy i inne bzdety, ale kupiłem też nowe kolumny, komputer, kartę dźwiękową…

Pozostając jeszcze przy kasie – ona byłaby znacznie większa, być może nawet pozwalająca się ustawić w młodym wieku, gdyby udało nam się znaleźć menedżera z prawdziwego zdarzenia. Kontrakt płytowy bowiem to jedno – a koncerty to drugie. Wypełnialiśmy wówczas naprawdę duże sale i gdybyśmy mieli człowieka, który zająłby się bookingami, pewnie ruszylibyśmy w porządną trasę. Ideałem menedżera był dla nas Piotr Wieteska, ówczesny menedżer Kultu. Zagraliśmy kilka koncertów przed Kazikiem Na Żywo, ale Wieteska nie chciał nas wziąć, bo miał już wystarczająco dużo roboty. Był moment, że pomagała nam przy koncertach pewna dziewczyna, ale co do zasady wyglądało to tak, że siedzieliśmy w domu i czekaliśmy, aż telefon zadzwoni, przez co występowaliśmy bardzo nieregularnie. Kilkadziesiąt sztuk jednak zagraliśmy, tułając się pociągami po kraju. Pamiętam chociażby koncert w warszawskiej Stodole, gdzie w trakcie wydarzenia ktoś przewiercił kraty do backstage’u i ukradł nam wszystkie rzeczy (śmiech).

Dało się odczuć w stolicy, że publika jest tu zupełnie inna niż na Śląsku?

My akurat zawsze mieliśmy dobry przelot ze stołeczną publicznością. Wśród znajomych zespołów krążyła opinia, że w Warszawie jest najgorzej, bo ludzie na koncertach nie bawią się, tylko stoją i patrzą – a u nas wszyscy się bawili. Na koncerty Kalibra przychodziło jednak dużo publiczności alternatywnej, której być może nie przeszkadzał fakt, że jesteśmy ze Śląska, i która raczej nie słuchała powstających wtedy warszawskich zespołów hiphopowych; na „Księdze…” był przecież psychorapowy wpierdol. Dość szybko jednak zarzuciliśmy ten styl i zajawiliśmy się po prostu hip-hopem. Już rok przed premierą drugiej płyty graliśmy kawałki z niej. Pietrzak nam to odradzał, bo wprowadzaliśmy tym konsternację wśród odbiorców, którzy spodziewali się czegoś zupełnie innego, ale trwaliśmy przy swoim. W dusznych Katowicach bowiem psychorap miał rację bytu – ta magia, ten dym… – ale jak wyszliśmy trochę do świata, to otworzyliśmy się też na inne rzeczy. Zaczęliśmy słuchać więcej A Tribe Called Quest, mniej Public Enemy. Ja zresztą jeszcze przed nagraniem debiutu zastanawiałem się, czy przypadkiem nie powinienem normalnie rapować, zamiast tak mocno modulować głos, jednak Joka i Magik przekonali mnie, że taki jest mój styl i taki powinien zostać.

Psychorap rzeczywiście był na tyle charakterystyczny, że wielu słuchaczy spoza Śląska zupełnie go nie rozumiało. Jak zauważyłeś wcześniej, „Księgę…” albo się kochało, albo nienawidziło. Rodząca się wtedy scena rapowa również była podzielona, ale mimo to w latach 1997–1998 powstały trzy ważne międzymiastowe kawałki z udziałem Kalibra: „Język polski” Wzgórza Ya-Pa 3, „Ja się wcale nie chwalę” Volta oraz „Ja jadę” Thinkadelic.

Miło wspominam wszystkie te utwory. Pamiętam, że bardzo jaraliśmy się, jak chłopaki ze Wzgórza zadzwonili i zaprosili nas do „Języka polskiego”; każdy chciał się tam pokazać z jak najlepszej strony. Z Joką mieszkaliśmy wówczas jeszcze z rodzicami; u Michała była akurat jego ówczesna dziewczyna. Napisałem zwrotkę, wszedłem do niego do pokoju, zarapowałem i Joka zarapował swoją. Gdy ją usłyszałem, stwierdziłem, że moja jest chujowa (śmiech). Wróciłem do pokoju, zacząłem pisać nową, o grzybach. Ta już przeszła pozytywnie kontrolę jakości i weszła do kawałka. Swoją drogą to zawsze lubiłem w zespole – zdrową konkurencję.

Od Volta natomiast zaproszenie przyszło znienacka. Bardzo staraliśmy się zrobić dobry numer, gdyż mieliśmy świadomość, że towarzystwo na płycie będzie najróżniejsze, warszawskie, więc trzeba było się wykazać. Pojechaliśmy z Joką do Warszawy nagrywać wokale. Realizował nas Volt w studiu jakiegoś radia. Drzwi w drzwi znajdowało się… Radio Józef; zabawny kontrast z nami, Zakonem Marii (śmiech). Do chłopaków z Thinkadelic do Łodzi również się wybraliśmy, skoczyliśmy po białe wino – stąd moje wersy: „Przybywam tam, gdzie dobre rzeczy zrobić mam / Gdzie smaczny bat i kubek wina, tak” – usiedliśmy, puściliśmy bicik i zaczęliśmy zastanawiać się nad tematem kawałka. Nie mieliśmy żadnego pomysłu, więc zacząłem sobie nawijać: „Oka, oka, jestem Dab / A oto mój brat Joka / Powiedz coś, Joka” – i dalej już poszło. Siedzieliśmy w kółku we czterech i dopisywaliśmy kolejne wersy. Chłopaki byli też obstawieni sprzętem Pawła Serafińskiego, czyli ojca Czizza, więc jakościowo wszystko zostało bardzo fajnie zrobione.

W każdym razie jako Kaliber zawsze trzymaliśmy się trochę z boku. Ani za bardzo nie byliśmy zapraszani, ani my raczej nie zapraszaliśmy; kręciliśmy się wokół znajomych i naszej ekipy. Kiedyś były bardzo mocne podziały: Warszawa, Poznań, Trójmiasto, Śląsk… Prędzej można było po ryju dostać niż zbić pionę. Zwłaszcza warszawski rap szybko poszedł w stronę rapu ulicznego, który nas zupełnie nie kręcił. Dość często zaglądaliśmy natomiast do Szczecina, do Aśki Tyśkiewicz; chętnie tam graliśmy, a do tego Feel-X zakolegował się później z Winim.

Napomknąłeś chwilę wcześniej o drugiej płycie Kalibra, czyli „W 63 minuty dookoła świata”. Joka w dawnym wywiadzie dla magazynu „Klan” wspominał, że nagrywaliście ją… na Mazurach: „Mieliśmy sprzęt rozstawiony w garażu, pływaliśmy sobie, nurkowaliśmy, paliliśmy jointy i tak na przykład powstał »Film«”.

Tak, pojechaliśmy do wsi Narty, położonej przy jeziorze o tej samej nazwie [oficjalna nazwa jeziora to Świętajno Narckie – przyp. red.]. Sławek Pietrzak załatwił nam ten wyjazd; przedtem w tym samym miejscu nagrywał też Kazik. Wzięliśmy ze sobą dziewuchy i tydzień tam przesiedzieliśmy. Pisaliśmy teksty i je nagrywaliśmy, ale wokale, które ostatecznie weszły na album, rejestrowaliśmy jeszcze raz w Warszawie, ponieważ garaż w tamtym domu nie był dobrze wytłumiony. Pobyt na Mazurach był zatem bardziej przygodą; połączeniem wakacji z początkami pracy nad nowym materiałem. Robienie muzyki wciąż było dla mnie wielką frajdą, ale też traktowałem je już jak pracę, wiedząc, że będą pieniądze z płyty i koncertów.

Z procesu powstawania „W 63 minuty…” pamiętam także, jak przyjechał do mnie Feel-X; ojciec pomógł nam wynająć jakieś pomieszczenie w akademiku, gdzie przez tydzień siedzieliśmy i robiliśmy bity. W międzyczasie Feel-X zaczął grać z nami koncerty; Joka jeździł już wtedy samochodem i za każdym razem odbierał go, a później odwoził do Końskich. Pod koniec prac nad płytą Magik zaczął się na nas obrażać, ale w dużej mierze całość została zrobiona bardzo kolektywnie i uważam, że to słychać. Ta płyta jest ziomalska.

I jeszcze wracając do Mazur – tam usłyszałem pierwszy kawałek Mistic Molesty. Pamiętam tę scenę – stoimy przy samochodzie i Pietrzak włącza kasetę. „No no, ciekawe… Ale bit to Mobb Deep” (śmiech).

Trafiłem jednak na informację, że już na drugiej płycie znalazły się utwory, które szykowałeś z myślą o solówce. Podejrzewam, że było to spowodowane faktem, że brat miał inne podejście do muzyki niż ty – co objawiło się szczególnie przy następnym albumie – oraz nieporozumieniami między wami a Magikiem. Nie jest przypadkiem, że razem zagraliście tylko koncert premierowy, po czym wasze drogi na zawsze się rozeszły.

Już przed tym koncertem w Remoncie Magik był na nas strasznie obrażony, nie gadał z nami i starał się zrobić wszystko, byleby tylko nie zagrać. Ostatecznie wystąpiliśmy pełnym składem, ale – mimo pełnej sali – to była gehenna; nie dość, że kwaśna atmosfera między nami, to jeszcze co chwila nam bity z CD-ka przeskakiwały… Jeden z większych horrorów w moim życiu.

