Tkanki miękkie - Zyta Rudzka - ebook + książka

Tkanki miękkie ebook

Zyta Rudzka

0,0
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść autorki głośnej i znakomicie przyjętej przez krytykę „Krótkiej wymiany ognia”.

Leczenie jak kochanie, to nie są sterylne czynności.

Upadek Don Juana i bezkompromisowa rozprawa z mitem uwodziciela. „Tkanki miękkie” to nieoczywista opowieść o zwierzęcym przywiązaniu między ojcem a synem. A także o tym momencie życia, gdy ze wszystkich ważnych uczuć pozostaje obowiązek miłości wobec rodzica.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 227

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Zyta Rudzka

TKANKI MIĘKKIE

Copyright © by Zyta Rudzka, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Redaktor inicjujący: Elżbieta Kalinowska, Filip Modrzejewski

Redaktorka prowadząca: Ida Świerkocka

Redakcja: Filip Modrzejewski

Korekta: Anna Dworak, Małgorzata Denys

Projekt okładki: © Joanna Strękowska

Zdjęcie wykorzystane na okładce: © Jeremy Saltzer / EyeEm / Getty Images

Projekt typograficzny i łamanie: Dariusz Ziach

Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.

02-672 Warszawa, ul. Domaniewska 48

tel. 22 826 08 82, 22 828 98 08

[email protected]

gwfoksal.pl

ISBN 978-83-280-8573-2

Skład wersji elektronicznej: Michał Olewnik / Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o.o.i Michał Latusek / Virtualo Sp. z o.o.

To chyba z tydzień, jak moja żona chciała się zabić, umieranie jak umieranie – ogłady w tym żadnej.

Dobyłem zza książek grube faje, schowane, by okopcić czarną godzinę. Kilka machów na stojaka. Mało nie umarłem. Bluzgałem ohydą słowa i obiadu. A całkiem niedawno dymiłem i dymałem pół nocki. Ta zima mnie zabierze.

Wyprowadziłem się na spacerek. Krokiem liczonym, by myśli rozchodzić. Mróz dorzucał do pieca. Wróciłem zziębnięty.

Kolacja solo.

Trochę lektury przed snem: Stany napadowe ilustrowane. Literatura branżowa nie zawodzi.

Po robocie pojechałem do hotelu Bristol popatrzeć na kobiety pochodzenia zagranicznego. Wodzić nie było za czym.

Za ciężkie pieniądze wyżłopałem francuską wodę, spłukałem się tą francą.

Wypić też już nie lubię, etanol, jak anestetyk, tylko usypia. Swego czasu przespałem dwa lata, z przerwami na pracę oraz kilka męskich wizyt. Szczęściem nie wywiązało się nic poważnego. Ze skutków ubocznych: kac samotności, taka ekstaza.

Okazano mi menu. Zakąsek nigdy tu nie biorę, z wypiekami zachowuję daleko posuniętą ostrożność. Kolejna fałszywa szarlota, co nie odsuwa myśli o ciastach mamy, które piekły pomoce domowe. A choćbym i dziś miał na słodkie ochotę – nie wypada, nie, nie w tym gorzkim miesiącu. Chociaż już lata temu zapowiadałem się na dziada, co wszędzie czuje niesmak.

Uporządkowałem włosy, tkwiłem bez żadnej myśli. Zastygłem po próżnicy. Tego typu wytchnienie przysługuje mi z racji obciążeń zawodowych. Wczoraj, co jest tego przykładem, jakiś dzieciak – na środku miasta – zaczął na mój widok krzyczeć. To się wydarza, to się zawsze wydarzało, to się będzie wydarzać. Jednakże kiedy byłem dzieckiem, bachory pokazywały tylko język i w nogi. A i tego się szybko oduczyłem.

Schowaj jęzor, bo ci utnę – powiedziała babcia – i zagroziła kozikiem. Wystarczyło.

Teraz nie uciekają, stoją i drą mordę ile wlezie. Nauczyłem się z tym żyć, kwestia wyregulowania wewnętrznej głośności.

Ten hotel jest najlepszą stacją węzłową w kraju. Dla tych, co dysponują środkami, żeby nie siedzieć na Głównym. Oto miejsce pełnego spoczynku.

Chciałbym, żeby pewnego uroczego popołudnia całkiem ustały mi tu czynności życiowe.

W enklawie tego kalibru, wbrew temu, co chcą wmówić reklamy, dzieci się już prawie nie widuje. Wielka zaleta. Naprawdę ujmujące, nie zdarzają się często.

Ponadto w mojej branży występuje kompleks Heroda, zduszona fantazja, by wyrżnąć w pień wszystkie niewiniątka w okolicy. Po alkoholu owa predylekcja wzbiera z każdym kielichem.

W hotelu użyźniam się. Tu mi najlepiej, nikt się nie domaga, nie pcha, nie nagabuje.

Umiem tak siedzieć, jakbym na kogoś niecierpliwie czekał. Postawa pastucha elektrycznego na klekotów, co im tęskno do czczych konwersacji.