Solówkę natomiast chciałem wydać od zawsze, przy czym nigdy nie chciałem być solowym artystą. Chciałem być w zespole, dzielić radości i smutki w ekipie. Chciałem być gościem, który nagrywa płyty z zespołem Kaliber 44, ale który może też czasem zrobić solo – po swojemu, sygnowane tylko moim imieniem. Życie jednak pokazało, że w pewien sposób zostałem zmuszony do tego, żeby zostać solistą, bo zespół się rozpadł. Nie pamiętam, czy jakieś kawałki już z drugiej płyty szykowałem z myślą o swoim albumie, ale na pewno tak było przy kolejnej płycie, „3:44”. Takie utwory jak „Konfrontacje”, „Wena” czy „Co robisz?” miały się znaleźć na mojej planowanej wówczas solówce. Kaliber już nie był tym Kalibrem, co wcześniej. Magik odszedł, Joka był coraz mniej zaangażowany, w styczniu 2000 roku wyjechał do pracy do Stanów… Moje relacje z bratem mocno się rozluźniły – ja chciałem na stałe związać swoją drogę z muzyką, zaś Joka miał jakieś inne pomysły na życie, czego nie byłem w stanie zrozumieć. Feel-X mocno jednak na nas naciskał, żebyśmy wydali jeszcze jedną płytę jako Kaliber 44.

Powstawała ona oczywiście zupełnie inaczej niż dwie poprzednie. Sesję nagraniową mieliśmy tym razem w Warszawie; w studiu – skądinąd przy ulicy Europejskiej – do którego… nie dowozili pizzy. Do studia skręcało się w lewo, tuż za przystankiem autobusowym. Na przystanku reklama: „Dowozimy pizzę do ciebie!”. Zadzwoniłem. „My tam nie dojeżdżamy”. „Przecież stoję pod reklamą, która głosi, że dowozicie!”. I w końcu nam nie dowieźli, mimo że zaproponowałem, że podejdę na ten przystanek (śmiech). W każdym razie w studiu spędziliśmy bardzo dużo czasu. Joka tylko nagrał kilka swoich zwrotek i wrócił już po premierze płyty; zdążył akurat na festiwal w Jarocinie, na którym jednemu ananasowi z tłumu nie podobało się, że hiphopowy zespół gra na rockowym wydarzeniu, i rzucał w nas jajkami. Przestał, kiedy Wujek Samo Zło zeskoczył ze sceny i go spacyfikował.

Płyta „3:44” nie odniosła takiego sukcesu komercyjnego jak „Księga…” oraz „W 63 minuty…”, ale znalazły się na niej dwa ogromne przeboje. Jeden z nich, czyli „Konfrontacje”, przez ponad dwieście (!) tygodni utrzymywał się na liście przebojów Radiostacji.

Patronat nad albumem miała mieć też Trójka, gdzie wcześniej na rotacji był „Film” z poprzedniej płyty. Kiedy jednak przygotowywałem singiel „Konfrontacje / Rutyny”, wpadłem na dziwny pomysł, że wersja radiowa będzie na trackliście dopiero jako czwarta. Pierwsza była wersja oryginalna, z przekleństwami. Któregoś razu jeden z Trójkowych prezenterów omyłkowo wyemitował nieocenzurowany singiel, w dodatku w prime time’ie, przez co stacja z dnia na dzień wycofała się z patronatu. Ta strata była dla nas przykra – bo trzeba pamiętać, że to były jeszcze czasy przedinternetowe. Trójka przez lata miała renomę i wierne grono bardzo otwartych słuchaczy, więc było dla nas wielką radochą słyszeć tam nasze single.

Drugi hit, „Normalnie o tej porze”, został natomiast później wykorzystany w reklamie Nescafé. Mniej więcej w podobnym czasie pojawiła się reklama lodów, w której użyto fragmentu utworu „Ja to ja” Paktofoniki, co spotkało się z niezadowoleniem ze strony zespołu. W waszym przypadku nie było żadnych oporów? W 2000 roku w polskim hip-hopie taki komercyjny ruch był mocno ryzykowny.

Długo się zastanawialiśmy, zanim podjęliśmy decyzję. Pierwszą naszą reakcją było: „Nie! Żadne reklamy!”. Ochłonęliśmy jednak i doszliśmy do wniosku, że przecież nie musimy przy tym nawet kiwnąć palcem, nigdzie nie musimy jechać, wykorzystany zostanie jedynie świetny bit Feel-X’a, bez naszych wokali… Zaoferowano nam przyzwoite pieniądze, produkcja było wysokobudżetowa i reklamowała produkt rozpoznawalny na całym świecie – to w sumie dlaczego nie skorzystać, skoro mamy taką możliwość? Wcześniej odrzucaliśmy podobne oferty, ale tym razem uznaliśmy, że nie ma żadnych przeciwwskazań i wyraziliśmy zgodę.

Jeszcze pozostając przy „Normalnie o tej porze”, warto zwrócić uwagę na doskonały teledysk – tym bardziej że wspominałeś swego czasu, że z wielu klipów raczej nie jesteś zadowolony.

Często miałem dziwne przeprawy z teledyskami, wiecznie ktoś czegoś nie zrobił na czas albo nie robił w ogóle… Tak miałem chociażby przy płycie „Ostatni poziom kontroli” – wiedziałem, że w wakacje żona urodzi drugą córkę, więc ekipy do klipów zacząłem szukać już w maju, pięć miesięcy przed premierą albumu. Skończyło się tak, że pierwszy teledysk ukazał się dopiero w listopadzie. Do utworu, który nie miał być singlem. Tyle dobrego, że poznałem wtedy Koprucha, z którym później zrobiłem sporo klipów i ze współpracy z którym zawsze byłem zadowolony. Lubię też wcześniejsze obrazki do „Rapowe ziarno 2 (Szyderap)” i „Rap to nie zabawa już” zrobione przez Kobasa Laksę. „Film” niby też ostatecznie wyszedł fajnie, ale podczas kręcenia szedłem środkiem korytarza i powiedziałem: „Ale tu przecież okna są, rośliny jakieś” – a mieliśmy być cali zanurzeni w dymie. „Tego nie będzie widać” – usłyszałem. Później obejrzałem klip – „Jak to nie widać?!”. Na ten tekst już nigdy nie dam się nabrać (śmiech). Przy wspomnianym „Rapowym ziarnie…” podobnie – zajebisty klip, nagroda od MTV za teledysk roku, ale nikt mi na planie nie powiedział, że może byłoby lepiej, gdybym założył na siebie coś innego niż czerwony t-shirt i szarą bluzę z kapturem…

Przechodząc do „Normalnie o tej porze” – to był pierwszy raz, kiedy ktoś podszedł do nas w profesjonalny sposób. Zanim zaczęliśmy kręcić, Remik Przełożny i Robert Skulski przyjechali i wyłożyli na stół wielki brulion, w którym rozrysowali każdy kadr. Byłem zachwycony. Widać było, że obu panom bardzo zależy, żeby zrobić naprawdę porządny, filmowy teledysk. Mieliśmy trzy noce zdjęciowe, od dwudziestej drugiej do szóstej rano. Dwie pierwsze noce byłem z Joką i Feel-X’em, a trzeciej były kręcone już tylko ujęcia ze mną w płonącej rurze. Początki były jednak ciężkie – przyjechaliśmy, przytrafiła się obsuwa, więc po godzinie wpadliśmy na pomysł, że się rozgrzejemy. Jedna bania, druga bania, trzecia. W końcu przyszedł operator, mówi, że kręcimy, a my podpici. Było strasznie zimno, więc szybko wytrzeźwieliśmy, ale podczas kręcenia sceny, gdzie w za dużej bejsbolówce Mecca stałem oparty o ścianę, odwracałem się i zacząłem iść, rapując… no, ledwie tam szedłem (śmiech). Mimo wszystko klip wyszedł znakomity.

Wspomniałeś o Kobasie Laksie, popularnym artyście wizualnym, z którym współpracowałeś nie tylko przy klipach do „Rapowego ziarna…” i „Rap to nie zabawa już”, bo zrobił dla ciebie chociażby okładki do trzech solowych albumów. Był odpowiedzialny również za legendarną poligrafię do drugiej płyty Kalibra; co więcej, na tym albumie stworzył także… remix utworu „Może tak, może nie”.

Z okładką do „W 63 minuty…” wiąże się zresztą śmieszna historia. Dogadaliśmy współpracę, Kobas robił i robił, po czym nadszedł czas oddania materiałów i okazało się, że – jak to artyści mają w zwyczaju – nic nie ma (śmiech). Poszedł więc do siedziby SP, usiadł tam i zaczął rysować. Ja niewiele wcześniej kupiłem fax, bo wygodniej było mieć go w domu niż za każdym razem latać na pocztę, żeby odesłać umowy koncertowe. Dzięki temu Kobas mógł mi wysyłać na bieżąco rzeczy, które wtedy naprędce rysował; fax non stop bzyczał i wychodziły z niego kartki z różnymi porąbanymi rysunkami. Domyślam się, że okładka jest czarnobiała z tego względu, że nie starczyło czasu, żeby nadać jej kolory (śmiech). Wszystko zrobione na wariata, ale poligrafia okazała się totalnie kultowa; my również byliśmy w niej zakochani, bezbłędnie trafiła w nasze gusta. Zaprojektowania „3:44” Kobas nie mógł niestety się podjąć ze względu na inne obowiązki, więc znaleźliśmy innego grafika, który miał kota Heretyka i u którego siedziałem w Warszawie przy robieniu składki zdjęć. Nie mieliśmy za bardzo pomysłu, aż w końcu zaproponowałem, żeby dać na front zrobione podczas naszego pierwszego koncertu w Stanach w 1999 roku zdjęcia Feel-X’a, moje i Joki, każde w innym odcieniu. Plakat do albumu z podobiznami całego Baku Baku To Jest Skład zrobił natomiast Forin.

Po trzeciej płycie, mimo że jeszcze dość długo koncertowaliście, w zasadzie było pewne, że Kaliber przestaje istnieć. Gdy brat skończył rapować, pojawiły się w twojej głowie myśli, żeby zająć się czymś innym? Powiedziałeś, że decyzja o regularnym nagrywaniu solowych albumów była podyktowana bardziej koniecznością niż chęcią.

Nigdy nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zarabiać inaczej niż tworząc muzykę. Na studia poszedłem wyłącznie dlatego, żeby ukryć się przed WKU. Zapisywałem się wszędzie, gdzie tylko chcieli mnie przyjąć; byłem łącznie na pięciu kierunkach. Rodzice oczywiście za nastoletnich czasów przekonywali, że powinienem zdobyć jakiś zawód, bo „to się kiedyś skończy”. Z drugiej jednak strony wspierali mnie i brata. Ojciec zawsze powtarzał, żebyśmy byli najlepsi w tym, co robimy – czegokolwiek byśmy nie robili. Po latach doceniam to wsparcie, zwłaszcza że nasze początkowe doświadczenia – pierwsza płyta czy pierwsze wywiady, w których mówiliśmy o marihuanie… – musiały rodziców sporo kosztować. Sąsiedzi postrzegali nas jako osiedlowych narkomanów.

Gdy zaczynałem studia, Kaliber był już zespołem znanym w Polsce. Szykowaliśmy się do wydania drugiej płyty, w weekendy często graliśmy koncerty, wracając z których dobrze się czułem, miałem pieniądze na życie, po czym szedłem na uczelnię i okazywało się, że jestem najgorszy i jako jedyny jestem nieprzygotowany do kolokwium. Rozdźwięk był gigantyczny, przez co wpadałem w coraz większy dół. Męczyłem się tym bardziej, że wiedziałem, że przecież nie chcę być pedagogiem. Po trzech semestrach odpuściłem. Interesowałem się językami, więc pomyślałem, że będę zdawał na iberystykę, ale kiedy przyszedł dzień egzaminów wstępnych, nie potrafiłem wyjść z domu, bo akurat łazik lądował na Marsie i ciekawsze dla mnie było gapienie się w telewizor (śmiech). Jak w końcu trafiłem na handel zagraniczny, tam mi się spodobało, lecz jak przychodziły egzaminy i równocześnie startowały juwenalia, na których dużo graliśmy, okazało się to nie do przeskoczenia. Mikro-ekonomia, makroekonomia – uczyłem się tego i nie wiedziałem, o co chodzi. Gdybym wiedział, że ta wiedza się później przyda… Wtedy żyło się z dnia na dzień.

Zanim w 2004 roku ukazał się wreszcie solowy „Czerwony album”, dwa lata wcześniej wyszedł kultowy singiel „Miasto jest nasze”. Podejrzewam, że był to jeden z pierwszych numerów, które zrobiłeś od premiery „3:44”; podobno przez półtora roku nie napisałeś niczego nowego…

…bo dużo wtedy graliśmy z Kalibrem. Jak wspominałem, powrót Joki z półrocznego pobytu w Stanach zbiegł się ze startem koncertów i do 2002 roku, kiedy brat już na dobre wyemigrował, cały czas występowaliśmy. Później też koncertowałem z tym materiałem, bo było na to zapotrzebowanie, ludzie dzwonili. Mówiłem jednak organizatorom uczciwie, jak się sprawy mają – że Joki nie ma w kraju i gram z dwoma DJ-ami. Często jeździli też ze mną WSZ i CNE, którzy przecież dograli kilka zwrotek na „3:44”. W międzyczasie powoli zaczynałem prace nad solówką, ale rzeczywiście „Miasto jest nasze” puściłem w świat w miarę świeżo po nagraniu. Swoją drogą ten singiel napisałem do zupełnie innego bitu, takiego „z przyczajki”. Nagrałem wokale w studiu IGS-a, po czym poleciałem do Stanów na koncert i kupiłem tam maszynę, na której powstały wszystkie moje produkcje na „Czerwony album”.

Ostatecznie blisko połowa płyty została wyprodukowana przez ciebie, ale chyba nadal nie byłeś pewien swoich bitów. Mówiłeś przed laty w jednym z wywiadów, że podczas prac nad pierwszymi solówkami robiłeś kilkadziesiąt podkładów, po czym szedłeś do IGS-a czy Jajonasza, słuchałeś ich rzeczy i stwierdzałeś, że twoje są „padackie” (śmiech).

„Chujowe te moje bity!” (śmiech). Tak było. Gdy Jajo puszczał mi jego produkcje, zastanawiałem się, po co ja w ogóle pracuję nad swoimi… U niego czy u Igora wszystko płynęło, a moje bity wydawały mi się kwadratowe. Byłem zachwycony szczególnie bitem Jajonasza do numeru „Chobcy”; inna sprawa, że byłem niezadowolony ze zwrotek, które napisałem.

Mimo że robiłem wtedy bity już od dłuższego czasu i pewne rzeczy mi się w nich zgadzały, to potem zawsze następowała duża niepewność, po części wynikająca z kompleksów. Samemu robiąc bit, samemu pisząc, rapując i nagrywając, trudno było mi nabrać dystansu do danego kawałka. Gdy pracuje nad nim więcej niż jedna osoba, odpowiedzialność się nieco rozkłada i ma się większą pewność, czy efekt końcowy jest spoko. Do dziś jednak żałuję, że zrezygnowałem z dwóch swoich bitów na „Czerwonym albumie”. Miałem świetny podkład choćby do „Piosenki o g.”, ale nie byłem do niego przekonany i poprosiłem Volta, żeby dał coś od siebie.

Tak czy inaczej, pierwszy bit, który zrobiłem na przywiezionej ze Stanów maszynce, nie umiejąc jej jeszcze do końca obsługiwać, był na tyle fajny, że wykorzystałem go do… „Miasto jest nasze”. Kiedy wyszedł ten singiel, nagle odpaliło tyle koncertów, jakbym co najmniej płytę wydał. Nie ukrywam, że dość mocno uśpiło to moją czujność. Nie zarabiałem może nie wiadomo jakich pieniędzy, ale jednak pozwalały one na całkiem wygodne, beztroskie życie. W 2003 roku koncerty się urwały – bo też ile można grać z jedną piosenką?… – i obudziłem się z ręką w nocniku. Człowiek niby był dorosły, a tak naprawdę dopiero wchodził w dorosłe życie: mieszkanie, rachunki, żona, dziecko w drodze… Musiałem wziąć się za siebie i jak najprędzej usiąść do pisania.

Tak też zrobiłem, ale pierwsze miesiące były gehenną. W tamtym czasie rzucałem szlugi i jak próbowałem zajarać jointa bez tytoniu, to tak się nim masakrowałem, że nie byłem w stanie pracować. Od lat byłem przyzwyczajony, że ściągam sobie dwa buchy, siadam i piszę, a wtedy ściągałem dwa buchy i musiały minąć dwie godziny, zanim doszedłem do siebie. W końcu się przestawiłem, ale pisanie nadal nie szło. W głowie pojawiały się już myśli, czy nie powinienem przypadkiem wyjechać do pracy za granicę… Był strach, bo kasa powoli się kończyła i musiałem pożyczać. Jeszcze nie byłem zupełnie na lodzie, ale to był już ostatni dzwonek, żeby się ogarnąć. Zajęło mi kilka miesięcy, nim z powrotem wdrożyłem się do codziennej pracy. Przez ten czas miewałem myśli, że gdzieś to straciłem. Że minęło.

Na szczęście nie minęło…

…lecz po napisaniu „Czerwonego albumu” byłem przekonany, że to totalne gówno. Po czasie mam oczywiście sentyment do tej płyty – choć tekst do „Chobców” nadal mi się nie podoba (śmiech) – ale wtedy sądziłem, że jest kiepska. Mówiąc jednak wprost, nie mogłem sobie pozwolić, żeby schować ten materiał do szuflady i kolejny rok czekać, nie grać koncertów. Zrobiłem tak, jak umiałem najlepiej – widocznie w tamtym momencie nie stać mnie było na więcej. Pogodziłem się z tym, że – skoro byłem takim cwaniakiem i kilka lat przebimbałem – naturalną koleją rzeczy jest, że dostanę po dupie. Płyta wyszła, a ja natychmiast zabrałem się do pracy nad „Emisją spalin”, żeby jak najszybciej wydać tym razem już zajebistą rzecz.