Podszedł kelner. Ciągle ten sam, młody, a już siarczyście ponury. Adonisa z pucharem nie oczekuję, jednak ordynans w zacnych lokalach winien być rekrutowany nieco po urodzie. Przybyłem dla pełnego rozluźnienia, a nachyla się nade mną przegroda nosowa wygięta na kwintę, od czego i zimnym zdrojem zgrzać się można na smutno.

Życzy pan sobie precla? Prezent od szefa kuchni dla stałego klienta.

Wydmuchał. Nozdrza jak miechy.

O, na pewno, przytaknąłem w nieprzychylnym grymasie ust.

Niestety ludzie tego pokroju nie rozumieją ironii, precel został przyniesiony. Sumienie mam bardziej osmolone niż ten wypiek.

Dziad ze strony matki miał stolik z tabliczką w Bristolu, ja mam precla. Oto jak kończą stare poznańskie pieniądze.

A co do tej lokacji, mają tu dobre grzanie podłogowe. Rozciepliłem się w nogach, nadto podgrzałem się w ogólnym samopoczuciu, w którego szczegóły dawno nie chcę wchodzić.

Przy recepcji jakaś kobieta patrzyła na mnie. Pewnie Federacja Rosyjska: fryzura w stylu wolnej Amerykanki, cała w panterce, usta i cycki – bogactwa nienaturalne.

A co ma powiedzieć mężczyzna, który lubi klasykę pod dłonią. Dobrze, że w tym kierunku nie odczuwam już żadnej pulsacji. Mam to szczęście od organizmu, że nie muszę nawiązywać bliższych wejrzeń.

Podobno kobiety golą sobie łona, od kiedy zaczęły golić pachy, wiedziałem, że to się dobrze nie skończy.

Zamyśliłem się, przyzwoliłem kelnerowi sobą zarządzić – zjadłem precel.

I dzień minął.

Przypuszczalnie zastygłem w półśnie, w jakimś ustnym grymasie na wzór wykresu skoku gorączki. Pod wieczór świeczka mi gaśnie, urabiam się we wrzasku ludzkim.

Nie spałem cztery noce i za każdym razem budziłem się z żalem, że nie padłem ofiarą bezdechu sennego. Może dawniej również przysypiałem w dzień, bez wiedzy na ten temat, małżeństwo jest pewną odmianą narkolepsji.

Nie wiem, co ten fotel ma, czego łóżko podwójne w domu nie ma, zasypiam błyskawicznie. Nawet w porze dobranocki. Tej dziecinady jestem całkiem świadomy.

Ocknąłem się rozdziawiony w implantach, nadto w nieostrożnym rozwarciu kończyn dolnych. Nadmiarowo roztroczyłem się w udach, do szczętu rozcapierzyłem w rzeczy samej, i by się przywołać, spiąłem kolana.

Kilka razy spojrzałem na mój Восток.

Godzina, jak wszystko, okazała się przewidywalna.

Mebel miał krótkie nóżki. Leżakując, musiałem sprawiać wrażenie lekko podciętego, jakiś bywalec zaciamkał, błysnął mi zajączka oczami.

Odpowiedziałem niemrawym manewrem barku.

Uczułem się pozdrowiony bez żadnego poszanowania, a takie tytułem położenia przysługuje człowiekowi, który odrzucił ładne miejscówki, by utkwić w kącie – ostrym i brzydkim.

Do łatwej uprzejmości nie przychylam się. Pokłonów na prawo i lewo nie rozdaję. Z nikim się nie chcę rozmówić. W obrębie życia prywatnego również pozostaję dość milkliwy.

Wydarła się komórka. Okiem rzuciłem, co się dobija. Nie odebrałem.

Wiem, po kim jestem całkiem do niczego. Są ludzie, którzy dzwonią, by nudny dzień wyterkotać, jakby to był film płaszcza i szpady.

To nie był ten przypadek, ale też się kwalifikuje do odrzucenia.

Siostry. Siostry do mnie dzwonią, jakbym był ich braciszkiem mniejszym – i mogą sobie moim czasem rozporządzać. Przetrzymałem telefon w dłoni, zaraz przyjdzie wiadomość w formie spisanej. Siostry, znam je.

I jest. Nie czytając – odgoniłem, wygasiłem telefon. Dobijają się tylko w jednej sprawie.

Pewnie ojciec znowu umarł.

W tym roku śmierci nie zabraknie. W jednym rzucie zostanę wdowcem i sierotą. Jestem na ostatniej prostej do Hioba.

Pogrzebałem w torbie, wyciągnąłem proch na chybił trafił i na język.

Mam wprawę, by tego nie memłać, rozpada się na kapiszony, strzela w gębie. Niestety nie na wiwat, ale czego się spodziewać od witamin dla małoletnich.

Za chwilę będę starszym człowiekiem, wiary w suplementację nie przejawiam – zażywam bez wskazań i popitki. Przełknąłem szybko, na sucho.

Nic mi nie jest, uczułem tylko grdykę.

Nie uskarżam się na żaden organ, z wyjątkiem jednego, zwykła niedoczynność metrykalna. Miałbym problemy, gdyby w miednicy wyskakiwała nadczynność oddolnych ruchów.