Miesiąc po premierze „Czerwonego albumu” przyszła na świat moja pierwsza córka i to z tym wydarzeniem kojarzy mi się tamten okres, a nie z myśleniem o odbiorze płyty. Faktem jednak jest, że kilka pierwszych miesięcy było średnich. Na pierwszy koncert, który zorganizował w Toruniu Arek Szymański z SP, przyszło kilkadziesiąt osób… Gdyby tak dalej szło, być może „Emisję spalin” jeszcze siłą rozpędu bym dokończył, ale później pewnie zakończyłbym karierę. Niby – tak jak wspominałem – nie widziałem dla siebie innej drogi w życiu i też jedno niepowodzenie nie powinno rozkładać mnie na łopatki, ale musiałem zacząć myśleć o jakimś planie B. Teściu miał firmę budowlaną i namawiał mnie, żebym ją przejął. Przez długi czas grzecznie odmawiałem, tłumacząc, że robię coś, co kocham, a na budowlance się nie znam, ale w którymś momencie już pojawiła się myśl, że chyba jednak będę musiał szybko studia inżynierskie zrobić i się przebranżowić…

Twoja sytuacja zmieniła się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy wyszedł teledysk do singla „Rapowe ziarno 2 (Szyderap)”. Wiązałeś z nim jakieś nadzieje przed publikacją czy raczej sądziłeś, że przejdzie bez echa?

Wierzyłem, że ten klip może postawić płytę na nogi. Komukolwiek bym nie puścił „Rapowego ziarna…”, na wszystkich robiło wrażenie – w wytwórni też – i wszyscy mówili, że powinniśmy zrobić z tego singiel, bo ma duże szanse zrobić zamieszanie. Nie jest to typowo hiphopowy utwór, są w nim gitary, do tego śpiew Gutka, więc zakres oddziaływania automatycznie się poszerzał.

Mnie również od samego początku kawałek bardzo się podobał. Pamiętam, jak Guciwko do mnie przyjechał któregoś razu i powiedział, że ma dwa bity od takiego kolesia ze Szczecina, Marcina Macuka, i że jeden bierze dla siebie, a drugi nie, bo mu nie siada. Puścił mi te produkcje i mega się zajarałem tą, którą Gutek odrzucił. „Nie chcesz tego?! To ja biorę, dawaj numer do Macuka!”. Zadzwoniłem do Marcina, a on bez problemu się zgodził, żebym wykorzystał ten bit. Chłopaki dograli później gitary i solówkę na perkusji; jak przyjechałem do studia, wszyscy myśleli, że ich ochrzanię za to, bo „u Daba musi być elektronika” – a był ogień!

Teledysk wyszedł trzy miesiące po premierze płyty i zadziałał podobny mechanizm jak w świecie popu. Nie cały album, nie samo imię i nie historia ciągną, tylko najzwyczajniej – dobry singiel. Singiel siada, grają go radia, są koncerty, są pieniądze, jest hype. „Rapowe ziarno…” było na rotacji wszędzie i bez przerwy. Płyta zaczęła się sprzedawać i rozdzwoniły się telefony z propozycjami koncertów; od września do świąt zagrałem około trzydziestu sztuk. Po nowym roku znów granie co weekend, często razem z Gutkiem. Wypełnialiśmy sale nawet na tysiąc osób.

Nie mógł nie odnieść sukcesu singiel, który rozpoczynasz od drugiej zwrotki – będącej skądinąd siłą rzeczy pierwszą, ale ty „zawsze chciałeś zacząć od środka” (śmiech).

Zostawiliśmy na początku szesnaście taktów samego bitu; że niby coś miało tam być (śmiech). Dla mnie to było zabawne, ale pamiętam, że jak udzielałem w tamtym czasie jakiegoś wywiadu, dostałem od kogoś z publiczności pytanie, które brzmiało: „Fajna płyta, ale czemu tak kombinujesz, że zaczynasz od drugiej zwrotki? Nie możesz normalnie jak wszyscy?”. Ręce mi opadły. Po co się starać, po co wymyślać coś zaskakującego, frapującego, skoro słuchacze oczekują tylko, żebym rapował jak wszyscy… Ja mimo wszystko wolałem zrobić inaczej, co zresztą pewnie było błędem, przez który zawsze znajdowałem się poza głównym kręgiem i nie zbierałem tak szerokiej publiczności.

O tym, że nie chciałeś być jak wszyscy, świadczy również fakt, że wielokrotnie podkreślałeś, że muzyka ma sprawiać przyjemność, a w tekstach w zasadzie nigdy nie poruszałeś osobistych treści. Wspominałeś przed laty, że w pełni świadomie podjąłeś taką decyzję niedługo po pierwszej płycie Kalibra, gdy zorientowałeś się, jak ogromnym ciężarem stało się dla Magika „Plus i minus”.

W pewnym momencie zauważyłem, że uzewnętrznianie się w tekstach – czyli tak naprawdę robienie tego, co powinien robić artysta – może niepostrzeżenie przerodzić się w gehennę. Gdy zrobi się taki utwór i stanie się on popularny, trzeba go później zagrać na każdym koncercie, nie na odwal się, uczuciowo, trzeba wrócić do tamtych emocji – co czasem jest przecież niewykonalne… Napisało się o czymś, co było trudne, i dzięki temu się oczyściło, ale – wykonując po raz setny ten utwór na żywo – zamiast o trudnej sytuacji zapomnieć, nadal się w niej tkwi. Wtedy albo kawałek w końcu stanie się wydmuszką, albo przestanie się go grać, przez co ludzie obrażą się na artystę. Obydwie ewentualności to ślepe zaułki, choć z drugiej strony jakimś zaułkiem jest również rezygnacja z wrzucania emocji do utworów. Ja przez lata starałem się znaleźć złoty środek i opisywać to, co widzę, szydzić, ironizować, opowiadać historie, ale nie zagłębiając się przy tym we własny syf. Wolałem dać ludziom radość, chwilę odpoczynku, poprawić im humor. Gdy jednak na płycie „048” już nie wytrzymałem i z pełną powagą poruszyłem kilka społecznych tematów, to na pierwszym wywiadzie gość mnie zapytał: „No ale po co tak poważnie?…”. Tak źle, i tak niedobrze (śmiech).

„Emisją spalin” chciałeś się odkuć po nieudanym w twoim odczuciu „Czerwonym albumie”. Udało się?

Byłem z niej bardzo zadowolony. Uważam, że na tamten czas była to płyta wartościowa, wnosząca coś nowego, z dużą ilością treści. Spełniała wszelkie kryteria dobrej hiphopowej płyty. W wytwórni jednak powiedziano mi: „Zdajesz sobie sprawę, że tu nie ma singla?”. „Wiem, ale to mój materiał i taki ma być” – odpowiedziałem. Nie byłem wtedy niestety łatwym w obsłudze gościem; dopiero później nabrałem pokory. Singla, który poniósłby ten album, rzeczywiście nie było. Co prawda „Rap to nie zabawa już” zaistniało z bardzo dobrym klipem, ale ostatecznie „Emisja…” nie odniosła dużego sukcesu komercyjnego. Na koncertach też szału nie było, choć muszę podkreślić, że współpracowałem wtedy z Rafałem Krawczukiem z agencji Plej, który zorganizował mi pierwszą w życiu porządną trasę koncertową i zapewniał fachowy management. W tamtym czasie grałem jednak także sporo łączonych koncertów, między innymi z Mariką czy GrubSonem.

Oboje zresztą gościli na „Ostatnim poziomie kontroli”, czyli twojej trzeciej solówce, a zarazem pierwszej niewydanej nakładem SP Records. Podejrzewam, że decyzja o przejściu na swoje była motywowana przeświadczeniem, że wreszcie wszystko zacznie kręcić się tak, jak byś sobie tego życzył…

Ścierałem się wtedy z SP, nie wszystko mi tam pasowało, nie o wszystkim miałem pojęcie. Gdy coś nie wychodziło, szukałem winy w sobie, ale też i dookoła. Po czasie jednak doceniłem naszą współpracę i doceniam tym bardziej, że trwa ona do dziś. SP dba o moich i Kalibrowych fanów, wydając wznowienia, limitowane winyle…

Przy „Ostatnim poziomie kontroli” zamarzyłem sobie, że zostanę przedsiębiorcą – i dopiero zaczęły się schody (śmiech). Stosunkowo szybko okazało się, że prowadzenie firmy jest dla mnie nieopłacalne. Grałem wtedy dużo koncertów z zespołem, więc przed każdym występem miałem od cholery papierków, później spisywanie umów, wysyłanie PIT-ów… Nie nadawałem się do tego. Nigdy żadnej kary ze skarbówki nie dostałem, ale zdarzało się, że się pomyliłem, pieniądze przelałem nie tam, gdzie trzeba, więc zaliczyłem trochę wycieczek do urzędów krakowskiego i katowickiego. Wszędzie odsyłali mnie z kwitkiem, czułem się traktowany jak przestępca. Gdy później dzwonił telefon ze skarbówki, byłem cały pospinany, aż w końcu uznałem, że to pieprzę i zamknąłem działalność.

Trzecie solo było dla mnie nowością nie tylko dlatego, że sam je wydałem, ale też dlatego, że po raz pierwszy tak mocno otworzyłem się na nim na żywe instrumenty. Zrobiłem trochę bitów, ale czegoś im brakowało; na pewnym etapie kończyły się moje umiejętności zagrania melodii na Korgu. Wtedy zgadałem się z Mateuszem Pawlusiem, o którym wspominałem na samym początku naszej rozmowy i który dograł sporo klawiszy, i z resztą jego zespołu, z którym grałem później koncerty. Chłopaki grali wtedy free jazz, więc pierwsze nasze próby były nieprawdopodobne (śmiech). Zupełnie inny wymiar koncertowania niż przez wcześniejsze kilkanaście lat. Bardzo cenne doświadczenie, które w konsekwencji zaprowadziło nas na dwie pierwsze trasy Męskiego Grania. W tamtym okresie zdarzało się, że w ciągu jednego miesiąca graliśmy siedemnaście sztuk; jak człowiek potem wraca do domu, to się kuli do pozycji płodowej i nie ma siły na nic.