Mam zdrowie konia, a serce woła. Trudno, bym to leczył. Takim jak ja – żaden lekarz niczego nie zabroni.

Ponadto w mojej sytuacji zbydlęcenie stanowi rodzaj postępowania naprawczego. Ja się trochę znam na różnych kuracjach.

Wygląda, że trzeba mi się zbierać.

Finito!, zarządziłem sobą.

Wstałem całkiem raźno. Włoskie finito ma w sobie więcej życia niż polskie: Do dzieła.

Uregulowałem rachunek odłożoną gotówką. Karty nie poważam. Nie chcę, by mnie ktoś tu namierzał. Nie stać mnie na to miejsce. Dlatego tu żłopię.

Udałem się do toalety. Wystrój pomieszczenia – więcej tu luster niż pisuarów – sprzyja powrotnym galopom do baru, by urżnąć cię całkiem i na cztery łapy.

Znam te lustra i znam te pisuary. W każdym lustrze mi się odbijało, w każdym pisuarze się odlewałem.

Kinkiety w kryształkach, kameralne oświetlenie, a i tak bez trudu zobaczyłem, że lata świetlności dawno mam za sobą. Mimo tego unieruchomiłem się, przyświecał mi cel, by przeszmuglować coś ze wspomnień, zobaczyć się w dawnej krasie.

Zwątliłem się. Nic z dawnych lat nie dałem rady unieść. Nie chodzi o metrykę, ale o ciężar. Żadną miarą nie myślę o ciężarze gatunkowym – bałamutnych wspomnień nie poważam.

Moja pamięć jest ciężka, oczerniona, dumna i upadła jak kampania węglowa, która zresztą też upadła.

Okazałem sobie język. Precel dawał o sobie znać, w sposób grubiański. Nie będę tego menu w przyszłych wizytach utrwalał.

Obejrzawszy jamę, wykrztusiłem trochę z siebie, by spuścić nieco z gorzkiego tonu.

Oddałem mocz. Honorowo, w pozycji wyprostowanej, jak do hymnu. Wolną ręką wzmocniłem się – podbudowany ścianą, ciurkałem wieki całe, sztywny w stawach kolanowych, pozostając złamasem w innym rejonie. Fiucina w lustrzanych kafelkach, interes przypominał lewe interesy. W ręku został mi jeno lejek, dzióbek konewki albo inny przedmiot nieużytku domowego. Fiucina finito.

Po odstąpieniu od pisuaru – nadal gorzej.

Umyłem dłonie. Mój ojciec, lekarz medycyny jak najbardziej ogólnej, praktykował pogląd, że doktor powinien szorować łapy w gabinecie tak często, jak umywa ręce po kobiecie. Dla niepoznaki – mydlił się bez końca, na co dzień i od święta. Nigdy nie odżałował, że nie zapadł na zanik linii papilarnych, odnajdywałem jego wzrok na kobiecych tyłkach – wydymał wargi, grymas fałszywej wzgardy ułagadzał rozgoryczenie.

Wysuszyłem się w dmuchawie, trzymając kończyny jak somnambulik. Szum potwierdzał rozpoznanie – zostało mi jedno pragnienie: zatrzasnąć się w kabinie desensorycznej.

Świat mnie przegonił i z tej porażki jestem najbardziej dumny. Wolę być słabiej do szamba podłączony.

Zatem pokuta i pisuar, coraz dłużej przy tym mi schodzi, oto nowa życia osnowa.

Na wyjście obejrzałem się w lustrze. Gdybym wiedział, co zobaczę – podałbym sobie narkozę.

Tego widoku nie mogę pamięci odjąć. Gorzej niż w Czarnobylu. Czuję się zakopcony. Myślą, uczynkiem i zaniedbaniem. Określenie „śmiertelnie zmęczony” przestało być metaforą.

Starość wcześniej czy później wybuchnie, jestem uzbrojony po zęby – wstawiłem implanty. Słono zapłaciłem, wpakowałem w gębę włoski samochód. Moje życie nigdy nie było dość uroczyste, intencjonalnie. Lubię skromność – z wyjątkiem obszaru jamy ustnej.

Pilnuję, by się za bardzo nie uśmiechać, garnitur zębów dominuje i wyglądam jak happy plastik.

Poprawiłem fryzurę.

Ostatnimi laty znacznie się odwłosiłem. Z magii koafiury pozostał mi kabotyński gest poprawiania wyimaginowanej grzywki z przodu do tyłu.

Z trudem przystaję na przeznaczenie, że już nigdy w życiu – choćby trąba powietrzna mnie zassała – wiatru we włosach nie poczuję.

O tupetach i innych doczepach męskich – słyszałem. Aplikować nie zamierzam.

Mam niemało do emerytury, trochę więcej do zgonu, ale czuję się w wieku zaprzeszłym. Dużo od życia dostałem, źle to dopiąłem. I z takim fałszywie wysiudanym bagażem, ale wyciurkany, opuściłem hotelową toaletę w nastroju, jakby to był szalet na zadupiu.

Zbliżyłem się do recepcji, wykonałem fikcyjne połączenie telefoniczne, ordynarnie besztając osobę, na którą czekałem, w domyśle syna.

Pracownicy – oraz inni słuchacze – łowili z rozwijającym się uniżeniem – ciskanym półszeptem zdradzałem, że trudnię się chirurgią kardiologiczną i przez ostatnie dwanaście godzin stałem przy stole, odwalając mokrą robotę na otwartym sercu, a opowiedziałem to tak, że serce się kraje.

Nie wiem, skąd ta potrzeba fałszywego wyznania.

Zapiąłem się wszędzie. Szanuję porządne ubrania. Braku odzieżowej kindersztuby nie można mi zarzucić. Ubieram się smacznie, wykwintnie, nie w modę, co jest przypadkiem ponadczasowej elegancji. Nawet w sytuacjach zakrawających na zbliżenie, kiedy się człowiek – chcąc nie chcąc – po całości obnaża, wolałem pozostać w górnych tekstyliach męskich.

Wadą hotelu jest mnogość zwierciadeł. W lobby lustra pozostają nad lamperią. Zawsze pamiętam, by tafli okiem nie złapać. I notorycznie to sobie uczynię, by zobaczyć rozklekotanego eleganta w rumieniu okolicznościowym na trzewioczaszce.

Wyszedłem.

Jeden krok w miasto, dech zaparło.

Zaraz mnie rozpizgnie w kawałkach po najgorszych dzielnicach, z rechotem i flakiem balonu z kinderbalu, co wplątał się w nogawicę.

Wysupłałem przystanek. Za każdym razem zajmuje mi to więcej czasu, a przecież pozostaję tu kilka razy w miesiącu.

Nadjechał tramwaj. Wsiadłem, rozejrzałem się, towarzysze podróży w Bristolu nigdy nie byli. Wysiadłem oczko wcześniej.

Wróciłem do domu nieoczywistą trasą. Udałem się w inną stronę, niż wynika z meldunku. Wstąpiłem na pewne podwórko. Przystanąłem. Zadarłem głowę.

Świeciło się, co mnie zagasiło.

Nie dojrzałem diagnostycznie obojętnego zwisu sufitowego. Wypatrzyłem blady krąg od lampki na stoliku nocnym, to ten rodzaj światełka, który każe myśleć wyłącznie o tunelu.

Zrobiłem ósemki w świeżym puchu, myśli nie zelżały. Teren krajowy jest tak ukształtowany, że niezależnie od perypetii wszystko się w tkankach napina.

Do domu szurałem rozgorączkowany oraz wyziębiony. Owe odczucia da się połączyć, problem pojawia się przy próbie rozłączenia.

Baba Kapo, takie imię jej dałem, bezdomna, siedziała na skrzynce obok rury ziejącej wrzątkiem.

Kod domofonu, skupienie sapera.

Schodami na górę. Niestety tylko w wymiarze fizycznym.

Rozebrałem się z wierzchniego. Oczyściłem buty z soli, włożyłem prawidła.

Natrysk, chciałem się sparzyć.

By pobudzić soki, kilka razy otwierałem lodówkę. Szeroka na dwa ramiona, sięgam jej do zamrażalnika – jest w rozmiarze kobiet, za którymi się oglądam. Nie robię tego. Wykręcić się łatwo, gorzej z odkręceniem. Już nie ten atlas.

Kolacja na stojąco, nie zamykam chłodni.

Po tym, co się tu wydarzyło, nie powinienem nic przełknąć. Jednakże z powodu metryki wymagania żywieniowe zastąpiły wszystkie inne.

Na deser usiadłem z pajdą. Jadłem miąższ na sposób francuski, bawiąc się palcami chlebem. Mam zręczne dłonie. Ostatnimi razy sama się prosiła – przystałem. Pozostała sucha jak pieprz, a udzielanie rozkoszy zaprawdę mam w małym palcu, tamtej nocy postanowiłem – do tej utopii ręki nie będę przykładał.

*

Bezsenność najczęściej ze wszystkiego mi się przydarza.

Białe noce mam po mieczu, dostałem od ojca. Do rana kłapał chodakami i mordą. Zawsze w trepach lekarskich i w kitlu, gotowy do pacjenta.

Jak ci już mówiłem, mój ojciec, doktor Michał Prokopiuk, jadał skromnie, wódkę chlał okazjonalnie – tyle, co mu nalali u pacjentów. Oczywistą jest sprawą, że wizyty domowe są prawdziwą ozdobą postępowań medycznych. Był jedynym lekarzem w okolicy, od chorych nie mógł się opędzić. Podły rejon, wioski, pola, taka medyka rola.

Doktor musi się różnić od pacjenta. Poważanie to ważny element zdrowienia. Ojciec jeździł alfa romeo. Domyty, świtem policzkował się wodą kolońską. Od ust sobie odejmował, chciał być kułakiem. Ziemię kupował. I bardzo dobrze, że kupował, teraz mam co sprzedawać.

Przyjeżdżałem latem częściej, zimą wcale. Upadku ojca nie odnotowałem. Szacuję, że przebiegał gwałtownie, między majem a czerwcem.