Udział w Męskim Graniu był dla ciebie ważnym wydarzeniem?

Bardzo ważnym; znakomicie wspominam obydwie trasy. Pamiętam, że przed pierwszym koncertem na Stoczni w Gdańsku byłem ogromnie zestresowany. Graliśmy jako przedostatni, przed Voo Voo. Dostaliśmy od publiczności takie brawa i musieliśmy zagrać tyle bisów, że od następnego koncertu zaczynaliśmy znacznie wcześniej, żeby nie robić konkurencji pod koniec (śmiech). Pojawiło się sporo głosów, że byliśmy czarnym koniem Męskiego Grania, co podnosiło mnie na duchu, bo nie ukrywam, że po umiarkowanym sukcesie „Emisji…” i „Ostatniego poziomu…” nie wiedziałem, co mam ze sobą począć. Dzięki Męskiemu Graniu nieco odżyłem.

Lekarstwem okazała się również płyta z Ostrym. Zadzwoniłem do niego i spytałem, czy nie wyprodukowałby dla mnie czegoś. „Dla ciebie to najchętniej całą płytę bym zrobił” – odpowiedział. W końcu nie musiałem myśleć o muzyce, ponieważ mogłem przebierać spośród dwustu bitów, którymi się jarałem. Ostatecznie „Abradabing” poszedł całkiem dobrze, a singiel „Mamy królów na banknotach” hulał jak ta lala. W pewnym momencie miałem nawet dwa utwory w pierwszej dziesiątce listy przebojów Trójki; swój solowy i promujące Męskie Granie „Wszyscy muzycy to wojownicy” z Maciejem Maleńczukiem i Wojciechem Waglewskim.

Po „Abradabingu” był jeszcze niemal w całości zagrany przez zespół „Extravertik”, który jednak od strony promocyjnej został niestety nieco położony, aż w 2016 roku ukazała się nowa płyta Kalibra. Wiele osób wyczekiwało tej chwili z utęsknieniem, ale zastanawiam się, czy nie miałeś z tyłu głowy obawy, że powrót do legendarnego szyldu nie zostanie potraktowany jako odcinanie kuponów. Część odbiorców mogła pomyśleć: „Ostatni album Abradaba przeszedł bez echa i dlatego teraz wraca do strefy komfortu”.

Akurat Kaliber jest ostatnim miejscem, które mógłbym nazwać strefą komfortu. Po tym, jak na lata się rozeszliśmy i każdy poszedł w swoją stronę, ten zespół stał się strefą wojny (śmiech). Mieliśmy oczywiście świadomość, że Kaliber to jest pewna marka i że przynajmniej nie trzeba będzie robić żadnych cudów z promocją, gdyż wystarczy ogłosić, że wychodzi nowa płyta formacji Kaliber 44, i wielu ludzi sięgnie po nią. Z drugiej strony był u mnie gigantyczny strach przed tym, żeby nie podeptać legendy zespołu – bo takie ryzyko też przecież było. Bardzo łatwo można było to spierdolić, więc byłem cholernie zestresowany.

Wiele lat czekałem na naszą reaktywację. Co więcej, były przymiarki do tego, żeby już „Emisja spalin” była do pewnego stopnia wspólnym albumem. W tytułowym singlu mam dwuwers: „K44 – ten skład mych kolesi / On nie rozpadł się tak jak Sowieci” – w ostatniej chwili dodałem „nie” przed „rozpadł się”. Pojechaliśmy bowiem z Joką na tydzień do domku, który udostępniła nam mama Gutka, i mieliśmy tam razem pisać kawałki. Skończyło się tak, że napisałem kilka zwrotek, Joka prawie nic, więc zrozumiałem, że z tego nic nie będzie i muszę wydać solo.

Miałem cichą nadzieję, że jak już z powrotem się zejdziemy, to zrobimy kozacki singiel, który wypuścimy znienacka wraz z informacją, że nadchodzi płyta, i w ten sposób spijemy śmietankę. Tak się niestety nie stało. W 2013 roku zagraliśmy na Open’erze pierwszy od dawna koncert jako Kaliber i wtedy wyciekła wiadomość, że robimy nową płytę – podczas gdy jeszcze nawet na ten temat nie rozmawialiśmy i nic nie mieliśmy zrobione. Już na starcie więc pracowaliśmy pod presją. Zaproponowałem, żebyśmy wzięli bity od różnych producentów, ponieważ ja w tej materii nie zrobiłem nic od czasu „Ostatniego poziomu…”. Zostałem jednak przegłosowany, bo „Kaliber zawsze był nasz, więc bity muszą być twoje i Feel-X’a”. Przez trzy miesiące dzień w dzień od rana siedziałem zatem w pracowni i trzaskałem na maszynce; czułem się, jakbym zaczynał od zera. Łącznie zrobiłem około dwustu szkiców, cały czas zastanawiając się, czy któryś z nich jest godny tego, by znaleźć się na pierwszej od 2000 roku płycie Kalibra…

W międzyczasie, jak wiadomo, przez znaczące różnice w podejściu rozeszły się nasze drogi z Feel-X’em, przez co do samego końca zastanawialiśmy się, czy nie powinniśmy tego albumu wydać jako Abradab & Joka. Świadczy o tym chociażby fakt, że w ani jednej zwrotce nie pada nazwa Kaliber 44. Ostatecznie postanowiliśmy, że nie będziemy rezygnować z szyldu, który sami wymyśliliśmy. Wiedzieliśmy, że będzie wokół tego burza, ale uznaliśmy, że jest to nasze dziedzictwo.

Krótko mówiąc – powstawaniu płyty towarzyszyło naprawdę mnóstwo trudnych momentów i chwil zwątpienia.

Mimo to efekt końcowy w postaci „Ułamka tarcia” spotkał się z uznaniem waszych fanów, a do tego odniósł duży sukces komercyjny; status platyny i trzy lata koncertów mówią same za siebie. Wydaje mi się, że tym bardziej bolesne musiało być niepowodzenie solowego „048”, które ukazało się pod koniec 2018 roku i które przeszło niemal niezauważone.

Powiem tak: po raz kolejny wkopałem się we własny idealizm, albowiem byłem święcie przekonany, że robimy kolejną płytę Kalibra. Umawiając się z chłopakami na reaktywację, zastrzegłem jeden warunek: nagrywamy trzy płyty. Tylko jedna, w dodatku wydana po tak długiej przerwie, sprawia wrażenie, jakbyśmy chcieli odciąć kupony. Wiem również, że następną płytę wyprodukowałbym już inaczej; na „048” słychać zresztą, że tam są zupełnie inne bity. „Ułamek tarcia” miał być w jakiś sposób zachowawczy, hiphopowy, przywodzący nieco na myśl „3:44”. Trudno też nie zauważyć, że jest na nim więcej mnie niż Joki. Następna płyta miała być bardziej jego, on miał wymyślać i zaczynać kawałki.

Prace nad niedoszłym kolejnym Kalibrem szły bardzo powoli, mi już nagromadziło się trochę numerów, więc wyjechałem i – jak mówiłem wcześniej – w pięć dni zamknąłem „048”, zostawiając przy tym kilka kawałków na wspólny materiał. Uznałem, że skoro mam gotową solówkę, to od razu ją wypuszczę tylko po to, żeby się nie zestarzała; w ciemno mogłem zakładać, że nie sięgnie po nią tylu odbiorców, co po Kaliber. „048” wyszło – i Joka się na mnie obraził. Gdybym wiedział, że tak się stanie, nie wydawałbym tej płyty tak jak kiedyś „Emisji…”, czyli możliwie jak najszybciej, tylko spokojnie bym poczekał, puścił trzy single… Wyszło jak wyszło. O płycie było raczej cicho, choć ostatecznie sprzedała się przyzwoicie.

Życie jednak nie znosi próżni i jak coś się kończy, to coś się zaczyna. Po tym, jak brat nie przyjechał na ostatni koncert Kalibra i trzeba było ten występ odwołać, siedziałem – zamiast w samochodzie do Kielc – w pociągu do Krakowa. Wracałem w kiepskim nastroju, wiedząc, że właśnie kończy się piękna przygoda pod tytułem reaktywacja Kalibra. Nagle podszedł do mnie gość i powiedział, że bardzo mu się podoba „048” i że jak szedł przez przedział, zauważył, że jacyś starsi państwo słuchają tej płyty. Przegadaliśmy całą drogę i od słowa do słowa okazało się, że pracuje w Maspeksie. Tydzień później zadzwonił z informacją, że przygotowują nową kampanię Tigera i zapytał, czy nie chciałbym podłożyć głosu do reklam. Tak zaczęła się współpraca, która nadal trwa i dzięki której poznałem na planie zdjęciowym wielu wspaniałych ludzi. Bardzo fajne doświadczenie – podobnie jak praca nad „ARKanoidem”, czyli moim wspólnym albumem z Rahimem i Kleszczem, który ukazał się jesienią 2020 roku. Jako że robiliśmy go w trzy osoby, w pewnym sensie wróciłem do klimatu nagrywania z początków Kalibra.

Mówiłeś wcześniej, że nigdy nie wyobrażałeś sobie innej drogi życiowej niż muzyka i od dwudziestu pięciu lat po niej idziesz. Dość szczegółowo ją teraz prześledziliśmy, przyjrzeliśmy się i wzlotom, i upadkom. Dobra ta droga?

Czy dobra, czy zła… Przede wszystkim jest moja. Są różne momenty. Raz ogromna euforia, innym razem wkurwienie; skrajne emocje. Jak wszystko idzie po twojej myśli, na pewno jest to wygodna droga, co niestety powoduje, że nie chce się zapieprzać czy myśleć o tym, co będzie za dziesięć lat. Wspaniale się żyje chwilą, jak są koncerty, jak coś się dzieje, ale na pewno nie jest łatwo. Rynek bardzo się zmienia, ja młodszy już nie będę, lecz nadal mam sporo pomysłów. Cały czas pracuję nad nowymi rzeczami i nie narzekam na brak zajęć. Wierzę, że na scenie jest wystarczająco dużo miejsca, żebym mógł na swojej drodze pozostać.

AVIPozory mylą

Kamil Zalewskiur. 1988

Raper i autor tekstów. Pierwsze utwory opublikował w 2016 roku, natomiast dwa lata później zadebiutował nagraną z Louisem Villainem płytą „Zbiór pieśni sycylijskich”. W duecie z Louisem wydał jeszcze dwa albumy. Ma na swoim koncie współpracę z takimi raperami jak Borixon, Kaz Bałagane, Peja czy Pezet. Współzałożyciel wytwórni Moya Label. Absolwent psychologii na Uniwersytecie SPWS.

Dlaczego: Byli w poprzednich częściach młodsi od niego, lecz nie było nikogo z krótszym stażem. Debiutancką płytę wydał w kwietniu 2018 roku, czyli raptem dwa miesiące przed premierą pierwszego tomu „TNJHH. Rozmowy”. Pierwszy kawałek wypuścił do internetu półtora roku wcześniej; miał wtedy dwadzieścia osiem lat. Avi skupiał na sobie uwagę odbiorców stopniowo, ale bardzo skutecznie. Nie wiem, czy nie jest to jedyny raper w Polsce bez… żadnego utworu, który nie odbiłby się echem. Dość powiedzieć, że wspomniany pierwszy kawałek, czyli „Cesarz”, w dniu pisania niniejszego wstępu miał blisko cztery miliony odtworzeń na YouTube’ie. Zanim zaczął się rap na poważnie, było rapowanie w liceum, epizod z nielegalnym zarabianiem pieniędzy, uzależnienie od kokainy i odwyk, pisanie wierszy, tytuł magistra psychologii, mniejsze lub większe biznesy czy praca na recepcji w hotelu. W swojej twórczości jest bardzo staranny i uważnie dobiera słowa, odsłaniając przy tym poetycką wrażliwość, ale równocześnie będąc blisko ulicznego życia. Każda kolejna płyta – co koniecznie należy podkreślić, wszystkie są jego wspólnym dziełem z Louisem Villainem – utwierdzała pozycję Aviego. Cieszy się popularnością wśród słuchaczy, jak i bardzo dużym szacunkiem na scenie. Będąc ciekawym, jak dalej będą toczyć się jego losy, chciałem prześledzić dotychczasową drogę artysty.

Jak: Pierwszy wywiad do czwartego tomu i – jak się miało okazać – dobry prognostyk przed kolejnymi. Bezproblemowo dogadałem szczegóły z Jinksem, menedżerem Aviego, choć znalezienie terminu było o tyle trudne, że panowie znajdowali się w przededniu startu promocji płyty „Akademia Sztuk Pięknych”. Ostatecznie album ukazał się nieco później niż pierwotnie zakładano, ale nie było to raczej spowodowane naszym spotkaniem, albowiem uwinęliśmy się bardzo sprawnie. Jak o czternastej Avi przyjechał do mnie na Gocław, tak o osiemnastej mógł już uciekać dalej; wyrobił się nawet na wieczorny mecz w piłkę z kolegami. Względnie niedługi czas trwania rozmowy nie przełożył się na mniejszą niż zakładałem objętość materiału, ponieważ pochodzący z Raszyna artysta mówił dość szybko i bardzo konkretnie. Nie ma też w zwyczaju rozwodzić się i meandrować między tematami, przez co niekiedy musiałem delikatnie go pociągnąć za język. Bynajmniej nie oznacza to, że nie był przede mną otwarty; wręcz przeciwnie. Po krótkim czasie poprosiłem nawet fotografa, żeby nas opuścił, ponieważ czułem, że pewne rzeczy powinny zostać między naszą dwójką.

18 lutego 2021

Nierozerwalnie związanym z tobą hasłem jest Raszyn. Z tego miasta…

…tej wsi. Raszyn nie jest wcale taki mały, ale jest wsią. Nie wstydzę się tego. Za dzieciaka miałem marzenie, żeby zagrać na raszyńskiej płycie głównej. Po dwudziestce, jak już byłem czysty, przez pewien czas grałem w drugiej drużynie lokalnego klubu w Klasie A, więc udało mi się to marzenie spełnić i cieszę się, że mogłem reprezentować barwy Raszyna.

Nawiasem mówiąc, zawsze chciałem być piłkarzem. Mama mi powtarzała, że jak przyniosę do domu świadectwo z paskiem, to zapisze mnie do klubu; niestety, nigdy nie przyniosłem. Mimo to piłka cały czas mi towarzyszyła, wychodziłem na ulicę i odbijałem ją od ogrodzenia. Lata później stworzyliśmy z kolegami własną drużynę amatorską i kopaliśmy w lidze szóstek, obecnie zaś staram się przynajmniej raz w tygodniu pograć dla przyjemności.

Wracając do samego Raszyna – tam przyszedłeś na świat?

Nie; na świat przyszedłem w Algierii. Mój ojciec jest na poły Francuzem, na poły Algierczykiem. Mama poznała go na wakacyjnym obozie w Niemczech, zakochała się i wybrała się do niego. Potem on przyjechał na trochę do Polski i tak wyjeżdżali za sobą; trochę tu, trochę tam. W końcu, mimo że on był innej wiary, wzięli ze sobą ślub katolicki i wyjechali już na stałe do Algierii. Niedługo po moich narodzinach doszło do awantury na tle religijnym, ponieważ rodzina ojca nie pozwalała, żebym został wychowany w wierze katolickiej – zwłaszcza będąc chłopcem, a nie dziewczynką. Moja mama natomiast pochodziła z silnego domu katolickiego, z rodziny wierzącej, więc nie wyobrażała sobie, żebym nie został wychowany w tej samej wierze. Gdy miałem mniej niż pół roku, uciekła ze mną stamtąd, co nie było łatwe, ponieważ w muzułmańskiej Algierii kobieta stanowi de facto własność mężczyzny. Na szczęście udało się wrócić do Polski.

Rzuciłeś mi tym nowe światło na swoje teksty. „Po ojcu zakola i ten dziwny akcent / To wszystko, co mi zostało po nim / Nie nazywam go tatą, bo dla mnie to anonim”…

Tym niemniej nie mam do ojca pretensji, bo nie wiem, jak ja bym się zachował na jego miejscu. Nie czuję wobec niego ani miłości, ani nienawiści; jest mi po prostu obojętnym człowiekiem. W żadnym wypadku nie czuję się też upośledzony z tego tytułu, że wychowywałem się z tylko jednym rodzicem. Gdybym po dwudziestu latach życia stracił rękę w wypadku, to bym cierpiał, bo wiedziałbym, jak żyje się, mając obie ręce. Urodziłem się bez jednej, więc nie odczułem jej braku. W miarę dorastania oczywiście docierało do mnie, że wielu moich znajomych ma ojców, ale nigdy się z nimi pod tym kątem nie porównywałem. Miałem jednak świadomość, że w okresie buntu brakowało w moim życiu gościa, który by mi powiedział, że to jest to, a tamto to jest tamto. Tę funkcję przejęli u mnie starsi o kilka lat koledzy.

W późniejszych latach ojciec wysyłał mi czasem kartki na urodziny, ale nigdy go nie widziałem ani nigdy z nim nie rozmawiałem – tyle tylko, co napisałem do niego, gdy w 2018 roku zmarła mama. Wymieniliśmy wtedy kilka zdań. Co ciekawe, zmienił religię i jest katolikiem. Przeprowadził się do Kanady i nie ma już nic wspólnego z Algierią.

Odwiedziłeś kiedyś miejsce, w którym się urodziłeś?

Nie. Czasem pojawia się w mojej głowie myśl, żeby tam pojechać i zobaczyć, jak wygląda inna rzeczywistość, jacy są ludzie i jakie mają zwyczaje, ale w ślad za tym jeszcze nie poszły żadne czyny. Algieria z niczym mi się nie kojarzy, lecz wiem, że część tamtego świata jest we mnie do dzisiaj. Mam świadomość, że jestem połową mamy i połową taty, znam genezę i historię mamy, ale ojciec i rodzina po tamtej stronie są dla mnie enigmatyczni, więc choćby z tego względu, żeby lepiej zrozumieć samego siebie, taka podróż by mi nie zaszkodziła. Z drugiej strony podejrzewam, że jest dużo ciekawszych miejsc do odwiedzenia (śmiech).

Mama mieszkała wcześniej w Raszynie, skoro akurat tam wróciliście?

Tak, mama urodziła się tam i mieszkała aż do momentu wyjazdu. Wróciliśmy do domu rodzinnego dziadków. Mieszkam w Raszynie całe życie i mam go w sercu, choć czasem – pół żartem, pół serio – się zastanawiam: jest tyle miejsc na świecie, dlaczego nie mogło paść na wieś w Alpach?… Głęboko jednak wierzę w determinizm i w to, że nic w życiu nie dzieje się bez powodu. W każdym razie nie wykluczam, że dla większego komfortu życia kiedyś się wyprowadzę. W Raszynie wszyscy się znają, dzieciaki przychodzą pod mój dom – jest to oczywiście miłe, bo przychodzą po to, żeby powiedzieć dobre słowo, ale jednak czasem brakuje mi prywatności.