Zobaczyłem, że leży, całkiem zleżały.

Koniec sierpnia, a jak lipiec w podwójnej dawce, upał. Taka data.

Byłem zmęczony, z dworca na piechotę. Najpierw szybkim marszem przez miasteczko. Potem w zamyśleniu, szutrową drogą – przyglądając się kurom. Zachodziły drogę, z profilu mrugając oczkiem życzliwym. Niejeden raz szedłem napięty, jakby Wagner leciał w tle, rozganiałem towarzystwo, z buta, pióra z kuprów furgały. Miewałem pewne – ciągle te same – kłopoty. Na wiosce tylko gorzej było.

Na drodze ojca nie znalazłem, lubił mnie czekać.

Myślałem – kopci na ganku, na drogę wygląda. Krzesło puste, odchylone, słoiki z petami.

Rzuciłem bagaż, do sadu. Nie ma.

Okna zamknięte, ciągle na zimę opatulone watą między szybami. Na parapecie osy pasły się na jabłkach, na jednym – świeża szczerba, znaczy, że gdzieś jest.

Zawołałem. Cisza.

Drzwi nie puściły. Podwyższyłem się ławką, rynnę wymacałem. Jest folia i klucz.

Otworzyłem, zatrzymałem się w sieni.

Ten dzień wymaga, by go objąć amnezją wsteczną. Z tegoż powodu nie sposób o nim zapomnieć.

U ojca było czysto jak u panienki, tym razem w progu potknąłem się o cuch. Nie mogłem oddychać. Wszedłem na dwa kroki. Zasnął późnym popołudniem czy na wieki. W domu chlew jak w szpitalu, zapewne marzył, by być ordynatorem w zespolonym.

Szedłem do łóżka ojca krokiem kawalera służebnego, galopem spiesznym, złudnie porannym, przez wszystkie pomieszczenia, od pokoju do pokoju, odwijając kotary dziwnych zapachów, otwierając na oścież kolejne okna.

Zobaczyłem go.

Mój ojciec – lekarz medycyny – wyglądał jak Nikifor zielarstwa, poległ na skraju łóżka, rozprażony na czole wykwitem słowiańskiej duszy, w butach od garnituru, sukienka zawinięta, rozciągnięte majty i moszna.

Leżał pod rozlazłym żyrandolem, w tym świetle zwodzona niepewnością gruntu ręka dyndała.

W takim rozpasaniu drzemki i ubrania ojca nie znałem. W żadnej sytuacji. Jak świat światem. I po wódzie. I w ustokrotnionym branżowym zmęczeniu. I po zażyciu zawiesiny własnej produkcji z legalnych farmaceutyków, które nazywał doustnymi koktajlami Mołotowa – ten aperitif odstawił po rozwodzie, zasilał się już tylko burą smutą.

Nigdy nie widziałem, by ojciec – jak człowiek – rozbierał się, czynił wieczorne ablucje, przebierał do snu, poprawiał pościel, nastawiał budzik, gasił światło.

Tu jest za dużo świeżego powietrza, głosił, łażąc po nocy. Nie potrzebuję tyle snu, co w mieście.

Odsypiał w dzień. W fotelu, kawa, faje i nogi na stole. Wypomadowany, wypastowany, na dole kanty, na górze kitel, pod nim z siateczki koszulka, rodzima, zwana żonobijką, lecz urocza, co dzień inna.

Jedna ręka jak do kabury, druga do torby lekarskiej zwieszona. Silny, zwarty, gotowy. Zawsze w blokach, by wyrwać się do pacjenta.

W święta kościelne, kiedy grzech chorować – rzadziej w państwowe – miał ataki rozmarzenia, zastygał w świeżych kalesonach lub sportówkach – takich majteczkach do kolan. Tors odsłonięty, żaden tors – ciałko blade, cherlawe, niewinne – jakby palec boży nacisnął na pępek i trochę za długo przytrzymał.

Włosy przewlekle założone za uszy, piórkowe, nos ptasi – wyglądał jak papużka nierozłączka, zawsze solo, wolnego chowu.

Podpatrywałem, czy zasnął. Czekałem, by zachrapał. Skradałem się, szarpałem go ze snu. Tylko po to, by zobaczyć jego twarz. Ojciec patrzył na mnie jak pod słońce.

Tu się byczyłem w pierwszych latach, potem spędzałem wakacje. Tylko on i ja, rajskie dni bez kobiet.

Nie sądzę, by ojciec odkuwał się w dupiaste niewiasty w sezony chłodne. Miewał ataki wystawiania fałszywego świadectwa przeciwko samemu sobie. Łgał, że jebał. Dawał nura w noc, młócił w polach, rypał w stogach, pieprzył w sadach, przewalał pacjentki, żony pacjentów, córki, siostry, kuzynki, młodsze ciotki, rozochocone pociotki. Tak jak kurował, tak rżnął całe żeńskie konary genealogiczne, wióry szły, piła świstała po polach i wiochach.

Żadnej z nim nie widziałem. Żył sam, bez kobiety. Wystarczyło raz spojrzeć. Łatwa diagnoza.