Tak czy inaczej dzieciństwo i młodość wspominam beztrosko. Dużo czasu spędzałem z dziadkami, którzy przykładali się do mojego wychowania. Babcia bardzo dobrze gotowała, a dziadek uczył życia; był twardym gościem z oldschoolowymi wartościami, które do dziś bardzo sobie cenię. Mama chodziła do pracy, bo siłą rzeczy była tą osobą, która przynosi pieniądze do domu, ale nigdy nie czułem się zaniedbany z jej strony. Wręcz przeciwnie; niekiedy mama była nawet nadopiekuńcza. Doskonale ją jednak rozumiem i nie mam jej tego za złe, tym bardziej że maminsynkiem się nie stałem. Bardzo się o mnie troszczyła i mieliśmy ze sobą bliską relację. Pamiętam też paczki, które wysyłała mi chrzestna ze Stanów; cały czas mamy ze sobą dobry kontakt.

„Jestem jedynakiem, rozrabiałem za czterech” – jak rapowałeś w cytowanym już wcześniej „Ora et labora”. Od małego byłeś łobuzem?

Nie, dopiero jak zaczął się młodzieńczy bunt, czyli jak miałem czternaście–piętnaście lat. Mnie i moim rówieśnikom wydawało się wtedy, że już jesteśmy dorośli. Różne awantury, późne powroty do domu, alkohol… Nie muszę chyba tego tematu rozwijać. Wcześniej było raczej spokojnie, choć nie pamiętam za wiele z czasów podstawówki. Nigdy nie zapomnę jednak swoich dziesiątych urodzin, ponieważ cieszyłem się, że mój wiek będzie odpowiadał numerowi, z jakim grał na koszulce Alessandro Del Piero (śmiech). Uczyłem się dobrze, dostawałem głównie piątki, cho ciaż – jak wspominałem – nigdy nie dowiozłem świadectwa z paskiem.

Do gimnazjum chodziłeś jeszcze w Raszynie?

Tak, ale do liceum poszedłem już do Warszawy. Nie miałem zresztą innego wyjścia, bo w Raszynie nie ma żadnego ogólniaka. Uczyłem się w LXV LO im. gen. J. Bema na Mokotowie. Daleko tam nie miałem, więc dojazdy nie były zbyt kłopotliwe: trzy przystanki autobusem z domu do pętli na Okęciu, a stamtąd kilka przystanków do szkoły. Dużo gorzej mieli ci, którzy dojeżdżali z Tarczyna; podróż PKS-em do pętli zajmowała im godzinę. W mojej klasie było kilka osób z tego miasteczka i bardzo dobrze je wspominam.

Za wiele jednak w moim życiu nie zmienił fakt, że zacząłem codziennie być w stolicy; tyle tylko, co poszerzyłem swoje kontakty towarzyskie. Wydaje mi się, że zawsze miałem łatwość nawiązywania relacji i zjednywania sobie ludzi. Byłem w tamtym czasie bardzo ekstrawertyczny, ale w późniejszych latach stawałem się coraz bardziej wycofany. Oczywiście bez przesady, ale staram się po prostu wygospodarować trochę ciszy i miejsca dla siebie.

Gdzieś wyczytałem, że miałeś zagrożenie z polskiego.

Musiałem pisać poprawkę, ponieważ pani od polskiego za wszelką cenę chciała mnie udupić. Niedostateczny na koniec roku wziął się nie z tego, że nie ogarniałem – język polski zawsze był moim konikiem – tylko z tego, że polonistka mnie nie lubiła; zresztą z wzajemnością. Do dzisiaj mam jej to za złe. Mówię zupełnie poważnie – mam przez nią traumę i nie rozumiem, jak można było być aż tak złośliwym w stosunku do ucznia.

Oczywiście z perspektywy czasu swojego zachowania także nie oceniam na plus, gdyż stwarzałem problemy wychowawcze – spóźniałem się, siadałem na końcu i zakładałem nogi na ławkę – tym niemniej uważam, że nie każdy nadaje się do tego, by być nauczycielem. Nauczyciel jest swego rodzaju sędzią, więc powinien się wyzbyć jakichkolwiek uprzedzeń – podobnie jak chociażby terapeuta – podczas gdy na swojej drodze trafiłem na wielu takich, którzy oceniali mnie powierzchownie. Czasem patrzyli krzywo dlatego, że wyglądałem dość charakterystycznie: głowa na zero, szerokie spodnie… Sto procent hip-hop. Przez kilka lat byłem skejtem.

Jeździłeś na desce?

Trochę, ale nie nazwę siebie skateboardzistą przez to, że raz udało mi się zrobić kickflipa… Miałem jednak zajawkę na deskę i graffiti, wrzuciłem gdzieś parę tagów. Z kolegami kupowaliśmy „Ślizg” i traktowaliśmy ten magazyn jak Pismo Święte. Byłem zafascynowany całą kulturą hip-hop, ale najbardziej urzekł mnie rap.

Sobota w moim domu była zawsze dniem sprzątania; taka tradycja. Wstawaliśmy, jedliśmy z mamą śniadanie i później sprzątaliśmy. Ja byłem odpowiedzialny za odkurzanie. Któregoś razu włączyliśmy telewizor i odpaliłem Vivę, gdzie po raz pierwszy usłyszałem rap, a dokładnie „Jestem Bogiem” Paktofoniki. Utwór ten porwał mnie do tego stopnia, że musiałem wyłączyć na chwilę odkurzacz (śmiech). Myślę, że mógł to być rok 2002.

Czyli odkryłeś rap, mając lat czternaście. Stosunkowo późno.

Zgadza się. Jeden z moich kumpli miał starszego brata, który był mocno wkręcony w hip-hop. Dostałem od niego do posłuchania płytę „3:44” Kalibra. Tak mi się spodobała, że niedługo później, jak chrzestny dał mi pieniądze, pojechałem na BMX-ie na Okęcie do Media Marktu, żeby kupić swój egzemplarz. Katowałem go bez przerwy. Moim rapowym mentorem był natomiast zdecydowanie Notorious B.I.G.

Dość szybko zacząłem samemu próbować swoich sił w rapie. Zakładaliśmy z chłopakami różne składy i pisaliśmy pierwsze teksty. Były one oczywiście mega koślawe, ale nie to się liczyło, a młodzieńczy zapał i bezgraniczna wiara w to, co robimy. Pamiętam, jak pod koniec gimnazjum uciekaliśmy ze szkoły – co nie było łatwe, bo panie woźne nie chciały otworzyć nam szatni, która była zamykana na czas lekcji, a przez którą prowadziło jedyne wyjście – żeby w zimnie posiedzieć na placu zabaw i pisać rymy. Bardzo miło wspominam też naszą miejscówkę, którą ochrzciliśmy nazwą Za Bramą. Godzinami tam przesiadywaliśmy, słuchaliśmy rapu i freestyle’owaliśmy. Obecnie rzadko koło tego miejsca przechodzę, ale jak mi się to zdarzy, to momentalnie wracam myślami do dawnych czasów.

Zanim w 2016 roku opublikowałeś „Cesarza” i „Ostatnią prostą”, rejestrowałeś jakiekolwiek nagrania?

Tak, za czasów liceum. Miałem z dwoma ziomkami skład, który nazwaliśmy Prosta Riposta, i pod tym szyldem w prowizorycznym studiu w moim pokoju nagraliśmy kilka kawałków pod kradzione bity. Nie publikowaliśmy ich w internecie, za to wypalaliśmy na płytach dla naszych kumpli. Mikrofon kupiła mi mama, która zauważyła, że żyję rapem i zaczęła mnie wspierać w moich pomysłach. Kiedyś koledzy z ekipy – obaj byli z Ochoty – przyprowadzili ze sobą małolata od nich z dzielnicy. Powiedzieli, że ma olbrzymi talent, na pewno będzie raperem i że chcą z nim nagrać numer. Okazało się, że tym małolatem był… Małach. Był ode mnie tylko rok młodszy, więc małolat w cudzysłowie – po prostu był wtedy grzeczny, a ja już nieco rozbujany. Potem przez lata się nie widzieliśmy. Jak zaczął wypływać z Rufuzem na szerokie wody, obiło mi się to o uszy, ale to się stało już po moim odwyku, kiedy na długi czas straciłem kontakt z polskim hip-hopem. Dopiero gdy w 2016 roku wróciłem do pisania zwrotek, zaczęło do mnie docierać, jak bardzo scena się zmieniła.

Wspomniałeś o odwyku – nie kryjesz się bowiem z tym, że byłeś uzależniony od kokainy. Jak do tego doszło?

Obracałem się w określonym środowisku, moi koledzy byli o kilka lat starsi i od jednego z nich dostałem propozycję pracy. Nie wstydzę się tego epizodu, ale z oczywis-tych względów nie mogę o nim zbyt wiele powiedzieć. W każdym razie miałem zaledwie siedemnaście lat i w skali miesiąca zarabiałem około dwudziestu tysięcy złotych. Najzwyczajniej w świecie nie wiedziałem, co mam zrobić z tak dużymi pieniędzmi. Zaczęły się zakupy i imprezy, na jednej z imprez spróbowałem kokainy i strasznie ją polubiłem. Czułem się po niej zajebiście, więc problem, co zrobić z pieniędzmi, rozwiązał się sam – wydawałem je na kokainę.

Specyficzne zajęcie zarobkowe nie kolidowało z nauką w liceum?

Nie zaniedbywałem szkoły przez to, że latałem na ulicy, lecz przez to, że poczułem się ważny i uliczny, zaniedbałem rap. Może wydawać się to dziwne, ale rap nie pasował mi do ulicznego świata. Miałem też pewien dysonans poznawczy, ponieważ kokaina nie wpisywała mi się w kulturę hip-hop. Dziś to się zmieniło i wiele osób jedzie na przyspieszaczach, ale wtedy, gdy sam miałem problem z wąchaniem, słuchałem płyty „Jazzurekcja”, gdzie O.S.T.R. w numerze „Apacz” rapował: „Chuj w dupę tym, co wciągają kokainę”. Próbowałem zmotywować się tym kawałkiem, a jednocześnie nie mogłem przestać wciągać. Uzależnienie wygrało.

Zastanawiam się, jak w tamtym okresie wyglądały twoje relacje z mamą. Wnioskując po takich utworach jak „Pietà”, byłeś z mamą bardzo blisko…

Nasza relacja była bardzo dobra, gdy byłem dzieckiem, ale później – gdy zacząłem mamę okłamywać, wymykać się z domu i załatwiać różne rzeczy – popsuła się i na pewien czas się rozjechaliśmy. Mama miała wobec i względem mnie jakieś oczekiwania oraz wymagania, lecz ja nawet nie to, że nie byłem w stanie im sprostać, tylko nie byłem w ogóle tym zainteresowany. Miałem wtedy inne priorytety. Okres wchodzenia w dorosłość był u mnie bardzo burzliwy, w wyniku czego mój kontakt z mamą zaczął się prostować, dopiero gdy wyszedłem z ośrodka.

Tym niemniej mama nie miała świadomości, że robię coś na ulicy – a przynajmniej nie przypominam sobie żadnej konfrontacji, choć niewykluczone, że to wyparłem. Raz jednak mama znalazła towar w moim pokoju i wysłała mnie wtedy na rozmowę do terapeuty.

Towar miałeś na konsumpcję czy po to, żeby pogonić?

Miałem zioło, żeby je pogonić, chociaż sam wówczas paliłem. Niby w „Ten Crack Commandments” Biggie przestrzegał: „Never get high on your own supply”, ale kto by się tym wtedy przejmował (śmiech). Na początku trawka mi się nie podobała, nie czułem po niej żadnej różnicy, ale po jakimś czasie mocno się w nią wkręciłem i zacząłem palić regularnie. Przez dwa lata jarałem każdej nocy przed snem i jak wylądowałem na detoksie, pierwszego dnia myślałem, że nie dam rady usnąć. Jakoś się jednak udało, a teraz nie umiem nawet sobie wyobrazić, że palę jointa; miałbym po nim zespół amotywacyjny.

Wracając do poprzedniego wątku – poszliśmy z mamą do ośrodka leczenia uzależnień na rozmowę. Byłem zestresowany. W końcu podeszła do nas terapeutka i zaprosiła do gabinetu. Problem był w tym, że ta pani… miała dready. Pomyślałem: „Co mi będzie kobieta w dreadach gadać o jaraniu zielska, skoro najprawdopodobniej sama jara” (śmiech).

A tak się raperzy w tamtych czasach oburzali, że krzywdząco ich oceniają, bazując na stereotypach (śmiech)…

Nie udało nam się tamto spotkanie. Potem dowiedziałem się, że terapeutka powiedziała mojej mamie, że jeszcze nie jestem gotowy na terapię. Kilka miesięcy później jednak z podkulonym ogonem wróciłem do tego samego ośrodka i do tej samej terapeutki. Uratowano mi tam skórę, a pani Dorocie jestem ogromnie wdzięczny i do dziś mam z nią kontakt. Już nie posądzam jej o palenie jointów (śmiech).

Uleganie sile stereotypów jest czymś naturalnym, bo przyspiesza pewne procesy poznawcze i naszemu mózgowi wygodniej jest od razu wrzucić daną osobę do konkretnej szufladki. Dzięki pierwszemu spotkaniu z panią Dorotą i dzięki temu, że potem wyszło na jaw, że myliłem się w ocenie jej osoby, zrozumiałem na szczęście, jak bardzo pozory mylą. Trzeba mieć otwarty umysł i zrozumienie dla drugiego człowieka, ale to samo nie przychodzi i wymaga pracy nad sobą.

Do odwyku zaraz wrócę, natomiast chcę jeszcze dopytać, czy zarabianie na ulicy wiązało się z tym, że w domu się nie przelewało, czy może ten świat ci po prostu imponował?

Mimo tego, że nie miałem taty, nie pochodzę z biednej rodziny. Mama była bardzo inteligentną kobietą, na poziomie i z klasą. Świetnie sobie radziła życiowo; zajmowała się HR-em, ale pracowała też w badaniach klinicznych. Życzę każdemu, żeby dwoje jego rodziców przynosiło do domu łącznie taką pensję, jaką przynosiła moja mama. Na nic mi nie brakowało. Nie dostawałem pieniędzy na każdą fanaberię, która mi przyszła do głowy, ale nie było to spowodowane tym, że mamy nie było na nią stać, tylko nie chciała, żebym stał się rozkapryszony i roszczeniowy.

Po tylu latach, które minęły od epizodu z nielegalnym zarabianiem, dopiero jak zadałeś mi to pytanie, uświadomiłem sobie, że ja pragnąłem takiego życia. Mnie się ono podobało. Nie czułem po kilku miesiącach, że może pora się stamtąd ukręcać. Nie oceniaj mnie, proszę, jako psychopaty, ale mówię szczerze: jedyne, co mi stanęło na przeszkodzie, to uzależnienie od kokainy. Mea culpa, biję się w piersi, lecz nie będę ściemniał, że było mi wtedy źle. Mieliśmy szacunek, byliśmy nie do ruszenia i zarabialiśmy pieniądze. To było mega spoko i byłem tym zajarany.

W twoich tekstach zresztą, mimo ich niekiedy wręcz poetyckiego wymiaru, często pojawiają się odnośniki do przestępczego świata. Pierwszy z brzegu przykład z „Manifestu”: „Moi ludzie gity, twoi – sześćdziesiątki”.

Osoba, która pojawia się w teledysku, gdy pada ten wers, nie jest przypadkowa… Tak wygląda moje życie, dużo w nim skrajności. To, co robiłem, robiłem tylko dlatego, że mi to imponowało. Chciałem być taki jak moi starsi koledzy i czułem się wtedy bardzo mocny. Kiedy jednak wyszedłem z ośrodka i przewartościowałem swoje życie, wszyscy uszanowali moją decyzję, że odcinam się od pewnych rzeczy. Nie miałem żadnych zobowiązań, nie narobiłem żadnych długów, więc nikt nie wymyślał mi afer ani nie robił problemów. Tym niemniej część ludzi, którymi obecnie się otaczam i z którymi się przyjaźnię, jest – nazwijmy rzeczy po imieniu – bandytami. Mimochodem więc ten świat nie jest mi obcy i odnajduję się w nim, przy czym od dawna już mi nie imponuje i nie gonię za nim. Po prostu: ja rapuję, koledzy robią inne rzeczy. Jak ktoś ma kumpla tenisistę i spotyka się z nim, to wie, że prędzej czy później tenisista pójdzie pograć w tenisa. Ja mam kumpli, którzy w wolnym czasie też mają swoje zajęcia. Nie wnikam w nie.

Na odwyk trafiłeś, mając lat dziewiętnaście. W jednym z wywiadów wspominałeś, że po którymś z melanży wróciłeś do domu dojechany do tego stopnia, że poprosiłeś mamę o pomoc. Domyślam się, że nie było to łatwe…

Nie było, ale doszedłem wtedy już do momentu, kiedy byłem po prostu wyczerpany. Miałem myśli samobójcze i byłem zdesperowany, żeby ktoś pomógł mi z tym skończyć. Byłem wtedy na pierwszym roku prawa, ponieważ mama chciała, żebym został prawnikiem. Tam już totalnie popłynąłem, w mojej pamięci ten okres jest bardzo rozmazany. Musiałem przerwać studia, żeby iść na leczenie. Nie chciałem już wciągać kokainy, bo źle się po niej czułem i miałem moralniaki, ale jednocześnie – choć nie wiedziałem, co to jest i jak sobie z tym radzić – pojawił się u mnie głód. Odczuwałem silną potrzebę zażycia, mimo że nie chciałem tego robić. Zrozumiałem, że żarty się skończyły, więc musiałem powiedzieć mamie, co jest grane, i poprosić ją o pomoc.

Idąc na odwyk, miałem w sobie dużo lęku. Okazało się jednak, że ośrodek jest świetnym miejscem i bardzo ciepło go wspominam. Nie chcę zdradzać tajemnic terapii, ale – ogólnie rzecz ujmując – mój dwumiesięczny pobyt tam polegał na pracy nad sobą i bezwarunkowo szczerych rozmowach z terapeutą. Naprawdę czuję, że terapia mnie uratowała. Później przez dwa lata uczestniczyłem jeszcze w terapii ambulatoryjnej; uczęszczałem na spotkania raz w tygodniu.

Dzielisz swoje życie na etapy przed i po terapii?