Po co mi to? Kobiety to kurwy na lekarzy, przestrzegał, wspomnisz słowa ojca.

Daj Boże, odpowiadałem.

Dostałem się na medycynę, nie chciałem do ojca zjeżdżać.

Ożeń się, radziłem.

Z kim?, prychnął. Jak tu zajechałem, rejon obszedłem. Od chałupy do chałupy – już po pierwszym obchodzie nic nie czułem. Kompletnie nic. Jakbym był gatunkiem innego samca. Żadnej chłopomanii. Synku, przysięgam. Nawet jednej iskry. Elektryfikacja wsi zabiła libido.

Po nocach ojciec pukał dobudówki. Samowolki budowlane traktował jako wiejską frakcję ruchu oporu. Dom był ojca miłością. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, gdyż domek ładny, zwyczajny, uroczy. Rumiany w cegle, podbity szarym betonem. Takim go z dzieciństwa zapamiętałem.

Ojcu się nie podobał.

Ja tu wchodzę, bo muszę. Taka prawda. A ja chcę biec w zachwycie. Chcę wejść i jęczeć z rozkoszy. O kurwa, jak mi tu dobrze.

Budynek upodobnił się do kobiety. Chata od ulicy skromna, dupiasta od ogrodu. Co rok, to prorok. Rozmnażała się przez podział, odtylcowe pączkowanie, wykluwały się ślepe wypustki – przybudówka, magazynek, komórka spiżarenka, wiata i pakamerka, składzik, drwalka, kantorek, schowek, kuchnia letnia, kanciapa zimowa – by myszy były na swoim.

Z czasem ganek też się powiększył i przeszklił, jak wielki bufet.

Teraz ojciec leżał. A leżał tak, jakby tydzień leżał.

Buty – przywiozłem z Palermo, zrobił miarkę z patyczka, pasowały jak ulał. Sukienkę raz widziałem – i wystarczy, szmateks.

Łąki umajone na piersi falowały, przepona szurała rdzawym metronomem.

Wyjąłem z kieszeni telefon. Nagrałem oddech ojca. Schowałem komórkę.

Uczuł, że ktoś przyszedł, oczu nie otworzył, świstał inaczej.

Chciałem się wycofać, kiedy zapytał: Regina?

Wystraszyłem się.

Regina?, powtórzył w nieznanej delikatności.

Oblał mnie wstyd i pot, czoło zwilgotniało. Powoli poruszyłem ręką, wytarłem skronie.

Regina, przymilił się. Chodzisz jak myszka.

W tej tonacji ojca nie słyszałem. Cichego głosu dla mnie nie miał. Przemawiał od serca, jednak zawsze rzeczowo. Rodzaj lekarskiego wywodu, który starał się unieważnić senną rytmiką, miękkim wzrokiem. Mówił i patrzył na mnie. Słuchał – oczy wlepiał.

Regina. Wiem, że to ty, odezwał się. Niepewny, zadowolony. Ukrywał uśmiech niewprawnie.

Regina. Ty zawsze mnie podejdziesz. Czto u tiebja? Choroszo?

Przycichł w oddechu, zmarszczył powiekę, potarł kułakiem.

Regina, zaszemrał. Jesteś tam. Czy ty myślisz, że kobiety w swoim domu nie wyczuję? Ja za długo byłem sam, żeby się nie zorientować, że w moim domu jest kobieta. I to nie taka, co przybiegła w sprawie do doktora. Regina, ty tu jesteś dla mnie.

Zamilkł, by oddech spowolnić.

Regina. Ty chcesz, żebym na ciebie czekał. No to czekam. A czekam tylko dlatego, że ja też chcę na ciebie czekać. Bo jak się czekanie skończy, to się wszystko zaraz skończy. Panimała?

Sam przepadł w ciszy. Uśmiechnął się.

To tyle się nagadałem, już powinnaś leżeć na brzuchu i mnie głaskać. Nie chcę ci liczyć do trzech, żebyś przysiadła. Odin, dwa, tri. Sekundować do trzech – mało. Bo warto by się przed spoczynkiem rozebrać. Nie bój się, chodź, to nie prycza. Łóżko wygodne. Materac twardy, bo po Niemcach. A jak będzie ci nie tak, położysz się na moich tkankach miękkich. Nawet nie wiesz, jakie ja mam miękkie tkanki.

Uśmiechnął się, skąpo.

Pospiesz się. Dawaj, dawaj. Regina. Ja mam mało lat do śmierci.

Urwał na moment. Trawił coś w myślach.

Jest tam, gdzie moja chuda żona, zahukał.

Nadsłuchiwał, w szyi się wyprężył. Twarz zwerniksowana wątrobianą cerą.

Wrócił w innym głosie.

Regina, ty musisz jeść, nakazał. Szczapa. Dupy nie widać. Idziesz czy nie idziesz, ponaglił w dobrotliwej wyniosłości.

Ciemno. Idź po głosie, znajdziesz mnie. Słyszysz? Poprowadzę cię. Chodź wreszcie. Głucha jesteś? Mówię, po głosie idź. Po to do ciebie prawię, żebyś się nie bała. Żonę chyba mogę bezkarnie przytulić.

Ucichł, usta pozostały rozchylone.

Szanowny panie doktorze, tak do mnie pisałaś. Pamiętasz jeszcze te swoje kulfony. Bój się Boga, Regina. Tyle listów, gdyby tu był skup makulatury, byłbym bogaczem. Czasu brakło czytać. Walało się to wszystko nierozcięte, na stołach, parapetach. W moim domu jest dom doktora, a nie czytelnia. Doktor od łóżka chorego nie odchodzi, by sobie poczytać strofy od kobiety. Życie doktora polega na wychodzeniu do pacjenta i wracaniu od pacjenta. I choćby nie wiem jak pokrętną droga powrotna była – innego życia nie ma, oświadczył w dumie.

Znużył się, zamyślił, podrapał po brzuchu, dłoń ugrzęzła w materiale, oswobodził ją z trudem. Twarz przybrała drwiący wyraz, kpina maskowała ból. Dyszał, wilgotne oczy schowały się w fałdach skóry.

Regina. Ja nic z tobą nie chciałem utrzymywać. Nie to, żebym był już całkiem bez ogona. Ja nie muszę zażywać farmacji, żeby być na godzinę mężczyzną.

Myślałem, że to światło chcą odciąć, przez przypadek otwieram i czytam: Szanowny doktorze medycyny. Drogi Michale Prokopiuku. Pisać do mężczyzny, który na listy nie odpowiada, to takie niekobiece. Wiem. Ma pan piec i pali moimi listami? Tak zimno.

Zacisnął usta.

Regina. Czytałem to z zimną twarzą, ale przy wzmiankowaniu o piecu zająłem się ogniem.

Rozdrażniony od smutku, skrzywił się, powieka drgała.

Jak można mylić doktora z wieśniakiem, tylko przez to, że adres wiejski. Nerwy lekarzowi szargasz. Chciałabyś, żeby cię leczył doktor nerwowy?

Otarł usta wierzchem dłoni.

Pieców u mnie dawno nie ma. Mam centralne, o czym cię poinformowałem widokówką odwrotną, załgał śpiewnie.

Listy od ciebie niestety chronicznie postępowały. Postanowiłem składować je na rozpałkę, przyjdzie zima, samą wódką trudno się rozgrzać, no i piec stary, słabo ciągnie, zamamrotał.

Regina. Ja się wcześnie urodziłem, to znaczy dość dawno temu, i jak łatwo policzyć – już długo żyję. I nikt inny takich głupot do mnie nie wypisywał. Do mnie się nawet bali odezwać. Nigdy listów nie dostawałem. Każdy mój czas lekarski szanował. A ty pisałaś i pisałaś, czasu nie było drzeć. Zatem, jak wzmiankowałem, musiałem składować. Przeznaczyłem dla siebie całą komórkę, jedną, i drewutnię, drugą.

Zmęczył się. Wytarł twarz wierzchem sukienki.

Była jesień, nastała zima, wiosna. Po pogodzie również niczego dobrego się nie spodziewam, wygłosił w irytacji.

Pisałaś, że u was na placu znowu wczoraj strzelali. Chyba nowa wojna idzie. Tak, doktorze, u nas wojna. Co poradzić. Dużo się płacze i pije, jak to na linii ognia.

To ci odpisałem, że u nas też się chla i pije, co wynika z temperatury pokojowej.

Cały czas mnie wołali. Bo napił się i z siekierą lata. Ja tu muszę całe wsie po wódce uspokoić, a nie na listy odpisywać. Takie powołanie. Na tym polega medycyna ogólna w terenie chujowo zabudowanym.

Przerwał, postękał.

Ja przepraszam, Regina, że przy kobiecie się wyrażam jak przy mężczyźnie. Ale za stary jestem, żeby się, kurwa, nowych słówek uczyć. Ponimajesz?

Ty musisz nawyknąć, że mężczyzna z krwi i kości – tak jestem zbudowany, a jako doktor znam się na budowie organizmów, ty musisz nawyknąć, że mężczyzna kurwi, na czym świat stoi.

Kurwa. To nie jest brzydkie słowo. Kurwa to kamień i kielnia. Bez kurwy niejeden świat by się zawalił.

Przystał w mowie, wciągnął głęboko powietrze, aż do zapadnięcia się policzków, żyły na skroniach nabrzmiały.

Od pierwszego listu wiedziałem, że Regina, z ciebie żadna tam kurwa. Myślałem, to istota poszkodowana, szpetna, bo wrażliwa. To kobieta płożąca na terenie działań wojennych. A teraz mi tu ładnie pisze, słowami od piękna. I to rozumiem. Wyszła z wojny, to musi wdepnąć w poezję, bo tyle lat tylko prozą upierdolona.

Otworzył oczy, wilgotne zdawały się rozsadzać twarz. Patrzył obok, spojrzenie rozmyte, przypisane słabowidzącym.

Regina. Niejedna myśl mi wybujała, żeby po ojcowsku twoje młode piersi przytulić. Jednak na żadne bajanie nie odpisywałem. Nawet się nie rozglądałem za bloczkiem czy długopisem. Chciałem, by dotarło, żeby się niczego po mnie nie spodziewać. Ani wielkiego, ani małego. Ani małżeństwa. Ani nawet jebiotki pod płotem w sierpniu. Niczego. Na żadne ataki pragnienia nie cierpię. Jazdy figurowej na babie, nie potrzebuję zażywać.

I w tych słowach ci odpisałem: Pani Regino. Jestem lekarzem, a nie psem na Ruskie. Pani ponimała wiadomość?

Odpisałaś: Wiadomościom nie wierzę. Niet!

List krótki, krótkim listom nie wierzę.

Wywaliłem bez czytania, do komórki.

Jak ktoś nie ma czasu, żeby porządny list napisać, zadzwonić jak człowiek, na swój koszt, a tylko zawraca czas telegramami – nie odpisuję.

Wlazłem w ciszę. Ale nie wiedziałem, że u was na Wschodzie każda cisza jest ciszą przed burzą. Im bardziej nie pisałem, tym bardziej pisałaś.

Regina, czy wy pod Charkowem nie macie już, kurwa, nic do roboty? Ja wiem, że zostały tam tylko wdowy i sieroty, ja też mam w rejonie wdowy i sieroty, a od wezwań nie mogę się opędzić.

A tu donosisz coś tak: Jestem już spakowana w jedną walizkę i trzy reklamówki. Walizka nie jest na kółkach, ale szura się jeszcze dobrze. No, to jak się spakowałam, pomyślałam, że może przyjadę do pana. Przyjechałabym ruskim zwyczajem, z wizytą przyjaźni, a zostałabym na czterdzieści cztery lata. Czterdzieści cztery. Cóż za krasiwa cyfra, dwie czwórki. Dwie czwórki piękniejsze niż osiem trójek. Już jedna czwórka ładniejsza od trójki, nawet kiedy sanie białe, a konie gniade. Przyjadę na tydzień oraz na pańskie zaproszenie. Zrobimy sobie razem mały spacerek, nim wiosenne burze. Doktorze z Polszy, czuję się niezdrowa od wojny i zimy. Buty przeciekają. Roztopy brudne, pełno krwi, wczoraj poślizgnęłam się i upadłam. Teraz tyle nóg i rąk wala się wszędzie. Wieczorem rozebrałam się do golasa i do podziwu. Szkoda, że mnie nie widziałeś. Pożałowałbyś kobiety. Myłam się, płakałam. Więcej łez niż wody. Wojenna sadza nie gar z kantyny, żwirem z rzeki nie doczyścisz. Nigdy z tej brei się nie wyszoruję. Oczywiście serce dla ciebie, gieroj, zachowuję czyste. Na zawsze Twoja, Regina.

Ojciec ścichł, zacisnął usta, powrócił w zdumieniu.

Po pierwsze. Regina. Nie wiem, kto panią upoważnił, by mnie tytułować po imieniu. Ja też nie pytałem pani, czy może mi pani być Reginą. A nie pytałem nie dlatego, że nieśmiałość czy brak biegłości epistolarnej, bo ciągle to słowo pamiętam, wieśniactwo z urodzenia mnie nie dotyczy. Moja rodzina jest z miasta i tylko ja, dureń, wiejskim baranem się wyrodziłem. Ani do pani nie pisałem, poza kilkoma rzeczami, a vista w złości. Ale nigdy nie wyraziłem prośby, bym był ci Michałem, a ty mi Reginą.

A bo to raz miałem napisać rzeczy najgorsze. Każdy mężczyzna, choćby nie wiem jak dobry – wie, jak to załatwić. Zmilczałem. Nic nie wysłałem. Żadnej odpowiedzi. Jako doktor medycyny, z dyplomem legalnie zdobytym, uznałem – cisza w postępowaniu miłosnym jest najgorszą trucizną.

Chciałbym jeszcze powiedzieć o listach, po których pobieżnie przeleciałem wzrokiem. Bardzo szybko przeleciałem, pamięć fotograficzna, nie chciałem, żeby treści się utrwaliły.

Ojciec urwał. Odpoczął, nie na długo:

Od czytania tych listów oczy bolały. I to był jedyny ból w tej sprawie.

Regina. Wypowiem się o etapie końcowym. Koniec każdego listu – jak każdy koniec – był gorszy od początku. Kochająca Pana Regina. Na wieki Twoja, i tak dalej.

Musiałem odpisać: Droga Pani, po cóż mi Pani na wieki, jak ja już się do grobu szykuję.

Podpisywałaś się: Twoja Regina. Ale ja nie chcę, żeby pani była moja. Nie pragnę mieć pani na stanie.

Pamiętam pożegnalny zwrot: Niech Dobry Bóg będzie z Tobą, Michale.

Regina, chciałbym się wreszcie kiedyś dobrego Boga doczekać. Do partii też się nie zapisałem. Chociaż czasem, przyznaję, tęskno było. Zdrajcy zawsze mają pieniądze.